Martynę, gówną bohaterkę powieści poznajemy, kiedy ta stoi przed wystawą sklepu jubilerskiego w Wiedniu. Jest zafrapowana oglądaniem pierścionka z brylantem, który zapewne kupi jej ojciec.
Ech! Są to jednak tylko godne pożałowania mrzonki. Kobieta nie zna swojego ojca, ba ona nigdy nie widziała go nawet na oczy!
I właśnie akcja książki głównie rozwija się wokół tego wątku. Jest to nieustanne poszukiwanie ojca, które ma także inny wymiar, wymiar psychologiczny.. Miałam wrażenie, że brak ojca definiuje Martynę jako człowieka. Bez niego jest ona jakby niekompletna, pozbawiona własnej tożsamości. Wychowywana niegdyś tylko przez apodyktyczną matkę, nieustannie wplątywała się w nowe, destrukcyjne romanse. To tak jakby poprzez nowych kochanków starała sobie zrekompensować brak ojca lub podświadomie lgnęła do takich, którzy mogliby jej go zastąpić.
Martyna wciąż trzyma się nadziei, że jednak prędzej czy później pozna swojego ojca. Gdy dowiaduje się od matki jak ma na imię, wpada na niedorzeczny pomysł w jaki sposob go znajdzie. I to niestety zaprowadzi ją do zguby. Dalej już rusza lawina tragicznych zdarzeń. My jako czytelnicy stajemy się świadkami upadku młodej kobiety. Jest to upadek w znaczeniu dosłownym, jak i przenośnym.
Akcja powieści rozgrywa się zarówno w Wiedniu jak i w Polsce. Martyna nie jest pewna swojej tożsamości narodowej. Niby jest Polką, ale mieszka w Wiedniu i ma pewną awersję do rodaków. Czuje się jednak Półaustriaczką — pochodzi z Bielska — Białej — „…miasta związanego z Austrią od czasów Austro-Węgier, gdy to wchodziło w skład austriackiego Śląska”. Poza tym mówiąc kolokwialnie, mam wrażenie, że wyssała z mlekiem matki zamiłowanie do Wiednia. To matka Martyny w pewnym stopniu zaszczepiła w niej fasynację stolicą Austrii, kiedy to często opowiadała o swoim dziadku, który tam ukończył studia. Ponadto wyobraźnia Martyny podsuwa jej różne obrazy na temat ojca — m.in. to, że jest on Austriakiem z pochodzenia.
Kiedy zagłebiamy się w treść książki, widzimy jak szereg przykrych zdarzeń wstrząsa nieco światopoglądem Martyny, w jej głowie dochodzi do przewartościowania pewnych rzeczy.
Czytając „Wprost do… wieczności” niejednokrotnie żałowałam Martyny (i to bardzo!). Jej dziwaczne zachowanie — być może efekt choroby afektywnej dwubiegunowej sprowadził na nią szereg nieszczęść. Jednak dzięki silnej woli, sile do walki o szczęście, o miłość Martyna podnosła się z kolan.
„Wprost do … wieczności” fasycynuje swoją autentycznością w odbiorze. Ile jest podobnych historii, który nie jesteśmy świadomi?! Ile jest podobnych zagubionych kobiet, które swoim niechlubnym zachowaniem wołają o namiastkę prawidzwej miłości?! Łatwo jest kogoś osądzać, krytykować, nie znając jego prawdziwych motywów postępowania.
Książka Pani Stefani Jagielnickiej — Kamienieckiej jest wielopłaszczyznowa, bowiem traktuje o wielu problemach.
Dlatego tak wiele myśli kłębi się w mojej głowie, tak wiele spostrzeżeń, które trudno mi jest ująć w słowa. Pisząc tę recenzję, nie wiem czy na wszystko, co istotne, zwróciłam należytą uwagę. Bo ile czytelników, tyle interpretacji. Sama nie wiedziałam czy lepiej skoncentrować się na motywie tęsknoty za ojcem, na chorobie psychicznej Martyny czy na wątku o miłości.
Pozostaje mi zachęcić do lektury, bo książka na długo pozostanie w mojej pamięci.