Wstęp
Moja babka widziała śmierć, która kroczyła po polach w okolicy podzamojskiego Sitna. Była to postać wielka i straszna, ale zgodna z dawnymi wyobrażeniami o porządku świata i zaświatów. W dzieciństwie słyszałem też opowieści o błąkających się po wsiach i bezdrożach Zamojszczyzny duchach zmarłych, utaplanych w błocie diabełkach, które siedziały w przydrożnych rowach, oraz o tym, że na bagnach można czasami zobaczyć tajemnicze błękitne ogniki lub — gdy się ma mniej szczęścia — wykrzywione twarze topielców (czyli topczyków). Zawsze groźne były też polne wiry i przeciągi, które mogły sparaliżować człowieka. Słyszało się o takich przypadkach! Dlatego, jak mi tłumaczono, okna w domach i mieszkaniach powinno się szczelnie zamykać.
Do podzamojskiej miejscowości Stanisławka (stamtąd pochodzi część mojej rodziny) przyjechał kiedyś pewien magik. Człowiek ten odwiedzał jeszcze przed ostatnią wojną niektóre domy i tam pokazywał „sztuczki”. Rozdzierał gospodarskie ubrania, dmuchał na nie, co powodowało, że po chwili stare koszule czy spodnie znowu były całe. W prawdziwe zdumienie wprawiała jednak zgromadzonych inna jego umiejętność. Podczas przedstawienia prosił, żeby ktoś pomyślał o wybranej przez siebie karcie. Potem wyjmował z kieszeni całą talię i z wielką siłą rzucał nią o ścianę. Wszystkie karty opadały. Jednak ta jedna, wybrana w myślach (potem to sprawdzano), zostawała przez jakiś czas na ścianie, jakby przyklejona tajemniczą mocą.
W domu moich dziadków odbywały się podczas wojny seanse spirytystyczne. Przepowiednie, wskazówki i komentarze przywoływanych duchów, mocno ograniczone możliwościami kręcącego się na wszystkie strony talerzyka, nie były może zbyt wyszukane, ale robiły wielkie wrażenie. Pokrzepiały serca tych, którzy tęsknili za bliskimi będącymi już po tamtej stronie życia.
Gdy byłem dzieckiem dowiedziałem się także, iż Zamość wybudował Jan Zamoyski (taką opowieść nadal serwują turystom niektórzy przewodnicy turystyczni), niezwykły wódz, organizator i miłośnik europejskiej kultury. Zastanawiałem się, jak to możliwe, iż jeden człowiek — sam i własnoręcznie — postawił słynny zamojski ratusz, kolegiatę, potężne mury twierdzy, okazałe bramy i aż tyle kolorowych kamienic.
Wyobrażałem sobie tego „starożytnego” Zamoyskiego jako brodatego siłacza, który przyodziawszy szlachecki strój roboczy (były takie?) stawiał przynajmniej pół zamojskiego domu dziennie. Niestety, tę dziecinną wizję trzeba było między bajki włożyć, bo Zamość zbudowała cała armia ludzi (tyle że za pieniądze słynnego założyciela miasta). Byli to robotnicy sprowadzani z różnych stron kraju, staropolscy spece od budowlanki, ale także okoliczni chłopi, a wśród nich zapewne moi przodkowie. Na pewno pracowali ciężko, ale czy chętnie? Niestety, los chłopów w dawnej Rzeczpospolitej nie był godny pozazdroszczenia. Jednak to także dzięki ich wysiłkowi o mury Zamościa rozbijało się potem wiele potężnych armii.
O tym, co się działo w XVII w. w zamojskiej twierdzy, także tej oblężonej przez wrogów, dowiedziałem się z niezwykłego źródła. To „Efemeros, czyli Diariusz prywatny pisany w Zamościu w latach 1656–1672”. Twórcą tego dzieła był Bazyli Rudomicz, zasłużony profesor i rektor Akademii Zamojskiej oraz lekarz, prawnik, kronikarz. Na jego unikatowych (i nadal na Zamojszczyźnie chyba zbyt mało znanych) zapiskach oparłem wiele części tej publikacji. Miałem ułatwione zadanie.
Podstawą mojej pracy było obszerne, dwutomowe wydanie diariusza Bazylego Rudomicza przygotowane w 2002 r. przez Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie (przekładu tekstu z łaciny dokonał Władysław Froch). Dzięki tym pokaźnym książkom otworzył się przede mną trochę bajeczny obraz codziennego — ale także kryminalnego, religijnego i mistycznego — życia dawnego Zamościa.
Korzystałem także z wielu innych źródeł i opracowań. To m.in. zapiski Zachariasza Arakiełowicza, Stanisława Jana Niewieskiego oraz prace o. Jacka Majewskiego, Stanisława Roszyńskiego, Józefa Kazimierza Kossakowskiego, Zygmunta Glogera, Oskara Kolberga, Adama Andrzeja Witusika. Jerzego Kowalczyka, Mariana Kozaczki, Krzysztofa Czubary, Romana Kalety, Zbigniewa Kuchowicza oraz wielu innych uczonych i kronikarzy, staropolskich i współczesnych.
W założeniu książka miała opowiadać o staropolskim, XVII- i XVIII-wiecznym Zamościu, Ordynacji Zamojskiej oraz losie ówczesnych mieszczan i chłopów. Nie obyło się jednak bez licznych odwołań i wycieczek do współczesności oraz w inne rejony naszego kraju. Czy to jest zaleta, czy wada — czytelnik sam ocieni.
Większość prezentowanych w tej książce szkiców historycznych opublikowano w zmienionej formie w latach 2013–2016 na łamach „Kroniki Tygodnia” oraz „Zamojskiego Kwartalnika Kulturalnego”. Do wydania z 2020 r. dodano także tekst o historii zamku w Szczebrzeszynie, miejscowych duchach i tajemniczych podziemiach oraz m.in. opowieści o niezwykłych zabytkach Lubyczy Królewskiej.
Ilustracje do „Państwa Zamojskiego” wykonała Małgorzata Wiśniewska, a korekty dokonała Anna Rudy. Archiwalne zdjęcia zamieszczone w tej publikacji pochodzą ze zbiorów Adama Gąsianowskiego, Archiwum Państwowego w Zamościu oraz m.in. ze zbiorów prywatnych. Współczesne fotografie wykonał natomiast Kacper Nowak. Cytaty zamieszczone w książce mają oryginalną pisownię.
Książka powstała dzięki wsparciu finansowemu Stefanii Krokiny z Zamościa. W wydaniu z 2020 r. publikacja została rozbudowana i poszerzona.
Twierdza w szczerym polu
Cztery żony Jana Zamoyskiego
Pod koniec XVI w. Zamość był prawdziwym cudem techniki budowlanej. Miasto powstało w ciągu 20 lat, w szczerym polu, na gruntach wsi Skokówka — rodzinnej wsi Jana Zamoyskiego, wybitnego wodza, kanclerza i hetmana wielkiego koronnego. Nie istniały tam wcześniej żadne osiedla. Jednak ambitnego kanclerza jakoś to nie zraziło. Rozpoczął inwestycję na niezwykłą skalę. Przywilej lokacyjny Zamościa wydano w kwietniu 1580 r. W szczerym polu wytyczono place (wśród nich Rynek Wielki), śródmieście i m.in. mieszczańskie parcele. A potem błyskawicznie zaczęły powstawać miasto i fortyfikacje.
W tym niezwykłym grodzie nigdy nie brakowało osadników — nie tylko z powodu bezpieczeństwa, które zapewniały solidne, nowoczesne fortyfikacje. Mieszkańcy mieli poczucie, iż tworzone — także przez nich — miasto jest niezwykłe z wielu powodów. Plan Zamościa był antropomorficzny, czyli miał nawiązywać do sylwetki człowieka. Pałac miał stać się głową tego miejskiego organizmu, a kolegiata i Akademia — płucami. Ta symbolika nie została tylko na papierze.
Najtęższe umysły
Projekt i budowę miasta Zamoyski powierzył włoskiemu architektowi Bernardowi Morando (w Zamościu pracował od 1578 r. do śmierci w 1600 r.). Jego dziełem były najważniejsze budowle: pałac, ratusz (urzędował w nim sąd grodzki, a później Trybunał Zamojski), kolegiata, arsenał, dwie bramy miejskie: Lwowska i Lubelska, tzw. kamienice wzorcowe oraz m.in. fortyfikacje. Pod jego bacznym okiem powstawały też świątynie katolików, Żydów (m.in. wspaniała synagoga przy dzisiejszej ulicy Pereca) czy Ormian oraz studnie, stajnie i zabudowania gospodarcze.
Jednak Jan Zamoyski uważał, że same mury to nie wszystko. Jego marzeniem było założenie nowoczesnej, kształcącej na dobrym poziomie uczelni — Akademii Zamojskiej. Założycielowi Zamościa taką uczelnię pomógł stworzyć Szymon Szymonowic, poeta i filolog. Postarał się on o grupę profesorów, „najtęższych umysłów” (m.in. Ursinusa, Stefanowica, Starnigela), przygotował podstawy organizacyjne uczelni i jej „plan nauk”. Zorganizował też drukarnię akademicką oraz zgromadził bogaty księgozbiór.
Akademia została otwarta 15 marca 1595 r. Miała dać studentom ze szlacheckich rodzin wiedzę pożyteczną w życiu prywatnym i publicznym, przekazywaną w humanistycznym duchu. Tak też się stało.
To nowe na mapie Rzeczypospolitej miasto było ściśnięte na niewielkiej przestrzeni. Na początku XVII w. żyło tam jedynie 1300 mieszkańców. Jednak dzięki Akademii, zgromadzonej w niej kadrze naukowej, znakomitym księgom, które w mieście powstawały, oraz m.in. prężnym kupcom i sławie świetnie zarządzanego miasta — Zamość mógł być porównywany z dużymi, znacznie starszymi i ważnymi miastami: Krakowem, Lwowem czy Gdańskiem. Wielu zamościan uważa zresztą, że był — i nadal jest — od nich piękniejszy…
Jak wyglądała oszałamiająca kariera założyciela Zamościa? Jednym ze sposobów na wybicie się ponad przeciętność był w tamtych czasach odpowiedni ożenek. Założyciel Zamościa dokonał tej sztuki w swoim życiu aż cztery razy!
Ożenić się z księżniczką
Jan Zamoyski pod koniec lat 60. XV w. był sekretarzem królewskim. Wraz z kilkuosobową komisją zajmował się m.in. porządkowaniem archiwum skarbu koronnego. Wymagało to żmudnej pracy w stosach zakurzonych, zetlałych papierzysk, często zapisanych niewyraźnym pismem. Nie poszło to na marne. Dzięki tej pracy dowiedział się m.in., jakimi drogami rody magnackie budowały swoje fortuny i jak — np. dzięki odpowiednim koligacjom — stworzyć własną. Spisał się znakomicie!
W nagrodę za tę papierkową robotę w 1570 r. Zamoyski otrzymał od króla starostwo zamechskie, kawał puszczy w ziemi przemyskiej oraz kilka wsi. W styczniu 1571 r. dostał też od ojca Stanisława tzw. wsie dziedziczne: Żdanów, Skokówkę, Kalinowice i połowę „Pniowa”.
Kariera Zamoyskiego zapowiadała się znakomicie. Mógł ją jednak ugruntować dopiero odpowiedni ożenek. Zamoyski na żonę wybrał Annę Ossolińską, bratanicę Hieronima Ossolińskiego, kasztelana sandomierskiego. Niewiele o niej wiadomo. To małżeństwo nie trwało zresztą długo. W 1572 r. na Zamoyskiego spadły dwa potężne ciosy: w Wielki Piątek zmarł jego ojciec (był ponoć „sterany wojnami”), a dziesięć dni później — żona. Zamoyski miał wówczas 28 lat i piastował intratne urzędy (miał już „w posiadaniu” starostwa: zamechskie oraz bełskie i knyszyńskie). Młody wdowiec mógł mierzyć wysoko.
W 1574 r. Krystyna Radziwiłłówna miała zaledwie 15 lat (była bratanicą sławnej królowej Barbary z Radziwiłłów). Jako sierota znajdowała się pod opieką stryja, Mikołaja „Rudego” Radziwiłła, wojewody wileńskiego, oraz czterech swoich braci. Propozycja Zamoyskiego nie spotkała się początkowo z dobrym przyjęciem; myślano o bardziej „godnym” kandydacie.
Zamoyski czekał na odpowiedź trzy lata, ale był wytrwały i coraz bardziej wpływowy. Odegrał m.in. znaczną rolę w elekcji Stefana Batorego, za co potem nowy król obsypał go rozmaitymi „godnościami”. W tej sytuacji Radziwiłłowie przestali się wahać. Ślub zaplanowano w miejscowości Biała (jak wyliczono, „15 mil od Lublina”) na 29 grudnia 1577 r. Ceremonia odbyła się podobno w obrządku katolickim, chociaż panna była kalwinką. Jak pisze historyk Jerzy Kowalczyk, już w dniu ślubu zawarto porozumienie pomiędzy Zamoyskim a braćmi Krystyny. Chodziło o posag. „Oprócz dziedzicznych dóbr opatowskich po matce miała otrzymać 26 tys. zł w gotówce i złocie od braci” — czytamy w jednej z książek Kowalczyka.
Wesele w Białej trwało kilka dni. Potem odbyły się w Warszawie tzw. przenosiny (powtórzenie uroczystości). Zaplanowano je w pałacyku letnim w Ujazdowie. Zamoyski zadbał o odpowiednią oprawę. W przyjęciu uczestniczyli król Stefan Batory oraz królowa Anna (biesiada odbywała się w jej rezydencji), Vincenzo Laureo, nuncjusz papieski, oraz wielu dostojnych gości.
Zamoyski otoczył Krystynę przepychem godnym jej pochodzenia. Kupował jej m.in. luksusowe naczynia srebrne „służące do toalety”. Zachowały się też rachunki na wykwintną biżuterię. Młodzi mieszkali w Warszawie (w tzw. dziekanii — czyli w siedzibie przy kolegiacie św. Jana) oraz w Knyszynie.
Moje najmilsze serce
1 marca 1578 r. Zamoyski został mianowany przez króla kanclerzem wielkim koronnym. Jego uwaga była skupiona m.in. na przygotowaniach Rzeczpospolitej do wojny z Moskwą. Wiele w tym czasie podróżował. Jego listy do młodej żony były jednak ciepłe i pełne uczucia. Zaczynały się na przykład tak: „Moje najmilsze serce”. Małżonka wysyłała natomiast Zamoyskiemu do obozów wojennych m.in. łakocie, czereśnie i pomarańcze. Jeździła też do męża, na przykład do Wilna.
Liczba listów i ich „temperatura” wzrosła, gdy Krystyna zaszła w ciążę. Po zdobyciu przez wojska polskie Połocka (30 sierpnia 1579 r.) Zamoyski zabrał żonę z Knyszyna do Warszawy. Powodem był zbliżający się sejm, ale także konieczność zapewnienia opieki lekarskiej żonie. W lutym 1580 r. na świat przyszła ich córeczka. Otrzymała imię Elżbieta. Niestety, Krystyna Zamoyska zmarła w połogu, w nocy z 28 na 29 lutego (jej zdrowie było nadwątlone, bo cierpiała podobno także na gruźlicę). Miała wówczas 20 lat, a jej mąż 38. Był w rozpaczy. „To, com ja na świecie najmilszego w towarzystwie nierozdzielnym żywota swego miał, małżonkę bogobojną, uczciwą, wstydliwą, pokorną, powolną i posłuszną, wziąć mi i z tym światem nocy poszłej na półzegarzu godzinie rozłączyć (Bóg) raczył” — pisał Zamoyski do Jerzego Radziwiłła kilka godzin po śmierci żony. „Ciosy losu i przeciwności życia ludzkiego uczyłem się jako tako cierpliwie znosić, jednak ten teraźniejszy przypadek taką mi żałość przyniósł, żem od niego jest prawie prostratus (powalony)” — rozpaczał.
Zamoyski był w złym stanie psychicznym. Podejrzewano, że skłoni go to do przywdziania „szat duchownych”. Czy miało to jakieś uzasadnienie? Niewykluczone. Nuncjusz Caligari 4 marca 1580 r. pisał nawet do Rzymu, iż kanclerz „weźmie co wakuje, albo arcybiskupstwo gnieźnieńskie, albo biskupstwo krakowskie”. Planował też jego dalszą kościelną karierę. „Będzie starał się zostać raczej kardynałem” — pisał. Nic z tego jednak nie wyszło.
Pogrzeb na miarę kanclerza
Pogrzeb Krystyny był ważnym wydarzeniem także dlatego, iż kanclerz postanowił dzięki niemu zademonstrować swoją pozycję. Ceremonię wyznaczono na 26 marca. Na miejsce pochówku wybrano kościół św. Anny w Warszawie. Ciało Krystyny „przystrojono” w trumnie w długą, bogatą szatę z czarnego aksamitu. Pozostawiono jej też złoty łańcuszek i pierścień z rubinem. Na piersiach zawieszono jej złotą tabliczkę z imienną inskrypcją.
Dwór kanclerza liczył 75 osób. Dla nich także uszyto żałobne szaty z czarnego sukna i aksamitu oraz czapki, m.in. na futrze. Karetę Zamoyskiego pokryto czarnym suknem, a na konie założono „deki” w tym kolorze. Długi kondukt żałobny przeszedł z domu żałobnego do kościoła św. Anny. Uczestniczyli w nim liczni zakonnicy, bractwa żałobne, księża, żacy i wielu mieszkańców Warszawy. Przybyli także przedstawiciele znakomitych rodów. We wszystkich świątyniach biły dzwony.
W kościele ściany i katafalk (mary) obito czarnym suknem, ozdobionym złoconymi herbami. Po mszy żałobnej ciało Krystyny złożono do krypty grobowej w prezbiterium kościoła, obok grobu księżnej Anny Mazowieckiej. Pogrzeb uznano za godny i okazały (kanclerz wydał na niego 1534 zł). Nie była to jednak jedyna taka ceremonia, którą w tym okresie życia musiał urządzić Zamoyski. Jego córeczka zmarła zimą z 1580 na 1581 r. (według innych źródeł mogła umrzeć rok później). Halszka, bo tak dziecko pieszczotliwie nazywano, została pochowana przy matce. Wiadomo, że pogrzeb córki kosztował kanclerza 97 zł.
Powinowaty wielkiego króla
Życie toczyło się dalej. Ukoronowaniem kariery Zamoyskiego był ślub z Gryzeldą Batory (ur. w 1569 r.), bratanicą króla Stefana Batorego. Ceremonia odbyła się 12 czerwca 1583 r. w katedrze na Wawelu. Uroczystości trwały dziesięć dni. Zamoyski urządził tym razem wspaniałe wesele, uświetnione barwnym widowiskiem na krakowskim rynku. Odbyły się m.in. turniej rycerski i parada przebierańców, którą otwierał wystrojony w zieloną suknię Stanisław Żółkiewski (przyszły hetman), udający rzymską boginię łowów, Dianę.
Małżeństwo trwało kilka lat. Gryzelda miała ogromny posag (podobno wynosił 40 000 zł). W sierpniu 1589 r., po siedmiomiesięcznej ciąży urodziła martwą córeczkę. W 1590 r. powiła kolejną dziewczynkę. Jak podają źródła, na drugi dzień po urodzeniu tego dziecka Gryzelda zachorowała na ospę. Niestety, choroba okazała się śmiertelna. Gryzelda zmarła w Zamościu 14 marca 1590 r. Dwa tygodnie później „pożegnała się z życiem” także jej druga córka.
I znowu Zamoyski zaczął szukać odpowiedniej żony. Ostatnią jego wybranką została Barbara Tarnowska. Była to młodsza od niego o 20 lat córka Stanisława, kasztelana sandomierskiego (jej posag wynosił podobno 8 000 zł). Z zachowanej korespondencji wynika, że była kobietą wykształconą, ale też „religijną, gospodarną, zapobiegliwą i pracowitą”. To ona dała Zamoyskiemu upragnionego syna, Tomasza. Nauczony doświadczeniem kanclerz był jednak pełen obaw. „Zbiegłem tu był z Gródka dla sporządzenia opatrzności około zdrowia żony mej pod połóg” — pisał Zamoyski tuż po urodzeniu syna w liście do Krzysztofa Radziwiłła (kanclerz miał już wówczas ponad 50 lat!). „Ale mi na noclegu dano znać o złym bardzo zdrowiu jej (…). Miasto frasunku, pociechem w domu zastał, że mi Bóg syna z łaski swej dać raczył” — relacjonował.
Coś się jednak zmieniło. Założyciel Zamościa w ostatnim swoim małżeństwie jakoś zapomniał o wielkoduszności. „Okazał się wobec żony człowiekiem skąpym, wydzielającym jej pieniądze, klejnoty” — pisał historyk Zbigniew Kuchowicz. „Tarnowska wniosła mu niewielki posag, co uzależniło ją po śmierci męża od opiekunów syna, spowodowało też, że wielka pani żyła w niełatwych warunkach” — dodawał.
Jan Zamoyski zmarł 3 czerwca 1605 r. Mieszkańcy miasta, które założył, nigdy nie zapomnieli o jego zasługach. „Rano odprawione zostało nabożeństwo żałobne w rocznicę śmierci najpobożniejszego naszego fundatora Jana Zamoyskiego, któremu niech litościwy Bóg da wieczne odpoczywanie!” — pisał 18 czerwca 1666 r. (ponad 60 lat później!) Bazyli Rudomicz, zamojski kronikarz i uczony.
Po śmierci pierwszego ordynata Barbara zamieszkała w oddanym jej „w dożywocie” Krzeszowie nad Sanem (syn Tomasz został w Zamościu). W 1610 r. mocno zapadła na zdrowiu. „Naprzód miałam katar w piersi i duszności, teraz wczora jakieś zagrzanie… Nie frasuj się, proś Boga za mnie” — pisała 19 kwietnia w prawdopodobnie ostatnim liście do syna Tomasza.
Czwarta żona Jana Zamoyskiego zmarła 26 kwietnia 1610 r. Pochowano ją w Zamościu.
Skropić, ale nie przy czeladzi
W XVI i XVII w. uważano w Polsce, że kobieta musi być bezwarunkowo podporządkowana mężczyźnie. Akcentowano „przystojność obyczajową”, bogobojność i pracowitość niewiast. Nie brakowało także głosów, które nawet wskazywały na umysłową i moralną niższość kobiet. Przyklaskiwano teoriom głoszącym potrzebę trzymania żon w „munsztunku” i stosowania wobec nich kar cielesnych. Jedna z ówczesnych teorii (obecna w literaturze dewocyjnej) głosiła: „Kiedy żona zła, harda, rozpustna, z domu wynosząca, próżniacza, albo pijaczka, gdy słowa i perswazja nie pomoże, nie zawadzi jej trochę skropić, prywatnie, nie w obecności dzieci ani czeladzi”.
Ceniono jednak urodę, wdzięk, serdeczność i ciepło ówczesnych kobiet. To one były podporami robiących karierę (polityczną, wojskową) mężczyzn. Nie bez znaczenia były też wnoszone przez nie posagi oraz koligacje rodzinne. Kobiety wywindowały niejedną ówczesną „osobistość”.
Skazaniec wielkiego kanclerza
Samuel Zborowski położył głowę na pniu i poprosił, by kat czekał z uderzeniem, aż trzy razy powie „Jezus”. Odmówił modlitwę, po czym wymówił imię Zbawiciela. Jego głos był podobno tak przejmujący, że kat rzucił miecz i uciekł. Jeden z hajduków zachował jednak zimną krew. Ściął głowę sławnemu watażce.
Tak zakończyła się jedna z najważniejszych kryminalnych spraw w XVI-wiecznej Rzeczpospolitej. Skazańcem był Samuel Zborowski, człowiek wpływowy, ambitny i porywczy, uwikłany w polityczne intrygi. Wyrok na nim wykonano dzięki interwencji Jana Zamoyskiego, kanclerza, hetmana i założyciela Zamościa. Egzekucja położyła się cieniem na tej wybitnej postaci.
Młodzieniec żwawy i płochy
Po śmierci Zygmunta Augusta, ostatniego króla z dynastii Jagiellonów, rozpoczęła się w kraju zażarta walka polityczna. Andrzej Zborowski, miecznik koronny, jeden z ówczesnych możnowładców, forsował osadzenie na polskim tronie Henryka Walezego, francuskiego królewicza. Gdy do tego doszło, Zborowscy (znani z nieokiełznanej natury i „noszenia wysoko głów”) mieli szansę stać się najważniejszymi współpracownikami władcy. Byli zresztą spokrewnieni z najznakomitszymi rodami ówczesnej Rzeczypospolitej — Opalińskimi, Górkami czy Chodkiewiczami — dlatego uważali, że wysoka pozycja im się należy. Te zamiary się nie powiodły. Dlaczego?
24 lutego 1573 r., drugiego dnia uroczystości koronacyjnych Walezego, na krakowskim zamku odbył się turniej rycerski. „Samuel Zborowski (brat Andrzeja — dop. autor) młodzieniec żwawy i płochy, nie mając innego, chwalebnego przymiotu, oprócz zręczności jeżdżenia na koniu i w używaniu kopii, nie ominął tej okazji i zatknął swą kopię wśród innych na dziedzińcu wawelskim, wysypanym piaskiem wiślanym. Wyzywał każdego równego mu rodem i walecznością” — pisał w 1849 r. historyk J. Albertrandi. Początkowo chętnych do walki nie było. Wreszcie wyzwanie podjął niejaki Janusz Kroat, sługa Jana Tęczyńskiego, kasztelana wojnickiego. Zborowski uznał to jednak za wielką zniewagę, chociaż Kroat był szlachcicem. Do walki z nim wystawił swojego sługę, a na pojedynek wyzwał samego Tęczyńskiego. Ten początkowo się wykręcał, ale, nie chcąc uchodzić za tchórza, wyzwanie w końcu przyjął.
Wygnaniec i banita
Następnego dnia odbył się pojedynek sług. Kroat łatwo pokonał człowieka wystawionego przez Samuela (jak pisano wówczas, „przeszył mu nagolennik i kulbakę oraz w lędźwie go uderzył”). Zborowski nie mógł się z tym pogodzić. Wszczął kłótnię i „wielki tumult”, dlatego turniej przerwano. Samuel jednak nadal nie umiał opanować emocji. Gdy jego orszak przypadkowo spotkał się na ulicach Krakowa z orszakiem Tęczyńskiego, doszło do awantury. Zborowski i Tęczyński zaczęli się kłócić, a potem ruszyli do walki jak dwa rozjuszone indory. Zobaczył to Andrzej Wapowski, kasztelan przemyski i towarzysz Tęczyńskiego. Pobiegł, aby rozdzielić napastników. Wtedy Samuel uderzył go dwa razy czekanem w głowę (niektórzy uważają, że zrobił to jeden ze sług). Doszło do regularnej bitwy, która trwała kilka godzin („w późną noc trwało zamieszanie”). Efekt? Wapowski zmarł od odniesionych ran.
Sprowokowane „pod okiem króla” krwawych zajść było wówczas poważnym przestępstwem. Źle wpłynęło także na reputację Zborowskich. Mimo wszystko król Henryk Walezy wydał wyrok, który uznano za łagodny. „Stanowimy iż, Samuel Zborowski na zawsze z Królestwa Polskiego, Wielkiego Księstwa Litewskiego i innych państw koronnych wywołanym być ma, z zabraniem na skarb majątku jego, bez utraty jednak czci i sławy. Rozkazujemy także, aby w miejscach publicznych (…) za wygnańca i banitę go ogłoszono” — czytamy w nim.
Banita musiał opuścić kraj, utracił wszelkie prawa, a w razie powrotu groziło mu uwięzienie i wykonanie wyroku śmierci, jednakże po uprzednim porozumieniu starosty (na którego terenie by go schwytano) z królem. Sytuacja w kraju szybko się jednak zmieniała.
Po kilku miesiącach rządów, w nocy z 18 na 19 czerwca 1574 r. Henryk Walezy uciekł do Francji (13 lutego 1575 r. został koronowany tam na króla, jako Henryk III). Gdy korona Rzeczypospolitej trafiła na głowę nowego władcy, Stefana Batorego, nie wszystkim się to spodobało. Andrzej i Krzysztof Zborowscy, bracia Samuela, domagali się jego ułaskawienia. Urażeni faworyzowaniem Jana Zamoyskiego przez nowego króla, przeszli do opozycji (utrzymywali m.in. przyjazne stosunki z Habsburgami). Co ich tak rozzłościło?
Pan jął się nade mną wieszać!
„Bogatszymi starostwami król go (Zamoyskiego — dop. autor) obdarzał i nadto, żeby go sobie przychylniejszym uczynić, za powtórnym jego owdowieniem, synowicę mu swoją, a rodzonego brata swego Krzysztofa Batorego córkę, imieniem Gryzelda, w małżeństwo zaślubił” — wyjaśniał Paweł Piasecki, biskup przemyski, w swojej „Kronice”.
Samuel początkowo ukrywał się w tzw. szarej kamienicy w sąsiedztwie krakowskiego rynku. Potem przebywał na dworze władcy Siedmiogrodu oraz w Siczy Zaporoskiej (byli tacy, którzy twierdzili, że wybrano go tam na „hetmana Kozaków”). W 1584 r. pojawiał się w okolicach Sandomierza. Przybył tam w towarzystwie licznego orszaku. Samuel i jego towarzysze dopuszczali się ponoć „licznych gwałtów”.
Pod koniec kwietnia 1584 r. w okolicach Sandomierza znalazł się Jan Zamoyski. Doszły go wieści o Zborowskim. Wielki kanclerz uznał poczynania Samuela za prowokację. Wyglądało zresztą na to, że Zborowski niemal śledził hetmana. „Kiedym wjechał w ziemię sandomierską, zaraz się pan (chodzi o Zborowskiego — dop. autor) jął nade mną wieszać, ja w Opatowie, pan w Sandomierzu, ja w Szydłowie, a potem w Wiślicy, a pan w Stobnicy, ja do Proszowic pan też za mną (…)” — pisał Jan Zamoyski.
O co chodziło Zborowskiemu? Trudno dzisiaj pojąć. Zamoyski postanowił jednak działać. W nocy z 11 na 12 maja 1584 r. wysłał zbrojny oddział pod dowództwem Stanisława Żółkiewskiego, wojewody bełskiego, oraz Mikołaja Uhrowieckiego, podstarościego krakowskiego, do majątku Piekary, gdzie miał przebywać Samuel. Zborowski rzeczywiście zatrzymał się tam u swojej siostrzenicy, niejakiej Włodkowej. Próbował uciekać, ale go złapano.
12 maja Jan Zamoyski wjechał do Krakowa na czele silnych oddziałów wojskowych, prowadząc „dobrze urodzonego więźnia”. Zborowskiego osadzono w wieży miejscowego zamku. Mimo próśb i wstawiennictw niektórych senatorów i szlachty, Zamoyski wystarał się o zgodę króla na ścięcie Samueala (Batory miał podobno odpowiedzieć Zamoyskiemu, pytającemu o radę w tej sprawie, że „nieżywy pies nie gryzie”). Natychmiastowej kary śmierci dla banity domagała się zresztą wdowa po Wapowskim…
Egzekucja odbyła się 26 maja 1584 r. „Skoro dnieć zaczęło, podstarosta grodzki (Uhrowiecki), z chorągwią piechoty zbrojnej wyprowadził go za południową bramę zamkową i czyniącemu pogróżki (chustkę swoją podał jednemu z obecnych, aby ją we krwi jego zmaczaną na upominek zemsty synowi oddał) głowę ściąć dał” — pisał o niej Paweł Piasecki. „Kat go nie ciął, bo był pierzchnął, ułapiono go w kościele” — czytamy z kolei w wydanych w 1846 r. we Lwowie „Pamiętnikach do życia i sprawy Samuela i Krzysztofa Zborowskich”. I dalej: „Tego nie wiem, kat li, albo który z hajduków (…) ciął go, aż palec zaciął, i ściął szyję precz, skoczyła głowa trzy razy ku Urowieckiemu, aż się jej umykał (…)”.
Wyrok odbił się szerokim echem w całej szlacheckiej Rzeczpospolitej. Przez kilka lat huczały na ten temat wszystkie sejmy i sejmiki. Zborowscy postanowili zresztą pomścić śmierć Samuela. Zamoyskiego obwołali „gwałcicielem praw i przywilejów szlacheckich, sprzysiężonym na zgubę domu Zborowskich”. Założyciel Zamościa bronił się przed tymi zarzutami, jak mógł. Odpowiadał, tłumaczył, „wyłuszczał” swoje racje. Były też procesy (m.in. przeciw Krzysztofowi Zborowskiemu), zarzuty o zdradę (Zamoyski wskazywał na podejrzane kontakty tej rodziny z „Moskwą”), a nawet oskarżenia o rzekomo planowanie przez Samuela napaści na króla w Puszczy Niepołomickiej.
Zborowski — więzień w Zamościu
W 1578 r. doszło do kolejnej elekcji. Obwołano… dwóch królów. Zygmunta III wybrała większość szlachty, natomiast „obóz Zborowskich” wolał arcyksięcia Maksymiliana Habsburga. Spór rozstrzygnął Zamoyski w bitwie pod Byczyną. Wielki hetman wziął wówczas do niewoli samego arcyksięcia oraz Andrzeja Zborowskiego, zażartego stronnika Habsburgów. Obaj byli więzieni w zamojskiej twierdzy. Zamoyski darował im życie. Czy doszło wówczas do pojednania? Nie wiadomo. W każdym razie Andrzej Zborowski po krótkim czasie został z Zamościa wypuszczony. Wyszedł cało z „opresji”, ale stracił urząd nadwornego marszałka.
W 1589 r. Zamoyski doprowadził do uchwalenia konstytucji sejmowej, która wreszcie mogła dać mu satysfakcję. „Hetman koronny dowiódłszy, że w egzekucji Samuela Zborowskiego nie było offensy i obrazy, ale z wykonania powinności swej hetmańskiej. Stany znalazłszy ten postępek być prawnym, za zezwoleniem Rad koronnych i duchownych, i świeckich, i posłów ziemskich obojga narodów, czasy wiecznymi sprawę tę wszystką umarzamy i w niej wieczne milczenie wszystkim i każdemu z osobna imponimus” — czytamy w owym dokumencie.
Czy Zamoyski czuł się winny przelania krwi Samuela Zborowskiego? „Jest rzeczą jasną, że to przede wszystkim kwestie wielkiej polityki określiły twardą postawę króla i hetmana, a respektowanie litery prawa było tylko sprawą uboczną” — skwitowali historycy: Stanisław Salmonowicz, Janusz Szwaja i Stanisław Waltoś, w książce opisującej m.in. egzekucję Samuela Zborowskiego.
Brama triumfu
„Zamość jako twierdza na węźle komunikacyjnym miał do rozwiązania w swym planie zagadnienia ruchu tranzytowego” — pisał prof. Stanisław Herbst. „Kierunki tego ruchu wyznaczały trzy bramy: Lwowska, Lubelska i Szczebrzeska. Zamość wyposażony w prawo składu zakazujące wszystkim kupcom z Rusi omijania miasta mógł nie troszczyć się o wygodę przejazdu. Toteż mistrz autoreklamy Zamoyski kazał w r. 1588 bramę Lubelską zamurować na pamiątkę tego, iż przez nią przejeżdżał dostojny więzień kanclerski, król elekt, arcyksiążę Maksymilian” — dodawał.
Zamurowana po przejeździe arcyksięcia (oraz m.in. jednego ze Zborowskich) Stara Brama Lubelska stała się rodzajem pomnika chwały potężnego, zwycięskiego kanclerza. Nikt nie przejmował się ewentualnymi niedogodnościami komunikacyjnymi. „Wewnątrz miasta cały tranzyt zapewne szedł jedną ulicą, Lwowską, która nazywała się w odróżnieniu od wszystkich innych niebrukowanych: Brukowana” — pisał prof. Herbst.
Budowę Bramy Lubelskiej Starej (wcześniej nazywano ją Janowicką) zakończono ok. 1585 r. Była to ceglasto-kamienna budowla reprezentacyjna o wspaniałej, „wyniosłej” architekturze, która przypominała łuk triumfalny (takie wrażenie tworzył np. arkadowy przejazd). Zamoyski zlecił jej wybudowanie po zwycięskiej kampanii moskiewskiej, co mogło mieć wpływ na taką monumentalną formę. Fasadę budynku zaprojektował Bernardo Morando, włoski architekt, który pracował dla Jana Zamoyskiego. Umieszczono na niej patetyczny łaciński napis o treści: „Witaj, Matko Polsko, żywicielko, my Ciebie powinniśmy bronić nie tylko murami, lecz także i oddaniem życia. O Gwiazdo Szlachetności i Wolności, Polsko, witaj nam”. Na fasadzie znalazła się także piękna, alegoryczna płaskorzeźba Polonii (to postać kobiety siedzącej na tronie z orłem w rękach).
Jakoby sam Bóg do mnie przyjechał
Wizyty koronowanych głów były w Zamościu rzadkością. Trzeba było sobie na nie zasłużyć. Także dlatego monarchów przyjmowano z wielką pompą i przesadzoną czołobitnością. Gdy w 1634 r. pojawił się w tym mieście król Władysław IV, ordynat Tomasz Zamoyski porównał monarchę do samego… Boga. I to mu się opłaciło.
„Boję się, abym z radości, której w sercu swym skryć nie mogę, nie uniósł się słowem nieostrożnym. Ale rozumiem, że ani grzechu za to, ani przygany nie odniosę, gdy to wyznam, żem tak rad WKMści w swym ziemiańskim gnieździe, jakoby sam pan Bóg do mnie przyjechał, minąwszy to, żeś jest pomazańcem jego” — takimi słowami ordynat Tomasz Zamoyski witał króla. I dalej: „Nie wątpię, że i domowi memu i krwi oświadczasz łaskę swą dotknięciem progu (mego).
Ordynat na prima aprilis
Tomasz Zamoyski był synem Jana Zamoyskiego, założyciela Zamościa, kanclerza i m.in. hetmana wielkiego koronnego, oraz Barbary z Tarnowskich. Przyszedł na świat 1 kwietnia 1594 r. Przesądni rodzice obawiali się, że data urodzin ich męskiego potomka może mieć feralne następstwa. Dlatego 1 kwietnia zakazano w Zamościu żartów, kłamstw i drobnych oszustw związanych z obchodzonym w tym dniu prima aprilis (tak było podobno w Zamościu przez całe życie Tomasza Zamoyskiego). Skąd o tym wiemy?
„Razem z panem Zychinim byłem na obiedzie u ks. scholastyka. Tam rozmawiałem o genezie zwyczaju żartów oszukańczych w dniu dzisiejszym” — pisał w swoim diariuszu 1 kwietnia 1659 r. Bazyli Rudomicz, zamojski kronikarz i uczony. „Sądziliśmy, że jego przyczyną było wprowadzenie w błąd pewnego magnata i to w sprawie ważnej. W związku z tym pan Zychini opowiedział o zdarzeniu, jakie miało miejsce kiedyś w zajeździe: Gdy starosta lwowski Mniszek (Jan Mniszech) leżał pogrążony w głębokim śnie, pewien sługa innego szlachcica zobaczywszy go sądził, że jest nieżywy. Powiedział więc o tym swemu panu, a ten bardzo szybko nie patrząc na koszty, wystarał się o jego starostwo jako wakujące. Zwiedziony pomyłką nadaremnie poniósł koszty”. A następnego dnia pan Bazyli zanotował: „Za życia j. ośw. Tomasza Zamoyskiego kanclerza koronnego były zakazane (w Zamościu) żartobliwe oszustwa w dzień 1 kwietnia jako w dzień jego urodzin”.
Tę datę w dawnej Polsce zawsze traktowano z dużą podejrzliwością, nie tylko w życiu codziennym, ale nawet w dyplomacji. Na przykład zawarty 1 kwietnia 1683 r. antyturecki sojusz Rzeczypospolitej z Leopoldem I Habsburgiem antydatowano na 31 marca.
Magnat jakich mało…
Obawy miały swoje uzasadnienie. Tomasz Zamoyski był chłopcem bardzo wątłym. Uważano go także za pobożnego, ale dość niesfornego. Studiował w Akademii Zamojskiej (w latach 1603–1612) według indywidualnego programu ułożonego przez Szymona Szymonowica. Specjalnie dla niego ten uczony i poeta opracował instrukcję „O wychowaniu J. Mości Pana Tomasza”. Dla wychowanka napisał też specjalny słownik grecko-łacińsko-polski. Swoją pracę poeta musiał traktować sumiennie, bo Jan Zamoyski przykładał wielką wagę do kształcenia syna.
„Ty, Akademio Zamojska, córo moja luba. Ty równo dzielisz miłość mą z synem Tomaszem — pisał Jan Zamoyski. — Z równym staraniem jego i twoje początki pielęgnować ja będę; ciebie postanowiłem młodości jego przewodnikiem; tobie pieczę nad plemieniem moim powierzam”.
Jan Zamoyski zmarł, gdy Tomasz miał 11 lat. Po śmierci ojca młodzieniec wiele podróżował. Odwiedził m.in. francuski dwór królewski Ludwika XIII i papieża Pawła V. Był też w Anglii. W sumie w latach 1615–1617 przejechał ponad 10 000 kilometrów. Te wojaże kosztowały ponad 20 000 zł (za 6 zł można było wówczas kupić np. wołu). Jednak Tomasz wiele się z nich nauczył. Świetnie mówił po łacinie, niemiecku, francuski, włosku i innymi językami. Interesował się też matematyką, historią i wojskowością. W 1618 r. z inicjatywy Tomasza Zamoyskiego powstała w Zamościu słynna Szkoła Puszkarzy (artylerzystów). Była to pierwsza tego typu instytucja w kraju.
Zalety Tomasza zostały dostrzeżone. Już w wieku 23 lat (w 1618 r.) został mianowany wojewodą podolskim, a rok później — kijowskim. W tym czasie przejął też Ordynację Zamojską. W ten sposób stał się panem nie tylko rodzinnego Zamościa i okolicznych ziem, ale także niemal całej południowo-wschodniej Rzeczypospolitej. Nie tylko.
W 1620 r. Zamoyski ożenił się z Katarzyną Ostrogską. Dzięki temu mariażowi jego dobra powiększyły się o wniesione w posagu miasta: Tarnopol, Pawołocz, Raszków, Równe, Jarosław, Tarnów, do tego 220 wsi oraz 90 folwarków. Małżeństwo było udane także z innych względów. Zamoyskim urodziły się córki Gryzelda Konstancja i Joanna Barbara oraz syn Jan (późniejszy sławny ordynat Jan „Sobiepan” Zamoyski).
Młody ordynat i wojewoda nie stronił jednak od wojaczki. Wielokrotnie potykał się z oddziałami tatarskimi w okolicach Medyki, Baru i Tarnopola oraz z Kozakami, Szwedami i in. W 1628 r. został generalnym starostą krakowskim i podkanclerzym koronnym. Za jego rządów dokończono budowę zamojskich fortyfikacji i kolegiaty oraz m.in. postawiono nowy gmach dla Akademii Zamojskiej. Ufundował też kościół dla franciszkanów oraz wydał przywilej lokacyjny dla Tomaszowa Lub. (miasto nazwano jego imieniem). Ordynat wydał w Zamościu przywileje dla siedmiu cechów oraz sprowadził z Flandrii znakomitych sukienników.
Był w tym czasie jednym z najważniejszych dostojników Rzeczypospolitej. Utrzymywał ożywione kontakty z królem Władysławem IV Wazą. To zaowocowało w niezwykły sposób…
Ordynat i pogromca Rosjan
Po śmierci króla Zygmunta III Wazy nad Rzeczpospolitą pojawiły się czarne chmury. Trudny czas bezkrólewia postanowili wykorzystać Rosjanie. Ich 25-tysięczna armia ruszyła m.in. na Połock, Orszę, a 20 grudnia 1632 r. podeszła pod Smoleńsk, jedną z najważniejszych kresowych twierdz Rzeczypospolitej. Forteca była źle zaopatrzona i obsadzona nieliczną załogą.
Na odsiecz Smoleńska ruszyła jej 3-tysięczna armia pod wodzą Krzysztofa Radziwiłła, hetmana wielkiego litewskiego. Mogła ona jedynie utrudniać działania wroga, a nie stanąć do otwartej walki z przeważającymi siłami. Sytuacja stawała się krytyczna. Smoleńsk zasypywany gradem kul ze 150 dział bronił się ostatkiem sił. W połowie lipca obroniono wprawdzie potężny szturm, ale mury fortecy zaczęły się walić… Pomoc jednak miała nadejść. Oto 8 listopada 1632 r. dokonano wyboru nowego króla. Został nim Władysław IV Waza, syn Zygmunta III Wazy. Władcy udało się pozyskać podatki na zaciąg nowych wojsk. Znaczną ich część tworzyła tzw. piechota „cudzoziemskiego autoramentu”. Była to formacja werbowana wśród Polaków, ale szkolona — głównie przez doświadczonych oficerów z wojny trzydziestoletniej — na wzór zachodni (potem stała się podstawową formacją pieszą naszego wojska).
30 sierpnia 1633 r. Władysław IV na czele 20-tysięcznej armii Rzeczpospolitej (w tym 3000 groźnych, budzących postrach husarzy) pojawił się pod Smoleńskiem. Siły rosyjskie okopały się wokół miasta. Zdobywano jeden taki ufortyfikowany obóz po drugim. Po dwóch tygodniach Rosjanie zostali odepchnięci od Smoleńska.
Walki trwały jednak bardzo długo. W końcu polskim wojskom udało się otoczyć wrogą armię i zmusić do kapitulacji. Stało się to 25 lutego 1634 r. Zawarto pokój. Car zrzekł się ziemi smoleńskiej, siewierskiej i czernichowskiej, a Władysław IV zrezygnował z pretensji do rosyjskiego tronu.
Traktat polanowski zakończył wojnę z Rosją. Król skierował wojska na zagrożone Podole (istniała groźba konfliktu z Turcją), a sam ruszył na sejm do Warszawy, a potem wybrał się w kierunku Lwowa. Po drodze, w dniach 21–23 września 1634 r. odwiedził Zamość. Poprzedzała go sława zwycięzcy, wielkiego wodza i zbawcy ojczyzny. Władcę witano w Zamościu z niezwykłymi honorami. „Przeciwko któremu Pan Zamoyski wyjeżdżał ku Krasnemustawu do Sitańca w karecie, jazdy przed sobą sług ozdobnych mając znaczne grono, a potkawszy się z królem, w dom swój zapraszał” — relacjonował jeden z naocznych świadków.
To wtedy ordynat wygłosił w Sitańcu powitalną orację.
Majestat to nie zgniłe próchno
„Takiemeś Panem, że nie murem, nie krwią poddanych zasłaniasz dostojeństwo swoje, ale poddane i same mury piersiami swemi królewkiemi zastępujesz. Nie świeci się majestat WKMści jak zgniłe próchno w domowym kącie, ale szczęśliwie nastawszy, na troje razem w jednym roku jako słońce oświecasz swe ziemie, wszystko odżywiasz, uspokajasz, miecz twój królewski nie chcesz aby w pochwie zardzewiał, rozszerz nim szczęśliwie zewsząd granice swe — mówił Zamoyski królowi. — Niechże Pan Bóg do końca wszystkie gressus (kroki — dop. autor) WMKści błogosławi”.
Ordynat zachęcał też króla, aby deptał „kopytem konia swego kraj nieprzyjacielski” i poddanych „szczęśliwe ziemie, aby obumarłe ożyły”. Dzięki temu miały być potem „bujniejsze”. Zostało to przyjęte bardzo łaskawie.
Król — m.in. w towarzystwie braci przyrodnich, Jana Kazimierza i Aleksandra Karola — „raczył” wjechać do Zamościa. Witało go tam kanonadą z dział i strzelb 800 ordynackich piechurów. Potem były wspaniałe uczty i bale. Pojawiły się też wieści, które spowodowały, że król miał w Zamościu szampański humor. W bitwie pod Nordingen w Bawarii, rozegranej między wojskami szwedzkimi i cesarskimi w dniach 5–6 września 1634 r., Szwedzi ponieśli dotkliwą klęskę.
Po wizycie w Zamościu król pojechał do Tomaszowa (nocował tam w nocy z 23 na 24 września), a potem do Lwowa. O oddanym mu Zamoyskim nie zapomniał. Ordynat otrzymał po tej królewskiej wizycie nominację na zaszczytne stanowisko kanclerza wielkiego koronnego. Człowiek je sprawujący był pierwszym urzędnikiem w kraju i kierował na przykład polityką zagraniczną.
Zwątlony bólami
Ordynat nie cieszył się długo tym zaszczytem. Cierpiał na podagrę, czyli odmianę dny (związaną ze złą przemianą materii), i artretyzm. Choroba objawiała się częstymi przewlekłymi zapaleniami stawów i napadami silnego bólu. Tomasz Zamoyski był z tego powodu często apatyczny (mówiono, że ma trudny charakter). Leczył się wszystkimi dostępnymi wówczas metodami. Nic jednak nie pomogły lecznicze wyjazdy do Czech czy włoskiego Loretto (w 1633 r.). Zmarł, „zwątlony ustawicznymi bólami”, 8 stycznia 1638 r. Miał wówczas 44 lata.
„Nierychło podobno takiego urzędnika, tak godnego senatora, tak wiele języków umiejącego, tak w polityce wyćwiczonego usłyszy izba kanclerska” — pisał po jego śmierci z żalem Stanisław Łubieński, podkanclerzy koronny i królewski sekretarz.
Wzór kresowego żołnierza
Prywatne oddziały Zamoyskich broniły twierdzy Zamość, ale też zdobywały Toruń oraz uczestniczyły w wielu ważnych kampaniach wojennych. Służyli w nich świetni żołnierze. Jednego z nich zwano „biczem Tatarów”. Jego nazwiskiem matki na Krymie straszyły nieposłuszne dzieci!
„23 lutego 1630 r. żałośna wiadomość przyszła z Ukrainy o zejściu z tego świata pana Chmieleckiego, którego wrzód w gardle umorzył: anginam go zowią lekarze. Z tej nowiny pan Zamoyski był wielce żałośny, iż i sługi potrzebnego, męża dzielnego pozbył” — pisał Stanisław Żurkowski, sługa ordynata Tomasza Zamoyskiego.
Sławny pogromca Tatarów
Stefan Chmielecki herbu Bończa pochodził z ubogiej szlacheckiej rodziny z ziemi rawskiej. Doświadczenie wojskowe zdobywał w prywatnych oddziałach książąt Ostrogskich i Koreckich. Brał udział m.in. w batalii moskiewskiej toczonej przez króla Zygmunta III oraz w tzw. wyprawie mołdawskiej hetmana Stanisława Żółkiewskiego. Cudem udało mu się ujść spod Cecory.
„Zachował mnie pan Bóg na dalszą posługę Rzeczypospolitej i Mści mego MPana” — pisał o tym wydarzeniu 29 września 1620 r. w liście do ordynata Tomasza Zamoyskiego (jego żona pochodziła z Ostrogskich).
W lipcu 1621 r. Tomasz Zamoyski przyjął Stefana Chmieleckiego do służby. Jednym z jego obowiązków było strzeżenie magnackich posiadłości na Podolu przed najazdami Tatarów. Zasłynął wówczas jako wybitny dowódca. Już we wrześniu 1621 r. w okolicy Tarnopola „zgromił zagon jeden i więźniów niemało przywiódł”. Trzy lata później na czele niewielkiego „podjazdu” wpadł we wsi Zalesie na 1500 Tatarów. Rozbił ich, ale został trafiony strzałą w prawy bok. Na szczęście rana zagoiła się podobno szybko.
Kilka tygodni później hetman Stanisław Koniecpolski powierzył mu dowództwo nad swoją lekką jazdą. Na jej czele uderzył na kolejny duży oddział Tatarów, zmusił go do przeprawy przez Dniestr, a potem ścigał kilkadziesiąt kilometrów, aż do Chocimierza. To był wówczas nie lada wyczyn. Dzięki wstawiennictwu ordynata Zamoyskiego oraz hetmana Koniecpolskiego król Zygmunt III mianował odważnego kresowego dowódcę chorążym bracławskim. W 1625 r. Chmielecki brał udział w wyprawie przeciw Kozakom na Ukrainie (znów dowodził tam oddziałem zamościan).
Szaleńczą odwagą wykazał się rok później. Na czele niewielkiego oddziału uderzył na obóz tatarski, w którym znajdował się Mehmed III, chan krymski. Wprawdzie Polacy musieli szybko się wycofać, ale udało im się odbić jasyr tatarski oraz wiele koni. Za ten wyczyn awansowano Chmieleckiego do stopnia regimentarza wojsk stacjonujących na Ukrainie (już wtedy nie był dowódcą, ale „protegowanym” Zamoyskiego). Był to niesłychany awans.
Krym dla Rzeczpospolitej
Chmielecki stał się jednym z najważniejszych dostojników w państwie. Nadal wojował z najeźdźcami. Gromił Tatarów — „jak nikt przed nim” — w kilkudziesięciu bitwach, m.in. pod Białą Cerkwią (1626 r.), gdzie uwolnił mnóstwo polskich jeńców, w tym dzieci („które potem wozami drabiniastymi wożone były do Lwowa i do innych miasteczek i od swoich poznane i odbierane”), czy Bursztynowem.
W batalii pod Gniłą Lipą (1629 r.) wziął do niewoli 2000 ordyńców, w tym Islam Gereja, późniejszego chana krymskiego. Był też… wizjonerem. Jak pisze Adam Andrzej Witusik, Chmielewski snuł plany zajęcia dla Rzeczpospolitej całego Krymu. Chciał tego dokonać wspólnie z Kozakami. Dzięki takim pomysłom oraz licznym zasługom zyskał popularność. „Oceniając jego usługi, kanclerz Zamoyski wyrobił mu u króla województwo z podziwem wszystkich, że prostego szlachcica i swojego sługę wyżej od siebie podniósł w znaczeniu” — notował z uznaniem jeden z kronikarzy. Pisali o nim z podziwem także ówcześni poeci: „Tu Chmielecki, co gromić nauczył Tatary, / I wiatr w polu uganiać, co przedtem do wiary, / Nie zdało się podobne, że w Krymie tuliły, / Ile kroć matki dzieci swoje nim straszyły” — czytamy w jednym z wierszy.
Gdy na początku 1630 r. Chmielewski otrzymał urząd wojewody kijowskiego, zyskał też godność senatorską. Nie cieszył się nią długo. Zmarł kilka tygodni po tej nominacji. Stało się to w lutym 1630 r. w Nowym Międzybożu. „Nie umarł, jako gnusowie umierają” — chwalił go po śmierci jeden z kronikarzy.
Tak oszałamiająca kariera nie była jednak w wojskach Zamoyskich regułą. Wprawdzie znamy nazwiska niektórych oficerów (byli nimi często cudzoziemcy, np. Marcin van der Schleche, Otton Fitinghoff, Georg Kaur, Berekaczy, Baszkay, Wormbs czy niejaki Eder), ale ich służba była mniej malownicza.
Proch z zamojskiego laboratorium
Prywatne oddziały miały ogromne znaczenie dla obronności Rzeczpospolitej, zwłaszcza pod koniec XVI i na początku XVII w. Zamoyskim były potrzebne m.in. do obrony potężnej zamojskiej twierdzy oraz do odstraszania zapędów agresywnych szlacheckich sąsiadów. Wojsko było także doskonałym argumentem w grze politycznej (podkreślało znaczenie magnatów) oraz… ozdobą dworów.
Magnackie roty husarzy, hajduków, kozaków czy piechoty prezentowały się o niebo lepiej niż państwowe tzw. wojska kwarciane. Były też lepiej uzbrojone. Zamoyscy mieli znakomicie wyposażony arsenał (cekhauz), „laboratorium”, gdzie wytwarzano proch, i własną ludwisarnię. Jerzy Dous, holenderski podróżnik i uczony, przebywał w Zamościu w 1598 r. Miał okazję oglądać miejscową „zbrojownię”. Ilość i jakość znajdującego się tam „sprzętu” wprawiła go w zdumienie. „Oprowadzając mnie po niej hetman Zamoyski mówił, że mieści ona wyłącznie przyrządy wojenne, które udało mu się zdobyć na wrogu, w znacznej mierze na Niemcach i Tatarach, przede wszystkim zaś na Moskwie, gdy wojskami dowodził podczas wojny, prowadzonej przez owego wielkiego króla Batorego” — pisał Dous.
Nie był to tylko „paradny” zbiór kolekcjonerski. Ustanowiona w 1589 r. na podstawie konstytucji sejmowej Ordynacja Zamojska miała utrzymywać na stałe 200 żołnierzy. Byli opłacani przez Zamoyskich, ale w razie potrzeby mieli być używani do „obronności kraju”. Żołd dla tego wojska opłacano też ze skarbu Ordynacji. Miasta płaciły na to specjalne podatki, np. prochowe, kotłowe. Odpowiednie „grzywny” na ten cel uiszczali także Żydzi.
Jak wyglądali prywatni wojacy z Zamościa? Od czasów Tomasza Zamoyskiego, II ordynata, żołnierze nosili jednolite błękitne mundury. W XVIII w. zaczęły natomiast dominować w ich strojach kolory żółty i czerwony. Uzbrojeni byli m.in. w muszkiety, berdysze, szable, pałasze i piki. Dowodzili nimi najczęściej oficerowie ze szlacheckim rodowodem. Dawało im to możliwość awansu społecznego i majątkowego, Przykładem może być oczywiście Stefan Chmielecki.
Tatar za 4 złote
W 1594 r. stała załoga twierdzy Zamość składała się ze 120 żołnierzy, w tym 20 strzelców, i dwóch puszkarzy. Wspomagali ich m.in. uzbrojeni Kozacy. Jan Zamoyski „trzymał przy sobie” także sześciu Tatarów, którzy służyli mu m.in. w charakterze posłów i tłumaczy (za służbę otrzymywali kwartalny żołd w wysokości 4 złotych). W drugiej połowie XVII wieku w skład załogi wchodziło 240 żołnierzy, w tym 18 oficerów, w 1704 r. było ich 260, a w 1715 r. — 170. Tuż przed pierwszym rozbiorem Polski w twierdzy zamojskiej naliczono natomiast 114 piechurów, 27 leibdragonów, 41 tzw. dragonów polskich oraz 18 artylerzystów.
Reprezentowali różne rodzaje wojsk. W XVIII w. w skład garnizonu wchodziły np. trzy kompanie dragońskie: kapitańska, muszkieterska i grenadierska. Wspomagały ich oddziały husarii nadwornej, dragonii i artylerii. W 1769 r. w skład zamojskich wojsk weszła także orkiestra złożona z 11 „kapelistów” (doboszy i trębaczy). Wojaków wspierali także cywile — mieszczanie i chłopi. Ludność była zobowiązana do wystawiania w razie potrzeby uzbrojonych pachołków.
Zamoyscy zaciągali czasami — oddziały, które były znacznie liczniejsze od tych stacjonujących w Zamościu lub w magnackich latyfundiach. Np. na wyprawę moskiewską w 1579 r. hetman Jan Zamoyski poprowadził 600 „własnych” piechurów polskich, 200 węgierskich oraz 200 żołnierzy szkockich, zwerbowanych w Gdańsku. Wybrały się tam też liczne prywatne oddziały jazdy.
Zamojska piechota była też trzonem regimentu stworzonego przez Jana „Sobiepana” Zamoyskiego. Powstał on w 1656 r. Owi wojacy walczyli w wielu kampaniach wojny polsko-szwedzkiej, m.in. w oblężeniu Torunia. W 1692 r. król Jan III Sobieski zażądał natomiast do „operacji na Ukrainie” 200 zamojskich dragonów.
Nie tylko gmachy i kamienice
Wojska ordynackie zlikwidowano w 1772 r., po wcieleniu zamojskiej twierdzy do monarchii habsburskiej. Jednak jeszcze w XIX w. Zamoyscy formowali wojskowe oddziały, nie uważano ich już jednak za prywatne. Jak zauważył historyk Eugeniusz Janas, w 1809 r. ordynat Stanisław Kostka Zamoyski utworzył 17. Pułk Piechoty Księstwa Warszawskiego. Natomiast w 1831 r., dzięki wsparciu finansowemu Konstantego Zamoyskiego, utworzono 5. Pułk Ułanów, zwanych „zamojskimi krakusami”.
Kozacy pod Zamościem
„Mówicie, dla Tatarów nie macie żadnych skarbów. Dobrze oni sobie nagradzają i głowami waszymi, jako żonami, tak i dziatkami” — groził Bohdan Chmielnicki oblężonym mieszkańcom Zamościa. Nic nie wskórał. Dumne miasto stawiło siłom kozacko-tatarskim skuteczny opór.
W 1648 r. sytuacja Rzeczypospolitej była wyjątkowo trudna. We wrześniu polska armia, złożona z zaciągów wojewódzkich i prywatnych pocztów, poniosła druzgocącą klęskę w bitwie z kozackimi wojskami zbuntowanego Bohdana Chmielnickiego pod Piławcami. Nie uległa w boju. Polacy panicznie uciekli na samą wieść o pojawieniu się u boku sił kozackich głównej tatarskiej ordy. Wśród uciekających z pola bitwy był m.in. książę Jeremi Wiśniowiecki, opiewany przez Sienkiewicza wódz i bożyszcze szlachty.
Ostatnia zapora
„Wielu (…) nie mogących uciec zostało wymordowanych (…) i poległo wśród mąk strasznych i gorzkich” — pisał o „postępach” kozacko-tatarskiej armii Natan ben Mojżesz Hannower, XVII-wieczny żydowski kronikarz, talmudysta i kabalista (podczas kozackiej rebelii mieszkał w Zasławiu). I dalej: „Z jednych zdarto skórę, a ciało rzucano psom na żer, innym obcięto ręce i nogi (…), przez ich ciała przejeżdżały wozy i tratowały ich konie. Innym zadawano tyle ran, że byli bliscy śmierci i rzucano ich na ulicę; nie mogąc rychło umrzeć, tarzali się we krwi, aż uszła ich dusza: innych grzebano żywcem. Dzieci zarzynano na łonach matek: wiele dzieci pocięto w kawały jak ryby. Kobietom ciężarnym rozpruwano brzuchy i wsadzano żywego kota do wnętrza i tak zastawionego przy życiu zaszywając brzuchy. I wieszali niemowlęta na piersiach matek, inne dzieci nabijano na rożen i tak pieczono”. To miała być kolejna tortura, także dla rodziców tych ofiar. „Przynoszone (je) matkom, aby jadły ich mięso (…) — ciągnął swoją ponurą opowieść Hannower. — Kobiety i dziewice bezcześcili, z kobietami spali w obecności ich mężów”.
Samuel Fajwisz, inny kronikarz żydowski, wyliczył, że podobny los spotkał mieszkańców ponad 200 miejscowości. „Wszystko to czynili gdziekolwiek dotarli, nie inaczej postępowali z Polakami, a szczególnie księżmi — notował Natan Hannower. — Gdziekolwiek znalazła się szlachta, sług zamkowych, Żydów, urzędników niedobrych, wszystkich zabijano, nie szczędząc ni niewiast, ni dzieci” — pisał także jeden z ruskich kronikarzy. „Majętności rabowano, kościoły palono, księży zabijano, zamki, dwory szlacheckie, domy żydowskie niszczono, nie przepuszczając ani jednego”.
Pożoga wojenna szybko ogarnęła całe Zadnieprze oraz większość województw czernihowskiego, kijowskiego i bracławskiego. Szlak wojsk kozacko-tatarskich znaczyły trupy pomordowanych ludzi, zgliszcza miast, wsi i przysiółków (niszczono nawet sady owocowe). W końcu buntownicy dotarli pod Lwów, który musiał zapłacić im sowity okup.
W październiku 1648 r. ta dzika, rozbestwiona armia ruszyła dalej na zachód. Na drodze w głąb Polski stanęła jej ostatnia zapora — potężnie ufortyfikowany Zamość.
Pełno było ludu
Wojska Chmielnickiego zostały jednak mocno uszczuplone. Pod Lwowem opuściły je liczne oddziały tatarskie pod wodzą kałgi Krym Gereja. Dlaczego? Były one „objuczone jasyrem” — jeńcami z Rzeczypospolitej. Skośnoocy najeźdźcy ruszyli ze swoimi licznymi niewolnikami na Krym. Zarobili zapewne krocie. Wielu jeńców zostało sprzedanych (osłabiona Rzeczypospolita nie mogła ich wykupić). Nigdy nie zobaczyli już ojczystych stron. Młode branki trafiały na tureckie targi, a potem m.in. do haremów; mężczyźni byli np. przykuwani do galer lub zatrudniani do ciężkich, wyniszczających prac.
Mieszkańcy południowo-wschodniej części Rzeczpospolitej chcieli uniknąć takiego losu. Uciekali na zachód. Tak robili przedstawiciele znakomitych rodów, żołnierze, chłopi — wszyscy. Po bitwie pod Piławcami w Zamościu schronił się m.in. Jeremi Wiśniowiecki. Nie bez powodu. Jego żoną była Gryzelda, siostra Jana „Sobiepana” Zamoyskiego, ówczesnego ordynata i właściciela Hetmańskiego Grodu. Wiśniowiecki początkowo objął dowództwo wojskowe w mieście. 27 października wyjechał jednak na elekcję do Warszawy. Zabrał ze sobą 5-tysięczny korpus jazdy, która została sformowana m.in. w Zamościu.
„Naczelny wódz opuścił Zamość nie przygotowawszy go należycie do obrony: nie postarał się o dostateczne zaopatrzenie w żywność, nie wyprowadził nieprzydatnej w takim rodzaju działań jazdy (część konnych w mieście została –dop. autor) oraz nie ewakuował zbędnej ludności cywilnej, co przy skąpym zaopatrzeniu miasta w żywność spowodowało w konsekwencji podczas oblężenia głód i wybuch epidemii” — wyliczył historyk Adam Andrzej Witusik.
Dowództwo po Wiśniowieckim objął Ludwik Weyher, dziarski kasztelan elbląski, który przyjechał do Zamościa 10 października. Do stałej załogi miasta (liczyła wówczas ok. 2200 żołnierzy), dołączyło 200 rajtarów i ok. 1200 piechurów. Jednak ludzi w mieście było znacznie więcej. Miasto było przepełnione do granic możliwości. „Nie tylko w domach po trzechset i więcej, ale po ulicach, pod murami, pod płotami na dachach pełno było ludu” — notował jeden z ówczesnych kronikarzy.
Obrońcy zatarasowali m.in. kamieniami i ziemią forteczne bramy i furty.
Sto tysięcy pod Zamościem
Początkowo ochoty do stawienia czoła znienawidzonym najeźdźcom nie brakowało. Do obrony zamojskiej twierdzy stawili się także zgromadzeni w mieście uchodźcy z okolicznych majątków, a także z ogarniętego wojenną pożogą Wołynia i Podola (była to głównie szlachta), ok. 1000 mieszczan, a nawet studenci zamojskiej Akademii. W sumie załoga fortecy składała się z ok. 4500 osób. Obrońcy dysponowali m.in. 65 działami i moździerzami. Ich przeciwnicy byli jednak wielokrotnie silniejsi.
Po marszu spod Lwowa oddziały Chmielnickiego dotarły do Tomaszowa. Część mieszkańców miasta schroniła się w okolicznych lasach. Ich obawy okazały się słuszne. Tatarzy spalili wiele zabudowań (140 domów) i zniszczyli miejskie umocnienia obronne. Zrabowali też dobytek mieszkańców.
Sam Chmielnicki podobno przebywał w Tomaszowie Lub. dwa dni. Odbywał tam narady wojenne i przyjmował posłów. Potem ruszył dalej. Główny obóz założył w okolicy miejscowości Łabunie, kilka kilometrów od Zamościa. Przygotowywał się tam do ataku. 6 listopada z murów zamojskiej twierdzy ujrzano pierwsze wrogie oddziały. Poprzedzały je dymy i łuny pożarów. Płonęły okoliczne wioski, a potem przedmieścia. Obrońcy patrzyli na to ludzkie mrowie z trwogą. „Przyszedł Chmielnicki z Tuhaj-bejem zrazu z kilkunastoma tysiącami komunika (była to tylko jazda, bez wozu, taboru i armat — dop. autor) pod Zamość i stanął w Łabuńkach zaraz za przedmieściem zamojskim — pisał m.in. Jerzy Szornel, zamojski podskarbi. — Którego też dnia i my przedmieścia wszystkie dopaliliśmy, począwszy na trzy dni przedtem palić”.
Pierwsze przybyły pod Zamość oddziały jazdy, a następnie długie szeregi piechoty kozackiej, chłopskich powstańców (tzw. czerni) oraz działa. W sumie pod Zamość ściągnęła armia składająca się z kilkudziesięciu tysięcy groźnych, uzbrojonych wojowników. Niektóre źródła podają, że było ich ponad 100 tysięcy!
Szturm
Bohdan Chmielnicki zdawał sobie sprawę ze swojej przewagi. W mieście były tłumy ludzi, a żywności dla nich niewiele. Próbował rokowań, domagał się okupu. Obrońcy się na to nie zgodzili. „Skarbów tu niczyich u nas nie masz, z których by Tatarom zapłata należała się” — pisali hardo obrońcy Zamościa w liście do Bohdana Chmielnickiego z 7 listopada. „Mówicie, dla Tatarów nie macie żadnych skarbów. Dobrze oni sobie nagradzają i głowami waszymi, jako żonami, tak i dziatkami — odpowiedział na to Chmielnicki. — Spodziewajcie się na jaki posiłek, nie wiem, jeśli go doczekacie”. W innym liście pisał do zamościan w łagodniejszym tonie: „Życzymy tego, abyście WMście wojny z nami nie chcieli i dobrą wolą, jak lwowianie, zgodzili się (na okup), a my WMściom ślubujemy, że zaraz ze wszystkimi wojskami i ordami od miasta odstąpimy i włos z głowy WMściom nie spadnie”.
Rokowania spełzły na niczym. Najeźdźcy „ogarnęli” pola wokół Zamościa (ich łupem padły liczne stada bydła i koni) oraz rozpoczęli budowę umocnień. Przekopali też jedną z grobli i spuścili wodę ze stawu od południa twierdzy. Ułatwiło im to dostęp do fortecznych murów. Rozpoczął się ostrzał Zamościa. „Z naszych tylko jeden z działa zabity w mieście, a drugi na wale z samopału w kamienicach, zaś w zamku (chodziło zapewne o pałac — dop. autor) i kościele, znaki poczynione od kul” — relacjonował jeden z zamojskich dworzan.
To był początek. Chmielnicki zarządził szturm. W nocy z 9 na 10 listopada wojska kozacko-tatarskie ruszyły na forteczne mury od strony Przedmieścia Janowskiego. Nic nie wskórały, bo „ich z armaty odparto”. Nie powiódł się także atak, który zaplanowano następnej nocy. To ostudziło zapał Chmielnickiego. Zmienił taktykę. Rozpoczęła się blokada twierdzy (pomimo protestów rozjuszonych Kozaków pod wodzą niejakiego Czarnoty).
W oblężonym Zamościu szybko zaczął jednak panować głód, rozprzestrzeniały się choroby. Morale obrońców nadwątliły również kozackie posiłki pod wodzą krwawego wodza Krzywonosa (widziano nowe oddziały z murów) oraz obliczone na wielką skalę przygotowania do szturmu. Kozacy wykonali „srogie” dębowe drabiny, po których chcieli wdrapać się na mury.
Wolność za 20 tysięcy
Załoga twierdzy nie mogła liczyć na odsiecz pomimo listów z prośbami o nią, słanych do Wiśniowieckiego. Jednak Chmielnicki także miał kłopoty. Jego armia nie była przygotowana do długiego zimowego oblężenia. Zaczęły jej doskwierać listopadowe chłody. W tej sytuacji doszło do kolejnych rokowań. Rozpoczęły się one 11 listopada, jak odnotowano o godz. 2 po południu. Potem delegacja zamościan — w jej skład weszli m.in. Jerzy Morochowski i Aleksander Gruszecki — wybrała się do wrogiego obozu. Chmielnicki pokazał przygotowania do szturmu, co zrobiło na posłach wrażenie. Następnie wymieniono się listami 13 i 15 listopada. Efekt? Chmielnicki zadowolił się w końcu dość niskim okupem.
„Za lekkimi bardzo kondycjami stanęło tedy, że 20 000 zł pozwolono dać Chmielnickiemu, żeby od miasta odstąpił, nie palił, ani pustoszył, więźniów wypuścił” — pisał z wyraźną ulgą podskarbi Jerzy Szornel. Na okup złożyli się wszyscy obrońcy. Szlachta i duchowieństwo ofiarowali 6600 zł, mieszczanie zamojscy — 5500 zł, Żydzi — 3000 zł, a Ormianie — 359 zł. Po zapłaceniu okupu Chmielnicki uwolnił 20 szlachcianek więzionych przez Kozaków.
23 listopada wrogie wojska odstąpiły od miasta. Chmielnicki zarządził odwrót swojej armii w kierunku Ukrainy. Najwyższy był już czas… Obrońcy fatalnie znosili trudy oblężenia.
„Ludzie pochorzeli, trupa wszędzie pełno, niedostatek piwa, chleba i inszej żywności, konie i dobytek od niedostatku pozdychały, pełne ich ulice i rynki, za czym smród wielki i nieznośny” — pisał Jakub Śmiarkowski, świadek tamtych wydarzeń.
W wyniku ostrzału uszkodzone zostały pałac rodziny Zamoyskich, kościół Franciszkanów, kolegiata i część kamienic. Straty atakujących także były olbrzymie. Według relacji niejakiego Kunakowa, posła carskiego, podczas oblężenia Zamościa mogło zginąć nawet 3000 Kozaków i Tatarów; niektóre źródła mówią nawet o 35 000. Według tradycji owi zabici zostali pochowani w zbiorowych mogiłach na tzw. cmentarzu tatarskim. Był to otoczony wałem plac przylegający do zamojskiego cmentarza prawosławnego. Ta nekropolia została zniszczona. Teraz stoi tam wieżowiec (ul. Wyszyńskiego 30).
Zamość nie został przez wojska Chmielnickiego zdobyty. Obrońcy oraz miejskie fortyfikacje zdały swój pierwszy wojenny egzamin. Ogólne straty były jednak ogromne. Niemal cała Zamojszczyzna w promieniu kilkudziesięciu kilometrów wokół twierdzy została zniszczona lub splądrowana. Po najeźdźcach pozostały zgliszcza domów i gospodarstw. Ile osób zabito, ile powleczono w jasyr? Trudno to oszacować.
Dobroduszna twarz mieszczanina
Niezwykłe pamiętniki Jana Golliusza zostały spisane w latach 1650—1653. Autor opisuje w nich epidemię dżumy, która nawiedziła miasto, spalenie na stosie pewnej… podpalaczki z podzamojskich Bortatycz oraz różne sprawy kryminalne. Obserwował także wyjazd ordynata Jana „Sobiepana” Zamoyskiego na słynną wyprawę żwaniecką.
Pamiętniki Goliusza wydał w 1891 r. Józef Kallenbach. On także wyszperał informacje na temat życia owego pamiętnikarza z XVII w. Czytamy tam, iż Golliusz urodził się w 1634 r. w bliżej nieokreślonej miejscowości Bebra (w niektórych źródłach czytamy, iż miejscem jego urodzenia był Bełz).
Nie wiadomo kim był jego ojciec, ale jego matka z domu Bergemanówna, na pewno należała do starszej, „szacownej generacji” zamojskich mieszczan.
Kilku pospołu chowano
Jan Golliusz pochodził z rodziny kalwińskiej. W wieku 16 lat został wysłany z Zamościa na studia w Lipsku. Uczył się tam podobno dwa lata. W czerwcu 1652 r. wrócił do Zamościa. Czas był wówczas w kraju bardzo niebezpieczny. Rzeczpospolita walczyła z Kozakami, których wspierali Tatarzy. W Zamościu wiele się o tym mówiło. W mieście wybuchła także straszna epidemia dżumy. Czytamy o tym w zapiskach Golliusza.
„Rozruch jakiś i trwogi z strony Kozaków byli nastąpili, tak że co żyło, na głowę poczęło się cisnąć do miasta (…)” — notował. A dalej zauważył: „Wiele ludzi i mieszczan z Zamościa rozjechało się częścią do Biłgoraja, częścią tysz do inszych wsi i miasteczek, a to dla plagi Boskiej, morowego powietrza, które straszliwie niszczyło ludzi, prawie aż ku samemu Bożemu Narodzeniu nie przestając. I nie tylko w Zamościu, ale i wszędzie po okolicznych wsiach i miastach idem nulum turpebat (to każdego drętwiło)”.
Ofiar było mnóstwo. „W Zamościu jakom słyszał z relacji postronnych, że przez ten czas 500 ludu miało umorzyć według wiadomości burmistrzowej” — pisał kronikarz.
To były oficjalne dane. Na marginesie swoich zapisków Golliusz zanotował, iż mogło w tym czasie umrzeć w mieście nawet 700 osób. Z powodu wielkiej liczby ofiar pochówki odbywały się w sposób pośpieszny i niedbały.
„Ach, jak sprośnie i żałośnie lud był chowany, na prostych go jeno, czymkolwiek przykrywszy, noszono w nosidłach i dół wykopawszy, z szatami jako obrany chodził i kilku pospołu chowano” — opisywał Golliusz. „Może się wrócić (morowe) powietrze, gdy większa w jednym domu frekwentia ludzi, tedy p. Szeps z łaski swej, któremu Panie Boże to nagradzaj, do kamienicy swej mnie przyjął, u stołu i łóżka, i mieszkania przez wszystek czas nie żałując”.
Rodzinę Golliusza epidemia ominęła. Zaczął wówczas „bakałarzować”. Tak o tym pisał w swoim pamiętniku: „13 listopada (1652 r.) Pani Bergemanowa z rąk swych oddała mi do instituowania czytać i pisać Krzysię, córkę Dobrodzieja księdza Daniela, tylko, że tępa bardzo w tych rzeczach była”.
Sam bakałarz także się dokształcał. Korzystał w tym celu ze zbiorów ksiąg Akademii Zamojskiej. Obszerną listę takich lektur także można znaleźć w zapiskach Golliusza. Wśród nich znalazła się m.in. słynna „Utopia”, której autorem był Tomasz Morus.
Wyprawa żwaniecka
Ważnym wydarzeniem w życiu Golliusza była śmierć jego matki. Kobieta rozstała się z tym światem w marcu 1653 r. "Pogrzeb zaraz Pani Matki odprawował się bardzo pięknie. Pochowana jest u Fary (chodzi o kościół farny, czyli parafialny, czasami określenie fara odnosi się także do terytorium parafii) na cmentarzu, podle brata swego, nieboszczyka Matiasza Bergemana, właśnie u drzwi wielkich kościelnych, kędy od bramy i od stajni pańskiej na cmentarz chodzą" – pisał 21 marca 1653 r. Golliusz. "Tegom tysz dnia wraz zrzuciwszy niemieckie szaty, polskąm żałobę przyoblókł".
Golliusz odnotował w swoim pamiętniku także ważne wydarzenia z życia XVII-wiecznego miasta. „We wrześniu był poseł kozacki Anton w Zamościu w kilkadziesiąt koni, którzy go strzegli, stał gospodą u p. Annanta, skąd potem prowadzono go do zamku (pałac Zamoyskich) i tam do czasu słusznego miał bydź” — zauważył kronikarz. „5 września. Jego Mość P. Starosta Kałuski (Jan »Sobiepan« Zamoyski, trzeci ordynat zamojski), a Patron nasz wyjechał, oby szczęśliwie do obozu”.
Skąd taka troska? Zamoyski ruszał wówczas na czele własnych oddziałów na słynną wyprawę żwaniecką. Była ona zorganizowana przeciwko połączonym siłom Bohdana Chmielnickiego i Islam III Gereja. Na czele wojsk polskich stanął wówczas król Jan II Kazimierz. Nasza armia była jednak źle wyposażona i jakoś nie kwapiła się do boju. Tym bardziej, że Tatarów i Kozaków było w sumie ponad 55 tys., a wojska Rzeczpospolitej liczyły jedynie ok. 30 tys. żołnierzy. W końcu wyprawa okazała się tylko ciągiem potyczek: większych i mniejszych. Całość zmagań podsumował w połowie XIX w. ks. Michał Krajewski: „Król w miesiącu październiku posunął się pod Żwaniec, gdzie po różnych mniejszych utarczkach stanęła na koniec ugoda z Tatarami dnia 16 grudnia”.
Jan „Sobiepan” Zamoyski w latach 1648—1653 wielokrotnie stawał na czele swoich oddziałów w obronie kraju. Kampanie wojenne poważnie nadszarpnęły jego dobra, głównie na Podolu. W Zamościu mieszczanie byli raczej bezpieczni. Kłopotów im jednak nie brakowało.
Wyznania na stosie
Tak było w listopadzie i grudniu 1653 roku: "Będąc u jednej dziwki na posiedzeniu rzemieślniczkowie tam się poswarzywszy, jeden złotniczek ciął w łeb bednarczyka szablą, bezbronnego, od którego razu (cięcia) lecząc podobno tylko tydzień, umarł" – notował Golliusz. "Dekret padł na złotniczka, aby mu szyję uciąć, jednakże księża pojednali stronę (chodzi o krewnych zmarłego), że dali to na okup".
Inna sprawa jeszcze bardziej rozgrzała rozedrgane emocje zamojskich mieszczan. „19 grudnia. Kryminalna sprawa toczyła się w sprawie podpalenia. A to jedna niewiasta z Bortatycz spaliła chałup dwie, w których i dziecię małe zgorzało” pisał kronikarz. „Tak na torturach, jako i bez przymusu przyznała się do uczynku”.
Obwiniła wówczas także o podpalenie pewnego mężczyznę z Boratatycz. Nie wiadomo czy sąd jej uwierzył. Tak czy owak, kobieta została skazana na okrutną śmierć. „Ponieważ była niskiego stanu, według prawa, czym wojowała, od tego zginęła” — tłumaczy kronikarz. „Że spaliła, ją tyż na stosie drew spalono, gdzie jusz leżąc na stosie znowu pod sumieniem zeznała i z tym umirała”.
Ponownie wówczas przekonywała, iż na pomysł podpalenia chałup wpadła wspólnie z obwinianym wcześniej mężczyzną. Jednak tego czynu dokonała, na ich zlecenie, inna niewiasta z Siedlisk, która zresztą była… czarownicą.
Pod koniec 1653 r. zapiski Jana Golliusza urywają się. „Jakie były dalsze koleje życia Golliusza, nie da się z księgi jego oznaczyć” — zastanawiał się Kallenbach. „Wśród zawieruchy wojen kozackich, wśród zalewu szwedzkiego, ginie nam z oczu mieszczanin zamojski. W rękopisie spotykamy tylko luźne dowody, że w roku 1657 i 1660 bawił Golliusz w Zamościu”.
Kallenbach ustalił to m.in. na podstawie jednego z weksli podpisanych przez Jana Golliusza. Kronikarz był wówczas podobno jednym z sekretarzy ordynata. Archiwizował listy słane ze Szwecji oraz słane tam odpowiedzi. Takich dowodów na związki z Zamościem jest jednak więcej.
„Pan Jan Golliusz, wracając z Węgier, odwiedził nas jako najlepszy z przyjaciół” — notował np. 16 stycznia 1670 r. w swoich pamiętnikach Bazyli Rudomicz, profesor Akademii Zamojskiej, prawnik, lekarz i kronikarz z Zamościa. „Powiedział nam, że jego żona Katarzyna urodziła synka Andrzeja, cztery tygodnie przed jego wyjazdem. Niech Bóg sprawi, by zdrowo się chował”.
Poezja dla Katarzyny
Trzeba tutaj cofnąć się o kilkanaście lat. Bo w 1655 r. objawił się jeszcze jeden talent Jana Golliusza. Zapałał on wówczas "affektem życzliwym" do panny Katarzyny Buzewiczówny. Wtedy zaczął pisać swoje pierwsze wiersze. Przyniosło to efekt. W 1666 r. Golliusz ożenił się z Katarzyną w Kiejdanach. Tam się także przeprowadził.
„Nie wiemy (…) czy Katarzyna mieszczanką była, czy też szlachcianką, a co najważniejsze, że sam Golliusz nie wiedział na pewno, jak się jego bohdanka nazywa” — pisał tymczasem z przekąsem Kallenbach. „W rękopisie ją wymienia jako Buzewiczównę, to znowu pisze Budrewiczówna. Jakkolwiek się rzeczy miały, pan Jan kochał się na dobre, a widomym znakiem tej jego miłości są dzisiaj dla nas wiersze jego i anagramy, którymi serce panny Katarzyny zdobyć pragnął. Czy tylko serce? Panna była posażna…”.
A w innym miejscu Kallenbach dodał: „Z całego rękopisu wyziera (…) pogodna, dobroduszna twarz mieszczanina zamojskiego. Nie znamy jego starości, ale młodość miał szczęśliwą, skoro poznał kawał świata, nabył wiedzy za granicą, uczył się i jak mógł na życie pracował (…). Był to jeden z tych poczciwych, prostych mieszczan, których, Bogu dzięki, nigdy w Polsce nie brakło”.
Jan Golliusz zmarł w Wilnie w 1694 roku.
Świat Pana Bazylego
Prawdę da się zobaczyć
Bazyli Rudomicz przez wiele lat był rektorem Akademii Zamojskiej, burmistrzem, asesorem Trybunału Zamojskiego, pracował też jako lekarz. Głównym źródłem wiedzy na temat tego niezwykłego człowieka jest jego dziennik pt. „Efemeros, czyli Diariusz prywatny pisany w Zamościu w latach 1656–1672”.
Dzieło rozpoczyna się tuż przed słynnym najazdem Szwedów na Zamość. Było to jedno z najważniejszych wydarzeń w historii miasta.
Jemu oddaj miasto!
23 lutego 1665 r. Bazyli Rudomicz zanotował, iż liczne oddziały polskiego wojska przechodziły przez Zamość. Następnego dnia Stefan Czarniecki, kasztelan kijowski, ich wódz, złożył wizytę Janowi „Sobiepanowi” Zamoyskiemu, trzeciemu ordynatowi. Jak się okazało, wojsko śpieszyło do polskiego króla. Za wojskiem podążali Szwedzi. 25 lutego zajęli oni folwarki wokół Zamościa. Z tego powodu wybuchło w twierdzy ogromne zamieszanie.
„Podobno ustawili swoje wojsko w ordynku na polach, pewnie dla postrachu” — notował w swoim diariuszu 26 lutego pan Bazyli. A następnego dnia pisał: „Z powodu zagrożenia ze strony wroga zamilkły dzwony i zegar nie wybija godzin. Wprawdzie w nocy słychać było ok. 150 strzałów armatnich z ognistymi kulami, które zostały pozbierane przez naszych żołnierzy, nikt jednak nie został zabity. Padł tylko jeden wół, a pewien człowiek leżąc w łóżku został zraniony w tylną część ciała (in postinum)”.
Zamość został otoczony. Szwedzi postawili ultimatum. „W. pan Jan (Fryderyk) Sapieha z jakimś szwedzkim pułkownikiem pertraktował z j. oś. panem (Janem „Sobiepanem” Zamoyskim), starając się przekonać go, aby uznał (Karola X Gustawa, króla szwedzkiego) za swego władcę i jemu oddał miasto, ale na próżno (…). Tego samego domagał się król szwedzki przez innych swoich posłów, grożąc zburzeniem miasta, lecz również bez skutku” — pisał Rudomicz 28 i 29 lutego.
Sytuacja zmieniła się 1 marca: „Szwedzi nagle odstąpili od oblężenia po ostatecznej odpowiedzi udzielonej ich poważnym posłom, iż w żadnym wypadku j. oś. pan wraz ze wszystkimi mieszkańcami nie podda miasta dobrowolnie. Raczej wszyscy wolą zginąć niż się poddać. Jednak mszcząc się za zlekceważenie osoby królewskiej, Szwedzi palili wsie leżące wokół Zamościa”. Rudomicz pisał, że mieszczanie oraz m.in. podzamojscy wieśniacy skorzystali na tej nagłej decyzji najeźdźców.
Haniebna sromota
„Okoliczni mieszkańcy zebrali wiele łupów, a nawet konie pozostawione na polach przez Szwedów. Liczni Szwedzi i kupcy podążając za ich wojskiem, zostali przez naszych wzięci do niewoli (…). Również wielu naszych spotkało to samo — pisał pan Bazyli. — 5 marca (była to pierwsza niedziela Wielkiego Postu). Pan Wcisłowski wraz z żoną i dziećmi ledwo zdążył uciec z Tomaszowa przed Szwedami, zostawiwszy całe swoje mienie, nawet pieniądze w skrzyni”.
Żołnierze z twierdzy zamojskiej przejęli list od „pewnego Szweda”, który „Pisał o haniebnej sromocie ich króla z powodu oblężenia twierdzy Zamość (stało się to 7 marca). O świcie (następnego dnia) powieszono Żyda Łachmana za to, że znosił się ze Szwedami”.
Pan Bazyli nadal emocjonował się tymi wydarzeniami. Jednak za solidnymi murami Zamościa mógł bezpiecznie zajmować się także swoimi codziennymi sprawami. Leczył też kilku chorych. W swoim diariuszu notował: „Podobno obóz Szwedów został w dwóch miejscach otoczony przez naszych, a znaczna liczba ich żołnierzy poległa. Z dnia na dzień wzrastają nieszczęścia, a ilość wolnych kwater wojskowych w mieście maleje, więc wbrew naszym przywilejom musimy na skutek próśb przystać na wyznaczenie u nas stancji dla żołnierzy cierpiących niewygody (…). Wieść niesie, że niejaki Bracon (trudno dzisiaj ustalić, o kogo chodziło — dop. autor), przewoźnik przez rzekę, zebrawszy 4000 chłopów, nękał Szwedów, obsadzając brody na rzekach. Odebrał on wiele łupów, np. ok. 40 000 funtów srebra. Obecnie ma już przy sobie 8000 ludzi” — pisał Rudomicz.
A kilka dni później kronikarz notował: „Niech Niebianie sprawią, abyśmy mogli cieszyć się lepszymi dla wiary katolickiej czasami, gdyż heretyk Szwed ucieka już na skutek zmian fortuny w działaniach wojennych. A stało się to najpierw pod Zamościem”.
Materia catharchoza
Te zapiski są dzisiaj bezcenne. Kim był ich autor? Na świat przyszedł w Wilnie ok. 1620 r. Urodził się wprawdzie na Litwie, ale z pochodzenia był Rusinem; sam natomiast uważał się za Polaka. Jego rodzice nosili imiona Jan i Anna. Młody pan Bazyli pierwsze nauki pobierał m.in. w szkole cerkiewnej, u niejakiego mnicha Atanazego. Studia (trwały wówczas 11 lat) w Akademii Zamojskiej rozpoczął w 1630 r. Uczył się tam pisać w języku polskim i łacińskim (umiejętność pisania cyrylicą posiadł już wcześniej), historii, matematyki, logiki i metafizyki, wymowy oraz m.in. elementów filozofii. Poznał też prawo rzymskie i kanoniczne.
Jego profesorami byli m.in. Marcin Foltynowicz, ks. Benedykt Żelechowski, Andrzej Abrek oraz ks. Andrzej Kłopocki. Pod ich kierunkiem Rudomicz zaczął publikować swoje pierwsze prace. Jeszcze jako student wydał panegiryk ku czci Piotra Zahorowskiego, podsędka włodzimierskiego. W 1644 r. uzyskał stopień bakałarza sztuk wyzwolonych. W tym samym roku, pod wpływem środowiska zamojskiego, przyjął polską narodowość oraz złożył „wyznanie wiary rzymskokatolickiej” (wcześniej był prawosławny).
Jako bakałarz Rudomicz wyjechał do Ołyki (uważano to miejsce za „kolonię Akademii Zamojskiej”), gdzie wykładał prawo. Po roku wrócił do Zamościa. W miejscowej Akademii otrzymał wówczas „Katedrę ortografii”. Potem uczył też — już jako profesor i rektor — poezji, matematyki, prawa cywilnego i feudalnego oraz historii. Opiekował się uczelnianą biblioteką, sam też miał wiele cennych ksiąg. Z zamojską uczelnią Rudomicz był związany do końca swojego życia — pracował tam przez 27 lat. Ale nie tylko tam. Prowadził praktykę lekarską. Leczył duchownych, m.in. franciszkańskich zakonników, bogatych mieszczan oraz okoliczną szlachtę. Uważał, że na zdrowie człowieka wielki wpływ ma przyroda; szczególne znaczenie przypisywał wpływowi Księżyca. Twierdził, iż przyczyną reumatyzmu jest jakaś nieznana „substancja chorobotwórcza”, a wrzody powoduje inna rozproszona „materia”, krążąca w organizmie, która z niewiadomych przyczyn skupia się czasami w jednym miejscu.
Według niego choroby oczu i bóle związane z przeziębieniem wywoływała „materia catharchoza”. Znał też prawie 60 innych tzw. jednostek chorobowych. Diagnozy pana Bazylego bywały różne, czasami trafne. Tak walczył np. z glistami, które nękały jego kilkuletniego syna. „Nasz Kazimierz jest osłabiony, gdyż ma od trzech dni gorączkę i to prawdopodobnie z powodu glist, na co wskazują pewne oznaki — czytamy w jednym z wpisów. — Jednak po zastosowaniu najpierw napojów, a potem lewatywy żadna z nich nie wyszła na zewnątrz. Gorączka zmalała w nocy po słabych potach. Kazimierz zaczyna przychodzić do zdrowia dzięki Bogu za wstawiennictwem N. Marii Panny i świętych Patronów”.
Natomiast 4 i 5 lipca 1666 r. zamojski kronikarz notował: „Nasz Kazimierz był przez cały dzień chory z powodu glist, jak to się okazało po zażyciu leku o nazwie corralina, kiedy to wydalone zostały trzy glisty (…) — czytamy w diariuszu. — Po zażyciu tego samego leku corallina, a razem z miodem zedoaria najpierw wydalonych zostało u Kazimierza z naszym zdumieniem 9, a potem 13, i to niemałych glist. Wieczorem Kazimierzowi wypadł ząb”.
Rakoczy idzie
Pan Bazyli ożenił się w wieku 36 lat. Ślub odbył się 31 stycznia 1656 r. Jego żona Krystyna dostała od ojca, Andrzeja Hyttmera (był on kupcem z Sokala), pokaźny posag w wysokości 3000 florenów. Natomiast w spadku po Hieronimie Kołakowskim otrzymała m.in. posiadłość ziemską Wielącza oraz, jako dożywocie, jedną z zamojskich kamienic. „Niech los sprzyja, albowiem żona zaczęła nosić jedwabną czerwoną alamodę (chodzi o dwuczęściową suknię zdobioną wąską koronką — dop. autor), a ja kazałem sobie uszyć spodnie (…). Kupiłem konia karo-gniadego z wozem za 40 fl. od Wojciecha z Szydłowca (…), kupiłem ogiera za 20 fl.” — wyliczał z satysfakcją pan Bazyli w czerwcu i lipcu 1655 r.
Natomiast w innym miejscu zapisał w swoim diariuszu: „Obserwowałem objawy melancholii na tle erotycznym (melancholia erotica)”.
Nie tylko sprawy uczuciowe i majątkowe go zajmowały. Bo w Zamościu pojawili się dostojni więźniowie. „Około 5 godziny po południu przyprowadzono do Zamościa (Arvida) Wittenberga, owego słynnego wodza i marszałka polnego, jako jeńca szwedzkiego razem z innymi znakomitymi wyższymi oficerami. Należą do nich: Canderschtrin (chodzi o Larsa Candersterna) — podskarbi królewski, Frangiel (Johan Moritz Wrangler) — major, Waier (Weiher Jakub) — komendant, Frangelfel (Wrangelfeld) i Hammerschtyn — porucznicy, a także (Ludwik) Graff — prezydent Królestwa, mąż bardzo szlachetny, jak o nim mówili akademicy krakowscy (…) — notował pod koniec lipca 1656 r. — Poznałem przybocznego chirurga Wittenberga”.
W lutym i marcu 1657 r. pan Bazyli natomiast pisał: „Wśród ludności powstało zamieszanie z powodu najazdu (Jerzego II — dop. autor) Rakoczego na Królestwo Polskie (związał się on ze Szwedami) (…). Z tego powodu zakonnice jarosławskie przybyły do Zamościa i zamieszkały w Akademii (…). Dochodzą do nas pogłoski, że Rakoczy dąży do opanowania królestwa. Ma jakieś pretensje do miast na Spiszu (…). Żołnierze Rakoczego idą podobno na Kraków”.
8 lipca Rakoczy pojawił się ze swoim wojskiem pod murami Zamościa. Potężne fortyfikacje wyraźnie zbiły go jednak z tropu. „Stanął (…) po drugiej stronie stawu (…). J. ośw. Zamoyski wysłał mu żywność na obiad. Ten zaś oświadczył przez posłów, że przybył tu tylko okazyjnie i nie jako wróg, lecz jako bliski i brat. Jednak na skutek swawoli jego żołnierzy powstało wiele pożarów w okolicznych wsiach — pisał tego dnia Bazyli Rudomicz. — Liczni z odchodzących żołnierzy zostali schwytani i zabici przez naszych, którzy wyszli z twierdzy i uderzyli na wroga”.
Następnego dnia pan Bazyli, jak gdyby nigdy nic, pisał: „zapłaciłem 157 zł i 7 gr za 53 beczki soli drohiczyńskiej”. Kupił też kilka książek, m.in. dzieło Marka Tuliusza Cycerona pt. „De oficiis”.
Wojsko na niebie
Bazyli Rudomicz miał pięcioro dzieci, z czego przy życiu zostało troje: Anna, Eufrozyna i Kazimierz (reszta zmarła tuż po porodzie). „Różne osoby składają mi gratulacje z racji narodzenia syna (…). Mile spędziłem czas z gośćmi odwiedzającymi (…)” — pisał w swoim diariuszu. W innym miejscu: „Byliśmy koło Górecka w miejscu poświęconym św. Antoniemu. Zaczyna ono być słynne z cudów. Pojechaliśmy tam w celu ofiarowania Bogu naszego synka (Kazimierza — dop. autor). Na propozycję j. ośw. Patrona (Jana „Sobiepana” Zamoyskiego) pozostaliśmy w Zwierzyńcu dla odpoczynku (…). J. ośw. podarował nam łaskawie dwa szczupaki”.
Zamojska kariera pana Bazylego rozwijała się szybko. Na burmistrza Zamościa został wybrany w 1659 r. Potem był także zamojskim wójtem — a stało się to w 1661 r., oraz asesorem Trybunału Zamojskiego. Zarządzanie miastem nie było wówczas łatwe. W Zamościu obok Polaków mieszkali w XVII w. także Rusini, Ormianie, Żydzi, Szkoci, Niemcy i Włosi. Rudomicz godził interesy poszczególnych nacji. Dbał też o estetykę miasta — starał się m.in. o pieniądze na brukowanie ulic, oraz o dobrą organizację jarmarków (te doroczne odbywały się we wrześniu i trwały zwykle dwa tygodnie).
Pan Bazyli za główny cele swojego życia uważał jednak odpowiednie wychowanie swoich dzieci oraz doprowadzenie do połączenia Kościoła katolickiego i prawosławnego. Rozmawiał o tym przy wielu okazjach. Wierzył w sny prorocze, omeny, duchy błąkające się po świecie oraz czary.Gdy jego żona omdlała w kościele, zastanawiał się, czy ktoś w tej sprawie nie użył czarodziejskiej mocy.
27 maja 1661 r. pisał: „W Tarnogrodzie pojawiło się na niebie ogromne wojsko z równoczesnym głośnym biciem w bębny. Spokojne wody wyszły z brzegów, unosząc swymi falami niektóre domy, a inne burząc. Tak się stało np. w Płusach, gdzie dom został obalony, naczynia szklane bez szwanku były przenoszone z miejsca na miejsce. Chociaż temu wszystkiemu trudno dać wiarę, to jednak, jak mówi lud, prawdę da się zobaczyć”.
Stracenie Elżbiety Lipnickiej
„Zdarzył się straszny wypadek: bezbożna (Elżbieta Hazówna) żona Jerzego Paulego usiłowała otruć męża ze względu na swojego kochanka Jana Weiska. Trucizna była podana w pieczeni z gołębi — pisał 26 kwietnia 1657 r. pan Bazyli. — Pauli byłby niechybnie umarł, gdyby trucizna nie została w porę zauważona i wydalona przez spowodowanie wymiotów. Czas pokaże, jaka będzie kara za tak wielką i oczywistą zbrodnię, o której świadczą zeznania służebnych panien”.
W lutym 1658 r. Rudomicz pisał o dwóch egzekucjach, które w jego relacji jakoś przeplatają się ze sobą: ”(Elżbieta) Lipnicka (była zwierzyniecką szlachcianką — dop. autor) zeznała na torturach, że z jej poduszczenia nie tylko drugi mąż, ale i pierwszy został otruty. Obecną zbrodnię popełnili słudzy Wilczopolskiego, jej kochanka, i to na jego polecenie. Ona zaś zachęcała do pośpiechu w wykonaniu tego haniebnego czynu (…). Również w Tomaszowie została popełniona straszna zbrodnia: pewien hajduk zabił innego żołnierza. Morderca został przywieziony do Zamościa razem ze zwłokami (…). Dzisiaj rano (18 lutego) około godziny szóstej stracono Lipnicką przez ścięcie. Razem z nią rozszarpano jako mordercę sługę Wilczopolskiego nazwiskiem Głowacki. Głowę jego zawieszono na szubienicy. Po upływie dwóch godzin przyprowadzono Barchabę, męża mamki Lipnickiej, jako zamieszanego w tej zbrodni. Żonę jego jako ciężarną pozostawiono w spokoju aż do rozwiązania”.
Z relacji pana Bazylego wynika, że również Elżbieta Lipnicka próbowała w ten sposób uniknąć kary. „Z podobnej racji obiecując położnym dać 30 zł, aby świadczyły, że jest w poważnym stanie — czytamy w diariuszu. — Te jednak zlękły się kary za fałszywe oświadczenie, a nawet wyjawiły sądowi jej zamiary. Tego dnia hajduk, który zabił swego towarzysza został pozbawiony ze skruchą życia przez rozstrzelanie, zgodnie z prawem wojskowym”.
Autor opisywał też m.in. pewien „nieszczęśliwy wypadek”, który przydarzył się Janowi Myszkowskiemu, staroście tyszowieckiemu: „W gniewie zabił strzałą z łuku parobka swej matki za to, że jeździł on na jego koniu. Stąd opłakując ten czyn chce wstąpić do klasztoru, albowiem już wcześniej innego parobka zabił szablą”.
Żałosny widok
„Straszliwy pożar, nie wiadomo z jakiego powodu powstał w domu pana (Wilhelma) Lędzy — notował pan Bazyli 19 kwietnia 1658 r. — Odbywało się tam zakończenie poboru akcyzy, czyli podatku od żywności i napojów alkoholowych. Pożar zniszczył całą kamienicę znajdującą się naprzeciw kościoła oraz wszystkie domy połowy rynku zwanego wodnym. Razem 34 budynki, a ponadto kamienicę ks. dziekana (Jakuba Skwarskiego) i wszystkie mieszkania księży, jak również kościół od strony dzwonnicy, stajnię zamkową i cekhaus (chodzi o zamojski arsenał — dop. autor). Ten ostatni z powodu wybuchu prochu i pocisków nie tylko został całkowicie zniszczony, ale także spowodował wielkie zamieszanie w całym mieście i na zamku. Na skutek tego zamieszania i zniszczeń miasto przedstawia żałosny widok”.
Ogień był żywiołem trudnym do opanowania. Dlatego Bazyli Rudomicz poświęcił mu w swoim diariuszu dużo miejsca. Pisał m.in. o pożarze, który w nocy z 18 na 19 grudnia strawił przy ul. Gęsiej „folwarczek” zamojskiego Ormianina o nazwisku Kurus oraz o innym, który wybuchł u niejakiego pana Kraciczki. Wskutek zaczadzenia zmarł tam jeden z jego służących. „Czad (foetor) zatruł go, pogrążonego w głębokim śnie, jednak innych służących nieprzytomnych zdołano uratować” — czytamy w diariuszu pana Bazylego pod datą 3 marca 1658 r.
7 grudnia 1663 r. niebezpieczeństwo groziło samemu panu Bazylemu. Tak pisał o tym tego dnia: „Zakatarzony ledwo mogłem pisać teksty wykładów w ogrzanej bibliotece. Wieczorem małżonka przypadkowo spowodowała spalenie się butów płóciennych ogniem świeczki. Gdybym nie poczuł dymu w świetlicy i nie zainteresował się jego przyczyną, groziłoby niebezpieczeństwo pożaru, podobnie jak to było przed kilku laty w skarbcu zamkowym”.
Potężny pożar wybuchł w Zamościu pod koniec kwietnia 1664 r. „Przed tygodniem, nie wiadomo z jakiej przyczyny pożar i ogromny wybuch zniszczył nagle młyn prochu strzelniczego wywołując strach u wszystkich — pisał Bazyli Rudomicz 1 maja 1664 r. — Oparzony tamże jeden robotnik zmarł wczoraj”. 11 lutego 1668 r. ogień zniszczył także kilka domów na zamojskim Przedmieściu Lwowskim. Następnej nocy omal nie spłonął także dom pana Bazylego: „Gdyby specjalna opieka Boża nie oddaliła nieszczęścia, to w nocy na skutek nieuwagi służby spaliłaby się znaczna część naszego domu, gdyż częściowo kuchnia uległa zniszczeniu przez ogień. Wierzę, że Pan odwrócił od nas tak wielkie nieszczęście, za co winniśmy Mu dziękować”. 20 kwietnia 1670 r. pożar strawił sześć domów przy ul. Skierbieszowskiej w Zamościu. Jak zanotował pan Bazyli, trwał on dziesięć godzin. Niebezpiecznie było także m.in. 31 stycznia 1671 r.: „Bóg miłosierny odwrócił od nas pożar, który powstał niespodziewanie w domu jm. pana chorążego bracławskiego. Gdyby chłopcy w porę nie dali znać o wydobywającym się płomieniu z komina, to byłyby zagrożone pożarem również budynki Akademii i sąsiednie domy”.
Wichury, śniegi
Kronikarz opisał także przewalające się nad XVII-wieczną Zamojszczyzną wichury. Wywoływały one ogromny lęk. „Około południa ogromna wichura uderzywszy na Zamość z zachodu zerwała dachy z wielu budynków tak na zamku, jak i w mieście, również z budynku akademickiego i wielu domów prywatnych — pisał Bazyli Rudomicz 15 stycznia 1661 r. — Wiatr porwał mi z ręki pierścionek z diamentem” (ciekawe czy pan Bazyli go potem odnalazł?).
„Wczoraj wieczorem, albo raczej w nocy nawiedziła miasto i okolicę ogromna burza z wichurą, która zniosła dachy z wielu budynków, np. z gmachu Akademii, z kamienic panów Paprockiego, Myszczyka, Biruka i innych — czytamy natomiast w diariuszu pod datą 26 lutego 1669 r. — A nawet niektóre domy zostały obalone, jak Szangiera we wsi Płoskie i wiele innych domów w różnych miejscowościach. Tak wielka siła tego huraganu jest zapowiedzią jakichś niepokojów, jak wszyscy mniemają”.
Takie były natomiast skutki pewnej śnieżycy, opisane pod datą 21 i 22 stycznia 1667 r.: „Śniegi zbytecznie wielkie dachy niektórych domów obłamali. Toż stało się i u nas przy rynnie od (Jana) Wilczka, nie bez przyczyny jednak od czeladnika jego, który z rynny śniegu narzucał na dach, jakom samych obwiódł (…). Od naprawy tego dachu cieśli dałem zł 1,15. Za kop 2 goździ gontowych gs 8, za gont kop 1,5 gs 18”.
Zima 1667 r. dawała się mieszkańcom Zamojszczyzny we znaki. „Już od trzech dni trwa nadzwyczaj silny mróz przy wschodnich wiatrach i zawiei tak, że podróżni nie mogą nawet śladów dróg znaleźć — pisał Rudomicz 25 stycznia. — Duża ich liczba błądzi po polach w wielkim przemęczeniem nóg, inni zaś zgoła giną z wycieńczenia”.
Przebity z własnej winy dzidą
W diariuszu nie zabrakło także opisów wielu wypadków, które zdarzyły się w XVII-wiecznym Zamościu. Niektóre z nich bardzo poruszyły zamojskiego kronikarza. „Zdarzył się nieszczęśliwy wypadek u pana Begina, u którego świeże sklepienie piwnicy zawaliło się i jeden z pracowników został zasypany na śmierć” — pisał Bazyli Rudomicz 7 października 1658 r. A dzień później notował: „A to inny tragiczny wypadek przy ulicy Żydowskiej: dwaj robotnicy odnawiający studnię udusili się”. 17 lipca 1659 r. kronikarz natomiast notował: „Zdarzył się wypadek godny pożałowania. Rano około godziny 7 u pana Torosowicza (miał na imię Felicjan), wójta ormiańskiego, w czasie wciągania na piętro rynny, część jej spadając w dół zabiła dwóch nieszczęsnych robotników. R. in Pace!”.
Na początku lutego 1662 r. w jednej z zamojskich świątyń doszło do wydarzenia, które poruszyło nie tylko zamojskich mieszczan. „Przew. ks. Jakub Skwarski, dziekan zamojski zmarł nagle. Przed nieszporami po procesji, w czasie śpiewania pierwszego psalmu siedząc w stroju pontyfikalnym po prawej stronie ołtarza, upadł rażony apopleksją i uderzywszy głową o posadzkę wyzionął ducha — pisał ze zdumieniem 1 lutego 1662 r. pan Bazyli. — Ten wypadek wywołał bardzo wielkie przerażenie u wszystkich obecnych. Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie wraz ze świętymi Twoimi, amen (…). Słyszałem od pana Paprockiego, że cierpiał on czasem na omdlenia, a od niedawna na epilepsję będąc na wsi, jak to stwierdził jego służący, któremu on zakazał mówić o tym komukolwiek. Ledwo zmarł, a już obrotni kandydaci zaczynają ubiegać się o wolne beneficja kościelne”.
W lipcu 1665 r. w zamojskim stawie utopił się kilkuletni chłopiec. Nie wiadomo dokładnie, jak do tego doszło: „Na skutek nieszczęśliwego przypadku utonął Marcin 8-letni chłopiec, w oczyszczonym stawie naprzeciw folwarku dziekana (chodzi o ks. Andrzeja Kłopockiego) na przedmieściu Zamościa. Był on jedynakiem. Strapieni rodzice są stróżami znajdującego się tamże młyna”.
Pan Bazyli opisał też wiele innych zamojskich wypadków. „Przypadkowo i prawdopodobnie z powodu pijaństwa dragon przyszedszy na szyl(d)wacht na mur za Akademią, spadł z muru, którego ledwo co żywego w płachcie zaniesiono do gospody” — notował 28 maja 1666 r. A 19 listopada 1668 r. pisał: „Odbył się pogrzeb studenta szlachetnie urodzonego Jana Tomisławskiego starościca medyceńskiego, który podobno zmarł przebity z własnej winy dzidą (…). Niech odpoczywa w pokoju! Wojciech Tomisławski cześnik bełski zaprosił na bogatą stypę naszą j.w. księżnę (Grryzeldę Konstancję Wiśniowiecką), wojewodzica mazowieckiego, wielu urzędników bełskich, prałatów, księży i nas akademików”.
Muzyk zgrany na śmierć
Pan Bazyli słynął z pobożności. Gorliwie uczestniczył w różnych katolickich obrzędach. Miał i swoje wady. Chociaż w Zamościu obowiązywały normy prawa magdeburskiego, jakoś nie wzbraniał się przed przyjmowaniem różnych „dowodów wdzięczności” (już wówczas było to zabronione). W jego zapiskach można znaleźć wiele wzmianek na ten temat: „Za moją pracę Cyryl Abramowicz ofiarował mi pierścień wartości 30 florenów (…). Otrzymałem dwa kobiece od Ormian (…). Za prace w sprawie polubownej Daniel Kurylik podarował mi futro lisie szlamowane do sukni pani Rudomiczowej” itd.
Kronikarz czasami bywał dosadny, bo słynął z tego, iż miał temperament choleryka. Często narzekał na żonę. Uważał, że nieumiejętnie zarządza rodzinną apteką. Mógł się na nią wyżalić u licznych przyjaciół. Był m.in. stałym bywalcem uczt organizowanych przez ordynata Jana „Sobiepana” Zamoyskiego. Biesiady organizował też w swoim domu. Uczestniczył w licznych weselach, chrzcinach, stypach, okolicznościowych spotkaniach (akademickich, cechowych itd.). Za kołnierz tam nie wylewał. A że był wyśmienitym mówcą, ceniono go także jako współbiesiadnika. Pan Bazyli wiele o tym pisał. Wspominał zwykle o trunkach, ale dań raczej nie wyliczał. Zamojskie biesiady uznawał zwykle za przyjemne. Także dlatego, że ucztującym czasami przygrywali muzycy. Jeden z nich przypłacił to nawet życiem. „Ubiegłej nocy zmarł nagle kapelmistrz zmęczony długim graniem na cześć ks. biskupa na zamku, jako doskonałego znawcy sztuki muzycznej” — pisał 10 stycznia 1671 r. — Kapelmistrz cierpiał przedtem na epilepsję, jak mówił wiel. ks. Rosołowicz”.
W swoich pamiętnikach Rudomicz zauważył, że po wypiciu większej ilości wina odczuwa drętwienie lewej ręki oraz skurcz prawego łokcia. Rok przed śmiercią stwierdził natomiast, że nawet picie umiarkowane powoduje u niego złe samopoczucie. Nie zawsze można było jednak uczestnictwa w ucztach odmówić… „Raczej zmęczony niż pijany długą biesiadą z gośćmi w ciągu wczorajszego dnia i w nocy, odpoczywałem prawie przez cały dzień” — pisał zamojski kronikarz 1 maja 1669 r. W innym miejscu: „Nawet nie mogłem być obecny na mszy z okazji uroczystości św. Filipa i Jakuba. Z racji swych imienin przew. ks. Jakub Dłuski, profesor teologii naszej Akademii zaprosił na ucztę wszystkich członków kapituły i nas akademików”.
Uczty jakoś nie przeszkadzały panu Bazylemu w pracy. Wprawdzie wydał wiele uczonych dzieł z dziedziny historii i prawa, tzw. panegiryki oraz utwory okolicznościowe — a napisał ich ok. 50, ale nigdy nie odstępował od tworzenia swojego diariusza. To była jedna z jego największych pasji.
Wąż w kloace
Pisanie diariusza pan Bazyli rozpoczął 1 stycznia 1656 r., gdy do Zamościa zbliżały się wojska szwedzkie. Potem tworzył go niemal codziennie. Pisał prostą, zrozumiałą łaciną, bez modnych w tym czasie ozdobników. Nie zrażały go choroby, kłopoty, przemęczenie. W diariuszu spisywał szczęśliwe i smutne wydarzenia ze swojego życia. Można tam znaleźć także obszerną kronikę XVII-wiecznego życia towarzyskiego — np. uwagi dotyczące życia dworskiego w Zamościu, i rodzinnego — pisał m.in. o tym, jak rosną i rozwijają się jego dzieci oraz jak układa się jego pożycie małżeńskie, oraz życia codziennego Zamościa — opisywał zarazy, zwyczaje i obrzędy, wiadomości dotyczące handlu czy wyborów magistrackich. Sporo miejsca poświęcił w diariuszu medycynie i swojej lekarskiej praktyce. Pisał też o sądownictwie, życiu religijnym, m.in. o działalności kolegiaty oraz duchownych prawosławnych i unickich, oraz najważniejszych wydarzeniach z dziejów całej Rzeczpospolitej.
Diariusz spisywał przez 16 lat, do końca swojego życia. (Teraz znajduje się on w Bibliotece Narodowej w Warszawie, w Zbiorach Ordynacji Zamojskiej.)
Nie był w tym odosobniony. Zwyczaj pisania diariuszów i pamiętników w XVII w. kwitł. Ludzie nie byli wówczas pewni własnego losu. Dlatego spisywali swoje wrażenia dotyczące kolejnych przewalających się przez nasz kraj wojen, wewnętrznych niepokojów czy politycznych zawirowań. Robiła to szlachta, ale także mieszczanie. Dlaczego? Chcieli swoje myśli, spostrzeżenia i nauki zostawić potomnym. Nie tylko. Tak żołnierz Samuel Maskiewicz pisał o powodach, jakie skłoniły go do pisania pamiętnika: „Komu by się co nie zdało w nim, niech nie ma za złe. Bo sam sobie gędę (gawędzę). Sam wesół będę!”.
W diariuszu pana Bazylego także nie brakuje opisów sytuacji, które go szczerze ubawiły. „Byliśmy z przew. ks. Friewiczem na obiedzie u przew. ks. (Andrzeja Kłopockiego), zastępcy kanclerza Akademii, który między innymi opowiadał wiele ciekawych rzeczy, np. jak gęś przestraszyła w kloace śp. pewnego nauczyciela Zawiszę — notował zamojski kronikarz. — Gęś sycząc jak wąż uszczypnęła go dziobem we wstydliwą część ciała, a on z krzykiem wybiegł wołając: wąż, wąż! Nie zdążył nawet zawiązać dolnej części garderoby”. A w innym miejscu notował: „Wiel. ks. Fuzowicz opisując w kazaniu wesołe gody w Kanie Galilejskiej powiedział, że apostołowie mieli w głowie jakby szum po wypiciu wina. Przez to u słuchaczy wywołał śmiech”.
Nie wiadomo, czy pan Bazyli pisał swój diariusz tylko dla siebie, czy także dla potomnych. Tak czy owak niektóre z jego praktycznych wpisów mogą się nam przydać.
Kamień z pająka
„Uwaga. Pewien stary chłop Rusin twierdził, że następujący sposób przewidywania pogody jest sprawdzony przez obserwację: od dnia 1 stycznia, czyli od święta Obrzezania Chrystusa Pana (było kiedyś takie święto — dop. autor) obserwuje się pogodę przez 12 kolejnych dni i porównuje z następującymi po sobie miesiącami, w których pogoda będzie taka sama, jak w odpowiadających tym miesiącom dniach” — czytamy w jednym z zapisków. — Na tej podstawie przepowiedział on, że w tym roku maj będzie miał dużą ilość deszczów korzystnych w tym okresie. Widać już, że to się sprawdza”.
A tak kronikarz radził, jak z pająka zrobić… amulet: „Z okazji trucizny, którą przypito do j. ośw. wojewody ruskiego (Stefana) Czarnieckiego z powodu zawiści, która w swoim czasie zostanie ujawniona, zanotowałem o kamieniu powstałym z pająka. Kamień ten ma być w następujący sposób sporządzony: Weź dużego pająka, obetnij mu delikatnie nogi i to w przeddzień uroczystości św. Piotra i Pawła, zamknij go w łupinie dużego orzecha, po wycięciu w nim otworów do oddychania. Tak zamkniętego zawieś w spokojnym miejscu. Zawieszony w ten sposób pająk może żyć trzy czwarte roku. Wreszcie po upływie roku, również w wigilię św. Piotra i Pawła, po otwarciu łupiny orzecha i po usunięciu pyłu, znajdziesz kamyczek wielkości nasienia konopi. Ten kamyk noszony w pierścionku na palcu zwykł powstrzymywać rękę tego, do którego przypija się truciznę. To zdarzyło się, jak mówią, wojewodzie ruskiemu. Autorem tej tajemnicy jest przew. o. Jan Walowicz gwardian sokalski, mąż wykształcony, bardzo doświadczony i wielki znawca sekretów możnowładców”.
I jak tu pana Bazylego nie lubić…
Wiedźmy i płaczące „Maryjki”
W kwietniu 1664 r. sześć zamojskich mieszczanek oskarżono o czary. Torturowane, przyznały się do winy. Wskazały też kolejną kobietę, żonę zamojskiego wójta, która podobno sporządzała m.in. napoje miłosne. Takich przestępstw nie można było darować. Wiedźmy zostały ścięte. Jednak nadal w Zamościu działy się dziwne rzeczy: cudowne i straszne.
W XVI i XVII-wiecznej Europie żadne knowania diabelskie nie mogły umknąć oczom ich licznych, zwykle męskich, tropicieli. Kobiety, które z uwagi na, jak tłumaczono, „pośledni” umysł łatwo ulegały mocy czarta, były skutecznie demaskowane. Jak to możliwe? Procesy o czary mogły odbywać się sprawnie m.in. dzięki dokładnym wskazówkom zawartym w popularnym podręczniku pt. „Malleus Maleficarum” („Młot na czarownice”). Walka była w takich warunkach nierówna, ale prześladowcy także musieli mieć się na baczności.
„Wszyscy byli w różny sposób nękani bądź nawiedzeni przez czarownice — czytamy w inkwizycyjnym podręczniku. — Działo się to zarówno w dzień, jak i w nocy. Wiedźmy przybierały różne postacie. Zmienione w małpy, psy lub kozy, krzykiem próbowały zastraszyć Inkwizytorów”.
Czarownicom żyć nie dopuścisz
Wiara w potęgę i moc szatana wiązała się z przekonaniem, że może on zawładnąć ludzkim ciałem i „wyczyniać z nim dziwy” — ryczeć, bluzgać przekleństwami, pluć i „parskać” na krzyż czy np. tzw. święte obrazy itd. Uważano, że każdego człowieka może opętać kilka (a nawet setki i tysiące!) demonów. Wierzono też w różne widziadła, zjawy oraz pokutujące dusze, które mogą mścić się na żywych. Wzmagał się lęk przed wspólniczkami i „agentkami” mocy piekielnych, czyli wiedźmami. „Przyjmowano u nas, że czarownice przy pomocy diabła opanowywały trupy ludzkie leżące w grobach i z ich udziałem dusiły lub zarażały ludzi i zwierzęta domowe” — pisał Zbigniew Kuchowicz, historyk i znawca staropolskich obyczajów.
Z taką złowrogą potęgą trzeba było walczyć. Wiedza o czarownicach, ich obyczajach oraz związkach z szatanem została spisana w 1487 r. przez dominikańskiego inkwizytora Henryka Kramera oraz jego zakonnego brata Jakuba Sprengera (jego uczestnictwo w tym przedsięwzięciu jest ostatnio kwestionowane). Powstało sławne dzieło pod tytułem „Malleus Maleficarum”. Autorzy chcieli podobno dzięki niemu wcielić w życie przykazanie „Czarownicom żyć nie dopuścisz”, zawarte w biblijnej Księdze Wyjścia.
Ten „podręcznik” okazał się bardzo poczytny. Był dziesiątki razy wznawiany w krajach katolickich i protestanckich — tłumaczono go m.in. na język francuski, włoski i angielski. W Polsce książka została wydana w 1614 r., jako przeróbka dzieła dokonana przez Stanisława Ząbkowica, cenionego krakowskiego prawnika, która miała czytelnikom otworzyć oczy „na zbrodnie czarów i czarownic”.
Z dzieła tego dowiadujemy się, iż kobiety mają słabszą naturę i „pośledni” intelekt, dlatego są podatniejsze na szatańskie wpływy. Gdy się już pod taką mocą znalazły, nabywały umiejętność latania — np. na miotle, a nawet na grzbiecie bestii, wywoływania burz, niszczenia zbiorów, rzucania uroków, zabijania dzieci tuż po ich narodzeniu itd. Podejrzane były też np. wioskowe zielarki i ich umiejętności („nie godzi się czarów leczyć innymi czarami”). Kobiety, które zawarły pakt z diabłem, spotykały się na sabatach, gdzie powszechnie oddawały się szatanom bądź zgromadzonym tam mężczyznom i płodziły z nimi tzw. diabelski pomiot.
Podręcznik zawiera też porady na temat sądzenia wiedźm (zdaniem autorów osoby reprezentujące w procesie stronę Boga były wolne od wpływów diabła) torturowania oraz zabijania czarownic.
Więźnia trzeba obnażyć
Autorom pomysłów nie brakowało. Najlepszym według nich sposobem udowodnienia przestępstwa miało być przyznanie się do winy. Dlatego kobiety podejrzane o czary były torturowane tak długo, aż wyznawały swe postępki.
„Procedura przesłuchania powinna być następująca — czytamy w „Malleus Maleficarum”. — Po pierwsze strażnik powinien przygotować narzędzia tortur, następnie obnażyć więźnia (jeśli jest to kobieta, będzie wcześniej obnażona przez inną kobietę: sprawiedliwą i cieszącą się dobrą opinią). Służy to temu, ażeby udaremnić możliwość ukrycia w odzieniu sił czarcich, które mogą być w nim posiane — czarownice często nauczone przez diabła, przyrządzają taki preparat z ciał nieochrzczonych dzieci”. Nagą oskarżoną (bo przeważnie były to kobiety) stawiano przed sędzią i narzędziami tortur. Próbowano ją w takiej scenerii przekonać do dobrowolnego przyznania się do kontaktów z diabłem. „Jeśli nie zacznie jednak wyznawać, sędzia rozkaże dozorującemu przygotować więźnia do strappado (była to bardzo bolesna tzw. tortura zwykła — dop. autor) albo innej tortury. Następnie, podczas modlitwy odmawianej przez kogoś z obecnych, więzień ma być odwiązany i ponownie zachęcany do składania zeznań” — czytamy w „podręczniku”.
Jeśli to nie dawało skutku, tortury powtarzano. Było ich wiele. Stosowano biczowanie, ściskanie, miażdżenie palców, rozciąganie na drabinie, chłostę, przypalanie ciała. Przy tzw. przestępstwach specjalnych, ludziom wyjątkowo do czarta przywiązanych stosowano obcinanie rąk lub nóg, oślepianie lub rozszarpywanie rozpalonymi do czerwoności obcęgami. Czytano przy tym listę pytań („zgodnie z artykułami oskarżenia”) oraz modlono się do Boga. Wszystkie odpowiedzi były spisywane przez pisarza. W męczarniach większość ofiar wyznawała to, co im zasugerowano. Litość nie była cechą tropicieli diabelskich mocy. „Winnych” ścinano lub palono na stosach.
Szacuje się, że w całej Europie „polowania na czarownice” pochłonęły ponad 60 000 istnień ludzkich. W Polsce mogło ich być ponad 1000.
Jakie były z „polowań” korzyści, poza tymi w wymiarze duchowym? Dzięki nim wiele osób oraz np. kościelne parafie i instytucje znacznie się wzbogaciły. W ten sposób pozbywano się też osób niewygodnych, np. przeciwników w sporach sąsiedzkich, konkurentek do spadków itd. Tropiciele diabła twierdzili, że dzięki ich oczyszczającej działalności bogobojni obywatele mogli spać spokojnie.
Niebezpiecznych i cudownych „znaków”, dziwnych wydarzeń, manifestacji złych mocy i pozaziemskich interwencji było bardzo dużo, także w Zamościu. Nie brakowało też podobno czarownic. Pisał o nich nieoceniony Bazyli Rudomicz, zamojski kronikarz. To niepokojąca lektura…
Obraz we łzach
„Prawie przed ośmioma tygodniami w mojej obecności stał się straszny wypadek. U położnicy nazwiskiem Snopkowa w czasie porodu płód przyjmowany był nóżkami. Jego głowa w żaden sposób nie mogła być wyciągnięta prawdopodobnie z powodu jej dużej wielkości — notował Bazyli Rudomicz. — Położnica opadła już z sił i nie odczuwała bólu rodzenia. Niedoświadczona akuszerka ciągnąc zbyt mocno, spowodowała oderwanie się tułowia dziecka od głowy, która pozostała w łonie i w żaden sposób nie można jej było wydobyć. Nieszczęśliwa kobieta zaczęła puchnąć i po kilku dniach zmarła”.
Co według Bazylego Rudomicza mogło być tego przyczyną? „Gdy była ona w ciąży, to kłócąc się z mężem często wśród innych przekleństw w złości mówiła: oby w kamień zamienił się płód, który noszę, lub, obym go nie urodziła, oraz inne tym podobne niedorzeczności wypowiadała w gniewie ta szalona kobieta, co też ją nieszczęsną spotkało ku przestrodze innych, od których niech to odwróci miłosierny Bóg” — tłumaczył.
Mieszkańcy dawnego Zamościa nie czuli się bezpiecznie. Jak sobie tłumaczono, to właśnie w jego okolicach miał znajdować się jeden z otworów prowadzących do piekła. Nic dziwnego, że w takim sąsiedztwie przekleństwa, uroki i czary miały wielką moc. Obawiano się też inwazji nieczystych sił. 27 czerwca 1658 r. Rudomicz notował: „Nie sprawdziła się przepowiednia pewnego szlachcica Jarczowskiego, według której cały Zamość miał ulec zagładzie albo w dzień Bożego Ciała, albo w oktawę tej uroczystości, do czego przeznaczonych było 40 tys. duchów pod wodzą N. Marii Panny. Powiedział też, że to się nie stanie jeśli będzie zbudowana kaplica N. Marii Panny na pustkowiu koło Krasnobrodu (…), a akcyza jako nowy ciężar zostanie zniesiona”.
Tajemniczych znaków mogących wieszczyć takie wydarzenie nie brakowało. Tego dnia (27 czerwca 1658 r. ) w domu pewnej zamojskiej mieszczki płakał obraz Matki Boskiej. Wiele osób to zapewne przestraszyło. „Ks. Jan Kistorowicz, kapłan ormiański, najlepszy z moich przyjaciół odwiedzając mnie dziś według zwyczaju, powiedział, że (…) w domu pewnej Ormianki płakał łzami obraz Matki Boskiej — notował pan Bazyli. — On sam własnymi rękami obcierał je. Ukazały się nie tylko łzy, lecz także krople potu, które widział i osuszał. Gdy rozeszła się wieść o płaczącym obrazie, ludzie tłumnie zaczęli go oglądać po umieszczeniu tegoż w świątyni ormiańskiej. Prawda w następnych badaniach zostanie określona, czy przyczyną tego zjawiska jest wilgoć w deszczowej obecnie porze. Z tej też racji zamknięto kościół i nie dopuszcza się już tłumom ludzi na wejście do niego”.
1 czerwca 1662 r. zapłakał też inny wizerunek Matki Boskiej: „Podobno na przedmieściu lwowskim w tych dniach w domu wzorowego ślusarza płakał obraz N. Marii Panny. Lud tłumnie przychodził oglądać ślady tego cudu i twierdził, że ślady łez, które spadały kroplami, są widoczne na podłodze”.
Dziwne „maryjne” wydarzenie kronikarz odnotował również 26 sierpnia 1658 r.: „Zabrałem (…) pana Korolkiewicza, który pod przysięgą zapewniał, że dziś świeca zapaliła się sama przed obrazem N. Marii Panny w kościele pod wezwaniem Wniebowzięcia, które to święto w dniu poprzednim było uroczyście obchodzone. Opowiadał dalej, że świecę razem z księdzem zgasił, ale ona znów sama się zapaliła i przez całą noc płonąc nic się nie zmniejszyła. Ksiądz pełniący służbę w tym kościele twierdził, że takie fakty zdarzają się tam częściej”.
Mieszczanie musieli mobilizować się w walce ze złymi mocami. Byli jednak tacy, którzy im ulegli. Widywano też duchy.
Jest nas tu ćma
„Pan Paprocki mówił, że w drugim dniu po pogrzebie swojej żony widział ją w nocy, nie we śnie, lecz na jawie, ale bardzo krótko — pisał Bazyli Rudomicz 7 kwietnia 1660 r. — Ścisnęła ona mocno jego środkowy palec, a następnie pociągnęła go, leżącego za rękę. Potem głośno jęcząc rozpryskiwała jakiś płyn w pokoju, w którym zmarła, czym bardzo przestraszyła śpiącego tam egzorcystę o. bernardyna Jackowskiego”. „Ojciec Janiszewski (także był bernardynem i egzorcystą — dop. autor) opowiadał o strasznym wypadku uduszenia jm. pana kasztelana Stanisława Koniecpolskiego i jego żony Daniłowiczówny przez nagłe wstąpienie w nich demona, a to na skutek tego, że jm. pan Daniłowicz, podstoli koronny na mocy wyroku sądu odebrał im Uchanie i wszystkie dziedziczne dobra — notował w innym miejscu. — Inne zaś ruchomości siłą zabrali słudzy starosty czernogrodzkiego. To samo wydarzyło się także Żółtańskiemu itd. Tenże opowiadał, że podobną zbrodnię chciał popełnić demon przez wnuka siostry papieża Urbana VIII w nadziei odziedziczenia majątku, jednak z powodu tak wielkiego autorytetu nie mógł tego dokonać”.
Demony dały o sobie znać także w Skierbieszowie, a potem znowu w Zamościu. „JMP Czarnołuski opowiadał, że szlachcianka Borzencka jako opętana wypowiedziała takie słowa w czasie egzorcyzmów odprawianych przez proboszcza ze Skierbieszowa — czytamy dalej w diariuszu pana Bazylego. — <<Jest nas tu ćma zbieranych na trzydziestu rozstaniach (rozstajach) z tych już wyszli drudzy, a każdy albo kośćmi, trupami, albo zęmbami, albo opoką etc. Z nich dwa jeszcze zostają durniami, głupiemi tamtych zowąc, ci wyszli, sami wyniść nie obiecują, a dziwy robią. Żołnierzom exproobrant (ganią) łupiestwa i kradzieży mówiąc: a toście i teraz przysłali pieczenie woła kradzionego etc., a za wiarę katolicką bić się nie chcecie etc. Ksiądz egzorcysta gdy pytał: Jeśli ja będę w piekle? Rzekli: a diaboł (diabeł) tam po tobie! Wystraszyłbyś nas z tamtąd wszystkich, bo niedawno piekło dziesięć razy nadrżało, kiedyś się ty urodził etc.>>”.
„Wczoraj i dziś po mszy konwentualnej wiel. Ks. Rybiński przeprowadzał egzorcyzmy nad dwoma opętanymi pannami Przybysławskimi, które wśród wielkich jęków i wzdychań wołały: biada, biada i tysiąc tysiącami biada! — notował natomiast pan Bazyli 31 września 1670 r. — Demony żaliły się na to, że są wzywane i wywoływane z piekła przez czarownice itd. Mimo bardzo wielkiego uporu obiecują jednak, że wyjdą lada dzień. Ale nie opuszczają nawiedzonych”. Nie było to jednak takie proste. „Przez cały dzień nad pannami Przybysławskimi w Kolegiacie odprawiano egzorcyzmy, nawet w obecności j.w. księżny (chodzi o Gryzeldę Konstancję Wiśniowiecką), gdyż wczoraj żądał tego demon, który jako duch kłamstwa nie chciał wyjść” — czytamy dwa dni później. A tak pisał o opętanych niewiastach 13 września 1670 r.: „Duchy kłamstwa nie chcą opuścić panien Przybysławskich, które mówią jakoby zmarłe — Brylińska i Foltynowiczowa, inaczej Blochowa, niby winne czarów wyraziły skruchę i są na drodze do zbawienia, byle tylko Msza św. została odprawiona w ich intencji”.
Niestety, modlitwy i msza także nie pomogły. Dowiadujemy się o tym z wpisu pana Bazylego z dnia 15 listopada 1670 r.: „Obywatele turobińscy opowiadali (…), że pan (Jan) Przybysławski był przekupny przy ferowaniu wyroków i czerpał z tego duże zyski. Jego dwie córki są opętane i mimo tylu egzorcyzmów nie mogą być uwolnione”.
Kawałek lodu
Moce piekielne prześladowały swoich najbardziej zagorzałych przeciwników. Doświadczył tego m.in. Samuel Główczyński, gdy został klerykiem. „Albowiem jedna (jego) sutanna spaliła się w (zamojskiej) Akademii, zaś dziś idącego z folwarku zaatakował pies na przedmieściu i rozszarpał jego strój duchowny — pisał pan Bazyli. — Kto wie, czy nie stało się to z podpuszczenia wroga rodzaju ludzkiego szatana za zgodą Pana? Może zły duch przewiduje, że Samuel będzie jego poważnym przeciwnikiem? Oby tak się stało dla szerzenia chwały i sławy Boskiego Majestatu. Fiat, fiat!”.
Na spotkanie z demonami był w Zamościu łatwy i podobno niezawodny sposób. Wystarczyło w nocy stanąć na jednym ze staromiejskich skrzyżowań, gwizdnąć i jakiegoś zawołać. Zjawiał się. Nic dziwnego, że w takiej atmosferze z podejrzliwością patrzono zwłaszcza na miejscowe kobiety (z wiadomych powodów).
„Będąc na obiedzie u j. ośw. (Jana „Sobiepana” Zamoyskiego) słyszałem dziwne opowieści o czarownicach. Jedna trzy razy palona ożyła. W końcu wyznała, że stało się to dzięki jej sercu odpornemu na ogień. Gdy więc po raz czwarty ją spalono wyjęto jej przedtem serce– notował 15 lutego 1661 r. ze zdziwieniem pan Bazyli. — Znaleziono w nim kawałek lodu. Po jego roztopieniu i spaleniu serca (…) już więcej nie ożyła”.
Czarownice prześladowały też rodzinę Grzyzeldy Konstancji Wiśniowieckiej, córki Tomasza Zamoyskiego, drugiego ordynata: „Opowiadała dziwne rzeczy o rzucaniu czarów na jej rodziców, tak iż stali się przez to niepłodni i zapadli na śmiertelną chorobę, na którą umarli. Za życia zaś byli gnębieni najrozmaitszymi dolegliwościami. Przekazał te niezwykłe wiadomości Jerzy Zamoyski ówczesny dworzanin j.w. pana kanclerza (Tomasza Zamoyskiego), który zapytany o skradzioną czapraszkę (chodzi o ozdobną kapę pod końskie siodło — do. autor), z diamentami, dał taką odpowiedź: to nie moja wina, ale mojej pani matki, ponieważ kazała starym babom czynić czary. Te schwytane wszystko wyznały na torturach, jak grzebały w pokoikach zmarłe niemowlęta, które zostały rzeczywiście znalezione i spalone razem ze staruszkami i sztucznym koziołkiem. Sprawczynią tego wszystkiego była pierwsza żona Zdzisława Zamoyskiego z domu Wiśniowiecka”.
Nic dziwnego, że w takich okolicznościach Jan „Sobiepan” Zamoyski był nieprzejednanym wrogiem czarnej magii. W kwietniu 1664 r. sześć zamojskich mieszczek oskarżono o czary. Wszystko odbyło się „podręcznikowo”, według wypracowanej przez inkwizytorów metody. Tyle że kobiety widocznie były w swoich zeznaniach dość oporne, bo ponoć zastosowano wobec nich cały arsenał tortur: przypiekanie ogniem, szarpanie ciała szczypcami oraz „rozciąganie”. Uległy w końcu „żelaznej logice” swoich oprawców i przyznały się do kontaktów z biesem. Skazano je na śmierć w płomieniach. Stos je jednak ominął bo ordynat Jan „Sobiepan” Zamoyski złagodził jednak tę karę.
Hałaśnik i ziele za kominem
„Czarownice zgodnie z wyrokiem połączonego sądu radzieckiego i wójtowskiego miały zginąć na stosie, jednak dzięki litości j. ośw. (Jana Zamoyskiego) zostały ukarane śmiercią przez ścięcie — pisał Rudomicz 12 maja 1664 r. — Sam j. ośw. był przy egzekucji wyroku”.
„Wiedźmy” zostały ścięte mieczem. Przed śmiercią kobiety wskazały jednak jeszcze jedną czarownicę z Zamościa. Miała nią być Katarzyna Bielenkowiczowa, żona zamojskiego wójta Macieja, z zawodu kupca, z pochodzenia Ormianina. Tomasz Ławecki, Kazimierz Kunicki i Liliana Olchowik-Adamowska w książce pt. „Śladami słynnych zbrodni” zebrali garść informacji na temat tego zamojskiego małżeństwa: „Można sądzić, że (…) obrona twierdzy jesienią 1648 r., podczas najazdu Kozaków Bohdana Chmielnickiego, scementowała małżeństwo Bielenkowiczów wychowujących jedynego, podówczas kilkuletniego syna. Podczas gdy Maciej Bielenkowicz ofiarnie bronił wraz z innymi mieszczanami południowej kurtyny muru, Katarzyna, która posiadała dużą umiejętność ziołolecznictwa, opatrywała rannych i leczyła chorych. Była kobietą wykształconą jak na tamte czasy — umiała czytać i pisać, biegle władała kilkoma obcymi językami, zbierała i suszyła zioła, przygotowując z nich nalewki i lecznicze mikstury”.
Katarzyna podobno potrafiła także jeździć konno oraz umiejętnie posługiwała się bronią. W maju 1656 r., podczas wizyty Jana Kazimierza w Zamościu Bielenkowiczowie zostali zaproszeni na królewską audiencję. W tym czasie Maciej został wybrany rajcą miejskim. Bielankowiczom powodziło się dobrze. Na rodzinę spadło jednak nieszczęście. Jesienią 1659 r. zmarł ich jedyny syn. Stało się to w następstwie ciężkiego pobicia. Sprawcą napadu był niejaki Teodor Zarebkowicz, który zresztą został przez sąd potraktowany wyjątkowo łagodnie.
Maciej, który był już w tym czasie wójtem, rozpił się z rozpaczy. W małżeństwie coraz częściej dochodziło do nieporozumień. Gdy pewnego razu Bielenkowicz zachorował, jego żonę natychmiast posądzono o próbę jego otrucia. Kobieta została wtrącona do więzienia. Wójt jednak wyznał przed sądem, że przyczyną jego dolegliwości był alkohol, a nie żona. Katarzynę uwolniono. Jednak po kolejnym oskarżeniu, przez jedną z „wiedźm”, sprawa okazała się znacznie trudniejsza. Natychmiast rozpoczęto śledztwo przeciwko Bielenkowiczowej. Wyrok był bezlitosny.
„Katarzyna Bielenkowiczowa, żona wójta zamojskiego została ścięta w ratuszu wczesnym rankiem z powodu obcowania z czarownicami dopiero co spalonymi na stosie — pisał Bazyli Rudomicz 16 maja 1664 r. — Ona sama wtrąciła je do więzienia przez swego męża. Te zaś przed śmiercią zeznały, że Bielenkowiczowa była wspólniczką czarów, co także sąsiedzi potwierdzili. Między innymi Piernikowa podała następujące powody zbrodni przytaczając słowa oskarżonej: <<Jest u ciebie hałaśnik ziele za kominem, także u Mikołajowej szewcowej, póki to będzie w domu, póty między wami hałas będzie, i tak się stało>>. Drugi dowód: Tejże piernikarce powiedziała Bielenkowiczowa nalazszy jej włosy: <<Czemu tak rzucasz włosy moje, jak kto je najdzie, a włoskiem twym zaszyje oczy żabie, to ty olśniesz (oślepniesz)>>. Trzeci dowód: Panu Wilczopolskiemu i innym dała jako napój miłosny sproszkowane swoje włosy, wycięte z okolicy przyrodzenia i spod pach”.
Wojnę z zamojskimi czarownicami trudno było jednak wygrać. Zdaniem ich tropicieli można je było spotkać w wielu miejscach.
Srogie czarowanie
„W Dubach mieszkają trzy czarownice, z których jedna jeździła na ujarzmionej żabie, druga zakopała garnek pełen rosy, która dotychczas nie znikła. Stąd w Dubach nie ma deszczu, choć obecnie dookoła w okolicy pada. Trzecia nago tam i z powrotem krowę ganiała” — pisał z dezaprobatą Bazyli Rudomicz. A w innym miejscu notował: „Moja małżonka twierdziła, że sama niegdyś jako wdowa doświadczyła działania zaczarowanych ziół, które po kryjomu były podłożone w domu jej ojca. Ich skutkiem były nie tylko codzienne hałasy, ale także bardzo dobry człowiek ks. Żdżyński, proboszcz warężski będąc u nas zupełnie niewinny, przez te zioła został zraniony w rękę przez pewnego żołnierza. Te zaczarowane zioła w końcu znaleziono i za radą duchownego wrzucono do rzeki, a dom został przez księdza pokropiony wodą święconą i wtedy dopiero znikła plaga codziennych kłótni”.
Także w Zamościu ktoś nadal posługiwał się czarną magią. 15 lutego 1667 r. pan Bazyli w swoim diariuszu zapisał: „Z powodu zawistnej złośliwości ktoś już kilka razy potajemnie podrzucił nam znaki zaczarowane, np. przedtem pieska sztucznie zrobionego, różne ziela itd., a ostatnio Sobek znalazł w bramie naszej kamienicy związane pazury. Ale my ufając naszemu Bogu, jego opiece poruczamy siebie i całe nasze mienie. On niech nas broni i wspiera!”.
Wyglądało na to, że samo zabijanie i prześladowanie czarownic niewiele dawało. Bo potrzebne były także m.in. posty. „Pan Auxanty Owanisowicz opowiadał o ciekawym zdarzeniu, jakie go spotkało 10 bieżącego miesiąca: <<Gdym jechał z Brodów przyjeżdżając do wsi Bernina fere (prawie) milka od Brodów, rano przed wschodem słońca, zastompił mi na grobli jakiś służały, który wziąwszy konie za cugle prosił mię, abym zsiad z kolasy do niego com i uczynił (…), ten mię trocha odwiodszy ku lasu, rzekł mi, że mi najświętsza Panna tu kazała czekać na cię, abyś testimonium (świadectwo) tego dał, iż mi kazała opowiedzieć tu panu tej wsi, że tu tak się między wszytkimi zamnożyli srogie tak czarowania, iż za nimi Syna swego ubłagać nie może od przepuszczenia na ludzi wielkiego karania, jeśli ci według zasług karani niebędą. To powiedziawszy klęknął i nabożnie to mówił: Najświętsza Panno owoż iest ten człowiek na świadecto, raczże się pokazać! Interim (tymczasem) do mnie: patrzże w niebo, a słuchaj, co mówią. Ja patrząc nie mogłem nic widzieć, głos tylko jakiś ciężki słyszałem, ale słów dosłyszeć nie mogłem dla śpiewania ptaków i żab skrzeczących>> — opisywał pan Bazyli to niezwykłe spotkanie w swoim dzienniku pod datą 16 maja 1667 r. — <<Interim (tymczasem) gdym chciał iachać od niego, rzekł: nie jedź, żeby cię co w lesie nie potkało, że chcesz odjachać bez dania świadectwa. Ja chciałem mu to na piśmie dać, i tylko począłem pisać, aż on rzeknie, daj pokój, a teraz na niebo ku miesiącu, a on klęknął, a patrząc widziałem postać Białogłowy klęczącej i modlącej się z częstym kłanianiem, przyodzianą w płaszcz szary i z głową, lecz nic nie słyszałem. To widziawszy na prośbę jego jachałem z nim ku dworowi, tamże urzędnikowi opowiedziałem wszystko, bo pan jeszcze spał i tam onego służałego zostawiwszy jechałem swoją drogą. To tez służały powiedział, iż nas najświętsza Panna eksprobrowała (upominała), że gród nie pościł, co już czynić przyobiecał>>”.
Wrażenie nie tylko na zamojskim kronikarzu zrobiła także historia o niejakim księdzu Kośmiderze, który został zaczarowany (kto wie, czy nie przez czarownicę?) w drodze do Częstochowy.
Zaczarowana choinka
„Dowiedziałem się od pani Lewandowskiej, iż ks. Kośmider wikariusz sokalski poważnie choruje jako zaczarowany, gdy razem z pielgrzymami szedł do Częstochowy i w lasach kilkakrotnie widział podobnie jak inni zaczarowaną choinkę z korzeniem wyrwaną, a wyniesioną wysoko na powietrze przed końmi stawiającą etc.” — notował 16 sierpnia 1668 r. Bazyli Rudomicz.
Przed zaczarowaną choinką zaiste trudno było się obronić. Na szczęście człowiek wędrujący po lesie w dzień i z odsłoniętą twarzą — jak wierzono w dawnej Polsce — nie musiał się przynajmniej obawiać dzikich zwierząt. Dowodził tego ks. Jaszowski. „Mówił jako o rzeczy sprawdzonej, że żadne dzikie zwierzę nie boi się człowieka, gdy nie widzi jego twarzy, która zawiera w sobie obraz Boga — notował Bazyli Rudomicz. — Stąd jak bardzo obraża człowieka ten, kto uderza drugiego człowieka w twarz. Świadczy o tym sam Chrystus, który znosił cierpliwie wszystkie męki i katusze całego ciała, ale temu oprawcy, który wymierzył Chrystusowi policzek, powiedział: dlaczego mnie bijesz?”.
W objęciach zamojskiego kata
„Imię prawie u wszystkich ludzi na sobie nienawistne niesie, dlatego że urząd jego zda się być lekki, sprośny, okrutny a krwawy (…)” — tłumaczył Bartłomiej Groicki, mieszczanin krakowski żyjący w XVI wieku, tłumacz oraz znawca polskich praw. Tak czy owak, kat w polskim społeczeństwie stał się postacią bardzo ważną. Podobnie było również w Zamościu.
Znaczenie tej krwawej profesji Groicki tłumaczył w ten sposób: „Albowiec co czyni, wszystko za skazaniem sprawiedliwości, nie za żądzami swymi czyni, i owszem wedle Pawła ś. jest sługą bożym, sługą sprawiedliwości i urząd jego jest barzo potrzebny”.
„Podług pojęć niemieckich kat nie był w obrzydzeniu takiem, jak jego parobek, butel czy hycel (pomocnicy kata — dop. autor), ale zaliczał się do rzemieślników, a uważany był jako urzędnik, wykonawca sprawiedliwości sądowej, z którym każdemu mieszczaninowi i rzemieślnikowi godziło się trzymać towarzystwo i zasiadać do jednego stołu” — pisał ponad sto lat temu Zygmunt Gloger, historyk i etnograf, w swojej znakomitej „Encyklopedii staropolskiej”.
Hańbiąca kolumna
Królestwem katów były więzienia umieszczane zwykle pod ratuszem. Zanim złoczyńca trafił przed sąd, często przechodził tam okropne męczarnie. Działo się tak wtedy, gdy pojawiały się tzw. indicia, czyli znaki wskazujące na występek. Do wydobycia zeznań używano m.in. obcęg, kleszczy, obręczy, łańcuchów, a potem przeróżnych precyzyjnych machin. Torturowanych wypytywano o zarzucane im przestępstwa. Były to tzw. spytki lub pytki. Nieszczęśników zakuwano też w dyby lub przytwierdzano łańcuchami do ścian. Nie tylko. Pod katowską opieką był także miejski pręgierz, zwany też piłatem, pręgą lub hańbiącą kolumną, oraz szubienica, którą stawiano zwykle poza murami miast (tak było w naszym kraju już od czasów średniowiecznych).
W Zamościu pręgierz stał przed miejscowym ratuszem (widać go na tzw. obrazie bukowińskim z 1660 r.). Na początku był to ceglany, czworokątny słup z otworem o wielkości 40 na 40 cm. Potem wybudowano bardziej okazałą konstrukcję. Była to murowana kolumna o wysokości ponad 7 m. Tutaj kat wykonywał publiczne wyroki śmierci. W tym miejscu chłostano także złoczyńców.
Tych nigdy w mieście nie brakowało. Nieoceniony Bazyli Rudomicz podawał wiele „przypadków” kryminalnych. Opisywał też ich sprawców. Oto przykład: „Jan, woźny miejski żalił się jako skrzywdzony rodzic, gdyż jego siedmioletnia córeczka została zgwałcona przez Hiacynta (Chylickiego), malarza j. ośw. (Jana „Sobiepana” Zamoyskiego”), człowieka żonatego, który po tym czynie ukrywając się został w ucieczce schwytany” (i zapewne odpowiednio ukarany do. autor).
Ścięty został pewien szlachcic za najazd na drugiego szlachcica” — czytamy natomiast w jego zapiskach pod datą 2 września 1659 r. A 19 listopada zanotował: „Teodor Zarebkowicz został skazany na śmierć przez ścięcie za zabicie syna pana Bielenkowicza wójta zamojskiego. Dzięki jednak mojemu wstawiennictwu został uwolniony od hańbiącego rodzaju śmierci, w zamian za co, zgodnie z prawem został skazany na kary cywilne. Biada mu jeśli nie będzie pokutował. On to nieraz bił swego ojca, jak słyszałem, i szarpał go za siwą brodę”.
Trzy dni później (22 listopada) doszło do innego wydarzenia: „Adriasz Telnimety, Węgier został przywiązany do słupa kaźni i ukarany chłostą za kradzież ponad 2000 zł, które schował w różnych miejscach, już to na polach, już to w fundamencie piwnicy swojej stancji. Do swego czynu nie chciał się przyznać w czasie tortur. Dopiero ze strachu przed przypalaniem gorącym żelazem, po chłostach przy słupie, przyznał się. Po otrzymaniu 50 plag został wypędzony na 10 mil od miasta. A gdyby powrócił, nie może być przez kogokolwiek przyjęty i popierany pod karą”.
Gwałt na żonie czapnika
26 stycznia 1660 r. pewien Kozak będący na służbie u Konstantego Wyhowskiego uciekł, zabierając ze sobą konie. „Schwytany, został skazany na śmierć przez powieszenie, jednak tę karę zamieniono na chłostę i więzienie, za wstawiennictwem wielu znakomitych osób — notował Bazyli Rudomicz. — Już drugi raz, jak mówią, uniknął on śmierci będąc w ręku kata. Jako znający różne języki łatwo może podburzać do niepokojów. Według pana Wyhowskiego należy go pilnie strzec w więzieniu przed buntownikami z nim złączonymi”.
Dwa dni później został w Zamościu schwytany pewien emisariusz moskiewski, którego uznano za szpiega. Ten także musiał spotkać się z zamojskim katem. „Pochodzi on z Białorusi. Badany odpowiedział dobrowolnie bez tortur, że pod Brześciem Moskwa ma 5000 żołnierzy, pod Grodnem 2000, w Bychawie 3000 — pisał Rudomicz 28 stycznia 1660 r. — Co do innych miejsc podawał kłamliwe liczby, więc został odesłany na tortury”.
Pod koniec czerwca 1660 r. mieszkańcy Zamościa gorąco rozprawiali o pewnej sprawie natury obyczajowej. Nią także zajmował się Bazyli Rudomicz.
Wyjechałem z panem notariuszem i panem Paprockim do j. ośw. Patrona (Jana „Sobiepana” Zamoyskiego) do Zwierzyńca, aby omówić sprawę zgwałcenia Reginy, żony czapnika Marcina przez Saint Germena (vel s. Mera), Francuza będącego na służbie u j. ośw. (Marii Kazimiery Zamoyskiej), a także w sprawie innych jego przestępstw dokonywanych pod wpływem pijaństwa. Tam razem z dworzanami byliśmy częstowani trunkami” — czytamy w zapiskach z 30 czerwca 1660 r. A następnego dnia pisał: „Załatwiwszy sprawę u j. ośw. obiad zjadłem w Szczebrzeszynie u Matyskiewicza, dobrego człowieka. Po przybyciu do Zamościa przyjąłem urzędowanie w magistracie”.
Tym razem obyło się bez poważnych konsekwencji dla obcokrajowca. Dlaczego? „Rozpoczęło się gromadzenie dowodów w sprawie przestępstw Francuza Saint Mera, a mianowicie zgwałcenia Reginy żony Marcina czapnika, jak również zniewagi słownej magistratu itp. — notował Rudomicz 3 lipca 1660 r. — Wiel. o. Grabiecki (dominikanin) prowadził ze mną pertraktacje w imieniu j. ośw. Patrona w sprawie załagodzenia tego ekscesu bez rozgłosu prawa tj. bez sądu. W imieniu j. wiel. Patronów (Zamoyskich) rotmistrz Szornel przeprosił magistrat z powodu obelgi ze strony Saint Mera, a następnie razem z nim polubownie załatwił sprawy co do wszystkich krzywd”. 6 sierpnia 1660 r. zmarło niemowlę, które tego dnia zostało podrzucone do zamojskiego magistratu przez nieznaną kobietę. Rudomicz zanotował jednak, że przed śmiercią dziecko zostało ochrzczone. Nadano mu imię Andrzej.
„Zwolnionych 27 jeńców szwedzkich zatrzymało się tu (chodzi o Zamość — dop. autor) na kilka dni. Są oni żywieni na koszt miasta jako podróżni. Uwięziony został (natomiast) Mojżesz kupiec kijowski za to, że bez wiedzy magistratu pozostawał przez kilka tygodni w Zamościu (było to zabronione — dop. autor) — zanotował Bazyli Rudomicz 18 sierpnia 1660 r. A pięć dni później pisał: „Pewien zastępca rotmistrza piechoty j. ośw. Zamoyskiego został ukarany śmiercią przez ścięcie z powodu zamordowania Komorowskiego. Zaś dowódca oddziału Żukowiec, wspólnik zbrodni, który przechowywał zwłoki zabitego, otrzymał karę śmierci, zamienioną na grzywnę w wysokości 50 zł, które będą wykorzystane na pokrycie kosztów podniesienia dzwonu na wieżę. Tyleż ma dać na szpital. Przez rok i 6 tygodni będzie zakuty w kajdany, choć wolny od przebywania w więzieniu”.
Zabójcy i świętokradcy
„Przed tygodniem odbył się pogrzeb Kalińskiego, organisty j. ośw. (Zamoyskiego). Został on zabity w kłótni przez niejakiego Złotnickiego i to we własnym pokoju, niemal w obecności j. ośw., z powodu szalonej zazdrości o pewną damę dworu — odnotował Bazyli Rudomicz 13 września 1660 r. — Dzięki wstawiennictwu ojca (Tomasza) Grabieckiego, dominikanina, zabójca zapłacił 300 zł grzywny i nie wiem, jaką otrzymał pokutę odpowiednią do tak wielkiej zbrodni. Niegodziwość ta została okryta milczeniem, chociaż tuż po zadaniu śmiertelnej rany j. ośw. o mało nie zastrzelił Złotnickiego z powodu popełnionej zbrodni”.
Sześć dni po opisaniu tej sprawy Rudomicz dokumentował inne kryminalne wypadki: „Stanisław Grabowicz zadał ubiegłej nocy ciężkie rany Tomaszowi Zawaczyńskiemu i Florianowi Siemianowiczowi. Woźny miejski ogłosił jego i wspólników jako przestępców poszukiwanych, ponieważ trudno ich było schwytać (…). Z dnia na dzień mnożą się zbrodnie, albowiem dzisiejszej nocy został zupełnie spalony folwark z całym spichlerzem na przedmieściu, należący do pana burmistrza Kreczkiewicza i do Kaplińskiego, który jest podejrzany o podpalenie. Ja zaś przypuszczam, że uczyniła to zbrodnicza kobieta zwolniona z aresztu razem z wójciną (chodzi o Katarzynę Bielenkowiczową). Była ona nieco wcześniej zamknięta przez burmistrza jako podejrzana o podanie trucizny. Albo czy nie mogła to być żona zmarłego niedawno stróża nocnego, który najpierw został pobity przez niejakiego Robaka, a następnie na skutek niefortunnego oskarżenia przez Gordana został schwytany przez sługę miejskiego z rozkazu burmistrza i po kilku dniach zmarł”. Natomiast 21 października 1660 r. Bazyli Rudomicz zanotował: „Stanisław Grabowicz i jego wspólnik Michał Gryfel zostali skazani za naruszenie spokoju na wieczną infamię, a z racji zranienia na utratę majątku, o ile zranieni będą żyli. Jeśliby zaś zmarli, obaj zostaną ukarani śmiercią”.
Rabunek dóbr kościelnych uznawano za jedną z największych zbrodni. Takich czynów także w „Państwie Zamojskim” (jak Rudomicz nazywał czasami Zamość i Ordynację Zamojską) nie brakowało. Jednak decydowali się na to chyba tylko prawdziwi desperaci. „Po udowodnieniu świętokradztwa skazaliśmy Grzegorza Radkowicza na karę śmierci przez spalenie — pisał pan Bazyli 14 maja 1661 r. — Jednak ze względu na lżejszą śmierć poleciliśmy go najpierw ściąć, a to w oparciu o poprzedni wyrok sądzonego za świętokradztwo pewnego mieszkańca Wielączy, o czym szerzej w aktach sądowych”.
Do świętokradztwa doszło także 30 sierpnia 1661 r. „Kościół ormiański (w Zamościu) został dzisiaj okradziony przez złodziei, którzy popełnili tę zbrodnię prawdopodobnie w nadziei, że Żydzi kupią od nich skradzione srebro, złoto i perły” — pisał Bazyli Rudomicz. A następnego dnia notował: „Wczoraj pod wieczór przedmieszczanin (mieszkaniec przedmieść — dop. autor) nazwiskiem Wereszczak radląc rolę swoją znalazł srebro skradzione w kościele ormiańskim, na końcu pola, przy drodze, w oznaczonym miejscu, owinięte w płótno, które zostało rozdarte lemieszem. W nocy pozostawiona straż schwytała Żyda Lejbę i jednego chrześcijanina. Na podstawie ich zeznań pojmano jeszcze jednego Żyda i żonę pewnego chrześcijanina, nocujących pod lasem. Wszystkich zamknięto w areszcie”.
Oskarżeni stanęli przed sądem już 1 września 1661 r. „Po zakończeniu zwykłych spraw rozpoczęliśmy postępowanie karne banicyjne w sądzie wójtowskim w związku z wyżej wymienionym świętokradztwem — pisał tego dnia pan Bazyli. — Oskarżeni byli pojedynczo badani i zapytywani o ich stan, zajęcia, o czas przebywania w Zamościu, skąd przybyli. Plątają się w zeznaniach! Po ich wtrąceniu do aresztu schwytano trzeciego Żyda rzeźnika zamojskiego. Rzeźnik (o nazwisku Wulf) przyznał się, że kupił od jakiegoś Żyda srebrną miednicę, którą przechowywał w odpadach zabitych zwierząt. On także jest zatrzymany na zamku w areszcie”. I dalej: „Świętokradcy zostali przebadani osobno i przez konfrontację. Zeznania ich co do wszystkich szczegółów są rozważane jak najbardziej zgodnie z zasadami postępowania sądowego. W ich wypowiedziach jest wiele niezgodności”.
W tej sytuacji oskarżyciele wnioskowali, aby badanych poddano torturom. „Podobno oskarżony Żyd rzeźnik, gdy usłyszał, że obraz N. Marii Panny został ograbiony, wypowiedział takie bluźniercze słowa: dlaczego więc Dziewica nie zażądała straży, aby te przedmioty nie zostały skradzione? Zobaczymy więc, czy to jego powiedzenie ujdzie bezkarnie, chociaż co do innych zarzutów jest on niewinny” — czytamy w zapiskach Rudomicza z dnia 3 września 1661 r. Sytuacja zaczęła się jednak komplikować. 5 września jeden z oskarżonych Żydów wyłamał kraty zamojskiego więzienia i uciekł. Wszczęto poszukiwania. Przetrząśnięto cały Zamość i go w końcu złapano. Torturowani Żydzi nie przyznali się jednak do winy. Ich pobratymcy robili co mogli, aby uwolnić więźniów. Zapewne ich delegacja była u ordynata. Na pewno odwiedzili także Rudomicza, który dostał najpierw 12 zł (jak pisał, w różnych dniach — była to łapówka), a potem jeszcze 9 zł. W efekcie rzeźnik Wulf — na polecenie Jana „Sobiepana” Zamoyskiego — został z więzienia wypuszczony.
20 września Rudomicz pisał: „Wyznaczyłem na dziś termin przewodu sądowego żydowskiej sprawy kryminalnej, jednak z powodu choroby Wulfa nie mógł się on odbyć”. Natomiast dwa dni później czytamy w zapiskach pana Bazylego: „Zakończono polubownie sprawę Ormian z Żydami oskarżonymi o świętokradztwo, gdyż nie było jasnych dowodów zbrodni, ani przyznania się do winy na torturach. Uwolnieni Żydzi załagodzili Ormian. Pewien katolik i jego żona zamieszani w tę sprawę zostali bez tortur uwolnieni, ale nie bez słownego upomnienia. Wieczorem więc poczęstunek ze starszymi Ormian (…). Żydzi dali mi 60 zł za pracę w czasie przewodu sądowego”.
Kucharz skrócony o głowę
„Straszna zbrodnia została wczoraj popełniona w kamienicy pani Abrekowej. Zamordowano tam zacną matronę Inesową i jej kucharkę — czytamy w zapiskach Bazylego Rudomicza z 29 października 1662 r. — Nieznana dotąd przyczyna ich śmierci niepokoiła mieszkańców, iż stało się to na skutek zarazy, gdyż obie w jednym czasie przestały żyć”. To jednak nie choroba była winna ich śmierci. 30 października pan Bazyli dokonał oględzin zwłok obu kobiet. Stwierdził, że matrona została „okrutnie zamordowana” siekierą. Natomiast jej kucharkę uduszono. Podejrzenie dokonania tej makabrycznej zbrodni padło na pewnego stróża, który przez osiem ostatnich lat pilnował sklepu należącego do Jakuba Berniego z Zamościa. Stróż miał na imię Wojciech. Został aresztowany. „Podejrzenie stróża Wojciecha o zbrodnię nie było bezpodstawne, albowiem tuż przed moim wyjazdem do Lwowa, przyznał się wobec mnie w więzieniu, że dopuścił się tego przestępstwa w sobotę, w południe, dla niewielkiego łupu domowych przedmiotów — pisał Rudomicz w swoim diariuszu 31 października 1662 r. — Powiedział następnie z płaczem, że z powodu ogromnego strachu nie zdawał sobie sprawy z tego, że popełnia tak wielką zbrodnię i z jakiej przyczyny to robi. Miał tylko świadomość, że kusi go szatan, którego oskarżał o głównego sprawcę zbrodni itd.”.
To pana Bazylego skłoniło do ponurego wniosku. „Uwaga: Jak i w jakim stopniu możemy ufać prostym stróżom, którzy powodowani wrodzoną chciwością nawet swoim dobroczyńcom nie zwykli folgować, jak z tego przestępstwa widać” — podsumował zamojski kronikarz.
Co się stało dalej z okrutnym stróżem? Możemy się domyślić. Wiadomo natomiast z całą pewnością, jaki był los jednego z kucharzy Jana „Sobiepana” Zamoyskiego. Wyrok na niego być może był efektem kuchennego sporu. W końcu staropolska i francuska kuchnia były w tamtych czasach jak dwa bardzo odległe światy… „Ścięty został kucharz J. Oświeconego (Jana „Sobiepana” Zamoyskiego) z oskarżenia i uporu Francuzów. W obronie własnej zabił on Francuza, kucharza dworskiego” — notował zamojski kronikarz 20 kwietnia 1663 r. Nie bardzo to chyba zmartwiło Bazylego Rudomicza, bo już w następnym zdaniu napisał bez większych emocji: „Po kilku dniach deszczowych pokazało się niebo pogodniejsze”.
Życie toczyło się dalej. A spraw kryminalnych w Zamościu nigdy nie brakowało. W drugiej połowie października 1663 r. Bazyli Rudomicz pisał: „Pan Chalipski, pasierb malarza naszej Akademii (Zamojskiej) został uwięziony z powodu podejrzenia, że on i Dranicki w nocy pobili pewnego piekarza. Tenże piekarz zmarł z powodu silnego uderzenia w głowę. Parobcy pana Piwo są także podejrzani o to, że spowodowali jego śmierć (…). Przeprowadziłem rewizję wszystkich domów na przedmieściach przy pomocy dziesiętników i służb miejskich z powodu notorycznych złodziei mieszkających tamże (…). Z włóczęgów złapano jednego rzezimieszka, któremu zabrano czapkę, nóż i sztylet, a jego towarzyszom około 15 groszy. Napomniano go, aby tutaj dłużej nie przebywał, następnie wydalono go poza obręb miasta”. 13 stycznia 1664 r. Bazyli Rudomicz odnotował, że złapano furmana, który zabił pewnego staruszka (parał się on handlem szkłem), a 11 czerwca 1664 r. pisał o skazaniu i powieszeniu trzech złodziei, którzy kradli w Zamościu przez osiem lat („wyrządzili wielkie szkody różnym mieszkańcom”). Okazało się, że skradzionymi rzeczami handlował pewien Żyd ze Szczebrzeszyna, a ich amatorami byli podobno inni Żydzi.
W styczniu 1665 r. Rudomicz pisał o wydaniu wyroku w sporze „panów Nowaków” (zamierzchłość tego popularnego nazwiska musi ucieszyć wszystkich mieszkańców Zamościa i Zamojszczyzny, którzy je noszą. W tej liczbie jest także autor tej książki) z obywatelami halickimi. Jakie było rozstrzygnięcie? „Za 50 bel pekłaku (chodzi o grube sukno — dop. autor) leśniowskiego dobrego w cenie po 40 zł za belę, co daje 2000 zł, poleciliśmy zapłacić 1000 zł w gotówce, z tym jednak, by złoty aureus (chodzi o monetę wykonaną z tego kruszcu — dop. autor) równał się 7 florenom”.
Nie wszystkie spory da się jednak załagodzić, gdy w grę wchodzą wyjątkowo silne emocje. Mogły się one wyzwolić np. podczas kontaktów z paniami lekkich obyczajów lub… tańca.
Zbrodnia z powodu płochej drobnostki
„Odbył się sąd akademicki w sprawie zniesławienia ks. Abreka przez kobiety lekkich obyczajów, jak np. Szkapinożyna. Student Smólski z dwoma towarzyszami zabrał jej w nocy odzież (…) — czytamy w zapiskach Bazylego Rudomicza z 28 i 29 marca 1664 r. — Owi studenci, po ukaraniu ich batogami zostali wydaleni z Akademii (Zamojskiej), a kobiety wychłostano w ratuszu”. „Żołnierz nazwiskiem Godinus dopuścił się strasznej zbrodni z powodu płochej drobnostki, a mianowicie tańca” — notował natomiast 16 lutego 1665 r. „Uderzając obuchem siekiery zabił on sługę pana Chyżowskiego, zaś studenta nowicjusza niebezpiecznie skaleczył. Kiedy z tej samej okazji staruszek pan Piwo odezwał się do niego, został postrzelony w nogę. To wszystko działo się prawie o godzinie czwartej w nocy. W tym czasie byłam na poczęstunku u pana Dobraszowskiego”.
Zapewne żołnierza Godinusa spotkała zasłużona kara z ręki kata. O tym, jak wyglądały wyroki, które egzekwowano na zamojskim Rynku Wielkim, dowiadujemy się z notatek pana Bazylego z dnia 23 października 1665 r. Opisywał on wyrok na pewnym przedmieszczaninie o nazwisku Jugowicz. Był on podobno złodziejem. Pod takim zarzutem został w Zamościu stracony: „Przed śmiercią odwołał to, co dawniej podczas tortur powiedział na jm. Konstantego Wyhowskiego, jak również to, że jego żona i krewniak i Kuszewicz są zamieszani w jego przestępstwa. Oskarżał ich przedtem ze złości, gdyż z ich namowy nie starał się wydostać z pułapki po zerwaniu przez siebie łańcucha i wyłamaniu kilku drzwi w podziemnym więzieniu. Miał zamiar powtórnie uciec z aresztu, ale był osłabiony podwójnymi torturami. Z tej racji podejrzewano go o to, że jest winny zarzucanych mu przestępstw. Na rynku tuż przed śmiercią spowiednik o. Zawaczyński dodawał mu otuchy, aby miał nadzieję, że przez miłosierdzie Boże osiągnie życie wieczne. On zaś odpowiedział: Wątpię w to. Wtedy bardziej pocieszany i proszony przez wszystkich obecnych, aby nie wątpił, podobno nic na to nie odpowiedział”.
W styczniu 1666 r. doszło do kolejnej zbrodni, która poruszyła poczciwych zamojskich mieszczan. Dopuścił się jej niejaki Sienkiewicz, sługa jednego z dworzan. Zabił on, jak zapewniał Rudomicz, zupełnie niewinnego i bezbronnego hajduka z oddziału roweńskiego, który „w bieliźnie wyszedł na dwór”. Zaraz po tym morderstwie zabójca został schwytany. Wtrącono go do więzienia. 15 stycznia o świcie napastnik został ścięty. Tego dnia odbył się pogrzeb dwóch osób: zabójcy i ofiary. 31 grudnia 1666 r. doszło w Zamościu do wypadku, który nie mniej poruszył pana Bazylego. Tak o tym tego dnia pisał: „Żyd Irszko, skądinąd dobry człowiek, sprzedawał proch strzelniczy jakiemuś podłemu indywiduum, który (…) rzucił ogień do prochu, na skutek czego Irszko został ciężko ranny, szczególnie w okolicy twarzy. Nas zaś przebywających wtedy w domu przeraził bardzo gęsty dym i ogromny huk podobny do pioruna. Sądziliśmy, że runęło sklepienie kamienicy, co niech oddali miłosierny Bóg, jak zawsze oddala”.
Ziele uśmierzające deszcz
Na początku lipca 1667 r. Bazyli Rudomicz dostał zlecenie od księżnej Gryzeldy Konstancji Wiśniowieckiej. Miał w zamojskim sądzie wójtowskim rozstrzygnąć sprawę pewnej starej wieśniczaki ze Zdanowa (Żdanowa). Była ona podejrzewana o kradzież hostii oraz produkcję ziela „uśmierzającego deszcz”. Były to ciężkie zarzuty. Gdyby uznano ją za czarownicę, mogłaby to przypłacić życiem. Jednak pan Bazyli, wraz z innymi członkami sądu, zdecydowali inaczej.
„O tym przestępstwie popełnionym przed dwoma laty doniosła inna staruszka z tejże wsi. Nie było żadnych istotnych dowodów przemawiających za popełnieniem tej zbrodni, a oskarżona mimo potrójnego, silnego torturowania nie przyznała się zupełnie do zarzucanego czynu, zaś co do podejrzenia o czary powiedziała, że nie zanurzyła się w wodzie i nie zna żadnego ziela dla uśmierzania deszczów. Stąd ogłosiliśmy ją wolną od zarzucanego przestępstwa” — czytamy w zapiskach Bazylego Rudomicza. Na tym się jednak nie skończyło. Sąd posunął się o krok dalej. Było to w tamtych czasach dość nietypowe: „Ukaraliśmy (…) donosicielkę za to, że przez tak długi okres ukrywała stwierdzone przez siebie przestępstwa. Załagodziliśmy (także tego dnia — dop. autor) sprawę cywilną o oszczerstwo, albo raczej o słowo obelżywe co do pochodzenia w sporze panów Przełajskiego i Birukowicza”.
Dokładnie rok później pan Bazyli pisał o zwłokach sługi niejakiego pana Białokurowicza, które przywieziono do Zamościa. Ten człowiek został „okrutnie zamordowany”. O morderstwo oskarżono pana zabitego służącego. Nie wiadomo, jak zakończyła się ta sprawa. Bo sądowe wyroki w Zamościu nie zawsze były przewidywalne. „Ratowskiego i Kamińskiego winnych gwałtu skazano za moją zgodą i na moje żądanie na pół roku więzienia bez chłosty i kajdan” — pisał pan Bazyli 15 września 1668 r. — Natomiast szl. Pana Ferentego (chodzi o Franciszka Ferencjusza) uwolniliśmy całkowicie od kary, ale jutro będzie musiał krzyżem leżeć w kościele franciszkańskim w czasie mszy św.”.
„Z powodu wczorajszego nieumiarkowanego picia gorzałki cierpiałem dziś przed południem na bóle głowy i żołądka, dlatego leżałem w łóżku — pisał natomiast pan Bazyli 2 marca 1669 r. — Po obiedzie jednak wstałem wezwany przez j.w. księżnę (chodzi o Gryzeldę Konstancję Wiśniowiecką — dop. autor), aby sądzić sprawę zabójstwa popełnionego w Turobinie przez niejakiego Pawła. Ten niecny człowiek zabił drugiego za to, że został nazwany oszustem. W zabójstwie pomogła mu własna żona, która zbiegła. Wieczorem wesoło spędziłem czas u jm. pana Rokszyckiego razem z panami Komorowskimi”.
Niektóre sprawy wymagały wielkiej delikatności i znajomości życia. „Byłem zajęty w sądzie zamkowym. Wśród różnych spraw roztrząsaliśmy skargę o uwiedzenie przez pewnego mieszkańca wsi Sulmicze siostry jego bratowej — pisał Bazyli Rudomicz 5 czerwca 1669 r. — Sprawę tę przekazaliśmy sądowi duchownemu, aby rozstrzygnął, czy winnego należy zmusić do małżeństwa z tą dziewczyną i czy to jest godziwe? Winny dał nam poręczenie, że będzie posłuszny tak sądowi duchownemu, jak i naszemu dla poprawy własnego życia”. Co na to wszystko uwiedziona dziewczyna? Pan Bazyli o tym nie napisał. O wielu innych sprawach także wspominał jedynie zdawkowo.
„Słyszałem, że do urzędu przyniesiono chłopca 5-letniego niemal zabitego przez Żydów” — pisał pan Bazyli 16 października 1669 r. „Słyszałem o karygodnej samowoli ks. Wielkowicza (miał na imię Michał) i o karze śmierci dla Kuczborskiej, jej ojca i macochy przez ścięcie” — zanotował 10 grudnia tego roku. „Maryna Sobkówna została zatrzymana w urzędzie radzieckim i zbadana przez położną” — zapisał we wrześniu 1670 r. — Jako będącej w ciąży na skutek współżycia z pewnym chirurgiem zakazano jej noszenia wianuszka na głowie oznaczającego dziewictwo”.
Zamość zawsze był miastem, które przyciągało wielu różnych ludzi, w tym włóczęgów. O jednym z nich pisał Bazyli Rudomicz w październiku 1668 r. Kronikarz był oburzony jego postawą: „Kazałem nocą około 10 godziny uwięzić niecnego hajduka Mikołaja po udowodnieniu mu winy. Już drugi raz przyszedł on kraść nasze owce, o czym szerzej w przeprowadzonym dochodzeniu. Przedtem przebywał chwilowo w naszym folwarku udając, że chce zostać osadnikiem. Stąd wniosek, jak trzeba ostrożnie włóczęgów przyjmować”.
Abo z bydlęciem
Lista zamojskich występków opisanych m.in. przez Bazylego Rudomicza jest bardzo długa. Morderców zwykle karano śmiercią. Taka kara mogła grozić także za najście domu oraz gwałt lub nawet jego usiłowanie. Tyle że nie dotyczyło to wszystkich. Miasta nie mogły karać w ten sposób szlachty. Na sejmie toruńskim w 1520 r. uchwalono nową konstytucję, która to regulowała. Zabraniała ona sądzenia szlachcica przez sądy miejskie, nawet jeśli zbrodniarz został przyłapany na gorącym uczynku. Władzom miejskim można było takiego szlacheckiego rzezimieszka lub oprawcę jedynie zatrzymać. Wyrok w ich sprawach wydawał sąd starosty. Co się mogło stać, gdyby takie nowe prawo zostało złamane? Ponieśliby za to odpowiedzialność rajcy i burmistrzowie. Tak to sformułowano: „Jeśliby zaś w jakimś mieście lub miasteczku urząd miejski wbrew powyższemu coś uczynił, wówczas starosta nasz grodzki, w obrębie którego jurysdykcji takie miasto lub miasteczko znajduje się, ma uwięzić i ściąć burmistrza wraz z jednym z rajców”.
Karze śmierci nie podlegały w dawnej Polsce dzieci do lat siedmiu, ludzie starzy, którzy nigdy nie popadli w konflikt z prawem, i ciężarne kobiety. Jak zauważyli historycy Jan Kracik i Michał Rożek, mogli jej w tych czasach uniknąć także szaleńcy, którzy „nie wiedzą co czynią” (uważano, że samym swym szaleństwem i tak są już ukarani), oraz ludzie, którzy popełnili przestępstwa tuż po przebudzeniu, bo „który się porywa ze snu, podobny szalonemu albo wielce pijanemu”.
„Myśl, że szaleni dostatecznie są już ukarani, przewijała się przez liczne traktaty prawnicze najpierw średniowiecznej, później renesansowej i barokowej Europy — zauważył Stanisław Waltoś w swojej książce „Owoce zatrutego drzewa”. — Można je znaleźć w słynnym dziele Bractona z połowy XIII wieku <<De legibus et consuetudinibus Angliae>>, w <<Zwierciadle Saskim>>, w szesnastowiecznej pracy Bartłomieja Groickiego <<Porządek sądów i spraw miejskich prawa magdeburskiego w Koronie Polskiej>>, w głośnym traktacie Benedykta Carpzowa z 1635 r. <<Practica nova imperialis Saxonicae rerum criminalium>>”.
Jednak nie każdy obłąkany mógł być uwolniony od kary śmierci. Jeśli uznano, że taki stan nie był „całkowity”, losy takiego człowieka mogły być bardzo różne.„Nie uwalniało (…) natomiast od kary działanie pod wpływem urojeń, halucynacji, iluzji, jeśli można było dostrzec w innych objawach zachowania się chorego ślady rozsądku — wylicza Stanisław Waltoś. — Człowiek zasługiwał na miano niepoczytalnego dopiero gdy zdaniem współczesnych nie zdawał sobie sprawy zupełnie z tego co czyni (…). Co najmniej od XVII wieku w Europie wzmagało się przekonanie, że karalność przestępcy powinna być uzależniona od jego stanu psychicznego w czasie popełnienia czynu. Z tego właśnie przekonania wywodziła się tendencja, by nie karać sprawców niepoczytalnych w chwili czynu i odwrotnie, karać ich, jeśli w chwili czynu przeżywali lucidum intervallum, chwilę rozjaśnienia umysłu. Prawników interesowało jedynie to, czy oskarżony zdawał sobie sprawę z tego co czyni. Nie było natomiast dla nich istotne, czy sprawca był w stanie pokierować swym postępowaniem”.
Śmiercią karano zwykle matkobójców, ojcobójców i dzieciobójców, w tym matki, które zabiły swoje dzieci tuż po urodzeniu (jednak wyjątkiem mogło być zabicie noworodka-potworka, „na kształt jakiej bestyi”). Taka kobieta mogła być utopiona lub „według obyczaju na żywo (…) zakopana a palem przebita”. W XVI w. łagodniej niż dotychczas karano cudzołóstwo (wcześniej przyłapanych na tym uczynku morzono głodem lub karano więzieniem, a tzw. kobiety publiczne bito przy pręgierzach). Nie było natomiast litości dla osób, które dopuściły się sodomii i pederastii. Tak to sformułowano: „Gdzieby kto takowy nalezion był, żeby abo z bydlęciem, abo chłop z chłopem przeciw przyrodzeniu (chodzi o naturę — dop. autor) sprawę miał, takowi mają być na gardle skarani, a według obyczaja ogniem mają być spaleni, bez wszelakiego zmiłowania i łaski, ponieważ to haniebny i sromotny grzech”.
Bez wszelakiego zmiłowania
Jak odbywały się egzekucje? Prostacy kładli swoje głowy na wiązkach słomy. Kat pozbawiał ich życia za pomocą topora. Szlachetnie urodzonych ścinał natomiast mieczem. Tego typu egzekucja nie była publiczna. Odbywała się zwykle w nocy, w miejscu zamkniętym. Skazańców pochodzących ze szlachty ścinano w pozycji klęczącej lub wiązano w dogodnej dla kata pozycji, np. na krześle. Działo się tak wówczas, gdy spodziewano się oporu ze strony skazanego nieszczęśnika (nie ścinano ludzi mieczem na pniu, bo ten mógłby skutecznie zatrzymać katowską klingę). Kat uderzał zwykle z wielką siłą, z obu rąk. Jeśli nie był partaczem, ale wykwalifikowanym „urzędnikiem”, zabijał swoją ofiarę błyskawicznie.
Katowski urząd przywędrował do naszego kraju z Niemiec. Jego przedstawicieli nazywano „małodobrymi” lub bardziej oficjalnie — „mistrzami sprawiedliwości świętej”. Jak pisze Gloger, kaci pojawili się w polskich miastach „razem z prawami miejskimi” (prawdopodobnie dopiero w XIII wieku) i tylko w nich funkcjonowali. Kaci byli ważnymi osobami. Wprawdzie szanowano ich zajęcie, ale u wielu ludzi krwawa „profesja” budziła lęk i obrzydzenie. Z różnych przyczyn. Czasami katami zostawali np. zbrodniarze, którzy podejmowali się tego fachu w zamian za ułaskawienie. Tych unikano. „Wystarczyło podanie ręki katowi, by człowieka zbeszcześcić” — zapewniał historyk Aleksander Brückner w swojej wydanej w 1937 r. encyklopedii.
Tak czy owak, przedstawiciele tego niezwykłego zawodu zawsze byli dobrze opłacani. Obok stałej pracy mogli dorabiać także dzięki tzw. obrywkom. Jak tłumaczy Brückner, było to np. wywożenie padliny z miasta. Ze względu na swoje „anatomiczne doświadczenie” kaci mogli także zarabiać na leczeniu chorych. Uchodzili np. za specjalistów w usuwaniu wrzodów (niektórzy umiejętnie je przecinali). Mogli też sprzedawać odzież skazańców, którą po egzekucji zwykle otrzymywali. „Rarytasem” i poszukiwanym towarem był też sznur, na którym wieszano ludzi (samych wisielców traktowano z pogardą). Uważano, że przynosi szczęście. „Dzielono go na wiele małych fragmentów. Temu kto nosił kawałek sznura przy sobie przysparzał on szczęścia i zdrowia — tłumaczyli Paweł Zych i Witold Vargas w swoim „Bestiariuszu słowiańskim”. — Karczmarze wrzucali go do gorzałki, by ten, kto jej wypije, zawsze wracał na drugą kolejkę, zaś panny na wydaniu trzymały go w woreczku na szyi, w nadziei, że któregoś z kawalerów sznur uchwyci i już nie puści”.
Ludzie zabobonni kupowali także od katów (często za ciężkie pieniądze) ziele rosnące pod szubienicami, które podobno miało cudowną moc, palce wisielców, ich włosy, a nawet genitalia. Miały to być przynoszące szczęście talizmany.