"Sześć minut.
W ręku ściskałam mój maleńki kluczyk, brudny, i zardzewiały, dokładnie jak sześć minut temu."
Klucz, który jest widoczny na okładce ma duże znaczenie. Dzięki niemu bohaterka książki, Basia Rychlewska, przenosi się do świata, wydarzeń i ludzi, których to istnienie miało miejsce kilkaset lat temu. Będąc na wakacjach z mężem i trójką dzieci nagle przenosi się do miejsca, któremu daleko do naszych współczesnych czasów. Czy to sen? Czy ktoś robi jej psikusa i trafia na plan filmowy, gdzie aktorzy całkiem na poważnie odgrywają swoją rolę?
W ogóle nie miałam pojęcia czego się spodziewać po książce Beaty Rosłan. "W południe wieczorem nad ranem" to krótka opowieść, bo nie liczy nawet 200 stron, w której zawarte jest ważne przesłanie - nigdy nie jest za późno na miłość. Tą prawdziwą, silną, namiętną, o której część z nas nieustannie marzy. Na którą nigdy nie jest za późno.
Może część czytelników nie polubić bohaterki przez to, co dzieje się, gdy przenosi się o pięćset lat wstecz. Natomiast łatwo zrozumieć wydźwięk tych wydarzeń i to, co autorka chciała przekazać pisząc historię Basi i Radiwoja. By dowiedzieć się więcej, polecam sięgnąć po tę historię.
Autorka posługuje się prostym językiem, bez zbędnego przegadania i przyjemnie czyta się historię, którą chce przekazać czytelnikowi. Nie raz uśmiechnęłam się pod nosem, gdy wynikały sytuacje żartobliwe, za co daję dodatkowy plus. Także trzeba podkreślić, że pani Beata pięknie opisała Chorwację, jej historię i sama chętnie wybrałabym się ścieżką, którą przemierzała Rychlewska. Polubiłam Basię i w pewnym sensie rozumiem jej postępowanie, choć w rzeczywistości konsekwencje mogłyby być cięższe. Ale właśnie... gdyby faktycznie działo się to naprawdę. Ale czy tak było? Jeśli lubicie historie, w których przeznaczenie i silne uczucie grają pierwsze skrzypce, to zachęcam do przeczytania 🙂