Są książki, które wciągają akcją, i są takie, które otulają czytelnika mgłą atmosfery, powoli zatapiając go w swoim świecie. „Szepty mrocznych cieni” zdecydowanie należą do tej drugiej kategorii. To powieść, która nie goni na oślep za zwrotami akcji – ona snuje się, cicho, jak szept wśród drzew. I to właśnie w tej ciszy kryje się jej siła.
Arkadiusz Baranowicz zabiera nas na Rugię – wyspę surową, odizolowaną, pełną tajemnic, w której czas wydaje się płynąć inaczej. Główna bohaterka, Katarzyna, odkrywa coś, co miało pozostać zakopane – nie tylko dosłownie, ale i symbolicznie. Pradawny rytuał, który wraca jak wyrzut sumienia, uruchamia lawinę zdarzeń, których logika nie poddaje się prostym wyjaśnieniom.
Baranowicz pisze z dużą wrażliwością – wyczuwa napięcia między ludźmi, cienie, które noszą w sobie, i to, jak przeszłość potrafi sączyć się do teraźniejszości. Zachwyca opisami – Rugia staje się tu nie tylko tłem, ale niemal żywym bohaterem. Surowa, chłodna, piękna i nieprzewidywalna. Natura kontrastuje z brutalnością odkrywanych tajemnic, a to zestawienie robi piorunujące wrażenie.
Warto zwrócić uwagę na bardzo ciekawie poprowadzone relacje – zwłaszcza te między prokuratorem a trzema kobietami, pełne napięcia, niedopowiedzeń, a przy tym dalekie od schematów. To nie jest relacja „dla fabuły” – to coś więcej, coś, co rezonuje i buduje psychologiczną głębię tej opowieści.
„Szepty mrocznych cieni” to książka, która nie daje łatwych emocji, ale zostawia ślad – gdzieś w środku, tam, gdzie chowamy własne lęki. To historia o tym, że przeszłość zawsze znajdzie sposób, by się upomnieć. Piękna, niepokojąca, dojrzała.
Polecam z pełnym przekonaniem. I liczę na więcej – bo Baranowicz to nazwisko, którego warto trzymać na półkach.