E-book
11.76
drukowana A5
32.67
W południe, wieczorem, nad ranem

Bezpłatny fragment - W południe, wieczorem, nad ranem


5
Objętość:
166 str.
ISBN:
978-83-8273-224-5
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 32.67

Twierdza Ključica jest największą i najbardziej prestiżową średniowieczną fortyfikacją w Chorwacji, chronioną jako zabytek kultury.


Została zbudowana przez rodzinę Nelipić w XIV wieku, aby kontrolować wenecki szlak handlowy z Szybeniku do Bośni. Ruiny twierdzy składają się z centralnego budynku o kształcie nieregularnego prostokąta, okrągłej wieży, wciąż zachowanych ścian trzykondygnacyjnego pałacu, wartowni oraz lochów.

Mało brakowało, a twierdza zostałaby zburzona niedługo po jej powstaniu. Po serii ciągłych konfliktów z kupcami niezadowolonymi z uiszczania opłat w 1343 roku rodzina Nelipić wyraziła zgodę na jej zburzenie.


Kiedy moc tego rodu zmalała w 1490 roku Wenecjanie zaoferowali 2000 dukatów za przejęcie kontroli nad tym miejscem. Kres konfliktów nastąpił po przybyciu Turków, którzy kontrolowali twierdzę od 1546 do 1648 roku. W XVII wieku fort został opuszczony.

www.tropter.com/pl

I


To już ponad pięćset lat bez niego. Dotykam swojego wielkiego, ciepłego brzucha i myślę wciąż bardziej i bardziej. W południe, wieczorem, nad ranem — kiedykolwiek mnie zapytasz. Bez przerwy. Nieustannie szukam sposobu, żeby przestać. Ale myślę o nim też w nocy. Każdej. Im bardziej ruchy w moim wnętrzu przeszkadzają mi spać. Zamykam oczy, próbując jakoś to sobie ułożyć, żeby dalej żyć tu, gdzie przyszło mi teraz być. Tymczasem jeszcze zupełnie nie wiem, co mnie spotka, kolejny raz jadę na wakacje, jak zwykle w to samo miejsce.

Samochód szarpie, wspinając się na opasane autostradą wzniesienia Welebit. Wydaje dźwięki, jakby silnik zamierzał za moment eksplodować. Tym bardziej nie nadaje się na górskie bezdroża. O tym też jeszcze wtedy nie myślałam. Opierałam głowę o szybę i choć owiewało mnie zimne powietrze z klimatyzacji, to czułam, że za nią piecze mnie już w czoło słoneczny chorwacki żar.

Nie mogłam się skupić, czytane słowa tłukły się po mojej głowie: „Na Ključici kao da je vrijeme stalo”. Chorwacki przewodnik turystyczny miał skrócić nudną, wielogodzinną podróż, a zamiast tego łamał mi język. Do celu jeszcze kilka godzin jazdy. Na razie za oknami widziałam zielone, porośnięte lasem góry.

„Na Ključicy wydaje się, że czas się zatrzymał” — przeczytałam. Byle tylko czas się zatrzymał. Przeglądnęłam się w samochodowym lusterku. Gdy zmrużyłam oczy, wokół nich pojawiła się siatka zmarszczek. Zanosiło się na to, że niebawem zacznę starzeć się coraz szybciej. Oczy miałam dziś jednak niemożliwie niebieskie.

„Oby trochę zwolnił, na przykład podczas urlopu.” — Myślałam trochę o czasie, trochę o moim mężu i sprawdziłam, czy mam już starą szyję. Przecież za czternaście dni miałam być znowu w pracy. Nie miałam ochoty się spieszyć. Patrzyłam, jak Rafał łamie kolejne ograniczenia prędkości.

„Nie jestem coraz młodsza”, pomyślałam, obserwując uciekający, znany mi już krajobraz. Choć byłam coraz starsza, w moim ciele wciąż krzyczała jakaś nienazwana tęsknota. Jakieś uczucie, że wciąż nie wydarzyło się to, na co czekam.

— Baśka, a co ty, masz kryzys wieku średniego? — Usłyszałam pretensje. — Już? — Kilka tygodni temu moja przyjaciółka zareagowała tak nerwowo, aż poczułam się głupio i winna. Pewnie miała rację. Może to tylko potrzeba urlopu, odpoczynku, może zmiany, przecież wszystko miałam.

„Ključica, czyli mały kluczyk, twierdza schowana w górach na północ od Szybeniku”. Jechałam i czytałam wciąż bez entuzjazmu, wodząc wzrokiem po śliskim papierze. Od jakiegoś czasu nie byłam w stanie się skoncentrować. Wszystko przez te dziwne sny. Czytałam tylko po to, żeby mój mąż nie mógł mi zarzucić, że całą drogę spędziłam, gapiąc się w telefon. Zdjęcia kiepskiej jakości nie przykuwały jednak mojej uwagi, a informacje historyczne wlokły się przez stulecia jak flaki z olejem.

Co roku od lat jeździliśmy w lipcu do Chorwacji. Z różnych powodów, ale jeden przebijał wszystkie — tam zawsze wychodziło najtaniej, a Rafał nie lubił przepłacać. Całkowicie się z nim zgadzałam. Przy kredycie i trójce dzieci nauczyłam się dobrze planować wydatki i oszczędzać każdy grosz. On miał, co prawda, na ten temat inne zdanie, ale przyznawał mi, że chociaż nie wydaję na głupoty. To znaczy na siebie.

Pochodzę ze zwyczajnej, niezamożnej, małomiasteczkowej rodziny. Moja mama nigdy nie była za granicą. Nawet tego nie chciała. W dzieciństwie na wakacje jeździłam tylko do babci na wieś, a moim marzeniem było skończyć studia, zarabiać własne pieniądze, wyjść za mąż i mieszkać w dużym mieście. Właściwie to zawsze marzyłam, żeby uczyć rytmiki. Może, dlatego, że tata śpiewał na weselach, a mama była nauczycielką w gminnym przedszkolu, ale… wyszłam za mąż. Za chłopaka poznanego na grillu, na działce u znajomych, ambitnego i nieziemsko przystojnego warszawiaka, a on uważał, że żadna praca nie hańbi oprócz mało płatnej. Mama ganiła mnie za jakiekolwiek narzekanie na tak dobrego męża. Jej zdaniem wygrałam los na loterii, żeby nie powiedzieć, że chwyciłam za nogi samego Boga i powinnam teraz kurczowo go trzymać.

To teściowa załatwiła mi pracę. Właściwie dostałam ją po znajomości niczym ślubny prezent. Na start w urzędzie zaczęłam zarabiać więcej niż moje koleżanki w przedszkolach i podstawówkach. Dostaliśmy kredyt na mieszkanie na Białołęce. Nieduże — trzy małe pokoje do tego aneks kuchenny i niewielki, zimny i wietrzny taras od północnej strony. Meble kupowaliśmy w Ikei. Rodzice pomagali nam się urządzić, tata skręcał kallaxy, kuzyn kładł płytki i panele. Żadnych rodzinnych awantur, tajemnic, zdrad. W mojej rodzinie nawet rozwodów nie było, nawet nikt nie leżał w szpitalu. Na wigilię był zawsze barszcz z uszkami. Nie mamy nałogów ani poważnych chorób. Mam za to ładne niebieskie oczy, które lubię malować mocno czarnym tuszem. Nikt mi o tym od lat nie mówił, ale wiem to.

Nie jestem też pewna, czy narodziny dwóch synów naraz bardziej ucieszyły, czy przeraziły mojego męża. Dwóch absorbujących chłopców. Jeden żywszy od drugiego. Nauczyłam się wszystkich, nawet najwymyślniejszych marek samochodów, a później składu Legii Warszawa.

Domowe obowiązki przy dzieciach pochłaniały mnie bez reszty. Rafał wracał z pracy coraz później, w coraz gorszym humorze. Z tygodnia na tydzień i z miesiąca na miesiąc czułam, że nie tylko znikam, ale i zdycham. Tęskniłam, nie wiedząc, za czym. Dokładnie tak samo narzekały moje przyjaciółki.

Pięć lat po urodzeniu chłopców na świat przyszła Marysia. Dom i dzieci to był znowu cały mój świat. Dokładnie tak miało już zostać.

Wtedy nie pchałam się do pisania książek. Zbyt zajęta byłam ogarnianiem codzienności: pchaniem wózka, gotowaniem, praniem i robieniem zakupów. Byłam znawczynią pieluchowych przecen i bywalczynią okolicznych placów zabaw.

Mój mąż zarabiał coraz większe pieniądze i robił karierę w firmie farmaceutycznej, a ja w końcu wróciłam do pracy. Robiłam do tego coraz lepsze naleśniki, aż awansowałam na naczelniczkę wydziału, a oba z tych osiągnięć były przez mojego męża uważane za, delikatnie mówiąc, niezbyt ambitne. Budżetówka. Ucieleśnienie nieróbstwa. Uważałam jednak to za stan naturalny po dziesięciu latach małżeństwa. Czułam się bezpiecznie. Serio.

I tu historia nie dość, że mogłaby, to wręcz powinna się skończyć. Nie spodziewałam się wiele więcej. Tak się teraz żyje. Wystarczy, że stać cię na spłatę kredytu. Czasem przed zaśnięciem majaczyły mi w głowie wizje namiętnej miłości, pożądliwych spojrzeń, przyspieszonych oddechów i obezwładniających wyznań, których nigdy w życiu nie doświadczyłam, ale pozwalałam sobie na te dziecinne fantazje z niemałym poczuciem winy podsycanym pretensjami Rafała. Był to jednak dopiero początek, ponieważ czas wciąż płynie, i to nie do końca wiadomo, w którą stronę. Nasz citroën zaś pędził w doskonale znanym nam kierunku słońca, zachodzącego nad archipelagiem Kornati.

Od tamtych dni minęły już lata. Ponad pięćset lat. To zupełnie nie ma znaczenia, bo wiem, że wszystko, cokolwiek się zdarzy, ma już miliony kopii w przeszłości. W przyszłości pewnie też, ale teraz, gdy zamykam oczy i znów mknę po tej autostradzie, jeszcze o tym nie wiem. Babska literatura opowiedziała już milion podobnych, tkliwych i banalnych historyjek. Ta jest do nich absurdalnie podobna, idiotycznie błaha. Odróżnia ją tylko to, że jest tak do bólu moja i prawdziwa. Wciąż napędza w brzuchu tornado trzepoczących, modrych skrzydeł. Wciąż zapiera dech i mogę w nieskończoność powtarzać: „Zapomnij o mnie”, a i tak mam w sobie pokłady nadziei, że za każdym razem, gdy Nelipić zamyka oczy, jego myśli przywołują moje wspomnienie.


II


Jeśli nie zdarzyło ci się jechać sto tysięcy razy samochodem do Chorwacji jak mnie, musisz wiedzieć, że z perspektywy autostrady możesz zobaczyć czubki gór skrywających nieprzebyte gęstwiny. Nie wiem czemu, ale odkąd zobaczyłam je pierwszy raz, fascynowała mnie ta ich bezkresna zieloność.

U stóp góry Dinara wije się wstęgą rzeka. Czasem zachwyca majestatyczną lazurową wodą i to właśnie najczęściej widzisz w przewodnikach, ale czasem opada na białe skały i znika wśród zielonych kniei, niewidzialna dla ludzkich oczu. Krystaliczna i lodowata Krka daje schronienie leśnym zwierzętom i Bóg wie, komu jeszcze. Struga zimnego błękitu ukryta w dole kanionów wykutych w szarym krasie rozlewa się gdzieniegdzie na turkusowe jeziora i orzeźwia polany wilgotną mgłą. Uderza mocno o skaliste brzegi, a gdzie indziej muska delikatnie zanurzające się w niej rośliny. W końcu ginie w gąszczu lasu, by po chwili wybuchać z hukiem wodospadów. Woda lecąca w dół pieni się na biało-turkusowej tafli, a lasy pełne zapachu sosen i lazurowe niebo odbijają się od szmaragdowych jezior jej oczu. Czasem ta leśna otchłań daje się podejrzeć z oddali, czasem ukryta w dolinie pozostaje niewidoczna, aż uchodzi do zatoki ukrytej w kamiennym, sennym Skradinie. Tuż obok, jak młodsza siostra, skryta jeszcze głębiej w krasowych kanionach, wije się Čikola. Kiedy jechałam autostradą, jeszcze jej nie widziałam, ale ona tam była, już niedługo miałam zanurzyć się w jej zimnej słodkiej wodzie.

Mknęliśmy w milczeniu w stronę wybrzeża i słońca nurkującego za wyspami otaczającymi Szybenik.

„Czy tam ktoś jest?”, myślałam, wędrując oczami po nieprzeniknionych wzgórzach. To był ósmy raz, gdy te widoki zachwycały mnie swoim tajemniczym chłodem. „Czy ktoś tam jest?”, powtórzyłam w głowie, patrząc na mojego Rafała i jego pozbawioną emocji twarz.

Na upalnych postojach dominował zapach benzyny, papierosów i taniego jedzenia. Jednostajny szum tysięcy aut podążających ku nagrzanym słońcem plażom usypiał mnie i wibrował delikatnie wraz z upalnymi promieniami słońca.

Musiałam zdrzemnąć się po minięciu Paklenicy, bo ocknęłam się jakiś czas później, a z samochodowego radia sączyła się msza po chorwacku. Dla rozrywki liczyłam czerwone samochody, a jak ich zabrakło, dołączyłam do zabawy dzieci we wstrzymywanie oddechu w mijanych tunelach.

— Dlaczego tego słuchamy? — zapytałam znudzona, ale moje słowa, być może uznane za idiotyczne, pozostały bez odpowiedzi. Zignorowane, dlatego że odpowiedź była dla Rafała oczywista: jechaliśmy na tyle długo, żeby wszystkie płyty były już przesłuchane, a żadne inne stacje nie łapały. Nie widział powodu, żeby mi o tym mówić. Znaliśmy się od dziesięciu lat, a kredyt na mieszkanie i trójka dzieci połączyły nas tak mocno, że mój mąż dbanie o to, jak jest między nami, otwarcie uznawał za moją kobiecą fanaberię. W zasadzie przywykłam do tego i całkiem się z nim zgadzałam.

Rafał prowadził szybko i pewnie, a w swoich czarnych, sportowych okularach był jeszcze bardziej przystojny niż zwykle. Blond włosy, wycieniowane starannie na skroniach, gdzieniegdzie oprószone delikatnym srebrem, dodawały jego opaleniźnie patyny. „Z wiekiem wygląda coraz lepiej”, pomyślałam. Pełne usta, muskularne przedramiona, skóra w brzoskwiniowym odcieniu nadawały mu w moich oczach wygląd hollywoodzkiego gwiazdora. Ciągle tak bardzo mi się podobał. Wśród moich koleżanek uchodził ze bardzo atrakcyjnego mężczyznę, lecz w domu jego skupienie na własnych sprawach odbierało mu atrakcyjności, którą inni tak podziwiali.

Byliśmy bardzo szczęśliwym małżeństwem. Nigdy się nie kłóciliśmy. Nie to, co nasi znajomi, Sylwia i Bartek, którzy dogryzali sobie przez większość spędzanego z nimi czasu. Może dlatego, że tak rzadko interesowało Rafała, co myślę, a może dlatego, że nie miałam nawet siły, by o cokolwiek się spierać.

Ściskałam w dłoni kawałek metalu, podniesiony na parkingu przez mojego synka, zamknęłam oczy i delektowałam się tą chwilą, gdy wakacje są jeszcze caluteńkie przede mną.

Mój mąż nie bywał spontaniczny ani romantyczny, ale przecież pragmatyzm był cenniejszy niż cokolwiek innego. Przy trójce dzieci dostrzegałam to nad wyraz dokładnie. Rafał był odpowiedzialny i poukładany. Jak chociażby ten wyjazd. Pilnował zabrania wszystkich potrzebnych rzeczy. Byłam spokojna o każdą płetwę moich bliźniaków, o każde dmuchane kółko naszej córeczki. Milczenie przed wyjazdem było częścią naszego poukładanego życia — Rafał pakował i milczał, ja odhaczałam z listy kolejne miliony niezbędnych na wakacjach przedmiotów i namiętnie wsmarowywałam w siebie wyszczuplający krem, który miał w czarodziejski sposób wybawić mnie z rezultatów podjadanych nocami śliwek w czekoladzie.

— Jeśli kobieta podjada poukrywaną po mieszkaniu Śliwkę Nałęczowską, to choćby nie wiem jak cieszyła się ze swojego małżeństwa, czegoś musi tam brakować. Śliwka nałęczowska jest zamiennikiem pożycia seksualnego — mawiała zgryźliwie Grażynka z pracy, a ja obiecałam sobie nie dawać jej więcej powodów do wysnuwania tez, jakoby w moim małżeństwie czegokolwiek brakowało. Od miesiąca zaś na wszelki wypadek omijałam szerokim łukiem działy ze słodyczami. Nie jadłam pszenicy pod żadną postacią, żeby na plaży z godnością prezentować kształty, których inne matki będą mi zazdrościć, a co najmniej nie będą współczuć, oraz w nadziei, że mój mąż choćby omiecie mnie wzrokiem.

— Mama, pokaż ten kluczyk! — Dopiero po chwili usłyszałam głos Kazia, który wyrwał mnie z tych jałowych rozmyślań.

— Jaki kluczyk? — Nerwowo odwróciłam się w stronę chłopca.

— Ten, który znalazłem. — Kazio energicznie szarpał mnie za bluzkę.

Z uczuciem poirytowania, że dla śmiecia podniesionego na drodze Kazio rozciąga mi T-shirt i wyrywa mnie z moich rozważań, podałam mu kawałek żelastwa, żałując, że nie wyrzuciłam go, zanim ruszyliśmy, i powróciłam do wsłuchiwania się w płynące przez moją głowę myśli.

Wyjazdy do Chorwacji i perspektywa kwitnących oleandrów, rozpadających się w dłoniach fig i gęstej zielonej oliwy przepełniała mnie co roku ekscytacją. Rekompensowała każdy dzień na deszczowym przystanku, każdego focha Marysi i każdą skargę na jej braci. Żyłam cały rok dla tych wakacji.

Zazwyczaj miałam w sobie mnóstwo radości i nadziei, tak jakby podróż miała odmienić wszystko. Wtedy jednak jechałam tam w zupełnie innym przeświadczeniu — to, co dobre i ekscytujące w moim życiu, było już za mną.

W zimnym od klimatyzacji samochodzie dzieci kłóciły się w różnych konfiguracjach i o różne rzeczy. Sprawiedliwość wymagała balansowania na cienkiej linie nieustannej czujności, bo skrzywdzony kilkanaście minut wcześniej po chwili stawał się bezwzględnym prowokatorem i oprawcą. Wymyślałam więc zabawy i aktywności umilające czas. Obszar relacyjno-wychowawczy spoczywał na mnie, roztaczałam więc nad dziećmi wizję wspólnych przygód, a one upewniały mnie, że pomimo toczonych między sobą wojen wciąż tworzą kochające się, zgrane rodzeństwo. Obszar żywieniowy, obszar rekreacyjny oraz obszar potrzeb fizjologicznych też spoczywał na mnie. Rafała trzeba było odciążyć — po tych ostatnich trudnych latach w firmie, teraz, gdy wyrośliśmy z pieluch, miałam nadzieję skupić się na jego potrzebach i zawalczyć o naszą relację.

Postoje na gorących stacjach benzynowych wprowadzały nas powoli w stan wakacyjny. No może bardziej mnie i dzieci niż Rafała, bo dla niego zadanie dowiezienia nas było jasno określonym priorytetem, który nie mógł konkurować nawet z rodzinną atmosferą. Citroën był zimny i cichy jak beczka.

Znałam na pamięć każdy etap tej podróży. Poznawałam nawet miejsca, w których kłóciliśmy się podczas poprzednich wyjazdów, w których dzieci korzystały z toalety, i gdzie i za ile tankowaliśmy.

— Cieszysz się, że znowu tam jedziemy? — Próbowałam trochę roztopić ten lód, głaszcząc go po udzie.

— Yhy.

— Czemu od trzynastu godzin nie rozmawiamy? — Moja frustracja narastała proporcjonalnie do zmęczenia i czułam, że z miłej opiekunki domowego ogniska za chwilę zmienię się w trzeszcząco-zrzędzącą babę.

Rafał nie ułatwiał sprawy. Nie odpowiedział, ale jego twarz drgnęła delikatnie, a on, unosząc nozdrza, dał znak irytacji na moje wkurzające go słowa.

— Halo — drążyłam.

— Nie rozmawiamy, dopóki nie dojedziemy, bo chcę się skoncentrować i jak najszybciej dowieźć nas do Brodaricy.

W zasadzie ceniłam go za to. Nigdy nie tracił czasu na to, co zbędne. Realizował zadanie po zadaniu. W myślach raczej ganiłam siebie za te durne uwagi. Czułam oczywiście ukłucie żalu, że nie możemy cieszyć się sobą już w czasie drogi. Jesteśmy zdrowi, mamy wystarczająco dużo pieniędzy, żeby spędzić wakacje nad cieplutkim morzem. Dla mnie upłynęło już trzynaście godzin mojego bezcennego urlopu, odkąd wyjechaliśmy z domu. Trzynaście godzin, w których chciałam mówić mu, jak bardzo go cenię, podziwiam i cieszę się, że jesteśmy tu w piątkę. Dla niego było to trzynaście godzin męczarni.

— Nie cieszysz się?

— Cieszyć się na razie nie ma czym, ucisz ich trochę — rzucił głośniej, bo z tyłu rozkręciła się kolejna awantura o kabanosy.

Czy moje dzieci też takie będą? Zgorzkniałe? Skupione na sobie? Niezauważające, piękna tego, co tu i teraz? Patrzyłam na dwóch szarpiących się roześmianych chłopców i siedzącą między nimi dziewczynkę.

Zapach autostrady i ciepło na skórze dawały mi nadzieję, że stan Rafała minie, gdy dojedziemy i wreszcie zaczniemy cieszyć się sobą i wspólnym czasem. Zazwyczaj tak bywało. No poza zeszłym rokiem, kiedy chłopcy jeden po drugim mieli anginę i cały pobyt chodziliśmy na plażę oddzielnie… I wakacjami dwa lata temu w sumie też, gdy Marynia, która dopiero uczyła się chodzić, nadepnęła na jeżowca… Oraz tamtym rokiem, gdy Rafała dopadła rwa kulszowa i cały pobyt upłynął nam na zastrzykach w Szybeniku.

Odsunęłam od siebie te myśli i skupiłam się na górach w oddali. Mapa podpowiadała, że były to Alpy Dynarskie. Zielone, kuszące chłodem i muzyką tysięcy cykad. Jakie tajemnice mogły się w nich kryć? Próbowałam zagłębić się w myślach, ale w mojej głowie kołysał się cichy smutek, że przyjdzie mi oszukiwać samą siebie jeszcze przez długie lata.

— Masz!!!! Schowaj! — Oberwałam w ramię Kaziowym „kluczykiem”. Kilka razy obróciłam go w rękach. Miał wielkość zawleczki od puszki z colą, ale na pewno nie był z aluminium. Musiał być to urwany fragment samochodu albo innej maszyny, ale rzeczywiście można było odnieść łudzące wrażenie, że to stary, zardzewiały, maleńki kluczyk. Bardzo malutki, tak misternie mały, że mogłam ukryć go pomiędzy opuszkami palców. Gdyby faktycznie był kluczykiem, mógłby otwierać jakąś małą, rzeźbioną skrzyneczkę albo maciupeńkie drzwiczki.

Staś zaczął szarpać mnie za koszulkę, żeby oddać mu znalezisko Kazika, więc włożyłam skarb do swojej saszetki, z którą na wakacjach nigdy się nie rozstawałam. Chłopcy zauważyli na szczęście duży wycieczkowiec snujący się po mijanej zatoce i zapomnieli o kłótni. Zjechaliśmy z autostrady na lokalną dwupasmówkę, nasza podróż miała niebawem dobiec końca.

Teraz nawet wakacje były tylko do odhaczenia. Tym razem o wiele bardziej niż kiedykolwiek wcześniej zastanawiałam się, po co nam to. Znowu te same miejsca. Gotowanie i pranie i uciszanie i zabawianie. Zmęczona przed urlopem, zmęczona po urlopie. Przemierzałam całą Europę, żeby nadal być na dwudziestoczterogodzinnym etacie. Nie lubiłam siebie za tę zgorzkniałość. Nie miałam nic przeciwko zajmowaniu się dziećmi, ale czułam, że oprócz matki jest we mnie ktoś jeszcze. Nie wiedziałam tylko kto. Każda komórka mojego ciała tęskniła za czymś, czego nie umiałam nazwać. Mogłam przewidzieć każdą minutę urlopu. Smak pizzy, zapach morza, wolne miejsca na plaży. Czułam, jakbym przez przypadek zagrała rolę w nie swoim filmie.

— Ciebie to jeszcze dziwi? To już tak jest po kilku latach małżeństwa — mawiała Agnieszka, która sama nie miała ani dzieci, ani męża, i regularnie, co cztery lata, zaczynała nowy związek, żeby wciąż napawać się uczuciami pełnymi nowości i ekscytacji romantycznych początków.

— No wiem, na pewno wszyscy tak mają — odpowiadałam.

Tym razem miało być identycznie. I było. Po czułym powitaniu z naszym gospodarzem, rozpakowaniu walizek, przygotowywaniu posiłków dzieciom i wykąpaniu ich zasnęłam opleciona ich aksamitnymi rączkami i nóżkami narzuconymi na moje ramiona i plecy z otwartą książką o Minecrafcie między nami. Marzyłam o czasie tylko dla mnie i Rafała, ale zasypiałam tak nieprzytomnie od wielu miesięcy.


III


Tamtego ranka, dwudziestego siódmego lipca, nie zaskoczyło mnie zupełnie nic. Był to jeden z tych nieśpiesznych wakacyjnych dni, przeznaczonych na zwiedzanie okolicy. Po tylu urlopach spędzonych w jednym miejscu niełatwo było znaleźć coś, czego jeszcze nie widzieliśmy. To potwornie irytowało Rafała. Było dla niego wyzwaniem. Ja marzyłam tylko o tym, żeby poleżeć z krzyżówką na plaży. Czytanie książki wymagało nieprzerwanego skupienia przynajmniej na kilka minut, więc w mojej sytuacji zupełnie odpadało. Mogłam być jednak królową krzyżówek. Przy trójce dzieci próby czytania są wątpliwymi momentami relaksu.

— Tato, popływamy dziś w rzece? Ja nie chcę do słonej wody. — Marynia od rana męczyła Rafała, który był wyjątkowo zirytowany i jeszcze bardziej małomówny niż zawsze.

— Tata, chcemy skakać ze skał.

— Albo z pomostu. — Chłopcy też nie odpuszczali. Rafał nerwowo uderzał w swoją komórkę, aby ją przekonać, że Internet jest mocny, a strony otwierają się szybko i ochoczo. „Za chwilę będzie warczał na dzieci”, pomyślałam proroczo, nie przerywając malowania rzęs.

Przeszkadzaliśmy mu w planowaniu dla nas cudownego dnia. Ironia losu — psuć wszystkim humor, starając się, żeby było miło. Bliźniacy tłukli się i wyzywali od debili. Marynia co chwilę coś gubiła albo upuszczała z hukiem na podłogę. Patrzyłam na nich wszystkich z czułością, pełna wzbierającej samotności.

— Może Rafał wreszcie zauważy, że po miesiącach ćwiczeń schudłam — mówiłam do siebie, patrząc w lustro. — Może zwróci uwagę na moje czerwone paznokcie. Może zauważy, że w tej sukience widać, że wciąż mam piękne nogi.

Spakowałam torbę i stałam długo na balkonie, ignorując skargi i krzyki dzieci. Byłam już gotowa. Nigdy nie byłam dziewczyną, która zbyt długo skupia się na szykowaniu do wyjścia. Tym bardziej, że im więcej wkładałam w to wysiłku, tym mniejsze wrażenie robiło to na Rafale.

Dokładnie planując, jakie zdjęcia przywiozę z wycieczki i jak rozwścieczę nimi Grażynę, założyłam cieniutką brązową sukienkę w czarne groszki i różowe trampki. Chciałam pasować do koszuli Rafała. „Rafał uzna pewnie mój strój za mało praktyczny, ale kiedy, do cholery, mam nosić sukienki?”. Czułam jak rozgrzany słońcem wiatr od morza muska moje uda i ramiona. Przez chwilę wydawało mi się, że to czyjaś delikatna ręka mnie dotyka. Uśmiechnęłam się do siebie. Ręka, jakie to głupie skojarzenie.

— Pojedziemy zwiedzić twierdzę tu, niedaleko — rzucił Rafał i nim wyraziłam swoją dezaprobatę dla tego idiotycznego w tym upale pomysłu, dodał: — A potem poskaczemy z pomostu w Skradinie.

Chłopcy zajęczeli na myśl o zwiedzaniu kolejnych ruin, a Marynka ostentacyjnie zsikała się w majtki i zaczęła wyć.

— Czekam w samochodzie — mruknął Rafał, wychodząc, a Kazik i Stasiek, kłócąc się o coś, pobiegli za nim. Maria wyła, przebierając się w czyste ubrania, a ja złapałam tylko saszetkę, w której nosiłam podstawowe wyposażenie mamy na wypadek każdej nagłej potrzeby, czyli zakupu lodów, wytarcia pupy lub opatrzenia rany.

Zwiedzanie tego dnia było równie radosne i ekscytujące jak cały nasz urlop. Cisza. Dźwięki dwóch tabletów z tyłu i ciche pochrapywanie Maryni, która usypiała od razu po zapięciu pasów w foteliku.

Rafał nie rozmawiał ze mną, bo jak zwykle skupiony był na GPS-ie i odnalezieniu dojazdu do ruin, które doskonale widać było z sąsiedniego wzgórza. W potwornym upale doszliśmy do punktu widokowego. Niezbyt sobie pooglądałam, bo akurat Stasiowi zachciało się kupę i zamiast fotografować dolinę rzeki i ruiny zamku, cały czas przewidziany na postój spędziłam w krzakach.

Pozostałości twierdzy były totalnie niewidoczne z dołu żwirówki, która miała do nich prowadzić. Nasz citroën jakoś wdrapywał się na wzniesienia asfaltówkami, ale gdy zjechaliśmy na szutrową, polną drogę, ślizgał się na kamieniach i z trudem piął wyżej.

— To gówno wyżej nie wjedzie — zawyrokował Rafał takim tonem, że poczułam się winna. Prawie go przeprosiłam, że nie kupiliśmy nic innego. Droga była zbyt wąska, by na niej zawrócić, a mój mąż cholernie wściekły i zdeterminowany, by to „gówno” zjechało w dół.

— Ja wysiadam.

— Co?

— Wysiadam. Doskonale wiesz, że się boję, jak robisz takie niebezpieczne rzeczy.

— To idź na dół tam, do mostku. — Wskazał ręką krzaki okalające piaszczystą drogę. Żadnego mostku tam nie widziałam, ale pomysł opuszczenia tej zimnej trumny bardzo mi się spodobał.

— Jasne. — Trzasnęłam drzwiami i wysiadłam, starając się nie patrzeć, jak auto zawraca na stromym podjeździe tuż nad krawędzią zbocza modląc się by cala ich czworka nie zginęła gdy za moment runą w przepaść. Szłam jednak w dół czując, jak ciało zmrożone od klimatyzacji zaczyna rozluźniać się pod wpływem promieni słońca spływających na mnie z każdej strony.

Po chwili citroën minął mnie, zostawiając za sobą ogromny tuman kurzu. Przestałam na chwilę widzieć cokolwiek, a drobinki zachrzęściły mi w zębach. Nie wierzyłam, że musiał ruszyć tak gwałtownie. Przynajmniej nie zabił dzieci. Przez dłuższą chwilę nie widziałam zupełnie nic. Wokół mnie zawisła żółta chmura wzniesionego, gorącego piasku i powietrza.

Musiał spowodować to brak wiatru, bo wyszłam z niej i ruszyłam przed siebie, a ona została jeszcze za mną zupełnie nieporuszona, jakby ten piasek czy pył zawisł w powietrzu i nie miał zamiaru nigdy opaść.

Szłam, odwracając się co jakiś czas, bo tuman kurzu ciągle nie opadał. Świerszcze cykały niemiłosiernie głośno. Przez chwilę poczułam się nieswojo. Dopiero, gdy zaśpiewałam sobie kawałek piosenki, która akurat tego dnia dźwięczała mi w głowie, odwróciłam się kolejny raz, a żółtej chmury wreszcie nie było. Dziwne. Przyspieszyłam kroku, żeby Rafał nie musiał za długo czekać. Śpiewałam dalej.

Może dzień, do tamtej pory nie zapowiadał się ekscytująco, ale byłam naprawdę zadowolona, że nikt mnie teraz nie widzi i mogę wreszcie śpiewać na całe gardło. Ile takich momentów mnie jeszcze w życiu spotka? W jednej chwili rozbrykane dzieci i nieobecny mąż stali się jakby nierealni. Z każdym krokiem stawałam się spokojniejsza. Droga w dół była lekka, a wokół mnie roztaczały się widoki zielonej doliny pełnej strzelistych tui i soczystej zieleni rozłożystych cisów okalających wąską strużkę rzeki. Czułam, że mogłabym iść tak godzinami. Tyle razy podziwiałam te zbocza, a teraz byłam tam ukryta wraz z milionami świerszczy, widoczna jedynie dla słońca skłaniającego się pomiędzy górami, nad uchodzącą ku Adriatykowi Čikolą. I pomyśleć że jestem całkowicie niewidoczna.

Sprawdziłam godzinę. Było dziewięć po jedenastej. Najdalej za dziesięć–piętnaście minut i powinnam być na dole. Zostało mi jeszcze czterdzieści pięć procent baterii, więc kręciłam filmy i robiłam zdjęcia. Wędrowałam w dół pewna, że za kolejną serpentyną zobaczę naszego białego citroëna z moimi dziećmi i mężem złym, że nie kupił sobie lepszego samochodu. Pod cienką podeszwą trampek czułam gorące kamienie i miękką ścieżkę pod nimi.

Szłam i szłam lekko muskana powiewami gorącego wiatru. Nie miałam już trzydziestu sześciu lat. Pamiętam dokładnie tę myśl. Poczułam się wolna, pełna ciepła i szczęśliwa. Pomyślałam przez chwilę, że czas zupełnie tu nie istnieje. Byłam na polnej drodze, pośrodku góry, a wokół mnie żadnych śladów cywilizacji. Wreszcie sama — chociaż na moment. Śpiewałam na całe gardło tylko dla siebie. Miałam wrażenie, że ta góra nigdy się nie skończy, że już dawno powinnam być na dole.

Usiadłam na środku piaszczystej dróżki. Zamknęłam oczy. Chciałam jeszcze głębiej doświadczyć tego słońca i piasku, piekących ramion, gładkich, ciepłych ud. „Mój mąż i tak będzie albo zły, albo obojętny, posiedzę tu jakiś czas. Tu i teraz — myślałam — donikąd nie muszę się spieszyć”.

Najpierw poczułam, jak trzęsie się ziemia. Delikatne, lekkie drżenie w oddali. Potem usłyszałam dudnienie. Nasłuchiwałam, ale zupełnie nie skojarzyłam, że to stukot końskich kopyt.

Początkowo dało się go lewo słyszeć. Nabrzmiewał miarowo i delikatnie, ale kiedy zaczął się zbliżać, dudnił już w uszach, a ziemia wokół trzęsła się, wprawiając o drżenie kamyczki na ścieżce. Nie bardzo nawet zdążyłam się wystraszyć, bo po chwili zobaczyłam przed sobą pędzące, unoszące się nad ziemią, brudne kopyta ogromnego białego zwierzęcia. Siedziałam na środku drogi. Myśli zaczęły szybko przebiegać przez moją głowę. Nie miałam pojęcia, ani gdzie, ani jak uciekać.

Koń dosłownie parł na mnie ze spienionym pyskiem, rozwartymi chrapami i lśniącą, spoconą sierścią niczym potwór z jakiegoś filmu. Charczał złowieszczo, oczy miał przekrwione, wpatrzone we mnie, jakbym była przeszkodą. Miałam może sekundę na reakcję, a może było za późno, żeby uciekać.

Bałam się drgnąć w którąkolwiek stronę. Poczułam uderzenie krwi do głowy. Zasłoniłam twarz rękami i skuliłam się, żeby ochronić się przed stratowaniem. Czekałam już tylko na uderzenie kopyt, były tak blisko, ale zamiast tego usłyszałam głośne rżenie i poczułam podmuch rozbryzgujących się kamieni i piachu. Żaden cios nie nastąpił, więc podniosłam głowę. Koń, biały, brudny i spocony, zupełnie jak z bajki, stał nade mną na dwóch tylnych nogach spięty przez jeźdźca. Dopiero wtedy dostrzegłam na nim ubranego na czarno mężczyznę w płaszczu i kapturze. Udało mi się wstać i zejść trochę na bok. Mężczyzna postawił konia i potwornie, bezlitosci kopnął go w boki, dając znak, żeby pędził dalej do przodu.

Jego twarz przez moment skupiła się na mnie. W zasadzie to po prostu byłam szczęśliwa, że jeszcze żyję, ale odniosłam też dziwne, rzadko odczuwane wrażenie… Pamiętam tamtą myśl. Może i była to idiotyczna myśl, ale przez głowę przebiegło mi, że on mnie widzi, bo popatrzył mi w oczy tak, jak to się nigdy nie zdarza. Zupełnie jakbyśmy się znali. Po chwili sama zbeształam się za tę durną uwagę. Przecież mu przeszkodziłam. Jechał sobie człowiek na wycieczkę i przeszkodziłam mu, siedząc na środku drogi. To jak niby miał nie widzieć, musiał patrzeć.

Mężczyźni zawsze patrzą poza mnie. Nie zaczepiają mnie ani w sklepach, ani na przystankach. Rzadko mój widok wywołuje jakiekolwiek emocje na męskich twarzach. Sąsiedzi mijają mnie zawsze automatycznym „dzień dobry”, w pracy mam do czynienia tylko ze spoconymi i starymi kurierami jak Andrzej z Poczteksu, więc przywykłam do bycia niewidzialną.

To były pierwsze męskie oczy, które dosłownie na ułamek sekundy zatrzymały się na moich oczach. Poczułam, jak obca jest to dla mnie sytuacja. Nie, że konie mnie tratują, nie, że cudem uniknęłam śmierci. Przez chwilę pomyślałam, że tak, że chcę więcej. Widocznie zmieniałam się w ryczącą czterdziestkę. No trudno, taka kolej. Może to ostatni raz, gdy doświadczałam tego uczucia.

Przez głowę przeszła mi też myśl o kobiecie tego człowieka. Swoją drogą, czy to nie zadziwiające, ile to się kotłuje pod tym moim czerepem? I to w ułamku sekundy, gdy uskakuję spod końskich kopyt. Zdążyłam nawet rozważyć, jaka jest ona, na której czarne oczy tego mężczyzny spoczywają każdego wieczoru. Co takiego potrafi, czego ja nie umiem? „To musiał być nagły wyrzut kortyzonu”, pomyślałam po chwili, jakaś reakcja na stres.

Podmuch wiatru na mojej twarzy uzmysłowił mi ledwo uniknięte zderzenie i wyrwał mnie z tych niedorzecznych myśli. Zostałam na tym poboczu, a on pojechał dalej. Pomimo upału pędził pod górę, gnał, jakbym za chwilę miała ujrzeć jego skrzydła, a on miał wzbić się ponad krzaki. Mocne kopyta rozbryzgiwały kamienie wokół. Zdążyłam jeszcze sfotografować koński zad. Kiedy mężczyzna był już kilkanaście metrów powyżej mnie, odwrócił się jeszcze raz. Wyglądał dziwacznie, gdy galopował pod górę scalony z dyszącym potworem, wśród białej grzywy. W dziwnym stroju, który powiewał na wietrze jak czarny żagiel tak, że wyglądali jak jeden stwór, biało-czarna zjawa. To dziwne, w co ludzie się ubierają w taki upał.


IV


Zeszłam na sam dół. Nie znalazłam jednak ani białego citroëna, ani mostku, ani męża, ani dzieci. Krążyłam wokół łąk i ciernistych krzaków porastających okoliczne zbocza. Ostre liście drapały mi kostki, gdy biegałam wokół nieprzytomnie. Może zwyczajnie upał rzucił mi się na głowę? Krzyczałam, najpierw nieśmiało, wstydząc się wydobyć z siebie głos, jakby ktoś więził go w moim gardle, ale potem, im bardziej nie mogłam ich odnaleźć, coś we mnie pękało i darłam się całą sobą:

— Rafał!

„A może on to zrobił specjalnie, może schowali się gdzieś za zakrętem i mają ze mnie ubaw?”. Panikowałam. Im bardziej zależało mi, by ich znaleźć, tym bardziej przytłaczała mnie pustka wokół.

Kilka razy szłam w dół, a potem wracałam do miejsca, gdzie jeszcze niedawno, dałabym sobie za to rękę uciąć, żwirowa droga opadała jak wstęga ze zbocza. Niestety tak się zakręciłam, że błądziłam wciąż wśród soczystych traw okalających rzekę. Zupełnie bez rezultatu.

Byłam pewna, że nie odeszłam daleko drogi, ale nie mogłam jej znaleźć. Kilkakrotnie wspinałam się pod górę, szukając miejsca, w którym wysiadłam z samochodu z nadzieją, że z wysokości zobaczę coś więcej. Wciąż nie mogłam ich znaleźć. Za każdym razem zatrzymywałam się przy rzece, gdzie byłam pewna, że jeszcze z góry widziałam ten przeklęty mostek. Tam mieli na mnie czekać. Jak mogłam tak się zgubić? Zgubiłam jednak zarówno żwirową drogę, jak i drewnianą kładkę.

Nie miałam zasięgu. Komórka rozgrzana jak piec od moich prób wyszukania zasięgu wyłączyła się, a ja, zrezygnowana, zaczęłam kolejny raz wdrapywać się na stromy stok porośnięty ciernistymi krzakami. Ciągle miałam nadzieję, że z wysokości będzie łatwiej mi go wreszcie zobaczyć. Kiedy dotarło do mnie, że żarty się skoczyły, poczułam przytłaczający ogrom otaczającej mnie przestrzeni, gór, ognistego słońca nade mną i krasowych grani wokół. Ogarniało mnie niebo ciężkie jak lazuryt i suchy, popielaty piasek pod moimi nogami.

Nie miałam pojęcia, ile czasu upłynęło, ale cienie wydłużały się i kładły coraz niżej. Po kilku godzinach było mi już wszystko jedno. Niech Rafał mnie szuka. Najwyraźniej jednak mnie olał i nie czekał, nie wołał, po prostu rozpłynął się w powietrzu. Siedziałam na skraju drogi w maleńkim skrawku cienia, zastanawiając się, jak mnie opieprzy, gdy się spotkamy, i jak dostać się teraz do Brodaricy. Czy powinnam iść wzdłuż Čikoli, przedzierając się na przełaj w nadziei, że jakoś dotrę do Skradinu? Czy w poszukiwaniu asfaltowej drogi iść na wskroś przez góry, by dojść do asfaltowej jezdni i tam łapać okazję? Czy powinnam wspinać się ponownie, szukać miejsca, gdzie wysiadłam z citroëna?

Słyszałam miarowe cykanie milionów świerszczy, aż w pewnym momencie serce zaczęło mi łomotać, bo znowu usłyszałam dudnienie. Każda komórka mojego ciała była gotowa na rozpoznanie w nim głosu silnika naszego samochodu, ale im bardziej dźwięk się zbliżał, tym byłam bardziej pewna, że to nie jest dźwięk żadnej maszyny i że już go dziś słyszałam. Było to oczywiście zbliżające się dudnienie kopyt o ziemię, a później dyszenie, a może raczej charkot ogromnego stwora, a nawet kilku, które nagle wyrosły naprzeciwko mnie. Tym razem jeździec nie był sam. Towarzyszyło mu, z tego, co pamiętam, czterech niecodziennie ubranych mężczyzn.

Zerwałam się w nadziei, że zatrzymają się i będą potrafili mi pomóc. Faktycznie wyglądali dosyć oryginalnie, ale nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Byli dla mnie wybawieniem.

— Hello — krzyknęłam, zrywając się i wymachując rękami, próbując przekrzyczeć hałas, który robiły kopyta rozbryzgujące żwir i wznoszące tumany kurzu wokół, ale głos wiązł mi w gardle. — Excuse me, I’m lost — wydukałam cicho, za cicho jak na pewną siebie, samowystarczalną kobietę.

Mężczyzna na białym koniu, ten sam, który mijał mnie kilka godzin wcześniej, objechał mnie dookoła tak, że czułam ciepło bijące od zwierzęcia. Czy ten człowiek chciał mnie stratować? Był wielki. Koń był wielki, a on na nim jeszcze większy. Rzucał złowrogi cień, zasłaniając zupełnie słońce. Patrzył na mnie przez chwilę bez słowa, a potem przemówił:

— Ti si na mojoj zemlji. Idi odavde — usłyszałam, a on złapał się za biodro, co wyglądało, jakby zamierzał wyciągnąć broń. Na te słowa jeden z towarzyszy złapał go za ramię i coś żywo mu tłumaczył, a on machnął lekceważąco ręką.

Zrozumiałam wtedy, że po angielsku się nie dogadamy, a oni, jeśli mnie nagle nie zastrzelą, są gotowi odjechać równie szybko, jak przyjechali.

— Zgubiłam się, mąż mnie tu zostawił. — Coraz bardziej nerwowo próbowałam zwrocic się do niego dla odmiany po polsku. Nieraz przekonałam się, że w Chorwacji często była większa szansa, żeby dogadać się po polsku niż po angielsku. Mój głos musiał brzmieć błagalnie, bo byłam zrozpaczona. Chciałam żeby tak brzmiał. Z każdą chwilą miałam coraz bardziej w dupie, czy mnie rozumie. — Miał czekać gdzieś na dole — kontynuowałam desperacko. — Szukałam go, może coś się stało, może mieli wypadek. Proszę mi pomóc.

Mężczyzna nic nie odpowiedział, ale nastąpiło między nimi jakieś poruszenie. Skomentował coś do swoich towarzyszy. On i trzech pozostałych mówili przez chwilę między sobą, ale ich ściszone głosy nie pozwalały nic zrozumieć. Szumiało mi w głowie, ich sylwetki zasłaniały zachodzące słońce, a łzy cisnęły się do oczu, aż w końcu, gdy nie miałam pojęcia, co za chwilę się wydarzy, polały się gorącym strumieniem. Jedyne, o czym myślałam, to to, że jedynym powodem, dla którego Rafał na mnie nie czekał, był fakt, że musiało naprawdę wydarzyć się coś złego i niespodziewanego.

— Muszę na niego tu czekać albo najlepiej po prostu zadzwonić. — Rozryczałam się, a ten w czarnym płaszczu, który wcześniej zwracał się do mnie, nie okazywał ani krztyny współczucia. Czarne brwi i czarna gęsta broda całkowicie uniemożliwiała odgadnięcie, czy na tej dzikiej twarzy malują się jakiekolwiek ludzkie emocje. Przecież potrzebowałam pomocy. Byłam sama w obcym kraju, w górach rozgrzanych słońcem. Gdybym była chodzącą pięknością o idealnych rysach twarzy, rudych miękkich lokach i pokaźnym biuście, pięknością z romantycznych filmów, na pewno wzbudzałabym u tych facetów chęć niesienia pomocy. Albo nawet jakąś inną chęć. Może po prostu chciałam współczucia. Chciałam do domu. Chciałam do dzieci. Chciałam przeprosić Rafała, że narobiłam takiego bigosu. Chciałam nie wysiadać z samochodu. Zalewałam się łzami jak zawsze, gdy ogarniała mnie bezsilność.

— Szybenik! Muszę natychmiast do Szybeniku. — Nic innego nie przyszło mi do głowy. To musieli zrozumieć. Jakkolwiek nasze języki się różniły, to słowo musiało brzmieć dla nich znajomo. Może jechali z Szybeniku.

— Šibenik? — powtórzył i miałam nadzieję, że chyba mnie w końcu zrozumiał. Najpierw ucieszyłam się, ale stanowczość w jego głosie i chłód, gdy wymawiał to słowo, aż mnie przeraziły. Jakby to, że pytam o Szybenik, było dla niego obelgą.

Szarość wczesnego wieczora kładła się na ich cienie, końskie długie grzywy i cierniste krzaki. Zacieśniała się wokół mnie wraz z powiewami chłodnego już górskiego wiatru. Moje ramiona i nogi dawno wystygły, a ja trzęsłam się, sama nie wiem, czy bardziej z zimna, czy ze strachu. Chciałam tylko, żeby pomogli mi znaleźć Rafała i dzieci.

Przynajmniej widziałam, że na hasło „Szybenik” zareagował w końcu jakimiś emocjami. Co prawda nie takimi, na jakie liczyłam, bo chyba się wkurzył i nagle zebrał konia. Na szczęście nie zniknął jak poprzednio, tylko dał mi gest ręką, żebym szła za nimi. Nie bardzo masz możliwość odmówić, gdy końskie kopyta złowieszczo grzebią w ziemi tuż obok.

To był ostatni raz, gdy na mnie spojrzał. Niestety z oczu mojego rozmówcy zniknął ten błysk, który dostrzegłam, widząc go pierwszy raz, a który dawał mi nadzieję, że zamiast mnie zamordować, ci ludzie mi pomogą. Wciąż jeszcze łudziłam się, że za chwilę zaprowadzą mnie do samochodu, że doskonale wiedzą, gdzie jest Rafał i nasz citroën, że sami mają tu gdzieś samochody i zgodzą się odwieźć mnie w jakieś bardziej cywilizowane miejsce. A przynajmniej, że dadzą mi zadzwonić.

Kazali mi za to iść pod górę. Bolały mnie całe nogi, bo trampki na opuchniętych ze zmęczenia stopach zrobiły się potwornie ciasne i były już piekielnie niewygodne. Szłam. Słońce świeciło jeszcze gdzieś na niebie, ale zasłonięte przez góry tu w dole nie dawało żadnego ciepła. Temperatura spadła o kilka stopni i zrobiło się zupełnie szaro. Świerszcze też ucichły, być może jak ja przestraszone tą dziką bandą.

Jeden z mężczyzn zsiadł ze swojego konia — rudego z gwiazdą wypaloną na zadzie — i wykonał gest, żebym wlazła na jego grzbiet. Stanowczo odmówiłam. Po pierwsze nie miałam pojęcia, jak to zrobić. Strzemię było niebotycznie wysoko, a po drugie bałam się okropnie w ogóle do niego zbliżyć. Chłopak starał się przekonywać mnie łagodnie, mówił coś, że daleko, że męcząca droga, aż w końcu wrzucił mnie na ten grzbiet. Nie zdążyłam zaprotestować, tylko kurczowo złapałam się końskiej grzywy. Faktycznie było daleko. Ścieżka wiła się wśród gąszczu. Daleko też było mi do jazdy z gracją, co wzbudziło drwiące pomruki moich dzikich towarzyszy, a nawet ich tłumiony chichot. Miałam to gdzieś. No może nie do końca — chciałam mimo wszystko jakoś wyglądać, choć prawda była taka, że nie było na to szans.

Szliśmy pod górę ścieżką, której wcześniej nie widziałam. Ciągle trzęsłam się z zimna i strachu. Spięte mięśnie bolały, marzyłam o bluzie i szklance herbaty. Nie piłam nic od wielu godzin, ze strachu zupełnie zapomniałam o jedzeniu. Z drugiej strony fajnie będzie opowiadać w pracy taką przygodę z konną przejażdżką na końcu. Byłam pewna, że spotkanie z Rafałem to kwestia kilkunastu minut.

Ten czarny gadał coś do towarzyszy po swojemu, że nie wiadomo, kto się tu kręci. Że daleko od gościńca i szlaku. Że powinnam nie oddalać się od traktu. Niby nie znałam ich języka, ale dawałam radę sporo zrozumieć. Nawet nie wydawało mi się to wtedy specjalnie dziwne.

Wołali do niego Radko. Ktoś powiedział Radiwoj. Widać było, że to on jest tu szefem. Roztaczał wokół niesłychaną pewność siebie. Zadziorną. Herszt. Typ faceta, który nigdy mi nie imponował. Jego ręce były zniszczone i brudne. Jak można doprowadzić łapska do takiego stanu? Jego dziwne ubranie, mocno zakurzone, przypominało jakieś ludowe stroje. Pod czarnym płaszczem mieniła się biała lniana koszula i szeroki zdobiony pas. Pozostali ubrani byli podobnie, ale jego strój był okazalszy. Nie należał mimo to do zadbanych, przystojnych mężczyzn jak mój mąż. Broda, niby fajna i modna, ale niewypielęgnowana, wąsy zupełnie zasłaniające usta, dziwna czapka na głowie i kawałki błota na pelerynie. I to w dwudziestym pierwszym wieku. Czarny błysk w oczach i postawa zdecydowanie nadawały mu jednak męskości. I to takiej intrygującej, niezamierzonej. Kiedy żartował ze swoimi kolegami, dodawało mu to uroku. Miał duże dłonie i nadgarstki ozdobione rzemykami.

Takimi rękami musiał zdecydowanie i namiętnie obejmować swoją chorwacką kobietę albo tabuny turystek, z których nigdy żadna nie przypominała mnie i pewnie nie zostawiłby żadnej z tych piękności na zboczu góry i nie zniknął jak Rafał. Zastanawiałam się nawet, czy jak już kończy hasanie po tych górskich zboczach, to maluje swojej starej barierkę balkonową, czy jak mój Rafał odkłada to latami. Przecież na pewno ma żonę i etat, i jakieś inne cywilizowane zajęcia. I te oczy. Takich oczu wcześniej nie widziałam. Musiały czasem rozpalać się czarnym błyskiem na widok kobiet, które mu się podobały. Jednocześnie czułam, że ja absolutnie nie stanowię dla niego żeńskiego powodu zainteresowania. Mimo moich zgrabnych nóg, które przecież wyjątkowo teraz eksponowałam, trzymając się kurczowo udami końskiego grzbietu, mimo uroczej sukienki, mimo pomalowanych oczu. Zapomniałam zupełnie, że makijaż spłakałam wiele godzin temu. Po prostu potwierdziło się to, co czułam od dawna. Na facetów już nie działam, nawet na chorwackich drwali.

Słońce ewidentnie rzuciło mi się na mózg, bo zamiast skupić się na próbie dogadania z nimi, wciąż pojawiała się w mojej głowie myśl, jak te oczy muszą patrzeć z pożądaniem. Widywałam czasem ludzi o brązowych oczach, ale nigdy nie widziałam nikogo o tak nieprzeniknionym czarnym spojrzeniu. Nie chciałam, aby zauważył, że mu się przypatruję. To oczywiste, nie mam już trzynastu lat. Bo i niby po co. Trzymanie się na koniu było już dla mnie wystarczającym wyzwaniem. Byłam brudna, spocona, zasmarkana i zapłakana.

„Mam nadzieję, że zaraz zadzwonię do Rafała i wrócimy na kolację do Brodaricy, może nawet pójdziemy na pizzę po tym wszystkim”, myślałam, a cały ten Radiwoj nie obdarzył mnie już ani jednym spojrzeniem. Czyli dokładnie to, do czego byłam przyzwyczajona. Skarciłam się za ten cień irracjonalnych oczekiwań. Za chwilę panowie dadzą mi telefon, zadzwonię, przyjedzie Rafał, podziękuję i pojadę. A oni pojutrze nie będą mnie pamiętać. Co ja mówię, oni już dziś wieczorem nie będą mnie pamiętać. Od gorąca kręciło mi się w głowie.

— Jestem Laszlo — powiedział do mnie nagle ten, który oddał mi swojego konia i prowadził go teraz za uzdę. Trochę jakby ukradkiem, jakby nie chciał, żeby tamci pozostali to słyszeli, albo jakby chciał mnie przekonać, że wszystko będzie dobrze. Od razu wydał mi się takim serdecznym typem, przyjacielskim gościem, którego wszyscy zawsze lubią. Mrugał do mnie porozumiewawczo z uśmiechem, jakby chciał mnie uspokoić i zapewnić, że wszystko będzie OK. Próbowałam uśmiechnąć się do niego, złapać kontakt wzrokowy i zapytać, czy ma komórkę, ale z jakiegoś powodu bałam się, że pozostali to zauważą. Twarz spuchnięta od płaczu aż mnie bolała, a ja uznałam, że oni po prostu wiedzą, gdzie jest mój mąż i mnie tam wiozą.

Jechaliśmy kilka minut pod górę, aż dotarliśmy do murku, za którym rozpościerało się coś w stylu niewielkiego podzamcza okalającego świetnie zachowane ruiny. Właściwie nie były to ruiny, ale doskonale odrestaurowany zamek, gotowy wprost na średniowieczny festyn. Tutaj, wyżej, na wysoko położonym stoku, słońce wciąż oświetlało wszystko swoim złotym zachodzącym blaskiem. Feeria gwarnych rozmów i kolorów, poustawianych dekoracji, przemykających jakby spontanicznie ludzi dawała magiczne wrażenie bajkowości. Super średniowieczny skansen. Inscenizacja dopracowana w najdrobniejszym szczególe. To dlatego Rafałowi tak zależało, żeby nas tu zabrać. Przygotował ekstra niespodziankę, a ja jak zwykle źle go oceniłam. Szykował dla nas taką atrakcję, dlatego był taki wycofany i tajemniczy.

Ludzie na podzamczu byli genialnie poprzebierani i ucharakteryzowani na mieszkańców średniowiecznego grodu. Wieśniacy, jacyś żołnierze, niektórzy w strojach ludowych, inni w szatach jak z jakiejś średniowiecznej epoki. Byli i kupcy o egzotycznych rysach, przechadzający się niczym żywcem wyjęci ze średniowiecznego targu. „Nieźle, Rafał jak zwykle miał rację, żeby wspinać się tu i pokazać nam ten wypasiony średniowieczny teatrzyk. Może gdzieś tu na mnie nawet czeka. Na pewno gdzieś tu jest”, mówiłam do siebie pod nosem.

Z tego rozmyślania wyrwało mnie wrażenie mocy, jakie wywarły na mnie kamienne niebotyczne ściany, które niespodziewanie wyrosły nade mną. Cały czas pnąc się w górę, dotarliśmy do imponującej kamiennej budowli. Twierdza wznosiła się na skalistej grani, mieniła się złotem piaskowca, dłuższym bokiem zwrócona do podnóża góry. Wklejona w skały, ozdobiona chorągwiami, królowała nad kolorowym podzamczem. Od strony stoku zamek otoczony był murem obronnym.

Tam, gdzie kończyło się podgrodzie, wprost ze skał wyrastała potężna kamienna ściana. Nie sposób było oderwać wzroku od tego trzykondygnacyjnego budynku, gdzieniegdzie połyskującego oknami, w których złociło się słońce. Czy był to dawniej pałac jakiegoś księcia? Czy komnaty są udostępnione turystom? Widok z tych okien musiał być zachwycający. Twierdza wzniesiona na stoku musiała mieć doskonałą widoczność, żeby w przeszłości utrudniać dostęp do jej obrońców. Nie mogłam pojąć, że tyle razy byliśmy już w tych okolicach, a nigdy wcześniej nie odwiedziliśmy takiej atrakcji.

Drewniany most przerzucony nad kamienną fosą prowadził do zamkowej bramy w kształcie łuku, schowanej w zakręcie kamiennego muru. Była ciasna i dawała kojące odczucie chłodu. Tuż za nią po lewej stronie wyrastał frontem potężny budynek, którego okna umieszczone wysoko widziałam z podzamcza, odcinający się od wznoszących się jeszcze wyżej skał. Mury zwieńczone blankami okalały drewniane pomosty i prowadzące do nich schodki i drabinki. Wszystko nowe, pieczołowicie odrestaurowane, wykończone jasnym świeżym drewnem.

Na rogach usytuowano niewielkie dwie baszty. Mury były potężne i wcale nie zniszczone. Wieża, która przycupnęła na skalnej półce, wyrastała z niej jak strzelista lanca. Przypominając maszt, wznosiła się ponad pałac. Wejście do niej umieszczone było wysoko i aby dostać się do niego, należało okrążyć budynek i przejść przez kilka drewnianych pomostów. Jeśli jej wielkość miała świadczyć o pozycji właściciela, to ta, choć wyglądała na niedokończoną, była imponujących rozmiarów.

Tuż za bramą otwierał się kamienny budynek, a za nim ciasny zamkowy dziedziniec tak mocno wklejony w skały, że cały wyłożony był drewnianym podestem. Na wprost mnie zaś widziałam wnętrza niewielkiej kamiennej izby, z której słychać było głosy pracujących tam ludzi, Za największym gmachem pałacu wykuta w zboczu góry znajdowała się chyba kaplica, co poznałam po umieszczonym nad wejściem krzyżu.

Nim się spostrzegłam, zostałam zdjęta z konia i wprowadzona do pierwszych otwartych drzwi. Było tam kilka osób, najpewniej pracowników skansenu.

— Dajcie mu nocleg i strawę — rzekł Radiwoj i natychmiast zniknął. Wciąż kręciło mi się w głowie. Czułam, że za chwilę zwymiotuję albo padnę trupem. Laszlo wskazał na ławę wyścieloną jakimś miękkim kocem czy pledem. Z chęcią usiadłam i wyciągnęłam telefon, żeby prosić go o ładowarkę, ale on i młoda dziewczyna obrzucili się spojrzeniem i wyszli. Gruba kobieta wyjęła chleb z wielkiego pieca, po czym wsadziła wielkie bochny do kosza i podała jakiemuś starszemu człowiekowi. Ten zabrał się z koszem i patrząc na mnie niesympatycznie, również wyszedł. Zostałyśmy same.

Przede mną stały drewniane miski z dziwnie wyglądającym jedzeniem. Jego zapach wraz z aromatem świeżo upieczonego chleba wypełnił moje nozdrza. Kobieta nie mówiła nic, tylko podała mi stylizowany kubek. Napiłam się zimnej wody, a przede mną parował chleb.

— Zjedz coś — powiedziała.

— Nie, nie, dziękuję. Zaraz wychodzę, nie jestem głodna — skłamałam i rozejrzałam się po izbie. Zapach jedzenia wdarł mi się do mózgu, ale chciałam jak najszybciej wrócić do mojej rodziny.

— Ma pani ładowarkę? Muszę pilnie zadzwonić.

— Nie wiem — odpowiedziała kobieta zmieszana moim pytaniem. Rozglądałam się po tej zabytkowej kuchni w poszukiwaniu gniazdek, ale wystrój był super autentyczny i widocznie wszystkie były pochowane. Do tego rozpraszał mnie ten pyszny zapach dania, które stało przede mną.

— Co to jest?

— Żaby — odezwała się gospodyni, przysuwając miskę bliżej mnie i zachęcając uśmiechem do częstowania.

— O nie, dziękuję. — Byłam pewna, że to kurczak i już miałam ochotę spróbować, ale na szczęście powstrzymałam się.

Kobieta wzruszyła ramionami. Wyszła na chwilę, a ja zostałam sama i ukradkiem spróbowałam kawałek żabiego mięsa. Żołądek miałam z głodu przyklejony do kręgosłupa. Były pyszne. Szybko zanurkowałam pod ławą w poszukiwaniu gniazdka.

W pomieszczeniu panował półmrok. Coś pyrkotało w wielkim kociołku zawieszonym nad paleniskiem, płonące deszczułki co i raz wesoło strzelały pod piecem. Z niewielkiego okna tuż pod sufitem wpadała strużka światła, kamienne ściany powodowały, że pomimo parujących w kotłach dań było tu znacznie chłodniej niż na zewnątrz. Może doznałam udaru.

Kobieta wróciła po chwili. Widziała, że nie jem żab, więc podała mi kawałek chleba i sera. Żołądek pobudzony kęsem żabiego mięsa nie pozwolił mi już odmówić. Gospodyni usiadła naprzeciwko mnie. Czułam się niezręcznie. Patrzyła na mnie, jakbym była kosmitką. Uśmiechnęłam się do niej, a ona tylko wpatrywała się, badawczo zerkając co chwilę na leżącą obok komórkę i saszetkę. Jadłam chleb i ser, który mi dała, a gdy skończyłam i wypiłam kolejny kubek wody, w końcu odezwała się z dumą:

— Kniaź Nelipić włada twierdzami po tej stronie Krki. Czterema — mówiła, gdy ja żułam łapczywie chleb z serem i kiwałam głową, jakby to było oczywiste. — Nie myślał chyba, że jesteś mężczyzną — dodała, z zawstydzeniem odwracając wzrok i z perlistym śmiechem przyglądając się mojej sukience w groszki. Trudno było mi na to zareagować inaczej niż skwaszonym uśmiechem. „Jeszcze chwila i wrócę do Rafała i dzieci — myślałam. — Nie przejmuj się”.

Moja gospodyni była puszysta, a mówiąc wprost — dość otyła, o włosach ulizanych, schowanych pod białą chustką na głowie i pogodnej rumianej twarzy. Idealnie pasowała do roli zamkowej gosposi. Trudno powiedzieć, ile miała lat, może pięćdziesiąt, może mniej, ciężko było mi to ocenić przez tę muzealną stylizację. Pod żółtą, wąską kamizelką rysowała się biała koszula, chyba lniana, mocno opięta na pokaźnym biuście, oraz czarna spódnica opasana kolorowym, wełnianym fartuchem.

— Świetnie — wyrwało mi się, gdy skończyłam przeżuwać pajdę chleba. Pan Nelipić myślał, że jestem chłopcem. Trzydziestosześcioletnia dziewczyna. Kobieta. Urzędniczka państwowa z Polski. Niestety, jak widać, można mnie było pomylić również z chłopcem.

— Zgubiłam się. — Starałam się mówić wyraźnie w nadziei, że uda nam się dogadać. Ciągle bałam się, że oni nie wiedzą, jak pilnie muszę zadzwonić. — Rozumie mnie pani? — To było dosyć dziwne, że mówiła do mnie jakby po polsku, chociaż nie byłam do końca pewna, czy to ja nie mówię do niej w jakimś dziwnym, innym języku.

— A co mam nie rozumieć? Daleko od traktu odeszłaś. Miałaś szczęście, że byłaś blisko twierdzy, noc w górach nie byłaby bezpieczna. — Pokiwałam głową, bo miałam wrażenie, że to oczywiste, że jestem turystką, których są w Chorwacji tysiące, i że trzeba mi pomóc, skoro się zgubiłam.


V


— Jak cię zwą?

— Nazywam się Barbara Rychlewska. — Mimo mojego durnego położenia i spłakanej twarzy chciałam zabrzmieć dorośle i pewnie siebie. Nikt nie musiał wiedzieć, jak strasznie się boję i jak bardzo chcę do domu.

— Ja jestem Božidarka — odpowiedziała łagodnie, skromnie unosząc w uśmiechu swoje rumiane poliki.

— Basia — poprawiłam się i przez szeroki stół wyciągnęłam do niej rękę. Wyraźnie widziałam, że nie wie, co z nią zrobić. W końcu zmieszana wstała, przez stół delikatnie uścisnęła koniuszki moich palców i dygnęła. To dygnięcie mocno mnie zastanowiło. Było dla mnie co najmniej niecodzienne nawet jak na pracownicę skansenu. Na tamten moment uznałam, że po prostu wszyscy pracownicy mają przykazane odgrywać swoje role jak najbardziej realistycznie. Wyglądało na to, że Radiwojowi przypadła najlepsza fucha średniowiecznego kniazia.

— Wędrowcy raczej nieczęsto gubią się na tej części szlaku. Z kim podróżowałaś?

— Tak, eee… Zgubiłam się, gdy szukaliśmy z mężem właśnie Ključicy. To Ključica, prawda? — Kiwnęła potakująco głową, ale po chwili jej twarz zastygła jakby w strachu, a na pewno w sporym przejęciu.

— Może jesteś szpiegiem? — zapytała podejrzliwie. — Od rodziny Subić? Albo, co gorsza — tu splunęła — od tych z Šibeniku?

Nic nie rozumiałam, ale wciąż czułam, że jest mi przychylna i nie muszę się jej bać.

— Chcieliśmy tylko zobaczyć ruiny, ale nie daliśmy rady dojechać…

„Jakim szpiegiem?”, sytuacja robiła się jednak niepokojąca. „To jakaś przesada, po co ja tu właściwie wciąż siedzę? Czy ktoś szuka mojego męża?”.

— Macie tu telefon…? Jakikolwiek? Kontakt? Prąd? Padła mi bateria, potrzebna mi ładowarka z wtyczką… taką. — Pokazałam jej miejsce, gdzie należało umieścić ładowarkę. — Nie USB, tylko taka okrągła, nie pamiętam, jak się nazywa. Ale może być jakikolwiek telefon. Pamiętam numer.

Kobieta bladła z każdym moim słowem, kręciła głową, jakbym była z kosmosu, wstała i zaczęła nerwowo krzątać się po kuchni.

— Nie wiem, nie wiem, nie wiem. Lepiej gadaj po ludzku, gdy Nelipić będzie z tobą rozmawiał. I musisz odziać się w jakieś szaty. Pewnie cię okradli? Goła na gościńcu… — Kilka razy westchnęła, zakręciła się w kółko, jakby nie wiedząc, co robić, i rzekła do mnie trochę szeptem, co było dziwne, bo i tak nie było tam nikogo prócz nas: — Chodź. — Wstała i skierowała się do drzwi, oczekując, że pójdę za nią.

— Niech pani mi powie, czy nie było tu mojego męża? Może on tu przyjechał? — pytałam, ale chwyciła mnie pod łokieć i wyprowadziła z kuchni. Nie odpowiadała, tylko szła, ciągnąc mnie za sobą.

Byłam tak zmęczona, że nawet nie miałam siły rozmawiać z nią, martwiłam się o dzieci i o awanturę, jaką urządzi mi mąż. Pulchną ręką trzymała mnie pod ramię i prowadziła na dziedziniec. Tam wciąż prażyło słońce. W oddali szczekały psy, pod nogami ganiały się kury. Mijali nas ludzie, którzy zajęci byli swoją pracą, ale zerkali na mnie mocno podejrzliwie. Domyślałam się, że wiedzą, że nie mam biletu albo mam zamiar dołączyć do zespołu, bo nikt nie podejrzewał chyba nawet, że mogłam się zgubić. Ludzie mijani po drodze wyglądali, jakby pracowali naprawdę, a nie uczestniczyli w przedstawieniu czy zabawie. Pośpiesznie minęłyśmy dziedziniec. Szłam ochoczo, w nadziei, że idziemy do telefonu, do biura, a przynajmniej do kasy.

Pachniało kurzem i gorącem. Słońce wciąż dawało ostro czadu. Nie miałam pojęcia, ile czasu upłynęło, odkąd zgubiłam Rafała i dzieci. Wokół mnie spokojnie toczyło się życie. Reżyseria otaczającej mnie inscenizacji była rewelacyjna. Budowano chyba mury i wieże. Oczywiście była to inscenizacja historyczna, ale serio na najwyższym poziomie. Biały pył kamienia unoszący się nad pracującymi, średniowieczne maszyny, polewanie wodą, gotujące się kotły z jakąś zaprawą. Wokół tego kury, gęsi, kilkoro biegających poprzebieranych dzieci. Kobiety z koszami i wieża, którą najwidoczniej budowano bez użycia jakichkolwiek osiągnięć techniki, układając misternie kamienie wciągane w koszach na mur. Wyglądało to wszystko super, ale Božidarka nie zatrzymywała się, tylko ciągnęła mnie wciąż za sobą, dość konspiracyjnie rozglądając się wokół.

Przeszłyśmy przez dziedziniec do małego kamiennego budynku po jego drugiej stronie. W murze pod drewnianym pomostem były niewielkie drzwi. Otworzyła je i kazała mi wejść. W środku było ciemno, ale chłodno i przyjemnie. Spodziewałam się biura tego skansenu. Na ziemi niestety było jedynie kamienne klepisko, gdzieniegdzie jakieś worki, beczki, za nimi trochę siana.

— Poczekaj tutaj. Bądź cicho, wkrótce wrócę. — Powiedziała to zbyt szybko, bym mogła zareagować. A raczej ja jestem taka dupa wołowa, że nawet nie zareagowałam. Powiodłam oczami wokół, szukając telefonu, a ona wyszła i zamknęła mnie z zewnątrz.

— O nie!!! — Huczało w mojej głowie. — Jak to? — Potwornie się bałam. Opadłam na pierwszy worek i w pośpiechu próbowałam zebrać myśli, cała się trzęsąc. Siedziałam tak jakiś czas, nasłuchując. Serce mi waliło, a po plecach przeszła fala gorąca. Może nie zamknęła jednak drzwi?! Sprawdziłam. Niestety, ani drgnęły. „W co ja się wpakowałam? Tylko spokojnie — próbowałam się uspokajać. — To na pewno nie dzieje się naprawdę”. Dopiero po jakimś czasie ogarnęłam się na tyle, żeby dotarło do mnie, że ona mnie tam naprawdę zamknęła. Uwięziła. To już nie były żarty. „Jezu, zostawiła w tym ciemnym składziku. Czyli jednak nie można było jej ufać. Nie miała dobrych zamiarów. Zostałam porwana — krzyczało w mojej głowie. — Mam walić, krzyczeć czy lepiej nie? Co robić?”. Próbowałam odmierzać czas, ale czułam tylko, że upływa niemiłosiernie, a ja nie wiem, co się ze mną stanie. W końcu odgłosy na zewnątrz ucichły.


VI


Ze zmęczenia zasypiałam na siedząco i budziłam się przerażona. Nie byłam w stanie położyć się ani płakać już dłużej. Trwałam w tym strachu. Nasłuchiwałam. Tak spędziłam całą noc. Siedząc na worku z ziarnem. W zakurzonej sukience i siwych trampkach, ściskając nerkę z całym moim bezwartościowym dobytkiem. Ciemność ustąpiła miejsca szarości. Okropnie chciało mi się pić, ale znalazłam tylko kosz z figami, które zjadłam łapczywie, nie zostawiając nawet ogonka. Uświniona ich lepkim sokiem znów siedziałam, obserwując wędrujące po podłodze światło wpadające spod drzwi. Sen mieszał się z jawą, a ja wzbudzałam się na każdy szmer, jaki do mnie docierał.

Przyszedł dzień. Jasna smuga najpierw poszarzała, a potem wyzłociła się blaskiem słońca. Ponownie rozbrzmiały głosy na dziedzińcu, gdy usłyszałam, że ktoś otwiera zaryglowane drzwi. Zerwałam się od razu na nogi, co poskutkowało tym, że zakręciło mi się potwornie w głowie i gdy drzwi się otworzyły, ja, zamiast uciekać, siedziałam wciąż na worku.

W drzwiach stał jeden z towarzyszy tego całego kniazia Nelipicia z dzbanem wody, który podał mi bez słowa. Był wysoki i barczysty jak Nelipić i podobnie jak on ubrany w czarny płaszcz, który w półmroku zlewał się z jego czarną brodą. Przy pasie miał miecz w ozdobnej pochwie oraz niczym nieosłonięty topór. Wypiłam chyba pół dzbana wody, ani na chwilę nie spuszczając z niego wzroku. Z każdym łykiem odzyskiwałam siły i chęć wyzwolenia się z tej idiotycznej niewoli. Z każdym łykiem zaczynałam kombinować, jak uciec. Może ta broń to tylko atrapa? Jeśli będę wystarczająco szybka, wybiegnę na zewnątrz i zacznę krzyczeć. Najprawdopodobniej któryś z pracowników tego skansenu zareaguje, może nawet wezwie policję.

Po chwili do pomieszczenia lekkim krokiem wszedł pogodny Laszlo, uśmiechając się do mnie serdecznie, absolutnie nieadekwatnie do sytuacji. Też miał broń, ale tej nie studiowałam, tylko obliczałam, ile kroków muszę wykonać, aby wybiec, zanim mnie złapią, a ja przekonam się, czy ich miecze są prawdziwe. Laszlo wręczył mi jakieś szmaty. Okazały się nimi biała płócienna koszula wkładana przez głowę i czarna, długa spódnica.

— Twoje szaty… yyy… no… — Zmierzył mnie od góry do dołu, od dołu do góry i z lekkim niesmakiem pokręcił głową. — Lepiej przywdziej to. Poradzisz sobie?

— Umiem się ubrać. — Wyszli.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 32.67