Sonet postrzegany bywa jako najbardziej znamienity rodzaj wiersza. Autor musi podporządkować się ścisłym regułom, w sztywne ramy formy wtłoczyć to, co ma ciekawego do powiedzenia. A i treść wymaga odpowiedniego przygotowania.
„Soneciarnia” Mateusza Połuszańczyka to knajpa obrazoburczo łamiąca schematy, to przydrożna speluna, gdzie barmani nalewają wyrażenia językowe do kałamarzy. Tak sokólski poeta we wstępie charakteryzuje swoją książkę. Zajrzyjmy zatem i niech nam się przelewa!
Autor rozprawia o świecie współczesnym, choć jest przy tym niezwykle uniwersalny. Zresztą wielokrotnie podmiot podkreśla, że człowiek jest w swej istocie niezmienny od początku ludzkości. Niektóre rekwizyty i scenografie poszczególnych sonetów możemy umiejscowić w konkretnym miejscu (choćby w rodzinnej Sokółce) i czasie (np. tu i teraz), ale już myśli przewodnie i płynące z wierszy refleksje są ponadczasowe. To wielka zaleta Połuszańczyka – w jednym utworze potrafi zmieścić i ogólne rozważania o sprawach najważniejszych (np. zdrowie, miłość, śmierć) i scharakteryzować konkretne środowisko, typy, postawy czy tendencje, odwołując się przy tym m.in. do dziedzictwa kulturowego.
Klimat „Soneciarni” jest wyjątkowy – czytelnik czuje, że ma do czynienia z literaturą szczególną. Doniosłość formy, stylizacja na język dawny, barokowa atmosfera, mistrzowska ironia i jednocześnie inteligentny humor oraz sprawy nam najbliższe – to sprawia, że u Połuszańczyka czujemy się świetnie. Bawimy się w jego knajpie ile wlezie, a dopiero gdy wyparują z nas resztki odurzenia przychodzi moment bolesny. Bo oto całkiem wyraźnie jawią nam się te wszystkie kpiny, szyderstwa, ironie i gromy. Dociera do nas, że to co tak naprawdę nas śmieszyło to… my sami, a oskarżenia podmiotu były całkiem na serio.
Oczywiście, należy podkreślić, że wiele w tej poezji to czysta rozrywka – cięty dowcip, czasem bardzo dosadny, służący wyłącznie wprawieniu czytelnika w dobry humor. Jednak „Soneciarnia” to przede wszystkim znakomita satyra. Zwykle u Połuszańczyka pod taką maską wesołości kryją się rzeczy naprawdę poważne (bo mówi się tu o samotności, niezrozumieniu, lęku przed sprawami ostatecznymi, itp.; autor kpi z rozmaitych zachowań, piętnuje ludzkie przywary).
No i jest także miłość. Zbiór zadedykowany Anecie, adresatce kilku wierszy. Podmiot Połuszańczyka jest typem adoratora „starej daty” – komplemenciarz stawiający wybrankę w centrum wszechświata, dżentelmen składający obietnicę i cierpliwie czekający na względy. Jednocześnie mężczyzna jest rozbrajająco szczery, przyznając się do kilku swoich słabości.
Z niezwykłą lekkością Połuszańczyk włada piórem. Celnie portretuje nasze wady, znakomicie ubiera w metafory wszelkie lęki, wątpliwości i słabostki. Świetnie odnajduje się zarówno jako obserwator świata i ludzi, co i komentator rzeczywistości. Są tu refleksje o naturze człowieka, o jego ingerencji w otoczenie oraz relacjach (ja – inni, ja – świat, ja –ja), są też rozważania o tym, co od zarania dziejów nam się nieustannie przydarza, m.in. o przewrotności Stwórcy. Kilka sonetów to liryczne krajobrazy, impresje z naturą w roli głównej.
Podmiot to wytrawny poeta, stąd nie dziwi, że dużo mówi o procesie twórczym, literaturze, odwołuje się do znamienitych kolegów po piórze (sporo aluzji, parafrazy, gry skojarzeniowe). Ale i targają nim rozmaite wątpliwości, a nawet i frustracje. Bo środowisko pisarskie nie jest zbyt przyjazne, bo i czytelnicy często wiedzą lepiej niż autor, a cóż dopiero mówić o krytykach, których także „ja” liryczne nie oszczędza – oj, ciężki kawałek chleba to pisarstwo.
Autor ujmuje konceptem, humorem i inteligencją. Wiersze z tego zbioru można czytać po kilkanaście razy z rzędu – przy każdym odczytaniu zachwycają innym szczegółem. Charakterystyczne dla „Soneciarni” są stylizowane na mowę staropolską wyrażenia, łączenie dawnego ze współczesnym, zaskakujące i bardzo ciekawe metafory, intertekstualność, wyjątkowa kreacja podmiotu oraz dowcip, który jest tu narzędziem wielofunkcyjnym i sprawdza się znakomicie w każdym zadaniu.
Jestem zachwycona lekturą „Soneciarni” Mateusza Połuszańczyka! Wychyliłam do dna i marzy mi się kolejna szklanica!