Sąsiedzi i „obcy”
Bogdan Nowak, dziennikarz, autor książek („Państwo Zamojskie. Przeciwko czarownicom, duchom i najeźdźcom”, „Wizjoner na strychu. Wojenna Zamojszczyzna”, wydał też zbiór dramatów), artysta (śpiewa, gra na gitarze i komponuje) oraz miłośnik i zbieracz ciekawostek historycznych, w tym tych dotyczących dawnej obyczajowości, przygotował kolejny zbiór artykułów i felietonów, z których większość opublikował wcześniej na łamach lokalnej prasy, w „Kronice Tygodnia”, „Zamojskim Kwartalniku Kulturalnym”, a także na portalu internetowym ezamość. Ich wspólny tytuł — „Uciekany. Na wielokulturowej Zamojszczyźnie” — od razu kieruje myśl czytelnika ku głównemu tematowi zbioru. Będzie to więc książka o relacjach zamościan, mieszkańców regionu i szerzej Polaków z przedstawicielami innych narodowości i religii: Ukraińcami (przez wieki żyliśmy blisko, jak to na pograniczu), Żydami (których w naszych miastach bywało więcej niż Polaków), Ormianami, Rusinami i Rosjanami, Niemcami, Austriakami, Turkami, Kozakami itd., z unitami i prawosławnymi, czyli z sąsiadami i „obcymi”, przyjaciółmi i wrogami, bliskimi i „tymi innymi”.
Drogi historii bywały kręte, więc autor pisze i o zwykłym życiu dom w dom, i o wojnach. Jedno i drugie poznajmy głównie na podstawie zapisków pamiętnikarskich i wspomnieniowych, a potem także zapisków z archiwalnej prasy. Autor je także kolekcjonuje.
Pierwsza cześć tytułu — “Uciekany” — stawia przed nami zagadkę. Słowo to autor wyłowił, ratując zapewne od zapomnienia, właśnie z archiwalnej relacji świadka historii. Znaczy ono tyle co “bieżeńcy”. I tak oto trafiamy w rok 1915, na wschodnie rubieże i też stajemy się świadkami wielkiej tułaczki kilku milionów ludzi zmuszonych do opuszczenia domów przez przegrywającą wojnę Rosję. Dziś mówi się o nich “zapomniani uchodźcy”.
Nową książkę autor ułożył w zbiór ciekawostek i anegdot historycznych i obyczajowych z różnych czasów, od wieku XVI po XX, tworząc coś na kształt “silva rerum” i patrząc na historię z perspektywy pojedynczego człowieka. Podobnie skomponował swoje poprzednie zbiory historycznych tekstów, których uzupełnieniem jest “Uciekany…”.
Anna Rudy
Twarz wesoła, ale poważna
Stolica wojennego Boga
To było niezwykłe wydarzenie w dziejach Rzeczpospolitej. 10 kwietnia 1580 r. Jan Zamoyski wystawił akt lokacyjny Zamościa, który potem został potwierdzony przez króla. Jednak rozpoczęcie budowy tego wówczas w Rzeczpospolitej nietypowego, bardzo nowoczesnego i wielokulturowego miasta nie było łatwym zadaniem. Zwłaszcza gdy się taką inwestycję sponsorowało, przebywając właśnie… w oddaleniu o setki kilometrów.
„Dai mi snacz [znać — dop. autor], ieślisz iusz grobli dosipał pod Sdanowem [Żdanowem]. Rachunek kostu [kosztu] około niej vipisz mi. Takze tesz mozes-li drugą na dole ku Ploskiemu na lato dokonczivsi [korygowano wówczas układ wodny powstającego miasta, czemu miała służyć budowa grobli „pod Żdanowem” i „ku Płoskiemu”] tei privej iacz się, na ktori mi siła nalezi dla obroczenia tam gosczincza (gościńca, czyli drogi), zaczembi miasteczko [chodzi o Zamość] richlei osiadalo [rychlej osiadało]” — pisał z Wilna 3 października 1579 r. Jan Zamoyski, założyciel Zamościa, wówczas kanclerz wielki koronny oraz starosta bełski i knyszyński, w słynnym liście do Macieja Topornickiego.
Mało za to pokazał
A w innym miejscu dodał: „Niech mi malowanie rosmierzenia placzu [chodzi o rysunek lub projekt budowlany] na miasteczko posle Bernardo [Morando — włoski architekt], bo mi się nagadzaja stricharz, koval, slosarz, stolarz, które mi tam trzeba posadzicz (…), musse ia sam kilka domow (…) zbudovacz, abi na ten fiserunk ini się budowali [chodzi o budowę wzorcowych kamienic]”.
Zamość został założony w szczerym polu czy, jak mówią historycy, „na surowym korzeniu”. Było to nie lada zadanie. Fundator musiał zadbać o potężne środki finansowe na ten cel, zatrudnić specjalistów od budowlanki, postarać się o odpowiednie materiały, ale także o poparcie króla, a nawet akceptację Stolicy Apostolskiej. Potrzebny był także odpowiedni projekt budowy miasta.
Teresa Zarębska w swoim studium „Zamość — miasto idealne i jego realizacja” pisze, iż taki plan na pewno istniał, ale nie powstał „od jednego rzutu”, lecz rozwijano go przez pierwsze ćwierćwiecze budowy miasta. Te roboty prowadzono pod kierunkiem wybitnego architekta Bernarda Moranda. W Zamościu pracował on od 1578 r. do śmierci w 1600 r. Jego dziełem były najważniejsze miejskie budowle: pałac, ratusz, kolegiata, arsenał, dwie bramy miejskie: Lwowska i Lubelska, oraz m.in. wspaniałe fortyfikacje.
Nie od początku doceniano jego zalety i zdolności. Dowiadujemy się tego z „Archiwum Jana Zamoyskiego, kanclerza i hetmana wielkiego koronnego” (publikacja została wydana w 1904 r. „nakładem hr. Maurycego ordynata Zamoyskiego”). Zamieszczono tam list Macieja Topornickiego, starosty zamechskiego, do fundatora miasta, który podróżował wówczas m.in. po Litwie i Inflantach. Topornicki zdaje w nim sprawę z robót przy budowie „późniejszego Nowego Zamościa”.
„Oddal my Bernath [chodzi o Bernarda Moranda] lyst od WWlm. [waszej wielmożności] abym mu doplaczyl tey rathy ostatek, to yest dvyesczje zlotich, ktorąm zaraz dal, alyc zaraz upomyna szye yuz trzeczjej (…)” — relacjonuje 4 marca 1579 r., wyraźnie zdegustowany tym faktem Maciej Topornicki. „Pysze tam do WWlm. Bernardo, tak my sam povyadal, o 400 zlotich, które jeśly WWlm. raczj rozkazacz, dam. Alecz to już wzyąl tiszjącz zlotich, a malo za to pokazal”.
Z tego listu sprzed prawie 440 lat wyraźnie wynika, że dobrze opłacany Morando (otrzymał już przecież 1 tys. zł) nie zyskał wówczas uznania Topornickiego (bo mało za te pieniądze pokazał).
Rysunek projektowy
Poważne roboty ruszyły w maju 1579 r. Wymierzono wówczas teren pod budowę Zamościa. Potem dostosowano pierwotny plan do potrzeb i warunków terenowych. Czy był to jakiś dokument, który stopniowo modyfikowano? To bardzo prawdopodobne. Może chodzić np. owe „malowanie rozmieszczenia placu na miasteczko”. Według historyka Wojciecha Kalinowskiego ów nieistniejący dzisiaj „rysunek projektowy miasta” może stanowić jedną z najciekawszych zagadek rozwoju polskiej myśli urbanistycznej. Prawdopodobnie rozrysowano na nim miejsca dla przyszłych osadników, pierścień zamojskich fortyfikacji oraz wyobrażono „koncepcję usytuowania zamku i kościoła”.
Taki projekt na pewno nie powstał spontanicznie (niektórzy uważają, że był wspólnym dziełem fundatora i włoskiego architekta). Musiał mieć solidną podbudowę teoretyczną. Jaką? Można się domyślać, że Bernardo Morando korzystał wówczas np. z dostępnych „podręczników urbanistyki”. Najważniejszym z nich był traktat Pietra Catanea, urodzonego w Sienie matematyka, architekta i teoretyka architektury (żył w latach 1510–1574). W swoim dziele postulował on, aby układ zakładanego miasta był ortogonalny (unormowany, z ulicami prostopadłymi do siebie), ujęty w wieloboku bastionowych fortyfikacji. Dzieło zilustrował licznymi schematami, które także mogły być studiowane przez Bernarda Moranda.
Być może korzystał Morando także z teoretycznych projektów Francesca di Giorgia Martiniego (żył w latach 1439–1502), włoskiego architekta, rzeźbiarza, inżyniera i malarza ze szkoły sieneńskiej. Stworzył on koncepcję harmonii w architekturze, opierając ją na porównaniu poszczególnych części miasta z funkcjami różnych organów i części ciała człowieka (często takie „antropomorficzne” porównania są stosowane także dla dawnego Zamościa: pałac uważa się z głowę miejskiego organizmu, a np. budynki kolegiaty i akademii za jego płuca). Większość swoich rozważań zawarł w bogato ilustrowanym dziele pt. „Trattato d’archittetura civile e militare”, wydanym w 1482 r.
To wszystko było także zgodne m.in. z doktryną Cycerona, który uważał, że różne elementy miasta muszą być pomyślane „na zasadzie harmonii”.
Miasto w budowie
Od architektonicznych teorii szybko udało się przejść w Zamościu do czynów, także dzięki owocnej współpracy kilku osób: Macieja Topornickiego, Mikołaja Uhrowieckiego, rotmistrza królewskiego, i Jakuba Snopkowskiego, wojskiego chełmskiego. Byli oni pomocnikami Jana Zamoyskiego. W liście do założyciela miasta z 2 kwietnia 1579 r. Topornicki znowu pisał o tym, iż Morando upomina się o pieniądze. Dowiadujemy się z niego również, iż architekt chce niezwłocznie rozpocząć budowę pałacu (zebrał już wówczas na to „wiele materiału”).
Miała to być rezydencja okazała i szykowna. Na początku Topornicki i jego towarzysze zastanawiali się nad jej ewentualną lokalizacją w pobliżu Żdanowa, starej wsi należącej do Zamoyskiego. Plany jednak zmieniono. Uznano bowiem, że rezydencja (zwana także zamkiem) powinna stanąć w dogodniejszej lokalizacji. Wytypowano do tego celu wysoki brzeg rzeki Kalinowicy (dzisiejszej Łabuńki). Przygotowywano się także do budowy potężnych murów obronnych miasta. Pierwsze, jeszcze drewniane domy postawiono natomiast dla rzemieślników budowlanych na Przedmieściu Lubelskim. W jednym z nich zamieszkał Bernardo Morando, w innym m.in. Wojciech Wnuk, pierwszy wójt i „osadźca” miasta.
10 kwietnia 1580 r. Jan Zamoyski wystawił akt lokacyjny Zamościa. Natomiast król Stefan Batory 12 czerwca 1580 r. wydał dla niego przywilej. Dokument potwierdzał akt lokacyjny i nadał mu „moc wieczystą”.
„Mając na względzie bezpieczeństwo i pożytek nie tylko mój i przyjaciół moich, ale całego sąsiedztwa oraz poddanych z sąsiednich wsi moich, postanowiłem zbudować miasto połączone z tym zamkiem i świątynią, które to miasto wałem i fosą wzmocnione kosztem moim” — czytamy w akcie lokacyjnym (dokument został przetłumaczony z języka łacińskiego). „Temu miastu nadaję nazwę wraz zamkiem Zamoście nad Wieprzcem [dawna nazwa Topornicy]”.
Pałac był już wówczas w budowie (trwała ona w sumie osiem lat). Stawiano go w zachodniej części tzw. tarasu przeznaczonego na przyszłe miasto. Zaczęto ściągać także pierwszych osadników. W tym celu fundator zwolnił przyszłych mieszkańców miasta na 25 lat od opłat i „wszelkich ciężarów” na rzecz właściciela. Nic dziwnego, że Zamość szybko stał się wielkim placem budowy.
Jedno miasto — wiele narodowości
W 1580 r. planowano, iż miasto będzie zasiedlone jedynie przez rzymskich katolików. Jednak już w 1585 r. Zamoyski wydał przywilej dopuszczający osiedlanie się Ormian, w 1588 r. — Żydów, a w 1589 r. — Greków. Kłóciło się to może z włoską koncepcją miasta idealnego, ale w naszym kraju nie było czymś niezwykłym.
„W wielonarodowościowej Rzeczpospolitej XVI–XVIII w. tolerancyjność religijna była zjawiskiem odróżniającym ją od niemal całej Europy, gdzie współcześnie spotykamy się nie tylko z walkami religijnymi, ale także prześladowaniami czy inkwizycją” — zauważył w 1983 r. Wojciech Kalinowski. „Ta koncepcja miasta wielowyznaniowego może być przypisywana wyłącznie Janowi Zamoyskiemu i odbiegała zapewne daleko od poglądów Bernarda Moranda”.
„O kształcie Zamościa zadecydowała włoska teoria budowy miast, dostosowana do lokalnych wymogów obronności i warunków terenowych” — podsumował natomiast w jednej ze swoich książek Adam Andrzej Witusik.
Na początku XVII w. żyło w Zamościu 1,3 tys. mieszkańców. Miasto słynęło m.in. z potężnych fortyfikacji. Było architektonicznym cudem, który opiewano w wierszach.
„Pora zanucić o Zamościu pienie/ Sam Bóg do murów powołał te cegły/ Oto rzucone węgielne kamienie/ (…)” — pisał w 1584 r. poeta Sebastian Klonowic w poemacie pt. „Roxolania”, który opisywał miasta, wsie, obyczaje ludu na Rusi Czerwonej. „Tam kują mury wieżycą spiżową/ To postrach wrogów, to twierdza Gradywa/ I Mars zawołał: To moje Zamoście/ Tutaj stolica wojennego Boga/ Prędzej tu działa spiżowe zanoście/ Tu sarmackiemu rycerstwu załoga!/ Siła turecka w tych murach się złamie/ Tych baszt spłoszony Tatar nie zdobędzie”.
Pod kanclerskimi skrzydłami
„Wiadomo czynię tym listem moim, komu to wiedzieć należy, wszem wobec i każdemu z osobna: i gdy z nacyej ormięski niektóry wielebny xiądz Krzysztof Kałast, tej nacyej i poczciwy Murad Jakubowicz Ormienin, z państwa tureckiego, przyjechawszy do miasta mego Zamościa, do niego się przenieść, swe zabawy, handle, rzemiosło odprawować umyślili i przede mną to jaśnie wypowiedzieli, gdym ich do tychże praw i wolności, któremi się inni mieszczanie szczycą, przyjął” — czytamy w przywileju wydanym 30 kwietnia 1585 r. przez Jana Zamoyskiego.
Oryginał tego dokumentu nie zachował się. Jednak w Bibliotece Ordynacji Zamojskiej przechowano jego kopię pt. „Historja kościoła zamojskiego ormiańskiego, z wyrażeniem przywilejów, przepisów, transakcji do kościoła tegoż należących sum i obligacjów od roku 1585 do roku 1700”. Tekst tego najstarszego dokumentu dotyczącego losów zamojskich Ormian został opublikowany w drugim numerze „Teki Zamojskiej” z 1920 r. (w opracowaniu dra Kazimierza Sochaniewicza).
Aby krzywdy nie mieli
Ormianie stracili niepodległość jeszcze we wczesnym średniowieczu (ich kraj był podbijany m.in. przez Bizancjum). Później ich ojczyzna przez całe stulecia pozostawała pod panowaniem muzułmańskich Turków Osmańskich. Ormianie byli na swoim terytorium prześladowani i dyskryminowani. Wielu musiało uciekać. Ostoją dla tych, którzy pozostali, stały się kościoły, którymi był usiany niemal cały kraj. Wiele z tych niezwykłych budowli sakralnych powstało w okresie od IV do XII w. To dzięki wierze i bogatej tradycji Ormianie zdołali przez wieki zachować narodową tożsamość.
Wielu z nich miało talent do interesów i handlu. Udowodnili to także w Zamościu. Bo wieść o budowie tego niezwykłego miasta niosła się nie tylko po XVI-wiecznej Europie. Wiadomo, że do Zamościa wówczas przybyli znakomici Ormianie: Murat Jakubowicz z Kaffy (chodzi o Teodozję na Krymie) oraz ks. Krzysztof Kałast. To właśnie na ich ręce Jan Zamoyski, hetman, kanclerz wielki koronny oraz założyciela Zamościa, 30 kwietnia 1585 r. złożył przywilej zezwalający na osiedlenie się przedstawicielom tej nacji w granicach miasta.
„Ja, aby tym łatwiej miasto ode mnie założone krzewiło się i handlami kupieckiemi bogaciło, dobrowolnie i chętnie to uczynić [przyjąć Ormian] umyśliłem, aby wszystkich tych wolności i praw, które tak od J.K. Mości, tak ode mnie samemu pomienionemu miastu przedtym nadane są, uczestnikami sami i potomkowie ich byli (…)” — czytamy w owym przywileju. „Osobliwie, aby od nikogo krzywdy nie mieli, będę się starał i bronił, nie tylko w domach ich, ale też na wszelkim miejscu bezprawia i krzywdy nie dam im czynić, a okrom tych placów, które już ode mnie otrzymali w rynku wielkim, osobliwa pierzej [północno-wschodnia pierzeja rynku], albo ulice [późniejsza ul. Ormiańska], gdzie by swe place i budynki dla swego wczasu mieć mogli, z tymże prawem jak inni mieszkańcy otrzymali”.
Pod magnackimi skrzydłami ormiańska społeczność mogła czuć się bezpiecznie. Ponadto, tak jak inni mieszczanie zamojscy, przybysze byli zwolnieni od podatków. Mogli też wybudować w Zamościu swoją świątynię.
„Niewiele nabożeństwo ormięskie od katolickiego różne i nie trzeba się obawiać, aby się katolicy ich religją gorszyć mieli, albo jaką mieć przeszkodę, tedy na tej ulicy, którą dla ich mieszkania naznaczę, kościół także, gdzie im wolno będzie nabożeństwo swoje odprawiać, skoro się zjadą, zbudować obiecuję pozwolić” — pisał Jan Zamoyski. „Przy którymże Wielebny xiądz Krzysztof Kałast ma być, tedy temu dla pożywienia sześćdziesiąt złotych jurgieltu rocznego naznaczam (chodzi o roczną pensję). Do kościoła zaś pole i łąki, dom i ogród będzie naznaczono i wydzielono ode mnie. Co wiecznemi czasy przy kościele ma zostawać i od tych, którzy będą przełożeni przy kościele ormięskim, w posesyej trzymane”.
Jak przewidywał Jan Zamoyski, Ormianie wkrótce się „zjechali”. Zamojska gmina ormiańska szybko stała się jednym z najdalej wysuniętych na zachód ośrodków osadniczych tego narodu. Rozwijała się znakomicie.
Rodzic mój z Krymu
W Zamościu rzeczywiście powstała świątynia ormiańska pw. Wniebowzięcia Bogarodzicy Marii Panny (dzisiaj stoi tam hotel Renesans). Najpierw była ona skromna, drewniana. Od 1623 r. zaczęto jednak gromadzić pieniądze na budowę kościoła murowanego. Prace budowlane ruszyły dwa lata później. Ostatecznie zakończono je podobno dopiero w 1654 r. Wtedy odbyła się konsekracja kościoła. Wiadomo, że w ołtarzu głównym świątyni umieszczono obraz Matki Boskiej Łaskawej „z sukienką aksamitną i złoconymi koronami”. Cieszył się on wielkim poważaniem wśród wiernych.
Jeszcze w 1589 r. Ormianie zamojscy otrzymali kolejne przywileje. Zezwolono im na „szynkowanie” miodu, wina i piwa. W mieście powstał też ormiański sąd oraz samorząd. Wybory do niego odbywały się raz w roku, w tzw. piątek wstępny wielkiego postu. Jednym z wójtów ormiańskich był słynący z bogactwa kupiec Warterys Kirkorowicz, który w 1634 r. przekazał ten urząd Gabrielowi Ariewowiczowi. Ormianie wybierali także swoich „egzektorów” podatków i szafarzy, pod opieką których znajdowały się kościelne fundusze.
„Gminy ormiańskie w swojej strukturze z natury rzeczy musiały przyjąć formę zbliżoną do otaczającego środowiska” — zauważyła Mirosława Zakrzewska-Dubasowa w swojej książce pt. „Ormianie w dawnej Polsce”. „Dlatego też istniały duże podobieństwa w organizacji urzędu ormiańskiego i miejskiego”.
Wiadomo, że w Zamościu działał ormiański browar oraz warsztaty rzemieślnicze. Wyrabiano w nich m.in. safian (cienka, miękka skóra koźla lub barania), kurdybany (skóry garbowane i barwione, zdobiono je we wzory tłoczeniami, malowidłami lub m.in. złoceniami) oraz wysokiej jakości kobierce. Kwitło ormiańskie złotnictwo i miniatorstwo, czyli sztuka malowania miniatur m.in. na rękopisach i dawnych księgach. Powstawały wówczas prawdziwe arcydzieła. Kwitła plastyka ornamentalna.
W XVII w. żyło w Zamościu ok. 300 Ormian (w 1678 r. stanowili 15 proc. mieszkańców miasta). Byli oni właścicielami 29 zamojskich kamienic. Początkowo przyjeżdżali głównie z Armenii i ówczesnej Turcji, a potem m.in. z Jazłowca i Kamieńca Podolskiego. Losy niektórych z nich były skomplikowane. Często też zmieniali miejsca pobytu.
„Rodzic mój z Krymu, a matka z Tochatu, kupiecztwem się bawili, ale nie wiem czy żyją, bom stamtąd wyjechał jest lat z piętnaście do Jazłowca i przy krewnym swym byłem, przy panu Chydyrze, który teraz mieszka w Stanisławowie” — czytamy w liście urodzenia Eliasza Kistesterowicza, który przedstawiał się jako patrycjusz zamojski urodzony w Izmaelu nad Dunajem (jego relacja znajduje się w Archiwum Państwowym w Lublinie, w zbiorze „Acta Armenica Zamoscensis”).
Potem Eliasz Kistesterowicz przebywał w Jazłowcu, w Jassach, a stamtąd wyruszył do Węgier. Tam handlował końmi i wołami. Następnie wrócił do Stanisławowa. Nie pobył tam długo. „Znowu stamtąd do Waręża. Z Waręża przyjechałem z panem Mikołajem Kamieńczaninem do Zamościa” — wyliczał Ormianin. „Z Zamościa pojechałem na jarmark do Jarosławia, z panem Mikołajem i z panem Iwaszkiem z Jarosławia do Waręża, przyjechałem z Jakubem Ajwazem, krewnym swoim do Zamościa i począłem się akomodować [przymilać się, nadskakiwać] Browarównie”.
Była to córka Zachariasza Browara z Zamościa, która po owych przymilaniach została jego żoną. Po pewnym czasie Kistesterowicz… zarąbał ją szablą. Podobno próbował zamordować także ich wspólne dziecko. Został schwytany na gorącym uczynku. Trafił przed sąd, a potem go stracono.
Derhy, dywdyki i kiecze
Ormianie w Zamościu piastowali wiele ważnych „godności”. Niektórzy z nich byli profesorami Akademii Zamojskiej, burmistrzami, rajcami, zasiadali w miejscowym trybunale. Utrzymywali się jednak przede wszystkim z handlu, który prowadzili na wielką skalę. Wiadomo, że kupcy ormiańscy jeździli po towary w najdalsze zakątki Europy i Azji (ci z Zamościa często bywali w Lizbonie). Przywozili z wojaży jedwab, kilimy, futra, drogie kobierce, namioty, ale także biżuterię, broń i woły.
„Ormianie, Persowie, Grecy, Turcy do Korony wprowadzają: (…), kobierce jedwabne ze złotem, dywańskie, milihbasze, japrachły adziamskie, tureckie kilimy, tapezany, kiecze, dywdyki, derhy, pasy sekieskie, stambulskie, angurskie, kołdry, czemlety, muchajery, chustki, zawoje, rzędy, czapragi itd.” — czytamy w jednym z dokumentów z 1643 r.
Domyślamy się, że były to towary luksusowe, na których można było zbić ogromną fortunę. Niektórym to się udawało. Do najbogatszych kupców ormiańskich należeli w Zamościu: Abram i Warterys Kirkorowiczowie (pierwszy pozostawił po sobie zawrotny majątek wartości 900 tys. zł, drugi podobno dał córkom w posagu po 54 tys. zł; dla porównania — pod koniec XVI w. konia można było kupić za 20–22 zł), Sołtan Sachwelowicz czy Paweł Derbedroszewicz. Znany był także Szymon Lehaci (urodził się w Zamościu w 1584 r., zanim wydany został przywilej Jana Zamoyskiego; nazywano go także Szymonem z Zamościa lub Zamojszczykiem). Na początku XVII w. wielokrotnie przemierzał on kupieckie szlaki Europy i Azji. Dotarł do Mołdawii, zwiedził Kair, Smyrnę, Jerozolimę, Stambuł i Rzym, gdzie został przyjęty na audiencji przez papieża Pawła V. „Notatki podróżne” Szymona Lehaci są cennym źródłem dla badaczy dziejów polskich Ormian.
Zdarzało się nawet, że zasłużeni zamojscy Ormianie dostawali tytuły szlacheckie. Tak się stało w przypadku Mikołaja Hadziejowicza, zdolnego dyplomaty, który ponoć skłonił Tatarów do zerwania sojuszu z Bohdanem Chmielnickim.
Zamość mógł pochwalić się także znakomitym kronikarzem pochodzenia ormiańskiego. Był to Zachariasz Arakiełowicz (fragmenty jego unikatowych relacji znalazły się w dalszej części książki). Istnieją też zapiski, w których pojawiają się słynni awanturnicy pochodzenia ormiańskiego. Znany był np. niejaki Warterys Balejowicz, który rzucił się na miejscowego wójta z laską. Nie podobało mu się, że ten prosi o zaległe podatki.
Odczuwam w sercu ciepło
Pod koniec XVII i na początku XVIII w. wojny prowadzone przez Rzeczpospolitą ograniczyły możliwości handlu. Na krajowych traktach było coraz bardziej niebezpiecznie. Dlatego Ormianie stopniowo z Zamościa wyjeżdżali. Ich gmina podupadła, aż w 1738 r. została zlikwidowana. Kasata zamojskiego kościoła ormiańskiego odbyła się natomiast w 1802 r. Potem budowla zaczęła stopniowo popadać w ruinę. W 1826 lub 1827 r. roku została zburzona. Większość Ormian w tym czasie wyjechała z miasta, inni się spolonizowali. Nie zapomniano o nich.
W 2013 r. z kilkudniową wizytą przyjechał do Polski Serż Sarkisjan, prezydent Armenii. Uczestniczył w międzynarodowym forum gospodarczym. Spotkał się z Bronisławem Komorowskim, ówczesnym prezydentem RP, oraz premierem Donaldem Tuskiem. Potem odwiedził Lublin i Zamość. Podczas tej wizyty prezydent Armenii przyjechał też do Zamościa, gdzie zwiedził Muzeum Zamojskie, a potem wybrał się na spacer po Rynku Wielkim. Tam wygłosił krótkie oświadczenie. Mówił o współpracy polsko-armeńskiej oraz rozkwicie obu krajów, a wizytę uznał za owocną. Zapewniał także, że jest dumny z historii swego narodu. „Odczuwam dzisiaj w sercu ciepło” — podsumował wizytę prezydent Armenii.
To wszystko miało swoje konsekwencje. Przy ul. Łukasińskiego w Zamościu odsłonięto we wrześniu 2018 r. pomnik upamiętniający pobyt Ormian w tym mieście. Stanął on z inicjatywy J.E. Edgara Chazaryana, ambasadora nadzwyczajnego i pełnomocnika Republiki Armenii w Polsce, w miejscu, gdzie funkcjonowała kiedyś świątynia (co ciekawe, na tablicy umieszczonej na pomniku możemy przeczytać, iż została ona zburzona w 1812 r.) oraz cmentarz ormiański. Na pomniku znalazł się wizerunek św. Tomasza Apostoła oraz sylwetka nieistniejącego kościoła ormiańskiego w Zamościu. Ten pomnik przypomina o naszych wspólnych dziejach.
Akademia i choroba ruskich stron
Sławna Akademia Zamojska została otwarta 15 marca 1595 r. Jej profesorowie musieli się zmierzyć z meandrami prawa, filozofii i teologii, ale zajmowały ich także zagadnienia medyczne. Pierwsza poważna międzynarodowa debata z ich udziałem odbyła się na temat pewnej „okropnej choroby”, która niebezpiecznie szerzyła się w kraju. Był to kołtun, czyli… brudne, „zlepione w buły”, sztywne włosy. Wierzono, że to jeden z objawów choroby, która przerzuca się także na inne części ciała, a nawet ogarnia całego człowieka.
Ów straszny, wszędobylski kołtun nosił łacińską nazwę Plica polonica (warkocz polski). Pod koniec XVI w. był on jeszcze „chorobą” dość nową (albo dopiero wtedy zauważoną), szerzącą się głównie „w stronach ruskich Rzplitej”. Pojawiły się doniesienia, że mieszkańcom Podola i Pokucia powyrastały „jakby kędziory, w których włosy, sąsiadujące ze sobą, zbiły się w jakąś poplątaną gęstwę”.
Ofiary kołtuna bardzo podobno cierpiały. Trzeba było szukać dla nich pomocy, nawet za granicą. W sukurs cierpiącym ruszyli uczeni z Akademii Zamojskiej.
Nęka nas jadowita zaraza
Pod koniec października 1599 r. Wawrzyniec Starnigel, ówczesny rektor Akademii Zamojskiej, wysłał list do pełnego medycznych sław „fakultetu medycznego” w Padwie. Było to, jak pisał prof. Stanisław Łempicki (ten zasłużony także dla Zamościa uczony żył w latach 1886–1947), rodzaj „pierwszego przemówienia” uniwersytetu hetmańskiego w europejskim świecie naukowym. List niewątpliwie został zatwierdzony przez samego Jana Zamoyskiego, założyciela Zamościa. Być może pomagał go redagować także Szymon Szymonowic, lekarz oraz współtwórca i organizator Akademii Zamojskiej.
W owym piśmie do padewskich uczonych padły stwierdzenia, iż leczenie kołtuna jest niesłychanie trudne, że choroba „łamie kości, naciąga członki, rzuca się na stawy, ciało zniekształca i wykręca, powoduje narośle, sprowadza robactwo i tak głowę tegoż bezustannym mnożeniem się zanieczyszcza, że w żaden sposób nie można jej do porządku doprowadzić”. Zaobserwowano coś jeszcze. Według Starnigela splątanych i zlepionych włosów nie wolno było pod żadnym pozorem ścinać (kołtun kojarzono z symptomami prawdziwych chorób, m.in. reumatyzmem, artretyzmem, a nawet nowotworami). Mogło się to źle skończyć dla pacjenta.
„Jeśli się usunie tę plątaninę to materia i jad przerzuca się w ciało i zaatakowawszy je, dręczy głowę, nogi, ręce, wszystkie członki, wszystkie stawy, wszystkie części ciała prześladuje” — tłumaczył w liście zamojski rektor. „Dowiedzioną jest rzeczą, że ci, co takie skręty powikłanych ze sobą włosów obcięli, chorują na oczy albo cierpią niesłychane męki, gdy choroba spłynie na inne części ich ciała”.
Byli podobno tacy, którzy stoczyli (w swoim organizmie) straszny bój z kołtunem i go wygrali. Jednak wiele osób dotkniętych tą tajemniczą chorobą umierało. Szukano lekarstw mogących ulżyć cierpiącym, jednak ten trud nie przynosił efektów.
„Z tego już, dostojni Panowie widzicie jak potrzebna jest nam rada wasza w tej sprawie i jakim dobrodziejstwem zobowiążecie sobie Królestwo Polskie, gdy bystrymi swymi umysły wynajdziecie jakiś doraźny środek zaradczy na tę jadowitą zarazę i przekażecie nam go na piśmie” — apelował do uczonych z Padwy rektor Akademii Zamojskiej.
Zagrożenie dla narodu
Wśród padewskich profesorów list wywołał wielkie zamieszanie (jak mówiono w kraju –naukową „ruchawkę”). Specjalne kolegium złożone z miejscowych profesorów debatowało na ten temat przez cały tydzień. Podczas obrad nie opierano się tylko na opisie choroby zamieszczonym w liście z Polski. Słano też do Zamościa prośby o wyjaśnienie pewnych „punktów i wątpliwości” związanych z kołtunem. Były tego efekty. Jak pisał prof. Łempicki, w Padwie powstała cała „literatura kołtunowa”. Pisano o Plica polonica uczone traktaty. Jeden z nich stworzył Jan Tomasz Minadous, sławny profesor medycyny.
Słynna była też prawie 250-stronicowa praca Herculesa Saxonii, padewskiego profesora, pt. „De plica, quam Polonii gwoździec, roxolanii kołtunym vocant”. Wydano ją w 1600 r. Ten uczony nie miał jednak dla obywateli Rzeczpospolitej dobrych wieści. Zauważył, że tajemniczy kołtun stanowił zagrożenie dla całego narodu, bo szerzył się nie tylko wśród plebejuszy, ale nawet wśród szlachty czy biskupów „mających co dzień do czynienia ze świętościami” (które jakoś nie chroniły ich przed chorobą, co było zresztą bardzo niepokojące). W jednym z rozdziałów swojej pracy rozważał nawet: „Czy zbrodnie mogą spowodować kołtun?”. W ten sposób rozpatrywał możliwy wymiar etyczny choroby kołtunowej, która mogła stanowić karę za jakieś grzechy.
Tak czy owak Plica polonica przyniosła sławę młodej Akademii Zamojskiej. Wielu europejskich uczonych i lekarzy dzięki niej pogłębiło swoją renomę (o ogólnej wiedzy w tym kontekście raczej trudno mówić). Jednak kołtunowej zagadki padewska pomoc nie rozwiązała. Jak się okazało, owa tajemnicza „choroba” zaczęła niebawem nękać nawet… uczonych Akademii Zamojskiej. Możemy o tym przeczytać w „Efemerosie, czyli Diariuszu prywatnym pisanym w Zamościu w latach 1656–1672”. Jego autorem był Bazyli Rudomicz, profesor i rektor Akademii Zamojskiej oraz lekarz, prawnik i kronikarz.
„Paznokieć zarażony kołtunem (…) palca u mej nogi, już kilka lat przedtem, odpadł bez bólu, gdyż Bóg tak chciał” — notował Bazyli Rudomicz 12 lutego 1665 r. „Za to dobrodziejstwo szczególnie w tym moim utrapieniu należy się ode mnie ustawiczne dziękowanie Bogu”.
Nie było się jednak czym radować. Bo kołtun (który mógł zarazić także paznokcie) zamojskiego uczonego w 1665 r. nie opuścił. „Wieczorem samorzutnie odpadł paznokieć u mojej prawej nogi, zniszczony kołtunem. Już od kilku lat tak odpadał” — czytamy pięć lat później w zapiskach Rudomicza. Natomiast 19 lutego 1669 r. uczony notował: „Z jaśnie ośw. panem naszym księciem [Dymitrem Jerzym Wiśniowieckim] dyskutowałem o kołtunie. Mówił on, że w młodości cierpiał na tę chorobę”.
Takie rozważania i dyskusje nie byłyby zapewne możliwe bez „kołtunowej” podbudowy teoretycznej powstałej m.in. w Akademii Zamojskiej.
Dzisiaj owa „choroba” może się wydawać wydumana, nawet śmieszna. Bez wątpienia jednak za kilkaset lat wiele współczesnych medycznych wniosków i poważnych schorzeń także będzie budzić w potomnych jedynie… zakłopotanie.
Najtęższe umysły
Utworzenie zamojskiej uczelni było wielkim marzeniem Jana Zamoyskiego. W zamierzeniu miała być ona nowoczesna. Fundator chciał, aby kształciła żaków na dobrym, europejskim poziomie. I tak się stało. Dzięki wsparciu Szymona Szymonowica udało się dla nowej akademii pozyskać grupę profesorów, „najtęższych umysłów” (m.in. Ursinusa, Stefanowica, Starnigela). Przygotowano też podstawy organizacyjne uczelni oraz jej „plan nauk”. Stworzono drukarnię akademicką oraz zgromadzono bogaty księgozbiór. Akademia Zamojska miała dać studentom ze szlacheckich rodzin wiedzę pożyteczną w życiu prywatnym i publicznym, przekazywaną w humanistycznym duchu.
Uczelnię otwarto 15 marca 1595 r. Była to trzecia wyższa szkoła w kraju (wcześniej powstały one tylko w Krakowie i Wilnie). W całości opłacał ją Jan Zamoyski. „Hetmańska” akademia miała wiele osiągnięć i w pierwszych dziesięcioleciach swojego istnienia była jednym z głównych w Rzeczpospolitej ośrodków myśli naukowej. Zgromadzono tutaj wiele dzieł także w językach „Greckim i Ormijańskim”. Powstawały nowe księgi.
Jeszcze w 1696 r. przygotowano w Zamościu katechizm dla młodzieży „Institutio christiana”. Rok później wydano dzieło Jana Herburta „Statuta Regni Poloniae”, komedię Piotra Cieklińskiego „Potrójny z Plauta” czy przygotowane przez ks. Fabiana Birkowskiego „Listy św. Ignacego”. Ilość druków, które powstały później w zamojskiej drukarni, trudno zliczyć. Było wśrod nich wiele podręczników (m.in. gramatyki łacińskiej), poradników medycznych (zajmowano się w nich „powietrzem morowym”, kołtunem, zwanym także goźdźcem lub gwoźdźcem, chorobami „męskimi i białogłowskimi”, mocą „ziół wszelkich” itd.) czy wielka ilość wydawnictw kościelnych i publicystycznych (często na tematy polityczne).
Skostnienie i nieład wewnętrzny
Akademia Zamojska wykształciła w sumie kilkanaście tysięcy osób. Na początku działały w niej trzy wydziały: filozoficzny, prawniczy i medyczny. Wykłady odbywały się zwykle po grecku i w języku łacińskim. Niestety, świetność uczelni przypadała głównie na koniec XVI w. i początek XVII w. Potem jej poziom systematycznie się obniżał. Już w połowie XVII w. akademia właściwie zrezygnowała z prowadzenia własnych badań naukowych (nawet nad szkodliwością kołtuna). Jak pisał prof. Adam Andrzej Witusik, od tego czasu bardziej przypominała „szkołę kolegiacką, trwającą w skostnieniu, nieładzie wewnętrznym i próżniactwie profesorów”.
Na nic zdały się kolejne próby jej reform. W 1708 r. próbował się z nimi zmierzyć ordynat Tomasz Józef Zamoyski. 7 maja 1745 r. Jerzy Laskarys, biskup zenopolitański i infułat ołycki, zastał w Akademii Zamojskiej 12 profesorów, z czego jedynie sześciu nadal uczyło (i to nieregularnie). Brakowało też studentów. Jeszcze gorzej było, gdy w 1772 r. Zamość zajęli Austriacy. Zdawano sobie sprawę, iż uczelnia w takich warunkach może upaść. Tak się w końcu stało. W 1784 r. zaborcy zamienili Akademię Zamojską na liceum, które przekształcono potem w Szkołę Wojewódzką. W 1811 r. także ona została zamknięta. Szkołę przeniesiono do Szczebrzeszyna; placówka funkcjonowała w tym mieście od 1819 r.
Opustoszały budynek dawnej akademii przeznaczono na koszary. To wtedy zniszczono jego okazałe arkady od strony dziedzińca, skuto stare gzymsy i dekoracyjne fryzy oraz zniszczono obramienia okienne (wcześniej usunięto także attyki). Potem budynek przechodził różne losy. Obecnie mieści się w nim I Liceum Ogólnokształcące w Zamościu. Niebawem w tym budynku rozpoczną się zakrojone na wielką skalę remonty. Po ich zakończeniu gmach dawnej Akademii Zamojskiej odzyska dawny blask.
Hetman, który rozdawał trony
To zwycięstwo nad Tatarami i Turkami nie było odpowiednio wykorzystane. Zostało nawet potępione przez papieża i cesarza. W dniach 19–20 października 1595 r. hetman Jan Zamoyski odniósł znaczącą wiktorię w tzw. pierwszej bitwie pod Cecorą. Stało się to podczas wyprawy do Mołdawii, dawnego lenna Jagiellonów.
„Mówią, że kanclerz [Jan Zamoyski] w samej gotowiźnie rachuje do miliona czerwonych złotych (to była bajeczna fortuna! — dop. autor), żyje okazale i nie tylko po pańsku, lecz prawie po królewsku” — pisał w 1596 r. Bonifacy Vanozzi. „Utrzymuje swoistą gwardię nadworną. Ma kapelę złożoną z muzykantów i śpiewaków: ta zawsze grywa przy stole”.
Ten niezwykły magnat rzeczywiście żył w swoim Zamościu jak król. Zdarzało się też, że Jan Zamoyski innych osadzał na tronach. Tak było np. w 1595 r., podczas słynnej wyprawy wielkiego hetmana do Mołdawii.
Państwo buforowe
Armia koronna pod dowództwem Jana Zamoyskiego, liczyła ponad 5 tys. jazdy — z czego połowę stanowiła znakomita husaria, oraz ok. 2 tys. piechoty — była to głównie tzw. piechota wybraniecka. 27 sierpnia 1595 r. te nieliczne, ale bitne i zdyscyplinowane wojska przekroczyły Dniestr. Polska interwencja militarna była wymierzona przeciwko Turcji, ale także coraz bardziej wpływowym w tej części Europy Habsburgom. Nasze wojska bez walki zajmowały kolejne miasta, w tym Jassę — stolicę Mołdawii (wcześniej to niewielkie państwo oraz Siedmiogród i cała Wołoszczczyzna zostały „przeciągnięte” na stronę Turcji). Zamoyski wypędził stamtąd dotychczasowego hospodara (czyli władcę) Stefana Rozwana i osadził na mołdawskim tronie bojara Jeremiego Mohyłę (był spokrewniony z rodziną Potockich, mógł też poszczycić się polskim szlachectwem), który sprzyjał Rzeczpospolitej.
Była to ważna interwencja. Mohyła złożył przysięgę wierności królowi i Rzeczpospolitej oraz zapewnił ochronę miejscowym katolikom. W ten sposób próbowano stworzyć państwo buforowe, odgradzające Rzeczpospolitą od wpływów i groźnych ataków potężnej Turcji. Nie tylko. Nowy hospodar zgodził się także — podobno nieoficjalnie — na przyjęcie tytułu wojewody w przypadku… aneksji hospodarstwa Mołdawii przez Rzeczpospolitą. Planowano, że w przyszłości to państwo stanie się polskim województwem.
To wszystko wywołało reakcję Porty Otomańskiej. Przeciwko wojskom Zamoyskiego wysłano tatarskie czambuły wspomagane przez tureckie posiłki. W sumie w pole wyruszyło ponad 25 tys. groźnych wojowników, w tym ok. 2,2 tys. janczarów oraz tureckiej jazdy. Armią dowodził sułtan Gazi II Girej, zwany „Burzą”, słynący m.in. z lirycznego usposobienia (pisał wiersze).
Zamoyskiemu doniesiono o tej wyprawie. Hetman wiedział, że wrogim wojskom brakuje piechoty potrzebnej do zdobywania umocnień. Dlatego nad Prutem pod Cecorą, na „okolonej wzgórzami” równinie, postanowił wybudować duży, warowny obóz. Tak się stało. Za łopatę chwycili wówczas sam Zamoyski oraz m.in. jego świetni, dobrze urodzeni dowódcy. Wśród nich był wybitny strateg i dzielny żołnierz, hetman polny Stanisław Żółkiewski (zwyciężał w wielu bitwach, m.in. pod Kłuszynem, natomiast w 1610 r. na czele polskich żołnierzy zajął Moskwę).
W ten sposób dano przykład żołnierzom. Szybko usypano solidny wał o długości ponad 2 kilometrów i wysokości 3 metrów. Było w nim kilkanaście umocnionych bastionów dla artylerii i cztery bramy wypadowe dla jazdy. Tyły i boki obozu chroniła natomiast rzeka Prut.
Krwawe wycieczki
Tatarzy i Turcy dotarli do polskich szańców 18 października 1595 r. Stanęli w odległości ok. kilometra od umocnień. Na polu bitwy zaraz pojawili się tzw. harcownicy. Ostrzeliwano się także z łuków. Udało się wówczas zranić samego Ahmeda-paszę, dowódcę tureckiego korpusu; dokonał tego kniaź Kirył Różyński, kozacki watażka. Do poważnych starć doszło jednak dopiero następnego dnia.
Polacy nie ograniczali się tylko do obrony umocnień. Duże straty atakującym zadawały także tzw. wycieczki, czyli wypady jazdy przeprowadzane co jakiś czas z polskiego obozu. Takie ataki odbywały się pod osłoną artylerii.
Zamoyski hamował jednak temperamenty polskich żołnierzy. Na jego rozkaz rotmistrzowie nie pozwalali im bić się daleko od szańców, w otwartym polu (na to właśnie liczyli wielokrotnie liczniejsi Tatarzy i Turcy). Podczas jednego z takich wypadów omal nie doszło do tragedii. Gdy hetman Zamoyski wyprowadzał wojsko z obozu, jednemu z janczarów, który dotarł pod nasze umocnienia, udało się pod nim ustrzelić konia. Polskiemu wodzowi nic się na szczęście nie stało. Bojowego ducha także nie stracił. Zdarzyło się też, że jedna z polskich chorągwi „zagnała się” za daleko. Otoczono ją ze wszystkich stron. Wówczas z obozu wyruszyła z odsieczą polska jazda, w tym w pełnym impecie sławna husaria. Odsiecz wzbudziła grozę.
„Husarze, zwani tak i na Węgrzech, w większości lekka jazda, choć w służbie jako ciężkozbrojni” — opisywał w 1589 r. polską husarię Wiliam Bruce, szkocki dyplomata i uczony, pod koniec XVI w. profesor prawa w Akademii Zamojskiej. „Uzbrojeni w hełm i napierśnik, mocne i długie drzewce, olstro [skórzany futerał] z pistoletami z lewej strony, tasak, czekan zawieszony z prawej strony u siodła, a niekiedy pod lewym udem pałasz, czyli krótki, dwuręczny miecz. Ich konie są tureckie, arabskie, wołoskie, neapolitańskie i najlepsze z własnych ras (…). Jazda to doskonała”.
Nie warto było z takimi wojakami zadzierać, o czym wróg przekonał się także w pierwszej bitwie pod Cecorą. „W sposobnej chwili rozkazał Zamoyski wystąpić polskiej jeździe z wałów i Tatarów spędzić” — skwitował lakonicznie polski zwycięski atak historyk Stanisław Grzybowski. „Wycieczka zakończyła się pełnym sukcesem, przynosząc ordyńcom duże straty”.
Wiedeń odpłacał za Mołdawię
Oblężenie polskiego obozu trwało dwa dni. Nie przyniosło efektów. Dlatego sułtan, który bał się napaści polskich Kozaków na Krym, zdecydował się na rokowania. W końcu zawarto ugodę. Warunki były dla Rzeczpospolitej korzystne. Uznano władzę Jeremiego Mohyły w Mołdawii. Ponadto sułtan zgodził się na obecność polskich wojsk w tym kraju. Zamoyski mógł wrócić do domu.
Sytuacja nadal nie była jednak stabilna. 12 grudnia 1595 r. doszło do bitwy pod Suczawą w Mołdawii. Batalię stoczyły 5-tysięczne wojska Stefana Rozwana, byłego władcy Mołdawii, oraz dwukrotnie słabszy korpus polski pod dowództwem Jana Potockiego. Wynik bitwy rozstrzygnął atak husarii, która zmiotła z powierzchni ziemi nieprzyjacielską piechotę. Zdobyto nieprzyjacielski obóz oraz schwytano samego Rozwana. Był on przesłuchiwany, a potem wbito go na pal.
W 1597 r. Rzeczpospolita zawarła także pokój z Turcją. Uznano, że mołdawscy hospodarowie mogą być wybierani przez polskich królów, ale sama Mołdawia musiała płacić Porcie Otomańskiej daniny. Nie zakończyło to „mołdawskiej awantury”, ale prestiż Rzeczpospolitej w tej części Europy został znacznie wzmocniony.
Niezbyt zadowolony był z takiego obrotu spraw cesarz Rudolf II, który widział w polskich interwencjach naruszenie interesów Habsburgów. Niektórzy Austriacy oskarżali Rzeczpospolitą, że działa na korzyść… mahometan. Zapewne dzięki podszeptom cesarza ówczesny papież Klemens VIII (właściwie Hipolit Aldobrandini) wysłał osobliwe w treści pismo do Zygmunta III Wazy. Krytykował w nim mołdawską wyprawę Jana Zamoyskiego.
Podjęto też inne działania przeciwko naszemu krajowi. „Rok następny (…) widział na Ukrainie rozprawę z powstaniem Szymona Seweryna Nalewajki. Kiedy Żółkiewski pokonał Kozaków i zmusił ich do kapitulacji, znalazł w obozie przysłane przez Rudolfa II chorągwie, trąby honorowe i działa” — odnotował Paweł Jasienica. „Bunt Nalewajki był protestem przeciwko panującym stosunkom, lecz również inspirowaną z zewnątrz dywersją. Wiedeń odpłacał za Mołdawię”.
Stańcie przeciwko Turkom
Pod koniec XVI w. Zamość znalazł się w centrum europejskiej dyplomacji. Kardynał Henryk Gaetani próbował wówczas w imieniu papieża wciągnąć Rzeczpospolitą do kolejnej wojny przeciwko Turcji. Rozmowy w tej sprawie prowadził Bonifacy Vanozzi. O tym, jak te rozmowy przebiegały, dowiadujemy się z dzieła pt. „Opis po dwa razy odprawioney negocyacyi z Janem Zamojskim kanclerzem w. k. i p. Vanozzi, posłanym do niego przez kardynała Henryka Gaetani, legata a latere papieża Klemensa VIII roku 1596”.
Manuskrypt dzieła oraz korespondencję ówczesnych dyplomatów przez wiele lat przechowywano we włoskich bibliotekach. Dokumenty wydano po polsku dopiero w 1839 r. w specjalnym „Zbiorze pamiętników o dawnej Polszcze”, które zebrał Julian Ursyn Niemcewicz.
Rozliczne nagany?
Kardynał Henryk (Enrico) Gaetani zasłynął jako zdolny i przedsiębiorczy przedstawiciel Stolicy Apostolskiej. Delegowano go — jako papieskiego legata — do prowadzenia skomplikowanej polityki kościelnej najpierw we Francji, a potem w Polsce (pełnił tę funkcję w latach 1596–1597). Bonifacy Vanozzi był jego sekretarzem oraz dyplomatą. Przed planowanym wyjazdem do Zamościa dostał od „swojego” kardynała instrukcję postępowania z Janem Zamoyskim. Musiał się do niej zastosować.
Dokument zachował się. Czytamy w nim m.in. „Panie Vanozzi mój sekretarzu, udasz się za pomocą bozką i mojem błogosławieństwem do Zamościa, lub gdzie się P. kanclerz znajdować będzie. Oddasz mu credentiales [rodzaj listów uwierzytelniających] przeze mnie do niego pisane, łącząc wyraz najgrzeczniejszego i najprzychylniejszego oświadczenia mej atencyi [respekt, szacunek]” — pisał purpurat w instrukcji dla swojego sekretarza, który miał także zapowiedzieć przybycie kardynała Gaetani do Polski oraz… wplątać nasz kraj w kolejną wojnę z Turcją. To była trudna misja.
„Że szlachetność, waleczność i wspaniałość Polaków nie powinna tej zręcznej opuszczać pory, do zwojowania Turków i oddalenia ich nie tylko od sąsiedztwa, lecz może nawet do wypędzenia z Europy, kiedy zbieg przyczyn i okoliczności zdają się zapewniać o zwycięstwie i zaręczają dostąpienia tego celu” — czytamy w kardynalskiej instrukcji. „Że sama przystojność i przyzwoitość wymaga, aby naród Polski nie odmawiał złączenia się z Cesarzem, Panem tak wysokiej dostojności, tem bardziej za wdaniem się Ojca Ś. gdy z taką usilnością zbliżyć ich pragnie”.
Nie było wiadomo, jak potoczą się rozmowy. Vanozzi miał jednak ostrzec kanclerza, iż w przypadku niewstąpienia Rzeczpospolitej do antytureckiego sojuszu nasz kraj może narazić się na złą opinię, a nawet izolację. „Polacy ściągną na siebie rozliczne nagany: mianowicie, że nie chcieli wespół dzielić sprawy uznanej przez cały świat za korzystną, zaszczyt przynoszącą, pobożną, świętą, i dla całego państwa Chrześcijańskiego nader użyteczną (…)” — ostrzegał kardynał Gaetani.
Sprawa była pilna. Vanozzi ruszył w podróż w „przystojnej” sześciokonnej karecie. Towarzyszyło mu trzech służących oraz tłumacz. Podróżnicy pojawili się w Zamościu w październiku 1596 r.
Szlachetny i wspaniały
„To miasto tak nazwane od przezwiska P. Kanclerza z fundamentów przez niego wystawione jest piękne, ozdobne i w guście włoskim” — czytamy w relacji kardynalskiego wysłannika. „Domy ma dobre w teraźniejszym sposobie po większej części murowane. Jest oraz twierdzą obronną, nie tak przez własne położenie, lecz że opasane siedmią szańcami i fosami napełnionemi bieżącą wodą. Tamże wystawił i założył kolegiatę pod tytułem Ś. Tomasza Apostoła. Ten kościół hojno opatrzył i wspaniale przyozdobił”.
Vanozzi wspomniał też o Akademii Zamojskiej (w 1596 r. na rektora tej uczelni powtórnie wybrano Melchiora Stefanidesa). Jak zauważył, w mieście kształciła się także młodzież z uboższych rodzin. Nie była to chyba powszechna sytuacja.
„Nauczają (tam) wszelkich nauk i dają stopnie doktorskie, oprócz Teologji, tudzież seminarium na pięćdziesiąt ubogiej młodzieży, nazwanych Alumni. Utrzymywani, żywieni i odziani są kosztem Kanclerza, w czem wszystkiem okazuje (on) umysł prawdziwie szlachetny i wspaniały” — pisał Vanozzi. Niestety, Jan Zamoyski wyjechał w tym czasie z Zamościa. Vanozzi musiał jechać dalej. W końcu spotkał kanclerza w Bełzie. Jak go opisał?
„P. Kanclerz jest mąż roztropny, rozważny i bardzo biegły, z wielką mówi uwagą, i znać że się zastanawia nad tem co mówi, a przeto z wolna odpowiada, lecz można widzieć na nim poruszenie, gdy wpadnie na materyą mniej dla siebie przyjemną” — czytamy w relacji kardynalskiego wysłannika. „Zwykle z cudzoziemcami rozmawia po łacinie, lubo z łatwością tłómaczy się w pięciu lub sześciu językach. Bardzo lubi naród Włoski (…), dla tego, że uczył się w Padwie i tam był rektorem. Dość chętnie słyszy pochwały, lecz wszystko przyjmuje ze skromnością”.
Jak wyglądał sławny założyciel Zamościa? „Wzrost jego jest wyższy nad mierny, postać piękna i rześka, twarz okrągła, rumiana, wesoła, przytem bardzo poważna. I lubo powiada, że nie ma więcej nad lat pięćdziesiąt pięć, jednakowoż włosy i broda którą goli, zupełnie są siwe” — pisał Vanozzi. „Ubiera się z ruska, płaszcz czyli ferezya z szkarłatu długa po kostki: żupan miał z adamaszku karmazynowego (…). Bóty nosi podkute po Polsku, zawsze szabla przy boku, a kandziar [turecki nóż] za pasem. Mówiąc miał prawie zawsze głowę odkrytą i nie często patrzy w oczy temu z kim mówi”.
Zamoyski wysłuchał mowy wysłannika. Ani razu mu nie przerwał, nie pokazał po sobie zmieszania czy zaskoczenia. Jedynie gdy wspominano imię papieża lub polskiego króla, zdejmował czapkę. A gdy nie miał jej akurat na głowie — unosił się nieco na krześle i pochylał z szacunkiem głowę. Potem odbyły się rozmowy. Zamoyski zauważył w nich, że oprócz papieża nie ma właściwie nikogo, kto pragnąłby „koniecznie” takiego sojuszu przeciwko Turcji.
„Polska (…) dobrze się namyślić powinna, aby się dla drugich biedy nie nabawić i wplątawszy się pomiędzy nich, całego ciężaru wojny na siebie nie zwalić. Gdyż w naszych potrzebach pomoc papiezka daleka, a cesarz nie mógłby, albo niechciałby dać wsparcia” — miał m.in. powiedzieć Zamoyski do wysłannika kardynała.
Misja się nie powiodła. Jednak Vanozzi został drugi raz wysłany do kanclerza. Wyruszył z Krakowa 12 grudnia 1596 r. Sześć dni później ponownie pojawił się w Zamościu.
Łoś w stajni
„Stanąłem w Zamościu, w miejscu zwykłej rezydencyi JW. Kanclerza. I lubo dworzanin wyprzedził mnie wcześnie w poranku dla doniesienia o mojem przybyciu temu Panu, jednakowoż tak się pospieszyłem, że pomimo dnia słotnego, chorągiew kozacka wysłana, aby mnie o pół mile od miasta konwojowała, już mnie zastała w bliskości mieszkania przygotowanego dla mnie, z rozkazu Kanclerza, w domu wygodnym i dosyć przystojnym, w którym kosztem jego przez czas bytności mojej wspaniale byłem traktowany” — pisał Vanozzi. „Siadało ze mną do stołu kilku dworzan przydanych mi do kompanji, czekali jednak zawsze, abym ich zaprosił”.
Owi dworzanie dobrze mówili po włosku. W takim towarzystwie Vanozzi mógł dokładnie obejrzeć miasto. Zrobiło na nim duże wrażenie.
„Już dzisiaj [Zamość] liczy do czterechset domów, po większości części z włoska budowanych. Miasto formuje czworogran, ma rynek obszerny, otoczony kształtnemi podsieniami, w których znajdują się sklepy z różnemi towarami” — notował dyplomata. „Murują teraz kościół wspaniały i piękny, wewnątrz i zewnątrz dobrze ozdobiony. Krótko przed założeniem [miasta] wynaleziono w ziemi żyłę kamienną, co w tem kraju za cud prawie poczytano. Ten kościół będzie kollegiatą, jest hojnie opatrzony, i już kosztownemi sprzętami kościelnemi zbogacony został”.
Vanozzi mógł przyjrzeć się także miejscowym żakom. „Widać w nich dowcip, i obiecywac sobie można wyborne subiekta. Często ich odwiedza [kanclerz], sam się ich zapytuje, i niespodzianie na examina schodzi” — czytamy dalej w relacji. „Częstokroć grać im każe reprezentacye teatralne wyjęte po większej części z historyi rzymskiej (…). Jest też w Zamościu twierdza obszerna, ozdobna, rozważnie stawiana, i lubo w równinie mocno obwarowana, lecz nadewszystko w liczny rynsztunek dobrze opatrzona”.
Inne budowle także wzbudziły podziw przybysza. „Kazał [Zamoyski] wystawić bibliotekę bardzo dobrze rozporządzoną, znaczną, ksiąg zwłaszcza w językach Greckim i Ormijańskim: znajdują się przytem rzadkie i ciekawe manuskrypta. Te księgi nie były ułożone: widziałem je w skrzyniach, jest ich liczba niemała i w pięknej oprawie” — notował z wyraźnym zadowoleniem Vanozzi. „Ma wielkie i piękne stajnie, a w nich konie kosztowne i dzielne, między któremi widziałem óśm Neapolitańskich, kilkanaście Tureckich, wiele innych, bądź maneżowych, bądź biegunów i do pola. W innej stajni są konie wierzchowe, w innej cugowe i wozowe, w tych stajniach widziałem konia dzikiego i łosia”.
Skromny czy sprytny?
Vanozzi zauważył, że Jan Zamoyski żył w swoim mieście bardzo okazale, jak udzielny władca. Jego uwagę zwróciła nadworna orkiestra. W jej skład wchodzili nie tylko instrumentaliści, ale także śpiewacy. Umilali oni swoimi popisami posiłki spożywane przez kanclerza oraz jego gości (w relacji Vanozzi zamieścił opisy zamojskich uczt). Wszyscy mogli czuć się w twierdzy bezpiecznie, bo „obronnniejszej nie ma w całym kraju”. Także dlatego, że — jak zauważył Vanozzi — pod Zamość nie można było „min podsadzić”. „Gdyż nie kopiąc zbyt głęboko, znajduje się gatunek ziemi, który łatwo się zasypuje [czyli nie można tam ryć minerskich tuneli]” — pisał dalej Vanozzi. „Jest staw w bliskości miasta, z którego wodę do foss sprowadzają. Dwie rzeki wpadają do niego, tak dalece, że odebrać nie można wody, i zawsze będzie jej dostatkiem do napełniania tychże foss miejskich”.
Wysłannik kardynała chyba dobrze się w Zamościu czuł. Co jednak wskórał? Dowiadujemy się tego z listu napisanego przez kardynała Gaetaniego do innych włoskich purpuratów. Wynika z niego, że Zamoyski także podczas kolejnej wizyty jego wysłannika w Zamościu nie dał się wciągnąć w „związek” przeciwko Turcji. Powoływał się bowiem na „zawiłości propozycyji” oraz różne „przeszkody zewnętrzne i wewnętrzne”. Tłumaczył też m.in., że „co do związku [przeciwko Turcji] nikt od niego bardziej pragnąć go nie może, byleby tak był ułożony, iżby się z niego korzyści spodziewać, a nie strat obawiać można”.
Trudno było zachowanie i słowa kanclerza jednoznacznie zinterpretować. „Najbardziej zadziwia, iż Kanclerz, człowiek zręczny, ubiegający się o sławę, i pełen szlachetnej ambicyi, zgadzając się, iż związek mógłby się udać, nie wiem dla jakiej przyczyny, nie szukał dla siebie zaszczytu w dokonaniu tego przedsięwzięcia” — pisał trochę chyba zdezorientowany kardynał Gaetani. „Z odpowiedzi jego tak obojętnych przymuszony jestem sądzić, że zawady i przeciwności, opór w tem interesie czyniące, ma za nieprzełamane, nie tak ze strony Polski, jak ze strony Austryi: gdyż i dawne i nowe wydarzenia [batalia o tron polski z arcyksięciem Maksymilianem III Habsburgiem] wrodzoną tych dwóch narodów nienawiść tak dalece rozjątrzyły, że chyba Bóg sam pogodzić ich zdoła”.
Według watykańskich dyplomatów, jak z tego wynika, winę za to, iż Rzeczpospolita nie dała się wówczas wciągnąć w planowaną wojnę z Turcją (marzenia od odbiciu przez chrześcijan Konstantynopola nigdy nie zrealizowano), ponosiła… „nieprzełamana” nienawiść do Austrii. To był mocny argument. Nikt się za to na polskiego kanclerza nie obraził. Zauważono za to jego cnoty, wielką władzę, rozum i ochotę do wspierania ubogich, ale zdolnych żaków. Także potęga nowiutkiej zamojskiej twierdzy zrobiła na kardynalskim wysłanniku (a potem watykańskich dostojnikach) wrażenie.
Jan Zamoyski dał przykład prowadzenia odpowiedzialnej dyplomacji na najwyższym, europejskim poziomie. Niejednokrotnie miał jednak okazję do ugruntowania swojej wojennej sławy, np. w sławnej, opiewanej w pieśniach bitwie pod Byczyną (24 stycznia 1588 r.). Natomiast w 1601 r. Zamoyskiemu udało się zdobyć z rąk Szwedów miasta Wolmar i Felin, a rok później także Biały Kamień w Inflantach (dzisiaj ta historyczna kraina wchodzi w skład Łotwy i Estonii). To była jego ostatnia wyprawa wojenna. Do ukochanego Zamościa powrócił z niej wyniszczony wojennymi trudami.
Hetman Jan Zamoyski zmarł w swoim mieście na atak serca 3 czerwca 1605 r.
W dawnej Rzeczpospolitej
Płynna granica z Zaświatami
„Ja tu leżę, Hołubek, Gołąbkiem mnie zwano./ Pod Byczyną zabito, tu zaś pochowano./ Ale mężni Polacy krzywdy mej się mścili./ Gdy Hołubka zgubiwszy, Orła uchwycili” — głosiło epitafium Kozaka Hołubka. Był on żołnierzem hetmana Jana Zamoyskiego. Zginął w bitwie pod Byczyną.
Wielki założyciel Zamościa wziął wówczas do niewoli samego arcyksięcia Maksymiliana Habsburga, którego więziono potem w Zamościu. Nawiązywała do tego ostatnia część rymowanego epitafium poległego Kozaka. Nie wiadomo jednak, gdzie ten nagrobek się znajdował. O jego istnieniu możemy przeczytać jedynie w książce Adama Naruszewicza (1733–1796) pt. „Życiorysy sławnych Polaków”.
Takich ciekawych epitafiów jest wiele. Nie brakuje też źródeł pokazujących stosunek naszych przodków do śmierci.
A on heb na ziemię
W dawnej Rzeczpospolitej śmierć odniesioną w bitwie uważano za chwalebną. Upamiętniano ją dość często. Czasami robiono to w sposób nietypowy. O jednym z takich nieco osobliwych epitafiów informował w 1829 r. „Kurier Warszawski”. Dowiadujemy się z artykułu o pewnym napisie umieszczonym za ołtarzem farnym w Brzeżanach (dzisiaj w obwodzie tarnopolskim). Brzmiał on tak: „Tu leży Jakub, co miał za herb Strzemię./ Puślisko [skórzane paski, na których wisiały przy siodle strzemiona] się urwało, a on heb na ziemię”.
Co ta rymowana informacja właściwie dokumentowała? Za owym wielkim brzeżańskim ołtarzem pochowano zwłoki niejakiego Jakuba Strzemieńczyka. Był on dziarskim pułkownikiem „służącym pod hetmanem Sieniawskim” (chodzi prawdopodobnie o Adama Mikołaja Sieniawskiego, który żył w latach 1666–1726). W jednej z bitew przeciwko Tatarom pan Jakub dwukrotnie przełamał nieprzyjacielskie hufce. Udało mu się wówczas nawet przedrzeć do wrogich taborów, ale wtedy raniła go tatarska strzała. Dzielny żołnierz sam ją sobie na bitewnym polu wyrwał. Potem jednak został zaniesiony do kościoła farnego i tam skonał. Tuż przed śmiercią własną krwią napisał na jednej ze ścian kościoła ów rymowany wierszyk o „puślisku”, ukazujący jego ostatnie zmagania z nieprzyjaciółmi naszego kraju. To zrobiło wrażenie nie tylko na jemu współczesnych. „Napis ten za wielkim ołtarzem dla uwiecznienia pamiątki złotymi literami na białym marmurze wyrytym został” — donosił z uznaniem „Kurier Warszawski”.
Inne ciekawe epitafium (ułożone zapewne przez autora za życia) można było znaleźć w starotrockim opactwie św. Benedykta: „Miłościwy Boże, zmiłuj się! R. 1610 dnia 28 listopada. Jan Grocki tu pogrzebion leżę. Dlaczego? Nie wiem, ani też nie dbam o to, czy ty wiesz lub nie wiesz. Jeżeliś zdrów to dobrze. Ja, żyjąc, miałem się dobrze i teraz także. Jeżeli zaś nie, o tym ci nie powiem (…). Bądź zdrów i odejdź! Módl się za mnie. Amen”.
Umierają jednakowo
W dobrach Białopiotrowiczów w Nowogródzkiem znajdował się kamień nagrobny, który także niejednego mógł zdziwić. Jak pisał prof. Roman Kaleta w swoich „Sensacjach z dawnych lat”, zamieszczono tam napis, który wykuto „dawnymi literami”. Brzmiał on jakoś… buńczucznie, zawadiacko: „Tut Iwan Siemiszko leżyć. U nahach czorny sabaka tużyć. U haławach flaszka harełki [gorzałki] staić. U rukach ostry miecz dziarżyć. Ho! ho! ho! Szczoż kamu do taho?”.
Dla naszych staropolskich przodków śmierć nie była tematem tabu. Bano się jej, ale także o końcu ludzkiego życia chętnie mówiono, dyskutowano i pisano. Niektóre epitafia traktowano zapewne także jako sposób przekomarzania się z groźną kostuchą. Tak być może oswajano ją, próbowano uczłowieczać. Śmierć nie była zresztą w dawnej Rzeczpospolitej rzadkim gościem, bo ówczesnych ludzi dręczyły liczne choroby, epidemie, niezliczone wojny. „Ej, dziateczki! Jak kwiateczki!/ Powycina was, pozrzyna śmierć kosą” — ostrzegał Józef Baka (1707–1780), jeden ze staropolskich poetów. „Rodzą się i umierają wszyscy jednakowo, krew ludzi zacniejszych nie inszego jest koloru od krwi niewolników, ciała ich nie z innej są ulepione materyi” — wtórował mu inny staropolski autor.
Groźną kostuchę wyobrażano na wielu malowidłach, m.in. na „tańcach śmierci”. Jej przedstawienia często umieszczano w kościołach. Można tam było także zauważyć inne symbole śmierci: czaszki, piszczele czy całe ludzkie szkielety. Obok nich zamieszczano łacińskie hasło „Memento mori” („Pamiętaj o śmierci”). W tamtych czasach popularne były również powiedzenia i moralizatorskie przysłowia nawiązujące do ostatnich dni ludzkiego żywota: „Od śmierci nikt się nie wykupi”, „Na śmierć nie ma lekarstwa” czy np. „Co godzina bliżej śmierci”.
Traktowano je bardzo poważnie. Mówiły o równości wobec spraw ostatecznych, kruchości ludzkiego życia, a czasami po prostu były smutnymi westchnieniami, które pomagały człowiekowi w godzinie śmierci, także tej przedwczesnej (np. żołnierskiej). Nie tylko. Nierówności społeczne w dawnej Rzeczpospolitej były ogromne, dlatego niektórzy ludzie — zwłaszcza będący na samym dole drabiny społecznej — cytowali takie „mądrości” z nieskrywaną… satysfakcją. Dlaczego?
To że śmierć przychodziła nie tylko do biedaków, ale nie mogli jej także przekupić ani przechytrzyć wielcy władcy, bogacze, biskupi czy inni „mocarze” tego świata, dawało pociechę, wiarę w boską sprawiedliwość. Uważano zresztą, że śmierć kpi sobie ze wszystkich, z ludzkich zabiegów i spraw. Czasami zjawiała się jednak stanowczo za wcześnie…
„Synowcu z bratem niedawnoś mogiły,/ I matce sypał ze mną, mężu miły,/ Teraz, niestetyż, na tom się została,/ bym ci mogiłę samemu sypała./ Mnie kto usypie? Zostałam się sama./ Przecz [przecież?] mię nie kryje z mężem jedna jama?/ Jednegom ciała była z tobą; twoje,/ tu leży w grobie, czemu też nie moje?” — czytamy w napisie umieszczonym na grobie Adama Kisiela, wojewody kijowskiego, który zmarł w 1653 r. Nagrobek można oglądać w miejscowości Niskinicze na Wołyniu.
„Tu leży jedno serce, tu oboje. Bo dwoje jedno było, jedno dwoje” — czytamy na innym wzruszającym epitafium z pierwszych lat XVIII w.
Dobra i zła śmierć
Mieszkańcy dawnej Polski byli skłonni do pokornego godzenia się ze swoim losem. Pomagały w tym popularne od czasów średniowiecza tzw. wzorce dobrego umierania czy „dobrej śmierci”. Nawoływały one do świadomego pogodzenia się z kresem życia. Śmierć przyrównywano zresztą do snu lub dalekiej wyprawy. Zgon koniecznie jednak powinno poprzedzać pogodzenie się z Bogiem, np. poprzez spowiedź. Warto było w odpowiednim czasie pozałatwiać swoje ziemskie sprawy, w tym napisać testament, a część majątku przeznaczyć na jałmużnę czy jakieś cele dobroczynne. To mogłoby być potem mile widziane w zaświatach.
Zgon człowieka powinien odbywać się publicznie, przy udziale rodziny. To była dla wszystkich ważna chwila. A potem urządzano bogatym zmarłym pompatyczne pogrzeby, które przypominały ponure, teatralne widowiska. Chłopi nie mogli sobie na takie ceremonie pozwolić, ale im także zależało na „przystojnych” pochówkach.
„Realizm, praktycyzm ludzi baroku, cechująca ich wewnętrzna potrzeba przestrzegania do końca pewnego porządku, powodowały, że w szczegółach skonstruowali jednak różne modele śmierci. Instynktownie chcieli zgon (…) oddalić, jeśli jednak sytuacja stawała się krytyczna, beznadziejna, przestawali ścigać się, uciekać, świadomie korzystali z ukazywanych wzorów umierania” — pisał historyk Zbigniew Kuchowicz, znawca staropolskich obyczajów. A w innym miejscu dodawał: „Był to zupełnie inny model niż obecnie, kiedy preferuje się śmierć niespodziewaną, stara się, by umierający uniknęli świadomości, że następuje kres życia”.
Nie wszyscy „zacni” mieszkańcy dawnej Rzeczpospolitej umierali w zgodzie z owym chrześcijańskim stylem „dobrej śmierci”. Kiedyś także nie brakowało ateistów. Jak wówczas przechodzono na tamten świat? Niejaki Ernest Denhof zmarł według relacji „bez wszelkiej dyspozycji ciała, a osobliwie dusze (…), gdy go chciał ksiądz dysponować, odtrącił go od siebie i mało co potem, obróciwszy się do ściany, umarł”.
Takie zachowanie nie mogło się podobać duchownym, dlatego starali się wytrzebić takie postawy. Służyły temu m.in. kazania wygłaszane z ambon oraz moralizatorskie opowieści, które powtarzano z ust do ust.
Niektóre z nich były niesamowite. Drżeli przed nimi nie tylko zwykli zjadacze chleba.
Kupę swawolną trupem położywszy
„Maciej Pstrokoński, biskup przemyski, potem chełmiński, mając świątobliwy zwyczaj przed wieczerzą odprawować w osobnym pokoiku godzinę medytacji, jednego wieczora (…) po całym pokoju ciężki fetor z siarki uczuł, którego zawołani słudzy nic a nic czuć nie mogli” — czytamy w tzw. zbiorze Baworowskich z pierwszej połowy XVIII w. „Odprawieni od biskupa pokojowi ledwie rozeszli się, aż świątobliwy prałat widzi z pieca wychodzących senatorów polskich”. Były to postacie przerażające, bo „podziurawione mieli głowy, z których dziur jako z kominów siarczysty wybuchał ogień”.
Dzięki temu osobliwemu widowisku biskup od razu rozpoznał, że nie są to żywi ludzie. „Które straszydło ujrzawszy, świątobliwy prałat (chyba dość naiwnie — dop. autor) spytał: Powiedzcie mi, na jakiejście drodze, czyli na zbawiennej, czy potępionej?” — czytamy w relacji. „Odpowiedzieli, zaryknąwszy: Jesteśmy potępieni wszyscy za to, żeśmy głównymi myślami, wykrętnymi racjami wymyślnymi (…) Boga obrażali, szkodząc Ojczyźnie. Co wyrzekłszy, z niezmiernym hałasem zniknęli”.
Niewłaściwe postępki w polityce mogły rozgniewać Stwórcę. Tak mogło się też stać, gdy wierni naruszali najważniejsze boskie przykazania. Od zawsze surowo zakazane było zabójstwo. Bywały jednak sytuacje, że podobno sami święci przyczyniali się do „pomnożenia liczby zmarłych”. Jak to możliwe? Opisuje takie wydarzenie kolejna opowieść z pierwszej połowy XVIII w.
„Felicjan Drojewski, starosta przemyski, zwadziwszy się z Adamem Stadnickim, zebrał kupę ludzi i z nimi najechał dwór Stadnickiego, który będąc od adwersarza swego oblężony, domowych ludzi zebrawszy, poszedł do domowej kaplicy, prosząc o ratunek i pomoc ŚŚ Pańskich” — czytamy w staropolskiej relacji „Jako to Ś. Floryjana, Ś. Maurycego i innych ŚŚ Żołnierzów”. Niewiele to jakoś pomogło. Oblężeni nie pozostali jednak bez niebiańskiej pomocy. Przybrała ona zresztą nieoczekiwaną formę. „Skończywszy modlitwę, gdy wychodzi z kaplice, Ignacy św. z obrazu na niego zawoła: — A czemuż i mnie na pomoc przeciw adwersarzowi twemu nie prosisz?! Abom i ja nie żołnierz? Bądź pewien, że w tej potrzebie będęć służył. Jakoż szczęśliwie (jak rozumiemy, Stadnicki wraz ze świętym Ignacym) nieprzyjaciela swego odpędził, kupę swawolną trupem położywszy”.
Niezbadane są meandry staropolskiego rozumienia praw rządzących światem i zaświatami. Jak widać granica między nimi bywała zresztą bardzo (może czasami aż za bardzo!) płynna.
Sława, Zamojski, twoja nie zaginie
„Zamiłowanie do pieśni, do gędźby i do tańca stanowiło od wieków wybitną cechę charakteru narodowego Polaków, zarówno jak i wszystkich ludów rdzennie słowiańskich. Kronikarze i historycy polscy wspominają o pieśniach i muzyce od czasów najdawniejszych” — pisał w 1900 r. Zygmunt Gloger, historyk, etnograf i folklorysta. Stanowią one niezwykłe dziedzictwo.
Według badaczy pieśni w dawnej Rzeczpospolitej rozlegały się „zawsze i po całym kraju”. Podnosiły ludzi na duchu, wysławiały staropolskich bohaterów, pomagały przetrwać wojny czy „towarzyszyły w miłości”. Niektóre z nich są także trochę zapomnianym (lub lekceważonym) źródłem wiedzy o najważniejszych wydarzeniach w naszym kraju. Warto im się przyjrzeć.
Nie tylko o zwycięstwach
„Były [pieśni] liryczne, tj. erotyczne, o doli kobiecej, chociaż nie kobiety je tworzyły; za pogaństwa były i obrzędowe; nikłe ich resztki ocalały w pieśni dożynkowej (…) i w pierwotnych kolędach, które nic religijnego (chrześcijańskiego) nie zawierały (…) — notował w 1939 r. prof. Aleksander Brückner, slawista, historyk literatury i kultury polskiej. „Wprawdzie i w Polsce nie przebrzmiewało żadne dramatyczniejsze zdarzenie bez echa piosennego, ale nie było, kto by o jaką ciągłość dbał: przyszła skądsiś pieśń i kędyś znikła”.
Badacze zauważyli, iż niektóre pieśni „trzymały się” jednak (ludzi) bardzo długo. Opiewano w nich np. ożenki i wspaniałe pogrzeby królów i magnatów, skarżono się na morowe powietrze, głód czy wyjątkowo srogie zimy (np. tę z 1556 r.). Popularny w wielu wersjach był także np. tekst o „zabójczyni dziatek własnych”.
Wiele napisano też pięknych pieśni maryjnych czy pobożnych: o rozłące duszy z ciałem, świętych pańskich, aniele stróżu, Onufrym Pustelniku… Takie utwory można było kiedyś usłyszeć np. na odpustach, jarmarkach, kiermaszach oraz z ust dziadów lirników, którzy wędrowali po wsiach. Na wschodzie dawnej Rzeczpospolitej było ich dawniej szczególnie wielu. Jeszcze w XIX i na początku XX w. można ich było spotkać także na Zamojszczyźnie.
Niektóre z pieśni miały charakter dworski czy — jak mówiono — pański. Przykładów takich dzieł nie brakuje. W bibliotece Ordynacji Zamojskiej (pod numerem katalogowym Q, XI, nr 1115) można było kiedyś znaleźć liryki Kacpra Miaskowskiego; pisał o nich na początku XX w. Zygmunt Gloger. Współcześni uważali Miaskowskiego za największego żyjącego poetę. Swoje religijne i świeckie utwory wydał w księdze pt. „Zbiór rytmów”, której pierwsza redakcja pochodzi z 1612 r.
Wśród utworów Miaskowskiego można znaleźć także „Pieśń o Janie Zamoyskim”. Utwór ma 15 zwrotek. To rodzaj wielkiej pochwały dla założyciela Zamościa. „Janie Zamojski, cny Polski hetmanie./ Umarłeś, sława po tobie zostanie./ Odpierał, gromił swe nieprzyjaciele./ Czołem swym śmiele” — czytamy w utworze. Nie tylko Miaskowski chwalił wielkiego hetmana. W pieśniach sławiono zwycięską bitwę wojsk dowodzonych przez Zamoyskiego pod Byczyną. W 1910 r. Jan Czubek wyliczył, iż ową sławną wiktorię opiewało „siedmiu co najmniej poetów”. Wśród nich był m.in. Stanisław Grochowski, który ułożył on „Pieśni Kaliopy Słowieńskiej na zwycięstwo pod Byczyną w roku pańskim 1588”, oraz Joachim Bielski, który stworzył „Pieśń nową o szczęśliwej potrzebie pod Byczyną z arcyksięciem Maksymilianem”. On też nie mógł się Zamoyskiego nachwalić.
„Pola byczyńskie, osiane trupami./ Będą roboty rąk jego świadkami./ I nie przepomną synów polskiej sieły./ Śląskie mogieły” — czytamy w tym utworze. „A dokąd Odra do morza popłynie./ Sława, Zamojski, twoja nie zaginie./ Acz cię zna już Pers i czarni Maurowie,/ znają Afrowie”.
Poezya samorodna ludu
Wiele staropolskich pieśni, niestety, przepadło. Tylko część została zebrana i skodyfikowana w starych śpiewnikach. Jednym z najważniejszych jest wydany w drugiej połowie XIX w. tzw. „Śpiewnik Pelpliński”. Jego pełny tytuł brzmi: „Zbiór pieśni nabożnych, katolickich, do użytku kościelnego i domowego”. Na ponad 920 stronach zapisano 1102 staropolskie pieśni pochodzące głównie z XVII i XVIII w., ale są tam również utwory średniowieczne i renesansowe. To hymny nieszporne, pieśni roku liturgicznego, pieśni o Panu Jezusie, Świętej Rodzinie czy aniołach. W książce także można znaleźć utwory pokutne, pogrzebowe czy opowiadające o sądzie Bożym.
Jeszcze w XVI i XVII w. były one zwykle przekazywane z ust do ust. Potem, dzięki „Śpiewnikowi Pelplińskiemu” oraz innym tego typu publikacjom: świeckim i kościelnym, które je rozpowszechniły, śpiewano je także w świątyniach, we dworach czy mieszczańskich domach. W XIX w. owe stare pieśni były bardzo cenione z wielu powodów.
„Pieśni (…) są utworami bezimiennych autorów, ważne z tego powodu, że malują obyczaje, wyobrażenia, wiarę, oświatę i odbijają w sobie poezyę samorodną ludu” — wyjaśnia „Encyklopedya dla dzieci” z 1891 r.
Niektóre pieśni szczególnie mogą przyciągnąć uwagę miłośników historii. Przypominają one bardzo plastyczne, niesłychanie emocjonalne… reportaże z dawnych pól bitewnych. Taka jest np. anonimowa pieśń „O zwycięstwie nad Turkami pod Chocimiem w 1673 roku odniesionym, którego pamiątka w kościołach naszych corocznie dnia 10 października się obchodzi”. Jej tekst można znaleźć w „Śpiewniku Pelplińskim”. Utwór jest obszerny, ma ponad 40 zwrotek. Warto się wsłuchać w jego unikatową, trochę archaiczną narrację i porównać zawarte w nim informacje ze współczesnymi tekstami na temat chocimskiej bitwy.
„Trzy dni nie jadły konie, także ludzie/ Przez trzy niedziele nie spoczęli w budzie/ W szyku dwadzieścia i siedm godzin stali/ Turków czekali/ Lecz oni z szańców gdy nie wychodzili/ A tylko harców po trosze zwodzili/ Dali im wśród dnia szturm Polacy, Litwa/ Aż oto bitwa/ Biją z dział srodze, z strzelby Janczarowie/ Zbrojni na naszych z bram lecą Turkowie/ To jednak najmniej rycerskiej ochoty/ Nie zbiło cnoty/ Wielcy hetmani z gołemi szablami/ Pieszą do szturmu szli przed żołdatami/ Pod same wały, ważąc żywot wzięty/ Za Kościół święty”.
Polskie wojska znalazły się w opresji. Na szczęście w odwodzie była husaria.
Wielka bitwa
„W tem gdy piechota z oficerami/ Wał wziąwszy Turków siekli berdyszami/ Jazda wypadła i mocno się biła/ Naszych gromiła/ Lecz usarya jak skoro natarła/ Wzad ich do szańców kopijami wsparła/ A tam dopieroż mocniej się bronili/ Gdy nasi bili/” — czytamy dalej w tekście owej staropolskiej pieśni. „Wpośród obozu widząc nie igrzysko/ Tak się bił Turczyn, że już byli blisko/ Nasi przegranej, bo ich przechodziła/ Pogańska siła/ Lecz Pac z Sobieskim, waleczni hetmani/ Widząc, że biorą górę Bisurmani/ Jak znowu zwiedli mężną usaryą/ Dopieroż biją”.
Batalia miała dramatyczny przebieg. W końcu wojska Rzeczpospolitej zwyciężyły. Nasi żołnierze zdobyli potężne łupy, których nawet dziś, dzięki pieśni, można im… pozazdrościć.
„Turcy postrzegłszy, że cale stracona/ bitwa i już być nie może wrócona/ Pierzchnęli chyżo w bramę ku mostowi/ I Kamieńcowi (Podolskiemu)/ Tam ich Litewskie chorągwie witały/ Głowy w zawojach od szabel latały;/ hetman Radziwiłł ściął baszę jednego/ Wziął buńczuk jego (…)/ Jednych w głębokie przykopy nagnano/ Drugimi drogę do Kamieńca słano/ trzeci pływając aż do dna tonęli/ A Dniestr pełnili/ Janczarów legło óśm tysięcy trupem/ W samym obozie gdzie się nasi łupem/ arcybogatym wielce zbogacili/ Boga chwalili/ Nabrali złota, srebra i pieniędzy/ niejeden teraz poddźwignął się z nędzy/ Drogie rynsztunki nosili worami/ I z talarami”.
Był to niezwykły dzień dla naszego oręża. Polacy i Litwini byli upojeni zwycięstwem. O poległych towarzyszach jednak nie zapomnieli.
„Koni, wielbłądów, namiotów rozlicznych/ Sukien, kobierców od złota przepysznych/ Armata wzięta, żywności moc wielka/ Wygoda wszelka” — zachwycał się nieznany autor pieśni (jej strofy brzmią, jakby sam był uczestnikiem batalii). „Gdy się skończyła potrzeba tak sroga/ Upadli wszyscy z dziękami do Boga/ Przy Mszy, w namiocie, na wesele nasze/ Nie Hussym Basze/ Natychmiast naszych pobitych szukano/ Po chrześcijańsku ciała pochowano/ Którym na siedm set zginęło w potrzebie/ Są za to w niebie”.
Bitwa pod Chocimiem została stoczona 11 listopada 1673 r. Wojskami polskimi dowodził Jan Sobieski, wówczas hetman wielki koronny. W batalii brali udział także inni polscy dowódcy, m.in. Michał Kazimierz Radziwiłł oraz Dymitr Jerzy Wiśniowiecki. W sumie wojska polskie szacuje się na ok. 30 tys. żołnierzy. Przeciwko nim stanęła turecka armia dowodzona przez Husejna Paszę (to ów „Hussym Basze” ze staropolskiej pieśni). Po nocnym markowaniu ataku Sobieski osobiście poprowadził szturm na obóz turecki.
Polscy dragoni z trudem wdarli się na wały przeciwnika. Tym „wyłomem” przebiła się do tureckiego obozu polska jazda. Turcy odpowiedzieli atakiem konnych spahisów. Zostali jednak odparci przez brawurowy atak husarii. Wówczas rozgorzała walka wśród tureckich namiotów. W tej sytuacji Husejn Pasza, tak jak w pieśni, zarządził odwrót. Turcy próbowali ewakuować się na drugi brzeg Dniestru. Jednak jedyny most został uszkodzony przez polską artylerię i zawalił się pod ciężarem uciekających.
Zatamuj krwawe zewsząd potoki
Historycy szacują, iż w bitwie zginęło ok. 30 tys. żołnierzy Porty Otomańskiej. Straty polskie są nieznane; w pieśni oszacowano je na 700 żołnierzy. Zwycięstwo wojsk Rzeczpospolitej było zupełne. Nic dziwnego, że przez setki lat opiewano je w pieśniach. Nie było to jednak regułą. Bo częściej niż bohaterskie czyny, stare pieśni ukazywały np. ogromną nędzę polskiego ludu. Dowiadujemy się z nich, że wojna była dla prostych ludzi wielkim nieszczęściem, karą boską. Można jej było uniknąć tylko dzięki modlitwie, pokucie i chrześcijańskiemu życiu. „Nie karz nas Panie w zapalczywości/ Z dobroci swojej przepuść nam złości (…)” — śpiewano. „Schowaj miecz w pochwy tak długo krwawy/ Daj pocieszniejsze ludziom zabawy/ przywróć nam pokój nieprzepłacony/ Wspomóż swą łaską lud wyniszczony/ Zatamuj krwawe zewsząd potoki”. A w innej staropolskiej pieśni słyszymy m.in. taką prośbę do Boga: „Wstrzymaj tę karę Twej sprawiedliwości/ Wyzwól co prędzej od wojny przykrości;/ Ojczyznę naszą nienawidzących, oddal/ a ratuj — Ciebie kochających”.
Za zwycięstwo w bitwie lub pokój umiano jednak Stwórcy podziękować. Niestety, w XVIII i XIX w. takie chwile należały w naszym kraju do rzadkości.
„Nieprzyjaciół naszych zdrady/ Któryś zniszczył bez obsady/ Ich żelaza krwią zbroczone/ Mocą Swoją pokruszył” — śpiewano w dziękczynnej pieśni z tego czasu. „I umysły rozróżnione, do pokoju poruszył/ Tobie ufające męstwo, dzięki czyni za zwycięstwo/ Amen”.
Pogrzeb połączony z Ożenkiem
Rezydencja Zamoyskich w Zamościu była wspaniała. Gościła koronowane głowy, dostojnych jeńców, dyplomatów i dystyngowanych arystokratów. Gmach stanowił scenografię dla wielu ceremonii pogrzebowych i ślubów. Czasami odbywały się one niemal… jednocześnie.
Dawną rezydencję rodu Zamoyskich można oglądać na planie Georga Brauna wydanym w Kolonii w 1618 r. oraz na słynnym obrazie bukowińskim z 1660 r. Na tym ostatnim sztychu jest ona chyba lepiej widoczna. Uwieczniony na obrazie pałac miał dwie kondygnacje. Nad budowlą dominowała masywna, czworoboczna wieża z tarasem widokowym (warto byłoby ją kiedyś odtworzyć!). Wiadomo także, że w pałacu istniała kaplica, duża sala reprezentacyjna, o wymiarach prawie 9 m na 10,5 m, oraz 20 komnat (na piętrze osiem, na parterze — 12) ogrzewanych piecami i kominkami.
Bestya w gardło wlazła
W sąsiedztwie pałacu założono wspaniały ogród. Rosły w nim cyprysy, fiołki oraz drzewa owocowe — było ich ponad 320. Całość otaczał solidny mur (potem zastąpiono go ażurowym, żelaznym parkanem) z narożnymi bastejami. Umieszczono w nim bramę strzeżoną przez kilkunastu hajduków. Przed pałacem można było oglądać obszerny dziedziniec honorowy. Ta piękna rezydencja Zamoyskich przez dziesiątki lat — także po śmierci kanclerza Jana Zamoyskiego — tętniła życiem. Odbywało się w niej m.in. wiele wystawnych biesiad, zabaw i uroczystości. Jedną z nich opisał książę Albrycht Stanisław Radziwiłł herbu Trąby (1593–1656), dyplomata, kanclerz wielki litewski, starosta łucki oraz pisarz (na podstawie objawień jednego z jezuitów ogłosił np., że Matka Boska pragnie zostać Królową Polski, co zresztą potem opisał w jednej z książek). Spisywał też pamiętniki. Mnóstwo miejsca poświęcił w nich sprawom międzynarodowym, dworskim czy magnackim koligacjom. Zawarł tam także inne obserwacje, niektóre zaskakujące.
„Ku końcowi tego miesiąca mój hajduk na świeżym sianie się położył: któremu otworzywszy gębę, śpiącemu, jadowita bestya w gardło wlazła (…). Już sobie nie mógł poradzić. Czuł rznięcie wielkie wewnątrz, aż przez lekarstwo zdechła już bestya jest wyrzucona” — notował z wyraźnym zaciekawieniem książę Albrycht 24 lipca 1642 r. A dzień później pisał: „Tego miesiąca grad duży po polach zboża, a miejscami gęsi, kaczki, zające pobił i ludziom się gdzie indziej dostało”.
W listopadzie 1642 r. pamiętnikarz przyjechał do Zamościa. „Nawróconego Żyda w Ołyce do chrztu trzymałem, dziękując Bogu, że zgubioną owieczkę do owczarni swej przyprowadził. Zgrzytali na to Żydzi i wszelkiemi sposobami usiłowali go do wiary świętej przyjęcia odwieść (…)” — pisał książę Albrycht. „Odprawiwszy nabożeństwo w Ołyce do Zamościa z żoną moją wyjechałem na pogrzeb kanclerzyny koronnej Zamojskiej, ciotki jej”.
Wypadek na schodach pałacu
Katarzyna Zamoyska z domu Ostrogska pożegnała się z życiem w październiku 1642 r. Była wdową po Tomaszu Zamoyskim, II zamojskim ordynacie, który zmarł cztery lata wcześniej, w 1638 r. Na ceremonię pogrzebową kanclerzyny zjechało wielu dostojnych gości. Nie wszyscy żałobnicy poprzestali na odprowadzeniu zmarłej do grobu. Co ich zatem do Zamościa przywiodło? Tak to tłumaczy książę Albrycht Stanisław Radziwiłł: „Rano [6 października] o godz. 9 Bogu ducha [Katarzyna Zamoyska] oddała, jednego syna zostawiwszy, Jana Zamojskiego [Jana »Sobiepana« Zamoyskiego, od 1647 r. III ordynata], starostę kałuszowskiego i dwie córki, jedną już mężatkę za księciem Jeremiaszem Wiśniowieckim, drugą zaręczoną Koniecpolskiemu [Aleksandrowi], chorążemu koronnemu, kasztelana krakowskiego [Stanisława Koniecpolskiego, od 1632 r. hetmana wielkiego koronnego] synowi”.
Ten ostatni był śmiercią Katarzyny Zamoyskiej bardzo zaniepokojony. Obawiał się, że w tej sytuacji może nie dojść do małżeństwa córki zmarłej oraz jego syna. Dlatego postanowił działać. „Już kontrakty małżeńskie przed śmiercią były zaszły, ale że jeszcze nie były do aktów podane, przeto obawiał się kasztelan, żeby tych (…) nie rozstrzyżono [zerwano?]. Zatem sam z synem umyślił na pogrzeb przybyć, i mię z sobą przez listy zapraszał (…)” — pisał książę Albrycht. „Nim do miasta przyjechaliśmy, spotykali nas wojewoda ruski i biskup wołyński Zamojski, wysłani od Jana Zamojskiego [Jana „Sobiepana” Zamoyskiego], syna nieboszczycy kanclerzyny”.
W takim towarzystwie staropolscy dostojnicy przybyli do Zamościa. Wówczas zaproszono ich do rezydencji Zamoyskich. „Gdyśmy wjechali do zamku, starosta kałuski i książę Jeremiasz Wiśniowiecki przed wschodami [schodami] nas przyjęli i zaprowadzili na miejsce, gdzie ciało leżało przy żałosnej muzyce” — wspominał książę Albrycht.
Przebywało tam już wielu innych dostojnych gości. Ilu, trudno było kronikarzowi zliczyć. Książę Albrycht zapewniał jednak, że aby wyżywić wszystkich uczestników ceremonii zabijano w Zamościu, każdego dnia 100 wołów! Ks. Albrycht oraz jego towarzysze pomodlili się przy zmarłej, a potem wybrali się do zamojskich gospód. Następnego dnia rozpoczęła się właściwa ceremonia pogrzebowa. Doszło wówczas do nieoczekiwanego wypadku na schodach rezydencji Zamoyskich.
„6 listopada, około 11-tej przed południem, gdy ciało kanclerzyny z zamku wynoszono na pogrzeb, od wielkiej ciżby ludzi gradusy się załamały, i około 20 ludzi zapadło z wschodami z naruszeniem nóg swych” — notował ks. Albrycht.
Czym były owe gradusy? Chodzi zapewne o stopnie schodów w rezydencji Zamoyskich oraz, być może, znajdujące się tam balustrady. Nikt wówczas nie zginął, ale na pewno niektórzy żałobnicy solidnie się potłukli, być może nawet połamali. Ceremonii pogrzebowej jednak nie przerwano. „Processyi kapłanów ledwo miejsce było przecisnąć się do kościoła [dzisiejszej katedry] przez ciżbę ludzi” — ciągnął swoją opowieść ks. Albrycht. „Arcybiskup mszę celebrował (…). Po mszy i po oracyach pogrzebowych ciało do grobu wniesiono. Po 3-ciej do zamkuśmy się wrócili. Obiad przy świecy się skończył”.
Intryga zakończona ślubem
W tamtych czasach od pogrzebu do ślubu nie zawsze było daleko. Tak o tym pisał książę Albrycht dzień po złożeniu ciała kanclerzyny do grobu. „Kasztelan krakowski [Stanisław Koniecpolski, ojciec Aleksandra] wezwał mię i podczaszego koronnego i starostę sandeckiego radząc się, jakim sposobem prośba ma być uczyniona chorążego koronnego o Joannę [Zamoyską] siostrę pana miejsca tego [Jana »Sobiepana« Zamoyskiego], aby się co pewnego postanowiło o kontakcie małżeństwa ich” — czytamy w zapiskach kronikarza z 7 listopada 1642 r. „Podobało się wprzód znieść [rozmówić się] z ciotką tej panny wojewodziną wileńską, tu przytomną [obecną], a potem pójść do Zamojskiego. A tymczasem z obu stron bajki niejakieś był posiał szatan”.
Na czym polegała owa niezgoda pomiędzy spowinowaconym z Zamoyskim księciem Wiśniowieckim (sławnym „Jaremą”, pogromcą Kozaków) i Stanisławem Koniecpolskim? Chodziło aż o 40 miejscowości ufundowanych na gruncie królewskim, które — jak tłumaczył autor pamiętników — „kasztelan do swego starostwa peresławskiego przyciągał”. Wiśniowiecki uważał chyba, że to on ma do nich prawo. W tej sprawie rozpoczął się już wówczas proces, który miał rozstrzygnąć sprawę.
„Chcieliśmy tedy pogodzić ich, jakoż do tegośmy przywiedli, że na przyjacielską ugodę zezwolili, a tymczasem w wzajemnej przyjaźni żyli” — wspominał książę Albrycht.
Już 8 listopada zapadły w zamojskim „zamku” wszelkie uzgodnienia na temat owego małżeństwa. Efekt? „W niedzielę arcybiskup lwowski w kościele [zamojskim] ślub dawał pomienionym oblubieńcom. Przez dwa dni wesele się odprawowało bez żadnej muzyki (w końcu to była żałoba! — dop. autor), ani panna młoda do łożnicy [nie była] prowadzona” — notował 9 listopada książę Albrycht. „W dzień św. Marcina po obiedzie goście się rozjechali i ja przez Sokal do domu się wróciłem ku końcowi tego miesiąca”.
Wszyscy chyba byli z takiego obrotu sprawy zadowoleni. Co się jednak stało z ludźmi poturbowanymi na schodach zamojskiej rezydencji? O tym kronikarz nie napisał.
Lew Lechistanu w Krasnobrodzie
„Był to mąż ogromny, wspaniałej tuszy i postawy, twarz miał rzymskiego cezara, a w niej potęgę, a zarazem iście monarszą dobroć i łaskawość” — pisał Henryk Sienkiewicz o Janie Sobieskim w Trylogii. „Zgoła był inny od tych wszystkich żołnierzy, niezmiernie większy, i stał wobec nich, jakoby król ptaków, orzeł, stanął wobec jastrzębi, rarogów, kobuzów”.
Ten opis znali kiedyś chyba wszyscy Polacy. Jan Sobieski był przez całe wieki uważany za niemal mitycznego, niezwyciężonego bohatera, pogromcę Turków, ostatniego, wielkiego monarchę Rzeczpospolitej. Jednak nawet na jego biografii można znaleźć poważne rysy. Przykład — w czasie szwedzkiego potopu przeszedł na stronę Szwedów. Potem jednak się opamiętał. Na nasze szczęście!
Hetman i „malowane ryło”
W 1656 r. Sobieski ukorzył się przed królem Janem Kazimierzem, prawowitym władcą naszego kraju i od tej chwili dzielnie walczył z wrogami Rzeczpospolitej. Przelewał krew w niezliczonych kampaniach przeciwko wojskom Rakoczego, Rosjanom, Kozakom, Tatarom czy Turkom. Zdobył sławę na polach bitewnych (batalia pod Podhajcami w 1667 r. i in.). Powoli wspinał się po szczeblach kariery. Został chorążym koronnym, potem otrzymał laskę marszałkowską, następnie buławę mniejszą (czyli został hetmanem polnym) oraz buławę wielką (został hetmanem wielkim koronnym).
W 1672 r. ponad 80-tysięczna armia padyszacha zaatakowała nasz kraj. 16 sierpnia Turcy zdobyli Kamieniec Podolski, słynną kresową twierdzę Rzeczpospolitej. Nasz kraj okazał się bezsilny. Nie potrafiliśmy zmobilizować się do obrony. Król Michał Korybut Wiśniowiecki, przez swoich przeciwników politycznych zwany złośliwie… „Malowanym Ryłem”, nie zrobił w tej sytuacji dosłownie nic. W nasze granice z różnych stron wtargnęły liczne oddziały wyjątkowo groźnych sojuszników Turcji: Kozaków pod wodzą Piotra Doroszenki, hetmana kozackiego, oraz sprzymierzone z nim czambuły tatarskie. W sumie było to kilkadziesiąt tysięcy wojowników.
Wrogie oddziały zapuszczały się na przedpola Lwowa, pod Jasło i Biecz oraz m.in. w okolice Hrubieszowa i dalej. Palono całe wsie, mordowano ludność cywilną, wielu wzięto w jasyr. Pojawiły się nawet obawy, że Kozacy i Tatarzy dotrą do Gołębia nad Wisłą, gdzie przebywali polski król oraz niemrawo zbierające się pospolite ruszenie.
Jak uważa historyk Zbigniew Wójcik, biograf Jana III Sobieskiego, mogło wówczas dojść do wzięcia polskiego monarchy do niewoli. Ten zresztą lekceważył sytuację. Rozważał za to podjęcie rokowań o pokój na warunkach najeźdźców. Rozmowy rozpoczęły się 5 października.
Czambuł
Tylko nieliczne, za to karne wojsko dowodzone przez hetmana Sobieskiego natychmiast podjęło walkę. Stało się tak m.in. dzięki apelowi skierowanemu do „Lwa Lechistanu” (taki przydomek nadali Sobieskiemu Turcy) przez garstkę senatorów. Był on uniżony i alarmujący w tonie. Senatorowie prosili, „aby [w] ostatnim nieszczęściu nie opuszczał Rzeczypospolitej i Majestatu Pańskiego (…). Jeśliby jakie urazy i niesnaski alterowały [gniewały, niepokoiły] WMNaszego Mci Pana, uniżenie prosimy, racz to conservationem [dla zachowania] dobra pospolitego, a naprzód chwały Bożej i wiary świętej darować”.
5 października 1672 r. kilkutysięczne wojsko dowodzone przez Jana Sobieskiego nagle pojawiło się w okolicach Zamościa (hetman wcześniej przebywał w okolicach Krasnegostawu). Po drodze „zgnieciono” niewielkie watahy i zagony tatarskie. Po co Sobieski tutaj przybył? W otoczonym potężnymi murami Zamościu miał się znajdować wówczas około 2-tysięczny oddział kozacki dowodzony przez Michała Haneńkę (w niektórych źródłach jego nazwisko jest pisane „Chanenko” lub „Chaneńko”), hetmana prawobrzeżnej Ukrainy (buławę ofiarował mu w 1670 r. król Michał Korybut Wiśniowiecki).
Sobieski chciał się zapewne z nim spotkać, aby razem ruszyć na wrogów. Gdy jednak dotarł do Sitańca, dowiedział się, iż kozacki oddział wyruszył z miasta „w stronę województwa bełskiego”. Jednocześnie jeden z podjazdów powiadomił Sobieskiego, iż niedaleko Krasnobrodu pojawił się wielki czambuł tatarski. Nie było na co czekać. „Lew Lechistanu” wysłał jedną ze swoich pancernych chorągwi w stronę Zwierzyńca i Turobina. Podjazd rozgromił kilka tatarskich watah. Dzięki schwytanym wówczas jeńcom dowiedziano się, jak liczny jest ów tajemniczy tatarski czambuł i w którym dokładnie miejscu można go znaleźć.
Rano 6 października wojska Sobieskiego dotarły w okolice Krasnobrodu i stanęły niedaleko Suchowoli i Adamowa. Tam dowiedziano się o toczącej się właśnie walce. Oto na Tatarów uderzyli z drugiej strony Kozacy Haneńki.
Czambuł został przez nich rozbity. Okazało się, że wśród najeźdźców byli także inni Kozacy wrodzy Rzeczpospolitej. Część z nich zamknęła się w jednej z krasnobrodzkich kaplic. Ich los był przesądzony. Bronili się podobno bardzo dobrze, więc podpalono kaplicę, z której uczynili sobie małą fortecę. Kozacy Doroszeńki zginęli zapewne w płomieniach. Z rąk pobratymców.
Odbito 44 tys. jeńców!
Hetmańskie wojska włączyły się do walki. Wyłapano podobno wielu tatarskich uciekinierów, a potem ruszono do Krasnobrodu. Zwycięskiego oddziału Haneńki już tam jednak nie było; wyraźnie nie kwapił się do konfrontacji z Sobieskim. Spotkano natomiast tłum ludzi, których udało się uwolnić z tatarskiej niewoli. Według niektórych źródeł jeńców odbiły właśnie wojska Sobieskiego, nie Kozacy. „5 października 1672 r. J. Sobieski w czasie wyprawy na czambuły rozbił pod Krasnobrodem grupę Tatarów i Kozaków P. Doroszenki i odbił 2,5 tys. jasyru” — taką lakoniczną informację na ten temat znajdziemy w wydanej w 1970 r. „Małej Encyklopedii Wojskowej”.
Uwolnieni z jasyru ludzie byli prawdopodobnie mieszkańcami Zamojszczyzny, przodkami wielu z nas. Udało im się uniknąć okropnego losu (traktowano ich jak niewolników). Zostali przez Sobieskiego odesłani do Zamościa, bo tylko w tej potężnej twierdzy można się było wówczas czuć w miarę bezpiecznie.
To był dopiero początek tej nietypowej, wręcz szaleńczej kampanii. Sobieski ruszył ze swoim wojskiem w niezwykle szybki marsz. W ciągu 10 dni jego oddziały przebyły 450 kilometrów i w sumie uwolniły z jasyru 44 tys. jeńców! Niszczono nie tylko niewielkie oddziały wroga. Pod Niemirowem (7–8 października 1672 r.) Sobieski rozbił bardzo silny czambuł tatarski sułtana Dżambeta Gereja. Dowódca zdołał uciec, ale jego orda została starta z powierzchni ziemi.
9 października doszło do kolejnej dużej bitwy, a 14 października — do jeszcze jednej. Znowu rozgromiono bardzo silne tatarsko-kozackie zgrupowania.
Zwycięstwo było zupełne! Wrogowie, którzy zdołali uciec, nie mieli zresztą wielkich szans. Byli wyłapywani przez okoliczną ludność. Traktowano ich bez litości…
Ledwo od śmierci wracają
W tej sytuacji rokowania pokojowe nie były już klęską. Polska musiała oddać Turcji Podole i Ukrainę. Znacznie zmniejszono jednak sumę okupu (do 22 tys. talarów). Zauważono też, że atak wojsk Sobieskiego na Tatarów i Kozaków wywarł na Turkach wielkie wrażenie. Pokazał, że liczą się oni tylko z siłą i zdecydowaną postawą. To później zaowocowało.
Niestety, korespondencja Sobieskiego z okresu tej kampanii się nie zachowała. Hetman na pewno pisał wówczas do Marysieńki, która przebywała w Gniewie. 15 października 1672 r. urodziła tam córkę (dziewczynka zmarła w niemowlęctwie). W listopadzie Sobieski przyjechał do Szczebrzeszyna. Stamtąd słał listy do swojej ukochanej.
„Oto mam mocną w Panu Bogu nadzieję, że tę ojczyznę wkrótce uspokoimy i każdy się przy swoim zostanie, ani się złość ludzka cieszyć z cudzego nie będzie (Sobieski miał zapewne na myśli ostre wewnętrzne spory, które — jak to u nas zwykle — targały krajem i go paraliżowały — dop. autor). Bo to jest i będzie prawdziwe uspokojenie (…)” — pisał w liście wysłanym do Marysieńki ze Szczebrzeszyna 26 listopada 1672 r. „Towarzystwa [żołnierze] siła bardzo umiera, a drudzy się ledwo od śmierci wracają, a to dla srogich niewczasów i fatygi, któreśmy w tej ponosili kampanii”.
Natomiast 1 grudnia, nadal ze Szczebrzeszyna, pisał głównie o sprawach osobistych. Sobieski jak zwykle wyznawał swojej lubej miłość („Marysieńku, panie serca mego”). Tłumaczył się także z tego, iż listy tak rzadko do niej docierają.
„Urażasz się Wć moje serce na mnie, że nieczęsto pisuję, że poczty omieszkiwam [wstrzymuję się] i że umyślnych nie posyłam” — czytamy w liście Sobieskiego do Marysieńki z 1 grudnia 1672 r. „Co o umyślnych [posłańcach], pokażę to Wci memu sercu, że dwóch rozbito i posieczono, a trzeci, Michałowski, zdradził; a podobno i czwartemu co się stać miało (przez którego oznajmowałem, jako p. wojewodzic sandomierski kazał posłańca mego rozbić, wśród białego dnia, w rynku tomaszowskim), ponieważ żadnego na to od Wci mojej duszy nie miałem responsu [odpowiedzi].
I dodawał: „Wojska większa część idzie za Wisłę, piechoty wszystkie, bo tu na tej stronie pustki wielkie (…). Dzieci pozdrawiam i całuję. Domowym wszystkim kłaniam”.
Pogromca Turków
Los się na szczęście dla Rzeczpospolitej odwrócił. 11 listopada 1673 r. hetman Sobieski rozbił Turków pod Chocimiem. Ten wielki triumf otworzył mu drogę do polskiego tronu (król Michał Korybut Wiśniowiecki zmarł 10 listopada 1673 r.). 10 lat później, w 1683 r. rozegrała się natomiast sławna bitwa pod Wiedniem, zwana też odsieczą wiedeńską. Tam kolejna turecka armia, pod wodzą Kara Mustafy, znowu została rozgromiona przez wojska dowodzone przez króla Jana III Sobieskiego. Było to jedno z najważniejszych zwycięstw w dziejach polskiego oręża.
Tarnogrodzka zawierucha
Po wielkim Janie III Sobieskim polski tron objął August II zwany Mocnym. Za jego czasów Rzeczpospolita pogrążyła się w chaosie. Do kraju zostały wprowadzone wojska saskie, które trzeba było utrzymywać. Zostaliśmy także wplątani w wojnę północną. Szlachta bała się o swoje przywileje, miała też dość obecności obcych regimentów. Dlatego 26 listopada 1715 r. zawiązano w Tarnogrodzie konfederację przeciwko królowi.
Wówczas — ten jeden chyba raz — to nieduże miasto należące do Ordynacji Zamojskiej trafiło na karty wielkiej historii. Oceny tego wydarzenia były jednak — i nadal są — bardzo różne. „Nie można kłaść konfederacji tarnogrodzkiej w jednym szeregu z późniejszą radomską i targowicką” — przekonywał Władysław Konopczyński, znany niegdyś historyk. „Stosunkowo mało w niej było słychać krzyków na władzę absolutną, więcej zdrowej reakcji przeciwko obcej gospodarce, najwięcej bezpośredniej samoobrony przed żołdackim bandytyzmem”.
Inni historycy nie byli już tak pobłażliwi.
Zdobycze monarchy
To był schyłek całej epoki. Wraz z tym niezwykłym człowiekiem gasła powoli potęga Rzeczpospolitej oraz sława polskiego oręża. Stan zdrowia króla Jana III Sobieskiego stale się pogarszał. Monarcha był chory m.in. na syfilis, czego nie ukrywał. Często wspominał o nacieraniu chorych miejsc na swoim ciele maścią rtęciową, która doraźnie pomagała, ale niszczyła cały organizm. Potem, w wyniku kuracji, król zapadł także na uremię i chroniczne zapalanie nerek.
Cierpiał również na niewydolność krążenia, puchlinę brzuszną, „rozszerzenie serca” oraz skarżył się na „okrutne głowy bolenia”.
Pod koniec życia chorobowe objawy się nasiliły. Monarcha nie mógł chodzić, cierpiał coraz bardziej. Rada Senatu była bardzo zaniepokojona. O pomoc poproszono najznamienitsze sławy lekarskie z całej Europy, m.in. z Anglii. Wyrażono nawet zgodę na wyjazd chorego monarchy na kurację poza granice kraju, ale było już na to za późno. Purpurowe guzy, które król miał na stopach, nogach i w dolnych partiach brzucha, rosły niemal z każdym dniem. Według jednego z biskupów miały one „twardość żelaza i ciężkość ołowiu”.
17 czerwca 1696 r. Jan III Sobieski po przebudzeniu się ze snu zorientował się, iż nie czuje zapachu kwiatów (który bardzo lubił). Bardzo się tym podobno rozżalił, załamał. Zmarł kilka godzin później. „Zemdlawszy, ponieważ się już była przybliżała puchlina serca” — pisał w swoim pamiętniku Kazimierz Sarnecki, królewski pokojowiec.
Żałoba trwała długo, ale „trony nie znoszą próżni”. Kolejnym polskim monarchą został August Wettyn, książę elektor Saksonii. Zasiadł na tronie jako August II Mocny. Był człowiekiem dość nietypowym, nawet jak na swoje czasy. Należał do wielu osobliwych, zakonspirowanych bractw (był podobno różokrzyżowcem), interesował się też żydowską kabałą i okultyzmem. Miał żonę — była nią Krystyna Eberhardyna Hohenzolern, a potem oficjalne metresy, np. Annę Aloysię Maximiliane von Lamberg, austriacką hrabinę, oraz Urszulę Lubomirską, żonę podstolego koronnego Jerzego Dominika, i znane, dobrze urodzone kochanki, wśród nich hrabinę Cosel, czyli Annę Konstancję von Brockdorf. To mu nadal nie wystarczało. Monarcha szybko zdobył sobie w naszym kraju sławę nieposkromionego kobieciarza (uważano zresztą, że był przystojny). Uwodził niemal wszystkie kobiety, które znalazły się w zasięgu jego wzroku, także co ładniejsze mieszczki i chłopki.
Romanse nawiązywał niemal w każdym miejscu, w którym aktualnie przebywał. W poszukiwaniu kolejnych „zdobyczy” włóczył się nocami po stołecznej Warszawie.
Z armaty kawalerów ubito
Uważa się, że ten August II miał ok. 300 legalnych i nielegalnych potomków (przydomek „Mocny” uzyskał dzięki swoim miłosnym podbojom). Miał skłonność do prowadzenia rozrywkowego trybu życia. Uwielbiał bale, maskarady, wystawne uczty. Na jego zachcianki przepuszczano ogromne sumy pieniędzy.
„Dnia 7 sierpnia (1698 r.) król JMść August II był w Zamościu, którego Jaśnie Wielmożna JMść Pani Anna Zamoyska, podskarbina wielka koronna przyjęła z wielką aparencją i utraktowała solennie” — notował Zachariasz Arakiełowicz, zamojski kronikarz (zmarł w 1720 r.). „Z dział bito, race wieczór puszczano i imię królewskie wyrażano w racach. Nazajutrz rano [król] odjechał do Lwowa”.
Niestety, na innych, mniej rozrywkowych polach monarcha się nie sprawdzał. Rzeczpospolita coraz bardziej pogrążała się w chaosie. Król dążył bowiem do wprowadzenia dziedzicznych i absolutnych rządów. Uważał, że w interesie Rzeczpospolitej jest też trwały związek z Saksonią. Powodzenie w przeprowadzeniu tych planów miały mu zapewnić wojska saskie, które na stałe znalazły się w naszym kraju.
Na mocy zawartego z Turcją w styczniu 1699 r., po wyprawie podhajeckiej, pokoju w Karłowicach odzyskał dla Rzeczpospolitej Podole wraz ze słynną twierdzą kamieniecką. Na poczet zasług można mu zapisać i to, że był fundatorem i pierwszym kawalerem Orderu Orła Białego. Niestety, rozpoczął wojnę ze Szwecją o Inflanty. Przez to kraj został uwikłany w wyniszczającą wojnę północną, która toczyła się w latach 1700–1721. W końcu Rzeczpospolita została niemal w całości zajęta przez Szwedów, a Augusta zdetronizowano. Jego miejsce zajął Stanisław Leszczyński, młody wojewoda poznański.
W lutym 1703 r. Szwedzi pojawili się także pod murami zamojskiej twierdzy. „11 lutego w południe przystąpił generał [Magnus] Stenbock z komunikiem szwedzkim [głównie jazda] pod Zamość od Sitańca i od Jarosławca, widać było z wału ludzi onych, ale że [generał] widział przedmieścia spalone i sady wycięte, odstąpił precz, nie bez szkody onego, bo z armaty kilku kawalerów ubito” — notował wówczas Zachariasz Arakiełowicz.
Rok później sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Twierdza zamojska została — jak pisano — poddana królowi Leszczyńskiemu. Popierali go wówczas Szwedzi.
„Roku 1704 dnia 30 września o godzinie dziesiątej przed południem weszli w miasto Zamość Szwedzi” — pisał zamojski kronikarz. „W mieście krzywdy nikomu nie czyniono. Król JMść szwedzki [Karol XII] powiadano, że był w mieście i municje [amunicję] wszystkie miał widzieć, którego ja nie znałem i nie widziałem (…). Dnia 5 października o godzinie piątej po południu [Szwedzi] wyszli z miasta”.
W 1706 r. zamojską twierdzę chcieli natomiast zdobyć Rosjanie, ale bez powodzenia.
Prowokacyjna robota
W bitwie pod Połtawą w 1709 r. Szwedzi zostali w końcu pokonani przez Rosjan. Wycofali się wówczas także z naszego kraju. August II Mocny mógł powrócić do Polski. Znowu w kraju pojawiły się wojska saskie.
Tymczasem w latach 1707–1713 przetoczyła się przez Rzeczpospolitą potężna fala „morowej śmierci” — zarazy. Zmarła na nią jedna trzecia ludności: miejskiej i chłopskiej. Kraj na przemian nawiedzały też powodzie, gradobicia oraz szarańcza. Zwierzęta gospodarskie padały na nieznane choroby, co przyprawiało chłopów o rozpacz. Sasi obsadzili wówczas ważniejsze miasta, m.in. Lwów, Poznań i Kraków. Ubożejące społeczeństwo musiało utrzymywać armię, która panoszyła się jak okupanci.
Szalę goryczy przelało pewne morderstwo. Oto we wsi Przemykowo Sasi zabili starostę pilzneńskiego, niejakiego Jana Bonawenturę Turskiego. Wieść o tym została przyjęta fatalnie. W efekcie 26 listopada 1715 r. doszło do oficjalnego utworzenia w Tarnogrodzie antykrólewskiej i antysaskiej konfederacji ziem koronnych. To położone wśród lasów, niewielkie miasto wyznaczono na miejsce bezpiecznej koncentracji.
W Tarnogrodzie stało wówczas 312 domów, z czego przy samym rynku — 69. Mieszkało w nich około 2 tys. mieszczan: katolików, grekokatolików i Żydów. I to właśnie do tego miasteczka ściągnęło całe krakowskie pospolite ruszenie, szlachta sandomierska, ruska, chełmska, wołyńska i m.in. lubelska. Jak się okazało, do konfederacji przyłączyła się część wojska koronnego i litewskiego. 2 tys. przybyszy zmieściło się w mieście, tysiące innych biwakowało wokół. Same obrady odbyły się w miejscowym kościele pod przewodnictwem Janusza Wiśniowieckiego, wojewody krakowskiego. Jednak marszałkiem nowego związku szybko okrzyknięto popularnego wśród szlachty Stanisława Ledóchowskiego, podkomorzego krzemienieckiego; wybrano go jednomyślnie.
Debatowano do początków grudnia. W efekcie ogłoszono w Tarnogrodzie manifest, który odwoływał się do praw boskich i naturalnych. Następnie konfederaci postanowili jednak wziąć sprawy w swoje ręce. Doszło do walk, także bratobójczych. Te wydarzenia spotkały się potem z różnymi ocenami historyków.
„[To był] fakt zbiorowej wojowniczości, niekiedy nawet waleczności szlacheckiej w celu wywalczenia sobie nie czego innego niestety, jak tylko wolności od kontrybucyj, kwaterunków i przemarszów obcego żołnierza” — oceniał XIX-wieczny historyk Kazimierz Jarochowski. Wtórował mu słynny Szymon Askenazy: „Okropna zawierucha tarnogrodzka to dzieło ciemności, dzieło dzikiego instynktu nienawiści ciemnych mas szlacheckich, ale także, ile sądzić można, występna, najwyszukańsza robota prowokacyjna saskiego (i rosyjskiego) makiawelizmu…”.
Sejm niemy
Kilka miesięcy po ogłoszeniu konfederacji tarnogrodzkiej podobny związek zawiązano na Litwie. Tam konfederacką „laskę” otrzymał Krzysztof Sulistrowski, chorąży oszmiański. W lutym 1716 r. konfederaci rozbili Sasów w bitwie pod Ryczywołem, a w czerwcu 1716 r. pod Sokalem. W sumie siły konfederatów liczyły wówczas ponad 40 tys. żołnierzy. Spór został jednak w końcu zażegnany.
3 listopada 1716 r. szlachta wreszcie zawarła z Augustem II Mocnym układ; mediatorem był car Piotr I. Został on potwierdzony 1 lutego następnego roku na tzw. sejmie niemym (bo nikomu — poza marszałkiem Ledóchowskim — nie wolno się było wówczas odzywać; bano się zerwania obrad). Na sejmie przyjęto m.in. uchwały o wyprowadzeniu wojsk saskich z granic Rzeczpospolitej. Zmniejszono także kompetencje hetmanów oraz ustalono liczbę wojska najwyżej na 24 tys. żołnierzy. Miało to zmniejszyć królewską władzę, ale w konsekwencji przyniosło dla kraju fatalne skutki. Zatwierdzono wszystkie przywileje szlachty.
Rzeczpospolita miała odetchnąć przez nadchodzący 15-letni okres pokoju.
Moje życie — nieprzerwany grzech
August II Mocny zmarł w nocy z 31 stycznia na 1 lutego 1733 r. na Zamku Królewskim w Warszawie. Cierpiał na tzw. stopę cukrzycową. Po amputacji w ranę wdała się gangrena, która podobno wywołała infekcję i sepsę.
Podobno przed zgonem przeklinał Polskę oraz doradców, którzy go do niej sprowadzili. W ostatniej chwili jednak się uspokoił i powiedział: „Całe moje życie było jednym nieprzerwanym grzechem. Boże, zlituj się nade mną”.
Król Imć Szwedzki w Zamościu
Potężna, zamojska twierdza świetnie sprawdziła się m.in. w czasie powstania Chmielnickiego (w 1648 r.) i potopu szwedzkiego (w 1656 r.). Ataki wrogich wojsk zostały wówczas odparte. Niestety, potężne fortyfikacje wymagały potem licznych napraw. Myślano także o ich modernizacji. Tego typu prace rozpoczęto w latach 80. XVII w. Przydały się one w czasach wojny północnej.
Modernizację twierdzy prowadzono pod kierunkiem Jana Michała Linka, naczelnego architekta ordynata Marcina Zamoyskiego. Był on uczniem zdolnego i zasłużonego dla Zamościa architekta Jana Jaroszewicza. Link dorównywał swojemu mistrzowi. On także zaprojektował wiele wspaniałych budynków. Wśród nich był m.in. kościół p.w. Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny w Uhnowie oraz kościół św. Marka w Warężu. Przypisuje mu się także projekt kościoła pw. św. Michała Archanioła w Sandomierzu.
Wspaniałe fortyfikacje
Zamoyscy Linka zatrudnili jeszcze w 1652 r. (mieszkał w tym mieście aż do swojej śmierci w 1698 r.). Był on również dowódcą artylerii fortecznej Zamościa oraz pełnił funkcję opiekuna miejscowego arsenału. Uznawano go także za biegłego w sprawach fortyfikacyjnych. Swoje umiejętności dobrze wykorzystał. W ramach prac budowlanych i renowacyjnych prowadzonych przez Linka przebudowano umocnienia południowo-zachodniego narożnika zamojskiej twierdzy. Chodzi głównie o bastion III (znajdował się w pobliżu budynku arsenału).
Na czym polegały zmiany? Jak tłumaczył historyk Ryszard Szczygieł, istniejące tam wcześniej dwa „bastioniki” w ramach tych robót zastąpiono jednym, ale znacznie potężniejszym. Miał on dwupoziomowe barki (część fortyfikacji bastionowej od strony nieprzyjaciela nazywano czołem, a jego boki — barkami) oraz aż dwadzieścia otworów strzelniczych. Dzięki nim mógł być znacznie wzmocniony ogień artyleryjski twierdzy. Wzrosły także możliwości fortecznego „manewru ostrzału”.
Ten zmodernizowany bastion wysunięty był nieco w głąb terenów podmokłych znajdujących się w tej części przedpola twierdzy. Dzięki takiemu zabiegowi łatwiej można było bronić pobliskie mury miasta.
Zamość miał się zatem czym pochwalić. Przeprowadzoną przez Jana Michała Linka przebudowę Bastionu III uznano wówczas za jedno z największych osiągnięć sztuki fortyfikacyjnej! Nie były to jednak jedyne prace, które udało się wówczas wykonać. Wzmocniono także mury forteczne Zamościa w innych, potrzebujących naprawy lub modernizacji miejscach oraz wykonano roboty ziemne.
Dzięki tym renowacjom twierdza nadal była uważana za jeden z najpotężniejszych „punktów” obronnych w sercu Rzeczpospolitej. Była także łakomym kąskiem dla kolejnych najeźdźców.
Żądamy żywności i sukna!
Zamojska Książnica im. Stanisława Kostki Zamoyskiego pozyskała niedawno z Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego kopię rękopisów Zachariasza Arakiełowicza, ormiańskiego kronikarza Zamościa (są dostępne w wersji cyfrowej na stronie: www.biblioteka.zamosc.pl). Opisywał on wydarzenia dziejące się w Zamościu w latach 1689—1720, w tym oblężenie miasta z 1703 r. To było ważne wydarzenie, swoisty chrzest bojowy zmodernizowanych umocnień. Wówczas po raz pierwszy w wojnie północnej Szwedzi otoczyli zamojską twierdzę. Atak rozpoczął się 11 lutego. Tak pisał o tym Zachariasz Arakiełowicz.
„W południe przystąpił gen. Szeinbok (Magnus Stenbock) z komunikiem (chodzi o jazdę) Szwedzkim pod Zamość od (strony) Sitańca i od Jarosławca” — notował. „Widać było z wału ludzi onych, ale że (Stenbock) widział przedmieścia spalone, y sady wycięte odstąpił precz, nie bez szkody onego, bo z armaty kilku kawalerów ubito”.
Oblężenie z 1703 r. trwało dłużej niż wynika to z zapisków szacownego kronikarza. Wiadomo bowiem, że Stenbock 13 lutego domagał się od Tomasza Józefa Zamoyskiego (był ordynatem dopiero od połowy 1704 r.; jego ojciec Marcin Zamoyski, IV ordynat, zmarł jeszcze w 1689 r.) i jego matki (Anny Franciszki Zamoyskiej z domu Gnińskiej) żywności i sukna dla wojska. Jednak pojawiających się zbyt blisko murów szwedzkich żołnierzy „witano” salwami artyleryjskimi.
Obrońcy czuli się wówczas pewnie. W mieście stacjonował bowiem silny garnizon armii koronnej dowodzony przez pułkownika Hendorfa. W końcu żądania Szwedów nie zostały spełnione. Po kilku dniach najeźdźcy odstąpili od murów Zamościa. Nie oznacza to jednak, że Szwedzi zrezygnowali ze zdobycia miasta.
24 września 1704 wojska szwedzkie wyruszyły ze Lwowa w stronę Zamościa. Była to kilkunastotysięczna armia wyposażona w silną artylerię. W zamojskiej twierdzy nie stacjonowała już piechota koronna, a jedynie 160 dragonów i 100 piechurów ordynackich. W tej sytuacji Marcin Leopold Zamoyski, brat ówczesnego ordynata poprosił o „warunki kapitulacji”. Otrzymał je 27 września w Hrebennem. Mieszczanie mieli wpuścić najeźdźców do Zamościa oraz zapłacić im 50 tys. talarów kontrybucji. Tak się stało.
Szwedzkie wojska w Zamościu
„O godzinie dziewiątey przed południem weszli w miasto Zamość Szwedzi z gen. Klauzbondę (był to pułkownik Klaes Bonde), których było (…) plus minus koni 400” — pisał Arakiełowicz. „Stanęli tedy we dwa rzędy w paracie (chodzi o gotowość, pogotowie) obok kamienicy mojej, aż do Paniej Dawisonowej, y potym z drugiej strony, także we dwa rzędy od kamienicy P. Kazimierza Lubeckiego do kamienicy Gutrowskiej. Stali tedy wszyscy na koniach do godziny 12. a sam generał (Bonde) z wielmożnym Panem Starostą Bolimowskim (Marcinem Leopoldem Zamoyskim) (…), obiechali wały y warty, swoye dawszy do bram. Dopiero się wszyscy ruszyli do Zamku (czyli pałacu Zamoyskich)”.
Szwedzi zachowywali się spokojnie, wręcz wzorowo. „Krzywdy nikomu nie czyniono, za swoy grosz iedli y pili: od wtorku do niedzieli (…). (Potem) wyszli z miasta (…), starostę bolemowskiego z sobą wzięli” — piał kronikarz.
2 października pojawiła się w Zamościu duża część szwedzkich wojsk, a dwa dni później kolejna „fala” żołnierzy. Wchodzili przez dzisiejszą Starą Bramę Lwowską. Była to demonstracja ich siły i… karności. „Wchodząc zaraz na wał koło (kościoła) oo. Franciszkanów, schodzili do Szczebrzeskiey Bramy, a żaden nie ważył się puść (pójść) na miasto i tak w cichości zeszły” — notował Arakiełowicz. „A to druga partya, bo pierwsza (…) ku Sitańcu przeszła, którzy (…) porządnie odziani byli, tey piechoty wszystkiey widzianej koło Zamościa było plus minus dziesięć tysięcy”.
Oprócz zabrania kontrybucji (część obiecanej sumy wypłacono Szwedom w kosztownościach zgromadzonych przez mieszczan oraz zabranych z pałacu i zamojskich świątyń). Wzięto też „prowianty” z magazynu, jednak pozostawiono w mieście armaty i amunicję.
Wiadomo, że w Zamościu krótko przebywał wówczas także Karol XII, król szwedzki. Zwiedził fortyfikacje, a potem kazał sporządzić ich dokładny plan. Co ciekawe, jest on nadal przechowywany w Królewskim Archiwum Wojny w Sztokholmie. Tak pisał o tej królewskiej wizycie zacny Zachariasz Arakiełowicz. „Król Imć Szwedzki powiadano, że był w mieście, y municyę (z łac. munitio: chodzi o miejsce obronne lub fortyfikacje, ale także amunicję — dop. autor) wszystkie miał widzieć, którego ia nie znałem i nie widziałem”.
Miasto i twierdza nie poniosły wówczas większych szkód. Niektórzy mieszczanie nawet na tym „szwedzkim zamieszaniu” skorzystali. „Kupcy zamojscy zarobili niemało na różnych transakcjach ze Szwedami, nabywając od nich zwłaszcza łupy zrabowane we Lwowie (…)” — pisał Ryszard Szczygieł. „Zamość zachował swoją zdolność bojową (…). Kilkudniowa okupacja poza stratami z racji kontrybucji oraz zabranej żywności, była tylko katastrofą moralną”.
Pogrzeb ordynata
Podczas wojny północnej zamojską fortecę atakowano jeszcze dwukrotnie. W 1706 próbowali ją zająć bezskutecznie Rosjanie, a w 1715 r. — Sasi. Tym ostatnim udało się przechytrzyć załogę twierdzy. W jaki sposób? Wpuszczono wówczas do miasta „dla sprawowania swoich potrzeb” (czyli m.in. na zakupy) saskich oficerów. Grzecznie w Zamościu przenocowali, a następnego dnia zaatakowali od wewnątrz wartę przy jednej z bram. Udało się ją „rozproszyć”. Po otwarciu bramy do miasta wbiegli „ludzie sascy” i Zamość… zdobyli. W sumie bilans wojny północnej nie był dla twierdzy zbyt chlubny.
„Słabość Rzeczpospolitej w epoce saskiej i upadek jej znaczenia odbił się na losach Zamościa” — pisał historyk Wiesław Śladkowski. „Twierdza zamojska przechodząc wówczas z rąk do rąk, straciła uzyskaną w poprzednim stuleciu reputację fortecy nie do zdobycia”.
Zachariasz Arakiełowicz zmarł w 1720 r. Jego notatki przepisał potem i uporządkował syn kronikarza — Jan. Kontynuował je do marca 1726 r. W cennym rękopisie spisanym przez ojca i syna pojawiały się także liczne wzmianki na temat awansów różnych osób (np. na sędziów trybunału zamojskiego), ślubów, zgonów, ale także m.in. ataku szarańczy. Ze zrozumiałych względów wiele uwagi poświęcono pogrzebowi ordynata Tomasza Józefa Zamoyskiego.
„W dzień św. Szczepana (1725 r.) o godzinie iedenastej przed południem we Zwierzyńcu (…) Imć Pan Tomasz Józef Zamoyski, ordynat zamoyski Bogu Najwyższemu w ręce ducha swego oddał (…)” — pisał Jan Arakiełowicz. „Wprowadzony (zmarły) od figury za groblę (według dr Agnieszki Szykuły-Żygawskiej kondukt pogrzebowy ze zwłokami ordynata zatrzymał się przy figurze Jana Nepomucena na przedmieściu miasta: stała ona przy trakcie wiodącym ze Zwierzyńca do Zamościa), z wielką asystęcyą osób duchownych iako y świeckich i światła wielkim dostatkiem, do kościoła kolegiackiego Zamoyskiego Farnego (chodzi o zamojską Katedrę) o godzinie w noc dnia ostatniego grudnia roku tegoż (…). Miał u figury przemowę Imć xiądz Ugo Franciszkan, u drzwi wielkich kościelnych u Fary xiądz kustosz Fabiański (Andrzej) wprowadzał ciało”.
Ceremonia pogrzebowa trwała kilka dni. Trumna ordynata była obita czerwonym aksamitem i ustawiona w kościele na katafalku. Kolejne msze za duszę ordynata odprawiało kilku purpuratów oraz księży (nie zabrakło też żałobnych oracji), a cała świątynia tonęła w „niezmiernym świetle”. Przed trumną zmarłego rzucano podczas ceremonii wojskowe chorągwie, buzdygany, szable i szpady. Kruszono też kopie. Nie tylko. „Ognia z armat y z ręcznej strzelby rzęsisto dawano bez dwa dni (…)” — pisał zamojski kronikarz.
Tomasz Józef Zamoyski zmarł bezpotomnie w wieku zaledwie 45 lat. To za jego rządów w Zamościu i całym „Państwie Zamojskim” panoszyli się Szwedzi, Rosjanie i Sasi. Był to jeden z najtrudniejszych okresów w dziejach ordynacji i całej Rzeczpospolitej. Udało się go jakoś przetrwać, ale za cenę wielu strat.
Państwo zamojskie” po Tomaszu Józefie Zamoyskim przejął jego młodszy brat — Michał Zdzisław Zamoyski (znany potem jako VI ordynat).
Zaklęcia, krypty i zaćmienia
Won, precz! Karzę i przymuszam!
„Kto tę kartę w domu swoim chować będzie, żadnych inkursyi [wtargnięcie, napad] czartowskich niechaj się nie boi, a ją dać potrzeba kapłanowi poświęcić i pod kielich podłożyć, gdy się msza święta odprawiać będzie i tej mszy świętej słuchać należy” — czytamy w „Interdykcie przeciwko czarom” z drugiej połowy XVII w. Ten dokument trafił do Zamościa prawdopodobnie w 1682 r. Miał chronić miejscowy dwór oraz szacownych mieszczan przed czarownicami i ciemnymi mocami, które się nie tylko w tym mieście zalęgły.
„Interdykt” (słowo to oznacza zakaz) to niezwykłe świadectwo polskiej kultury religijnej. Jedna z jego kopii została odnaleziona przez Józefa Serugę w bibliotece Tarnowskich w Suchej. Jej tekst opublikowano w 1938 r. w całości w „Tece Zamojskiej”. Seruga uznał, iż odnaleziony dokument należy wiązać z Tomaszem Zamoyskim, II ordynatem. Współcześni badacze mają inne zdanie na ten temat. Prof. Roman Kaleta zauważył, że „Interdykt” został uprawomocniony przez papieża dopiero w 1862 r. i należy wiązać go raczej z Marcinem Zamoyskim, IV ordynatem oraz wojewodą lubelskim w jednej osobie.
Tak czy owak, treść tego dokumentu jest niezwykła.
Abyście obejściu nie szkodzili!
„Jezus, Maria, Józef. Zaklinam was czarownice i czarowniki na imię Trójcy Przenajświętszej, zaklinam was przez Krzyż i Mękę Zbawiciela naszego Jezusa Chrystusa, którą poniósł na Krzyżu dla zbawienia naszego, zaklinam was przez okrutne rany Zbawiciela naszego Jezusa Chrystusa samotnie wiszącego na Krzyżu dla zbawienia naszego” — czytamy w „Interdykcie”, napisanym pięknym staropolskim językiem. „Zaklinam was przez pot krwawy, który wylał w ogrojcu modlący się Bogu Ojcu Jezus Chrystus dla zbawienia naszego”.
W dalszej części dokumentu nieznany autor odwoływał się do cierpienia matki Chrystusa: „Zaklinam was przez siedm boleści Przenajświętszej Panny Marii, które miała, gdy Syna Swojego widziała cierpiącego okrutne męki, zaklinam was przez ciężki smutek Przenajświętszej Panny Marii, ktory miała, gdy Syna Swojego idącego na gorę Kalwarii widziała, zaklinam was przez ciężki żal i boleści Przenajświętszej Marii Panny, którą boleść i żal miała, gdy Syna Swojego Ciało Przenajświętsze na rękach swoich piastowała”.
Czarownicy i ich czary były w interdykcie zaklinane także przez moc świętych cherubinów i serafinów (którzy „nieprzestajnym głosem wołają Święty, Święty, Święty Pan Bóg zastępów”), apostołów, proroków, męczenników i patriarchów. Odwoływano się też do samego straszliwego władcy piekieł.
„Zaklinam was na ostatek jeszcze czarci przeklęci i ciebie Lucyperze, najstarszy w piekle, abyś ty zakazał i im czartom przeklętym, żeby niedopomagali czarownikom i czarownicom czarować” — zapisano w „Interdykcie”. „Poprzysięgam was na sąd sprawiedliwy straszliwego Jezusa Chrystusa, abyście mi i rzeczom moim, tudzież i stadu, bydłom, świniom, owcom, w rzeczach i całej chudobie mojej i całemu obejściu memu nieszkodzili, żebyście się nie ważyli przeszkadzać na zdrowiu, które mam pożyczone od Pana Boga Zbawiciela naszego Jezusa Chrystusa, amen”.
Tysiące dni odpustu
Tych zaklęć nie wolno było zachowywać tylko dla siebie. Był to rodzaj jednego z tzw. łańcuszków, które są popularne także w dzisiejszych czasach. Taki niewybaczalny egoizm w walce z czarcimi mocami mógł się źle skończyć. „Ten zaś interdykt przyniósł JMć pan Zamoyski z Rzymu, peregrynujący [do] Przenajświętszej Panny Studzięskiej, z podpisem i pieczęcią Ojca Świętego (…)” — zapewniano dalej osoby korzystające z „Interdyktu”. „A gdyby zaś [ktoś] tego drugiemu nie chciał opowiedzieć, to w klątwie zostaje, a kto opowie i przepisać pozwoli otrzyma dwa tysiące dni odpustu, co daj Boże amen”
„Interdykt” był popularny. Jego „kopię ulotną” z pierwszej połowy XVIII w. możemy znaleźć w Zakładzie Narodowym im. Ossolińskich. Ma ona jednak zmienioną formę. Nie zgadza się np. liczba dni zupełnego odpustu. Według XVIII-wiecznej wersji „Interdyktu”: „kto powie i da przepisać drugiemu, zupełny odpust otrzyma dni 1669”. Skąd takie uszczuplenie dni wolnych od piekielnych czy czyśćcowych mąk? Trudno powiedzieć. Na pewno było się jednak o co starać.
„Wiara w diabła [czarta, szatana] stanowi podstawowy dogmat wiary chrześcijańskiej, jak to stwierdził Sobór laterański” — tłumaczył w 1938 r. na łamach „Teki Zamojskiej” Józef Seruga. „P. Bóg nie pozbawił zupełnie diabła władzy danej mu początkowo, oraz mocy wpływania na ludzi i świat otaczający nas; Pismo św. zaś przypisuje czartom różne występki, utrapienia, zasadzki, mamienia ludzi etc. Diabeł dokucza ludziom i światu już to wprost osobiście, już to przez oddanych sobie czarowników i czarownice, działających przy pomocy siły diabelskiej”.
Przykładów działania ciemnych mocy było aż nadto w XVII-wiecznym Zamościu. Licznie znano je także w innych rejonach Rzeczpospolitej. Nie zawsze jednak ich przyczyną były siły nieczyste. „Z Płocka piszą, iż panna jedna niedaleko Płocka zostająca u ciotki swojej zakochała się w jednym parobku. Dostrzegłszy to, ciotka strofowała ją i policzek wycięła” — czytamy w wydanej w 1854 r. kronice dominikanina Wojciecha Bagińskiego. „Ta, rozjuszona, z klucznicą, przez którą miała konszachty z owym parobkiem, zmówiła się, aby ową ciotkę zabić”.
Kobiecie poderżnięto gardło, a jej zwłoki wrzucono do miejscowej studni. „To uczyniwszy zaczęły szukać, jęczeć, kłopotać się po pokoju, póki się służący nie pobudzili” — czytamy w kronice. „Wtem panna owa wypadła [z] udawaniem wielkiej bojaźni z pokoju swego (…) i wołać zaczęła: „Strachy jakieś nadzwyczajne w pokoju! Ach co się tam z panią dzieje?”. Po długim namyśleniu się weszli [do pokoju] odważniejsi służący pani”.
Nie znaleźli jej w łóżku. Zobaczyli za to komin umazany krwią. Wniosek? Uznano, że to upiory lub moce czartowskie zabiły kobietę, a potem wyniosły ją z domu przez komin. Jedynie małżonek zabitej miał wątpliwości. „Strapiony mąż dwojako, w wieczór (…) kazał sobie przynieść tej pannie świece” — czytamy w zapiskach Bagińskiego. „Postrzegłszy ją całą drżącą i bladą, żwawo zapytał gdzie jest pani. Ta, tym bardziej przelękniona do wszystkiego się przyznała. Oddano więc sprawę do sądu, z którego dekretu klucznicy rękę ucięto, a potem głowę”.
Co się stało z ową panną? Została uwolniona od „interwencji kata”, bo namówiony przez jej rodzinę służący „chustkę zarzuciwszy [na jej głowę] od śmierci ją uwolnił”.
Błogosławieństwo księdza Marka
W naszym kraju jeszcze w XVIII w. utrzymywało się stare prawo magdeburskie. Na jego mocy niezamężny skazaniec mógł być uwolniony od wyroku śmierci, jeśli ktoś zarzucił mu na głowę chustę (podwikę). W ten sposób oznajmiał on całej społeczności, że zamierza wejść z prowadzonym na ścięcie człowiekiem w związek małżeński. Skazańca uwalniano.
Nie wiemy, jakie były dalsze losy owej krwawej panny. Okazała się ona potworem w ludzkiej skórze (oszczędziliśmy tu szczegółowego opisu sposobu, w jaki dokonano morderstwa, a był on okrutny). Być może także przed takimi diabelskimi złoczyńcami chronił zamojski „Interdykt przeciwko czartom”.
Nie był to jedyny tego typu dokument. W wielu dworach szlacheckich i kamienicach mieszczańskich przechowywano wiele mu podobnych.
Znane jest np. „Domowe błogosławieństwo” ks. Marka Jandowicza (1713–1799), karmelity, kaznodziei i charyzmatycznego przywódcy konfederacji barskiej. Czytamy w nim: „Pokój Chrystusów, miłość Jego, zdrowie doskonałe, straż Aniołów świętych, uszczęśliwienie dobrej doli i Boskie tobie (…), domowi, domownikom, dobrom, sumom, dzierżawom, dorobkom, polom, rolom, pasiekom, stajniom, oborom etc., etc., etc., daje i dawać nie przestanie z ołtarzowych ofiar błogosławieństwo. Wszelkim zaś chorobom, zarazom, powietrzom, upadkom, przypadkom, szkodom, szkodliwościom etc,. etc., etc., krwią Jezusową surowy ordynans [rozkaz] daję: won, precz, na ustęp karzę i przymuszam!”.
Zaćmienia zwierciadł niebieskich
W dawnej Rzeczpospolitej obawiano się huraganów, burz, śnieżyc i wyjątkowo srogich mrozów. Doniesienia o wybuchach wulkanów czy obserwacje zaćmień Słońca budziły wręcz trwogę, a pojawiające się co jakiś czas na niebie komety — panikę! Dzisiaj patrzymy na to inaczej. Nie zawsze bez lęku…
Opisy różnych zjawisk przyrodniczych, właśnie huraganów czy np. powodzi, i astronomicznych można znaleźć w wielu staropolskich kronikach. Tłumaczone są tam także zasady, które rządzą światem, sferami niebieskimi i zaświatami. Tam właśnie możemy wyczytać, że mogą się one podobno z nami komunikować, m.in. za pomocą zaćmień Słońca i Księżyca, komet czy tajemniczych, budzących trwogę znaków, np. czerwonych krzyży pojawiających się na szatach liturgicznych). Według astrologów i dawnych uczonych były to — i są — boskie ostrzeżenia.
Przeraźliwa ciemność
„Wezuwiusz bardzo dymi i wyrzuca kamienie, że z dnia zrobiła się noc. Podobno w Neapolu wszyscy mieszkańcy zwątpili w ocalenie. W Rzymie i jego okolicy na wszystkich prawie liturgicznych szatach pojawiły się krzyże (…) koloru czerwonego, nie dające się w żaden sposób zetrzeć” — notował 4 stycznia 1661 r. Bazyli Rudomicz, uczony, lekarz i kronikarz z Zamościa.
Wybuch Wezuwiusza zaniepokoił nie tylko zamojskiego kronikarza. Mówiło się o nim w całej Europie. Erupcja nastąpiła przecież po ponad 20-letniej przerwie (poprzednio Wezuwiusz dał o sobie znać w 1638 r.). Ponadto wcześniej wulkan był spokojny przez prawie 500 lat! Jego przebudzenie i groźne, nieprzyjazne pomruki budziły zabobonny strach. Natomiast pojawiające się na niebie komety, meteoryty czy zaćmienia słońca wywoływały prawdziwą trwogę. Dlaczego? Uważano je za zapowiedzi nieurodzajów, wojen czy epidemii nękających dawną Europę.
Całkowite zaćmienia słońca obserwowano w naszym kraju m.in. w 1485, 1544, 1654, 1699, 1706 i 1733 r. Jak wyliczono, zdarzały się średnio dwa razy w każdym stuleciu. Najbardziej znany jest chyba opis tego zjawiska z 7 czerwca 1415 r., zamieszczony w słynnych rocznikach Jana Długosza. „W czasie podróży Króla Władysława [Jagiełły] z Kobrynia do Myta, w sobotę, po oktawie Bożego Ciała, o trzeciej nastąpiło znaczne zaćmienie słońca, które króla i jego ludzi, jako zjawisko niespodziewane i nieznane wprawiło najpierw w podziw i zdumienie, a w końcu w zabobonny niepokój” — czytamy w rocznikach Długosza. „Było bowiem tak znaczne, że ptaki przerażone nagłą ciemnością osiadały na ziemi, a gwiazdy świeciły jak w nocy. Także król Władysław musiał się zatrzymać, ponieważ powstrzymały go ciemności”.
Monarcha mógł ruszyć dalej dopiero, gdy zaćmienie minęło. Podobne zjawisko na zamojskim niebie obserwował w 1666 r. Rudomicz. „Zaćmienie [częściowe] słońca trwało od godz. 7.52 do 9.54, jak obliczyli matematycy. Na skutek tego nastała przeraźliwa ciemność, choć niebo było bardzo czyste” — pisał 2 lipca tamtego roku.
Zaćmienie słońca dla współczesnych naukowców nie jest tajemnicą. Dochodzi do niego, gdy Księżyc znajdzie się pomiędzy Słońcem a Ziemią, w ten sposób przesłaniając słoneczne światło. W dawnej Polsce zjawisko było jednak obserwowane jedynie okazjonalnie, dość przypadkowo, nie umiano go bowiem precyzyjnie przewidywać. Przeszkodą w obserwacji mogła być także pogoda, np. zachmurzone niebo, deszcze czy śnieżyce.
Wiadomo jednak, że zaćmienia obserwował kilka razy wybitny astronom Mikołaj Kopernik (żył w latach 1473–1543). Interesował się nim także gdański astronom Jan Heweliusz (1611–1687). Powstawały na ten temat uczone traktaty.
Przepowiednie
Jeden z najsłynniejszych napisał Bernat z Krakowa. Dzieło nosiło tytuł „Iudicium, albo zdanie i wyrok z nauki astrologskiej o znakach niebieskich, w tym czasie prawie żelaznym często przypadających, jako są zaćmienia zwierciadł niebieskich, złączenia planetów górnych i o komecie teraz widzianej etc.”. Wydano je w 1607 r. Z traktatu dowiadujemy się, w jakim celu pan Bóg stworzył Słońce, Księżyc i gwiazdy, które istnieją na niebie „niezmierzonej wielkości, dziwnego biegu i obrotu”. To właśnie dzięki nim człowiek może poznać mądrość i wszechmocność Stwórcy. Za pośrednictwem gwiazd Stwórca daje ludziom także ostrzeżenia. Wystarczy być tylko spostrzegawczym, uważnym, czujnym.
„Jako w Grecyjej (…) słońce się zaćmiło, tak iż w południe gwiazdy widziane były” — czytamy w traktacie Bernata z Krakowa. „Za którem takie powietrze morowe przypadło na ludzi, że ramiona i nogi od ciała dobrowolnie odpadały. Także też za cesarza Konstantyna zaćmienie takież było, które wielkie rozruchy znaczyło (…), i śmierć tegoż cesarza znaczyło. Takich efektów zaćmienia wiele by się tu i czasów naszych wyliczyć mogło (…). Dał też Pan Bóg przez naukę pożytek ten, iż przyszłe rzeczy (…) pierwej niżeli się staną, wiedziane być mogą”.
W dziele omówiono kilka staropolskich zaćmień Słońca i Księżyca. Uczony pokusił się o wytłumaczenie ogólnego znaczenia tych zjawisk. Częściowe zaćmienie Słońca z 1605 r. przepowiadało według niego „burdy” w Krakowie i Małopolsce oraz m.in. na ziemi rakuskiej i pruskiej, a także na Mazowszu i Litwie. Zaćmienie Księżyca z 6 września 1607 r. jakoś nie było dla obywateli Rzeczpospolitej szkodliwe, a zaćmienie Słońca z 25 lutego 1607 r. — dzięki korzystnemu układowi planet (jak tłumaczył: „w domu Jowiszowym się trafiło, planety rodzajowi ludzkiemu życzliwego”) — miało nawet zbawienne skutki. „Siła dobrego znaczy, tak w sprawach ludzkich, jako też w pożytkach ziemnych żywności ludzkiej należących, jakich doznaliśmy i na powietrzu pogody zażyliśmy” — tłumaczył Bernat z Krakowa.
Zagadkowe treści przynosi inny opis. „Trzecie — słoneczne zaćmienie roku niniejszego [1607], acz się przytrafiło dnia 22 sierpnia straśliwie, godziny 4 w noc, a też niewidome [niewidoczne], chyba w Ameryce ludziom mieszkającym, dla czego nam skutki nieszkodliwe, około których obwieszczenia próżna zabawa” — tłumaczył Bernat z Krakowa. A w innym miejscu wieszczył: „Nie ucieszą-ć nas też w tym to wieku żelaznym, a bezmiernie opłakania godnym, to jest 1608 [roku], troje zaćmienia — dwoje słońca, trzecie miesiąca [Księżyca], przypadłe, acz dwoje niewidome”.
Powinienby człek z ziemią odlecieć!
Jedno z zaćmień słońca miało okazać się szczególnie przykre „dla ludzi stanów średnich, jako panów i monarchów”. Uczony uważał, że „nabawi ich” kolejno „wojen, frasunków, prac, kłopotów”, a niektórych nawet uśmierci. Ta niekorzystna passa po zaćmieniu z 1608 r. miał trwać kilkanaście miesięcy. Najwięcej mieli z tego powodu ucierpieć Turcy, Czesi, Szwedzi, Włosi, Rosjanie oraz mieszkańcy Inflant. Czy była dla nich jakaś nadzieja?
„Nie masz nic pociesznego tych czasów (…)” — pisał z przekonaniem Bernat z Krakowa. „Ten żelaźny teraźniejszy wiek ludzi w staniech wszelakich napłodził nam barzo wiele twardych, upartych, hardych, rozkosznych, więcej świat niżeli Pana Boga miłujących etc. Czym On obrażony będąc, o to nas przez znaki niebieskie [ostrzega] (…) grożąc narodowi ludzkiemu srogiemi pomstami (…), które bez wątpienia nas nie chybią”.
To musiało robić na współczesnych wrażenie. Aby jednak na podstawie niebiańskich znaków odczytać zamierzenia Stwórcy, trzeba było wcześniej poznać układ i zasady rządzące światem i niebiosami. Pomagała w tym np. wydana w latach 1745–1746 pierwsza polska encyklopedia pt. „Nowe Ateny…". Jej autorem był ks. Benedykt Chmielowski (żył w latach 1700–1763), kanonik kijowski, miłośnik starych ksiąg i dewocyjny pisarz.
W swoich pracach rozdwoił on „sferę świata” na części: elementarną i niebieską. Ta druga dzieliła się według niego na ziemię i wodę, które formują kulę wodoziemną. Obok niej „przeciągało się” powietrze, podzielone na piętra. Gdzieś na najwyższym istniało coś w rodzaju ognistego nieba lub — jak pisał — „po prostu ognia”.
„Koło tego Ognistego Powietrza dopiero astronomowie kładą Caelum Sydereum [Niebo Gwiaździste], na którym lokują gwiazdy ruchome, błąkające się (…), alias Planety, Słońce, Miesiąc, Marsa etc.” — pisał ks. Chmielowski. Przekonywał także swoich czytelników, że obok nich zawieszono inne gwiazdy: nieruchome. Tkwiły one w jakiejś materii bardzo trwałej, przypominającej przeźroczysty kryształ, lub w materii miękkiej „z tej sferycznej, to jest okrągłej figury”. Coś jeszcze istniało ponad tymi niebiańskimi konstrukcjami. „Nad tym Niebem Gwiaździstym kładą astronomowie Wody Niebieskie” — tłumaczył autor encyklopedii. Mogły się one jakoś łączyć z ziemskimi morzami i oceanami, ale były od nich „czystsze, subtelniejsze, klarowniejsze”. Kanonik pisał też o tajemniczych, mistycznych wodach nadniebieskich.
Taki obraz wszechświata nie byłby chyba dzisiaj dla nas łatwy do przyswojenia. Miał jednak pewną ważną cechę — był uporządkowany. Dlatego istniało wielu astronomów i uczonych, którzy owe wyimaginowane schematy (zresztą bywały one różne w różnych czasach) poznali i w których świetnie się orientowali. Dlatego, jak im się wydawało, rozumieli symbolikę kolejnych zjawisk astronomicznych czy skomplikowanych konfiguracji planet.
Niektóre wnioski formułowano nawet na podstawie śmiałych doświadczeń. „Gdyby ziemia się obracała, tedyby rzuciwszy kto kamień do góry, albo strzałę prościuteńko puściwszy, niżeliby ten, albo ta na dół padły, powinienby Człek z ziemią odlecieć od nich na kilka tysięcy mil, a przecie często na tegoż który rzuca, albo strzela w górę, znowu padają owe rzeczy do góry rzucone” — przekonywał swoich czytelników ks. Benedykt Chmielowski. Wniosek? Według budzącego sympatię kanonika (i niezapomnianego — to on zapisał w swojej encyklopedii słynne porzekadło zaczynające się od słów” „Koń jaki jest, każdy widzi…") Ziemia może i miała kształt kuli wodoziemnej, ale na pewno się nie obracała. Pionowo wyrzucony kamień spadał przecież w miejsce, z którego został wyrzucony. Temu nie można było zaprzeczyć.
Wieści z tajemniczych krypt
„Niesymetryczny układ piwnic oraz duża ilość sklepionych, połączonych korytarzami pomieszczeń o różnej wielkości sprawia wrażenie swoistego labiryntu. Dlatego od dawna piwnice franciszkańskie otacza aura tajemniczości i niedopowiedzeń…” — napisał na blogu „Dzieło odbudowy” o. Andrzej Zalewski, gwardian zakonu ojców Franciszkanów w Zamościu oraz proboszcz parafii Zwiastowania Najświętszej Maryi Pannie.
Owe tajemnicze podziemia są właśnie remontowane. Takie wieści muszą miłośników zamojskiej historii elektryzować. — Za zgodą zakonnych władz i w asyście budowlańców udało mi się do tych podziemi wejść — mówi Adam Gąsianowski, fotoreporter, właściciel Muzeum Fotografii w Zamościu. — Wrażenia niezwykłe! Te podziemne pomieszczenia rzeczywiście wyglądają jak labirynt. Są zaniedbane, rozległe i… pełne tajemnic. Coś pięknego!
O owych tajemniczych podziemiach możemy przeczytać w wydanej niedawno książce Ewy Lorentz pt. „Dziedzictwo Franciszkanów Konwentualnych w Zamościu”. Ich początki sięgają podobno jeszcze lat 80. XVI w.
Jak to możliwe, skoro kościół powstał w pierwszej połowie XVII w.?
Udana adaptacja?
W miejscu, gdzie stoi dzisiaj monumentalny franciszkański kościół, funkcjonowała kiedyś giełda. Był to budynek, w którym kupcy mogli się na jakiś czas zatrzymać oraz przechowywać swoje towary. Gmach giełdy zaprojektował Bernardo Morando, słynny włoski architekt. Obok działała m.in. miejska waga oraz warsztaty rzemieślnicze.
„Znaczna wielkość i nietypowy wygląd [budynku giełdy] zdecydowanie wyróżniały to założenie wśród zabudowy miejskiej” — pisze w swojej książce Ewa Lorentz. „Część wschodnią zajmował dwuszczytowy budynek główny na rzucie prostokąta, ustawiony fasadą w stronę Bramy Lwowskiej. Był to dwukondygnacyjny obiekt o kubicznej, zwartej bryle. Od zachodu przylegał do niego zamknięty czworobok dziedzińca, obwiedzionego wysokim, zadaszonym murem”.
Na planie Georga Brauna z początku XVII w. widać, iż częścią tego muru była czworokątna, niewielka wieża. Obok zaznaczono kolorowe daszki zamojskich kamienic. Giełda nie mogła się jednak odpowiednio rozwijać. Dlaczego? Powodem były liczne wojny prowadzone w XVII w. przez Rzeczpospolitą (jak wiadomo, międzynarodowe i wewnętrzne konflikty nie sprzyjają swobodnej wymianie handlowej). Dlatego podjęto decyzję o budowie w tej części miasta potężnego kościoła dla ojców franciszkanów. Pośrednio wiąże się to pracami prowadzonymi w sąsiedztwie zamojskiego ratusza. Tak pisał o tym prof. Stanisław Herbst:
„Rok 1622 przynosi rozpoczęcie nowych prac wokół ratusza (…). Wolno sądzić, iż ratusz dopiero w kilkanaście lat później został wyodrębniony z pierzei uliczką i otrzymał dzisiejszy układ, arkady z trzech stron i zwieńczenie barokowym hełmem podwyższonej wieży oraz nową attykę” — notował uczony. „Wiązać je można z nowym, silnym akcentem architektonicznym Zamościa: kościołem i rozległym klasztorem franciszkańskim, wzniesionym w r. 1637 na miejscu dawnej giełdy morandowskiej, a częściowo na działkach mieszczańskich”.
W innym miejscu Herbst zauważył, iż „szczyt kościoła Franciszkanów [zniszczyli go jeszcze zaborcy, ale niebawem będzie odtworzony] i attyka ratusza mogą być pracą tego samego autora — Wolffa [Jana, muratora i dekoratora]”.
Niektórzy badacze uważają, że nowy kościelny gmach nie został postawiony „od zera”, ale powstał poprzez „adaptację wcześniejszego budynku giełdy”. Tak czy owak wyszedł okazale. Oryginalna, monumentalna bryła tego kościoła, jego strzeliste fasady, freski i wyszukane sztukaterie zawsze robiły na wiernych ogromne wrażenie. Sławę zdobyły też podziemia.
Wycieczki i zaginieni robotnicy
Pozostałością starej giełdy morandowskiej są prawdopodobnie m.in. rozległe, trzykondygnacyjne, odpowiednio wzmocnione podziemia, na których stoi dzisiaj franciszkańska świątynia. W ten sposób stare magazyny i kupieckie pomieszczenia stały się kościelnymi kryptami. Były — i są — pełne tajemnic. Nie wyklucza się np., że w podziemiach wybudowano specjalne kanały, którymi odprowadzane były wody gruntowe i deszczówka.
— W kościelnych podziemiach jest teraz sucho. Nie ma tam zacieków na ścianach, kałuż czy charakterystycznego zapachu pleśni — zapewnia Adam Gąsianowski. — Wyczuwa się za to niezwykłą, historyczną aurę tego miejsca.
W 1784 r. zaborcy skasowali zamojski klasztor franciszkański. W świątyni założono magazyn, szpital, koszary. Przez jakiś czas stała pusta i niszczała. Potem to się zmieniło. Krzysztof Czubara, zamojski dziennikarz i historyk, pisał o pracach, które były prowadzone w zamojskim kościele Franciszkanów na początku lat 20. ubiegłego wieku. Robotnicy przerabiali wówczas świątynię na dom ludowy i kinoteatr. Trzech z nich podobno zabłądziło w podziemiach. Dwaj nigdy nie wrócili, trzeci po kilkunastu godzinach wydostał się z podziemi w oddalonej o 800 m od miejsca pracy Rotundzie. Wiele też mówiło się kiedyś o tajemniczych tunelach, które miały łączyć stary kościół zamojskich franciszkanów ze Szczebrzeszynem, Łabuniami czy Udryczami. Opowiadano też o duchach zakonników, które ukazywały się czasami w owych tajemniczych lochach.
— Podczas prac remontowych nie dotarto jeszcze do tajemniczej, trzeciej i najgłębszej kondygnacji podziemi. Wiadomo jednak, że ona istnieje. W niektórych miejscach są otwory i dziury, które tam prowadzą. Nic przez nie nie widać, bo są niewielkie i chyba częściowo zasypane — opowiada Adam Gąsianowski.
Jeszcze przed ostatnią wojną franciszkańskie podziemia tylko raz udostępniono do zwiedzania ciekawskim miłośnikom historii. Wycieczki przez dwa organizowali członkowie Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego w Zamościu. Zachował się nawet plakat, który reklamował „zwiedzanie pełnych tajemniczych zakamarków, podziemnych krypt dawnego kościoła OO. Franciszkanów”. Zostały one otwarte w niedzielę i poniedziałek Świąt Wielkanocnych 1935 r. (czyli 21 i 22 kwietnia, „w godz. 12–1 i od 4–6 po poł.”). Dorośli za bilet musieli zapłacić 20 groszy, młodzież — 10 groszy.
Centrum kulturalne
Po wojnie w dawnym kościele założono Liceum Sztuk Plastycznych. Na początku lat 90. gmach powrócił do prawowitych właścicieli. Zaniedbany kościół wymagał jednak gruntownego remontu. Zakonnicy wystarali się o unijne dofinansowanie na ten cel. Wyniosło ono ok. 20 mln zł, podczas gdy całkowity koszt renowacji to prawie 22,7 mln zł. Rozstrzygnięto przetarg, który wygrało konsorcjum firm Lubren z Lublina i Budmat z Zamościa.
Odnowiona zostanie m.in. fasada świątyni i podziemia. Wykonanych będzie także wiele innych niezbędnych prac. Roboty zakończą się 15 listopada 2019 r. Tajemnicze podziemia zostaną otwarte dla zwiedzających.
Jak informuje o. Andrzej Zalewski na parafialnym blogu, zostanie tam wówczas otwarte centrum kulturalne. „Będzie [ono] prowadziło działania wystawiennicze i edukacyjne, promujące historię i kulturę naszego regionu, Polski i zakonu franciszkanów” — napisał duchowny.
Podkarpie
Mało jest w Zamościu miejsc z tak bogatą historią, a jednocześnie równie zapomnianych. Część Starego Miasta zwaną Podkarpiem turyści odwiedzają tylko sporadycznie. Kiedyś było inaczej. Ślady świetności i popularności dawnego klasztoru Bonifratrów nadal są zresztą widoczne.
— Podkarpie to nazwa zwyczajowa, rzadko chyba dzisiaj używana — zauważa jedna z lokatorek kamienicy przy ul. Greckiej. — Zapomniana jest także ta część Starego Miasta. Ostatnie kompleksowe remonty przeprowadzono tutaj chyba jeszcze w latach 60. Ściany budynków się sypią, elewacje są pomazane. Tak nie powinno być…
— Jest co ratować. Dopiero gdy się wejdzie z ulicy na podwórko, widać ślady dawnego piękna tego miejsca. Stare budynki przypominają rudery, ale magia nadal jest! — dodaje kolejny mieszkaniec tej części miasta.
Święta woda
Podkarpie to właściwie potężny, czteroskrzydłowy gmach stojący między zamojskimi ulicami Staszica, Łukasińskiego, Grodzką a Grecką. Tuż obok można oglądać potężny kościół pw. Zwiastowania Najświętszej Maryi Pannie oraz nadszaniec. Jednak chętnych do podziwiania Podkarpia jest niewielu. O tym niezwykłym miejscu niewiele można przeczytać w przewodnikach turystycznych. Natomiast ci zwiedzający, którzy w tę okolicę trafią sami, niechętnie zapuszczają się do zaniedbanej bramy Podkarpia. To wielka szkoda. To miejsce ma długą, bardzo ciekawą historię. Jest ona związana z bonifratrami, czyli Zakonem Szpitalnym św. Jana Bożego.
W Zamościu bonifratrzy pojawili się w 1657 r., a już w 1670 r. rozpoczęli budowę drewnianego kościoła i klasztoru. Zakonnicy założyli także tzw. skrzydło szpitalne, w którym pomoc mogło znaleźć kilkudziesięciu chorych (były tam dla nich posłania). W latach 1756–1773 kompleks przebudowano. Powstał okazały, murowany klasztor. W części południowo-wschodniej gmachu, niedaleko Starej Bramy Lwowskiej, postawiono z kolei kościół pw. św. Krzyża (teraz są tam mieszkania). Często odwiedzali go nie tylko mieszkańcy Zamościa, bo w świątyni znajdował się słynący z łask obraz Matki Boskiej Bonifraterskiej. Za jego pośrednictwem miało dojść do ponad 40 cudów. Niezwykłe właściwości miała też klasztorna studnia (istnieje do dzisiaj, jednak jej cembrowina została zabita deskami). Podobno dzięki jej cudownym właściwościom wiele osób odzyskało zdrowie i siły witalne. Nic dziwnego, że do tego miejsca jeszcze w XVIII w. ciągnęli pielgrzymi.
W 1784 r. zaborcy skasowali zakon bonifratrów. Cudowny obraz przejęły siostry miłosierdzia. Umieściły go w ołtarzu głównym swojego kościoła w Szczebrzeszynie. Cześć starych sprzętów spalono, resztę wywieziono. Po kilku latach budynki klasztorne kupił niejaki Jakub Erlich, żydowski kupiec. Założono w nich zajazd „Pod karpiem” (stąd zwyczajowa nazwa tego miejsca), który potem przechodził z rąk do rąk.
Makabryczny remont
Po ostatniej wojnie kompleks klasztorny przejęło miasto. W latach 60. przeprowadzono tam remonty. Ich przebieg był chwilami dość… makabryczny. Z piwnic robotnicy wynosili szkielety zakonników oraz osób pochowanych w klasztornych kryptach. Potem układano je na dziedzińcu w kilku warstwach. Następnie szczątki wywieziono w nieznane miejsce. Najstarsi mieszkańcy tej części miasta jeszcze ową „ekshumację” pamiętają.
Dzięki przeprowadzonym wówczas renowacjom możemy oglądać m.in. efektowne, odnowione krużganki.
Na zdjęciach wykonanych na początku lat 90. przez fotografa Adama Gąsianowskiego dokładnie widać Podkarpie. Malowniczo prezentują się mieszkańcy starówki oraz powiewające na wietrze, suszące się na sznurkach ubrania. Niestety, od tamtego czasu to miejsce niewiele się zmieniło. Odrapane elewacje i krzywe chodniki straszą po staremu.
Katorga z Fiodorem Dostojewskim
Baba jak dywizja
W Zamościu jest ulica nazwana imieniem Joanny Żubrowej, jednej z najdzielniejszych i najbardziej barwnych kobiet żołnierzy w historii naszego kraju. Za niezwykłą odwagę, którą wykazała się w 1809 r., podczas odbicia Zamościa z rąk Austriaków, została — jako pierwsza niewiasta w dziejach — odznaczona krzyżem Virtuti Militari. W XIX-wiecznej Polsce Żubrowa była postacią bardzo popularną. Teraz jakby o niej zapomniano.
„Wpiła się palcami w zmurszałą powierzchnię bastionu, a natężywszy muskuły, podrzuciła się gwałtownie i wpół zawisła na murze. Ciało markietanki szamotało się, szukało równowagi aż, zdoławszy znaleźć zaparcie na wystającej galeryjce bastionu, targnęło się silniej (…)” — pisał o wyczynach Joanny Żubrowej podczas zdobywania Zamościa Wacław Gąsiorowski. — „Wpadła na stojących na murach strzelców. Zanim Austriacy zdołali otrząsnąć się z osłupienia, jakim ich przejęło niespodziewane ukazanie się baby, ta już kilku zdołała powalić i zmieszać najbliżej stojącą linię. Zgiełk i popłoch powstał na murach (…). W imaginacjach austriackich żołnierzy, baba urastała na oddział, oddział na batalion, batalion na pułk, pułk na dywizję”.
„Widziałem w tych dniach panią Żubr i z poszanowaniem spoglądałem na jej odznakę honorową, to jest na srebrny krzyż wojskowy polski” — notował z kolei Tymoteusz Lipiński w swoich zapiskach z lat 1825–1831. „Zaszczycona nim została w 1809 r., w pamiętnym zdobyciu Zamościa, należała bowiem do pierwszych, którzy weszli na wały”.
Kim była ta niezwykła kobieta?
Przejechaliśmy granicę
„Urodziłam się w mieście Berdyczowie z rodziców Jana Pasławskiego h. Jastrzębiec, porucznika Kawalerii Narodowej, i Anny z Piaseckich w roku 1786” — pisała w swoich pamiętnikach Joanna Żubr. „Do 15 lat byłam przy rodzicach i w tymże roku poślubiwszy sobie Jana Domusławskiego, porucznika byłego w regimencie Gwardii Mirowej, poszłam na swój chleb do Żytomierza, gdzie mąż mój sprawował urząd przy sądzie powiatowym. Jan przeżywszy ze mną 8 lat umarł”.
Pani Joanna tylko przez rok była wdową. Potem wyszła za mąż za Macieja Żubra, który był m.in. tłumaczem z języka polskiego na ruski i pracował w kancelarii sądu żytomierskiego u niejakiego mecenasa Dobielewskiego. Ich spokojne życie nie trwało długo. Od 1806 r. na Ukrainę napływały wieści o zwycięstwach wojsk Napoleona, a potem utworzeniu Księstwa Warszawskiego, które stało się namiastką dawnej, przedrozbiorowej Rzeczpospolitej. Te wieści zelektryzowały Polaków.
W 1808 r. pani Joanna wraz z mężem Maciejem sprzedali cały swój dobytek, kupili bryczkę i konia i przedostali się z Wołynia do Księstwa Warszawskiego, tak zrobiło wiele innych osób. Tak ten wyjazd opisywała sama pani Joanna:
„[To było] aż do czasu, nim doszły proklamacje cesarza Napoleona wzywającego młodzież do zaciągania się ogólnego pod sztandary wojskowe” — notowała. „Natenczas marszałek powiatu latuczowskiego, b. major Jmć Pan Kamiński, dodał ducha młodzieży, rozsyłając wszędzie zachęcające odezwy. Zebrawszy znaczną liczbę ochotników, przeszedł granicę ręką zbrojną, a my opóźniwszy się, nie doścignąwszy tego, udając się śladem do Warszawy, przeszliśmy przeszkody (…) przejechaliśmy granicę”.
Żubrowa wraz z mężem wstąpiła do 2 pułku piechoty Księstwa Warszawskiego, którym dowodził Stanisław Potocki. Początkowo ukrywała, że jest kobietą — mąż przedstawił ją jako swojego młodszego brata. Ta mistyfikacja szybko się wydała, ale pani Joanna została w pułku, bo doceniono jej odwagę, karność i wojskową determinację. Żubrowa szybko zresztą zyskała sławę. Antoni Fibich, który spisał wspomnienia m.in. na temat tej niezwykłej kobiety (są dostępne w zbiorach Olgi Byszewskiej z Krakowa), pisał, iż pewnego razu wyzwała na pojedynek rosyjskiego oficera „za obrazę narodowości Polaków”.
Jak Żubr z Żubrem
Sprawa stała się głośna. Wieść o pojedynku dotarła podobno do samego wielkiego księcia Konstantego Romanowa, brata cara Aleksandra I. Do starcia jednak nie doszło. Rosjanin po prostu nie chciał się z Żubrową pojedynkować, bo — jak tłumaczył — z kobietą bić się nie może. Wybrał inne rozwiązanie: złożył szarżę, czyli zrezygnował, ze swoich oficerskich szlifów. Wiadomo też, że Żubrowa wyzwała na pojedynek pewnego urzędnika, który pełnił funkcję komisarza obwodowego. Także i do tego starcia nie doszło, zapewne z podobnych przyczyn.
Nie zawsze towarzystwo takiej odważnej, bezkompromisowej markietanki było miłe dla jej męża… „Maciej Żubr, wesoły, towarzyski, wylewny dla kolegów, częstokroć nie tylko swój, ale i żony żołd przehulał; stąd naturalnie powstawały ostre, małżeńskie swary” — pisał historyk Jerzy Łojek na podstawie relacji pamiętnikarzy. –„Sierżant Żubr (takiego stopnia dosłużyła się pani Joanna) czynił wymówki porucznikowi Żubrowi (to był stopień wojskowy jej męża), a ten, żeby mieć rychlej spokój, uciekać się niekiedy musiał do powagi swojego stopnia”. Oto mógł zastosować środki zwykle niedostępne dla małżeństw. „Po prostu aresztował sierżanta Żubra za brak subordynacji i za okazane nieuszanowanie dla porucznika Żubra” — pisał rozbawiony Jerzy Łojek.
Żubrowie zwykle jednak żyli w zgodzie. Oboje wzięli udział w bitwie wojsk Księstwa Warszawskiego z Austriakami pod Raszynem 19 kwietnia 1809 r. Następnie wraz ze swoim pułkiem przemaszerowali przez Warszawę, Modlin, Serock, walczyli w bitwie pod Górą Kalwarią, zwaną też bitwą pod Ostrówkiem, a potem ruszyli pod groźną — austriacką wówczas — Twierdzę Zamość.
Bodaj was połamało!
W wyniku rozbiorów Polski Zamość znalazł się we władaniu monarchii Habsburgów. W 1809 r. stacjonował tam silny garnizon austriacki liczący ok. 3 tys. żołnierzy, którym dowodził Ferdynand von Pulszky. Tym razem to Polacy dowodzeni przez gen. Ignacego Kamieńskiego mieli szturmować tę sławną twierdzę (potem dowództwo nad naszymi oddziałami przejął gen. Jan Palletier, który przybył pod Zamość z oddziałami piechoty i in.). Polskie wojska zjawiły się pod Zamościem 15 maja. Przygotowania do szturmu trwały kilka dni.
Atak rozpoczął się w nocy z 19 na 20 maja 1809 r. Żubrowa była wśród żołnierzy, których zadaniem było wdarcie się na potężne mury Zamościa. I dokonała wielkiego wyczynu! Prowadząc garstkę żołnierzy, wdarła się na silnie obsadzoną Bramę Lwowską — była tam pierwsza! Tak opisywał to Wacław Gąsiorowski w powieści „Huragan” (jednak według niego Joanna przypuściła atak na zamojski bastion)”:
„Baba przeżegnała się, chwasty u pałasza zasupłała na ręku i jęła się piąć ku górze. Drabina kołysała się pod ciężarem markietanki, gięła się, łamała w wiązaniach, a trzęsła się tak, jakby lada chwila w drzazgi miała się rozprysnąć” — pisał Gąsiorowski. „Żubrowa z zapartym oddechem, z zaciśniętymi usty, darła się na bastion, krwawym wzrokiem śledząc rysujące się cienie piechoty austriackiej. A piechota austriacka stała zimna, zadumana, pilnie strzegąca głosu komendy, wyrzucająca co chwila chmury żelaza”.
Austriacy kryli się m.in. za faszyną (to powiązane ze sobą cienkie gałęzie wiklinowe, stosowane w umocnieniach polowych i fortyfikacyjnych), szukając dalekich celów. „Żubrowa skradała się, nie ustając” — pisał autor „Huraganu”. „Zawadzał jej karabin, plątał się pałasz, gięły i pękały szczeble. Żubrowa pięła się. Już była tak wysoko, że odróżniała złote obszlegi u munduru austriackiego porucznika. Zaledwie kilkanaście szczebli dzieliło ją od szczytu bastionu. Markietance krew uderzyła do głowy. Jeszcze jedno okamgnienie, a spostrzegą ją, naszpikują kulami i zrzucą: — Bodaj was połamało! A niedoczekanie! Chociaż jednego, a płatnąć muszę! (tak złorzeczyła pod nosem). Jakem Muszyńska z domu! Sacrebleu, nie ma śmiechu. Święty Antoni, jeżeli mnie teraz nie wesprzesz, to bodaj do Belzebuba… Tfy, żeby nie wymówić”.
Zamość odbity!
Nagle Żubrowa zobaczyła stojącego nad nią austriackiego żołnierza. W blasku karabinowego ognia dostrzegła, że był przerażony (może nie widział jeszcze tak bojowo nastawionej kobiety?). Markietanka ruszyła do ataku na nieboraka, który zresztą nie miał z nią najmniejszych szans. Dostało się też innym obrońcom. Kobieta powaliła kilku i zmieszała ich szeregi. Według Gąsiorowskiego (którego w całym opisie chyba trochę poniosła fantazja) Żubrowa złapała swój karabin i zaczęła nim wymachiwać jak cepem, siejąc prawdziwe spustoszenie. Za nią na murach Zamościa pojawił się mąż oraz inni polscy żołnierze.
Utorowali głównym siłom drogę — atak na twierdzę przeprowadzono w tym czasie także z innych stron. Polskim wojskom udało się zdobyć bramy: Lwowską, Szczebrzeską i Lubelską, a potem zepchnąć Austriaków z wałów na Rynek Wielki. Podczas tej walki zginęło ich około 300, Polaków… około 30. Obrońcy byli furią tego brawurowego ataku oraz jego znakomitym przygotowaniem kompletnie zaskoczeni. Musieli się poddać.
Po zdobyciu Zamościa mąż pani Joanny został podporucznikiem w 17 pułku piechoty Księstwa Warszawskiego dowodzonym przez Józefa Hornowskiego. Tam przeniosła się także nasza bohaterka. Pułk udał się do Torunia, gdzie jego żołnierze pracowali m.in. przy budowie fortyfikacji. Potem Żubrowa wraz z mężem wzięła udział w słynnej kampanii wojsk napoleońskich przeciwko Rosji (1812). Służyła w dywizji dowodzonej przez gen. Jana Henryka Dąbrowskiego. Niedaleko Bychowa Starego nad Dniestrem znów dowiodła, że jest znakomitym żołnierzem. Gdy część oddziału dowodzonego przez Macieja Żubra została otoczona przez Kozaków, wraz z innymi żołnierzami ruszyła na odsiecz. Walka zakończyła się zwycięstwem Polaków. Niektórzy historycy (m.in. dr Roman Zuber) twierdzą, że to dopiero wówczas gen. Edward Żółtowski udekorował dzielną żołnierkę krzyżem Virtuti Militari. To był wielki zaszczyt. Order należał się jej jeszcze za brawurowe zdobycie Zamościa, ale zwlekano z jego wręczeniem kobiecie.
Ofiara cholery
Po tej rosyjskiej klęsce wojsk Napoleona Żubrowie przedostali się do wojska polskiego stacjonującego w Saksonii. Potem trafili do Francji, gdzie uczestniczyli w kilku napoleońskich bataliach, a stamtąd wrócili do kraju. Joanna Żubrowa osiadła w miejscowości Popowice w okolicach Wielunia. Jej mąż dostał tam posadę w lasach rządowych, którą zajmował ponad 20 lat. Aż do śmierci żyli spokojnie.
„Sierżant Żubrowa przez ostatnie lata swojego życia mieszkała w Wieluniu i tam zmarła 9 sierpnia 1852 r., o godz. 14 po południu, jako piąta z kolei ofiara cholery, która wybuchła w tym mieście i uśmierciła aż 331 ludzi” — notował prof. Roman Kaleta, niestrudzony łowca zagadek, ciekawostek historycznych i obyczajowych.
„Za mej pamięci żyły osoby, które znały jeszcze Joannę Żubr. Mieszkała ona przy ulicy nazwanej obecnie jej imieniem, chodziła zawsze ubrana w ciemną odzież i nigdy nie rozstawała się z krzyżem Virtuti Militari, który nosiła normalnie przypięty do bluzki z prawej strony” — wspominał Edward Sobczak z Wielunia, miejscowy regionalista. „Po jej śmierci krzyż ten znajdował się w kolegiacie wieluńskiej, przypięty do tła Matki Boskiej Różańcowej. Po zbombardowaniu Wielunia w czasie ostatniej wojny [II wojny światowej] krzyż ten zaginął, jak wiele innych cennych pamiątek”.
Miasto na sprzedaż
„My Aleksander I, mając sobie przedstawiony układ zawarty z Hrabią Stanisławem Kostką Zamoyskim względem odstąpienia przez niego królowi [Aleksander I był wtedy królem Polski] miasta dziedzicznego Zamościa wraz z obwodem na tysiąc dwieście sążni [2275,9 m, czyli odległość ówczesnego strzału armatniego] określonym, na twierdzę przeznaczonego, podług którego to układu należytość iaka temuż Hrabiemu za odstępujące się na rzecz Rządu (…) rzeczone realności w mieysce gotowizny dobrami Rządowemi wynagrodzoną bydź ma” — czytamy w dokumencie spisanym w lipcu 1818 r.
W styczniu 1820 r. Zamość został sprzedany. I to w całości!
Miasto sprzedał XII ordynat Stanisław Kostka Zamoyski
Ordynat i przecięta tętnica
Urodził się 13 stycznia 1775 r. w Warszawie. Dzieciństwo oraz lata młodości spędził w Zamościu pod opieką rodziców: Andrzeja i Konstancji Zamoyskich. Pierwsze nauki pobierał u samego Stanisława Staszica, późniejszego działacza oświeceniowego. Gdy Stanisław Kostka Zamoyski ukończył 13 lat, wysłano go wraz z bratem Aleksandrem Augustem za granicę. Podróżował m.in. do Anglii, Francji i Niemiec. W 1792 r. zmarł Andrzej Zamoyski, X ordynat. Sytuacja Stanisława się zmieniła.
„Zgodnie ze statutem ordynację przejął starszy brat Aleksander” — tłumaczy Marian Kozaczka w książce „Poczet Ordynatów Zamoyskich”. „Wkrótce pomiędzy nowym ordynatem, a Konstancją Zamoyską wystąpiły nieporozumienia. Stanisław do tych spraw odnosił się z dużym dystansem”.
W 1800 r. niespodziewanie zmarł zaledwie 30-letni XI ordynat. Niewprawny chirurg, przecinając wrzód na jego karku, uszkodził mu tętnicę.
Stanisław Kostka Zamoyski przejął po nim Ordynację Zamojską. Z zapałem zabrał się do administrowania rozległymi dobrami. Był też mecenasem nauki i sztuki. Jego zasługi trudno zliczyć. Wyremontował gmach Akademii Zamojskiej, unowocześnił drukarnię oraz ufundował piękny kościół w podzamojskiej Wielączy. Dzięki jego staraniom powstało w Zamościu pierwsze w kraju Towarzystwo Rolnicze oraz specjalistyczne czasopismo „Dziennik Ekonomiczny Zamojski” (jego redaktorami byli profesorowie Bazyli Kukolnik oraz Wojciech Gutowski).
W 1810 r. kupił od Adama Czartoryskiego warszawski Pałac Błękitny przy ul. Senatorskiej. Obok nakazał postawić za 60 tys. zł dwukondygnacyjny budynek biblioteczny. Przeniesiono tam księgozbiór Ordynacji Zamojskiej.
Początkowo Zamoyski, który nosił tytuł tajnego radcy i szambelana cesarskiego dworu, prowadził politykę proaustriacką. Potem opowiedział się po stronie Księstwa Warszawskiego, wystawiając własnym kosztem 17 pułk piechoty. Jego ofiarność nie została chyba doceniona. W liście z 1810 r. do króla saskiego oraz księcia warszawskiego Fryderyka Augusta (który rok wcześniej ogłosił przejęcie od Austrii władzy w Galicji Zachodniej oraz m.in. w tzw. okręgu zamojskim) ordynat skarżył się na obecność w Zamościu coraz liczniejszych garnizonów wojskowych oraz na rozbieranie przez nich budynków na przedmieściach. Narzekał też na zajęcie przez wojsko pałacu Zamoyskich „wraz z meblami” oraz Akademii i innych budynków. Domagał się rekompensaty dla siebie i pokrzywdzonych zamościan. Bez skutku.
„Wszak każdemu wiadomo, jaki smutny wpływ mieć musi przemiana w twierdzę leżącego w środku moich dóbr miasta handlowego, jakim był Zamość” — pisał w jednym z listów Stanisław Kostka Zamoyski.
Tłok żydostwa