E-book
22.05
drukowana A5
48.34
Bez stresu

Bezpłatny fragment - Bez stresu

i inne opowiadania


Objętość:
256 str.
ISBN:
978-83-8155-210-3
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 48.34
Gdy napisałem pierwsze opowiadanie to poczułem
w sobie wolność, jakbym opuszczał mury Alcatraz.
Ta swoboda z dnia na dzień narastała we mnie bezwstydnie, 
aż poczułem chęć bezwarunkowego oddania się jej. 
Oczywiście trochę czasu upłynęło zanim zdałem 
sobie sprawę z tego, że ideałem byłoby tworzyć 
i przeżywać te cenne chwile od zarodka do zwłok. 
Jednak najważniejsze jest uczestniczyć w tym całym tworzeniu 
na swój sposób, upajać się modelowaniem sytuacji 
i dostrzegać wszystko jak się chce. 
Postanowiłem pisać i niestety lub stety 
nie zamierzam przestać. 
Tylko żebym nie dostał od tego rozwolnienia, 
przecież to takie częste zjawisko dzisiaj. 
Tematy czerpię w mniejszym lub większym stopniu 
ze swojego życia, zabarwiam je trochę i poddaję ocenie. 
Chwile są ulotne, dlatego warto je opisywać. 
Cieszę się z tego co robię. 
Ma mi to sprawiać przyjemność i tak się dzieje. 
Piszę o rzeczach i gestach postrzeganych, 
by uczynić je bardziej widocznymi. 


Marek Tykwa 




Chciałbym podziękować mojej żonie Agnieszce, 
przede wszystkim za to, 
że jest przy mnie pomimo moich wariactw. 
Za miłość, zrozumienie i wytrwałość, 
za doping, bycie prawdziwym krytykiem, 
i że nigdy nie przestała we mnie wierzyć. 
Myślę, że dzięki temu w jaki sposób piszę 
i kieruję wyobraźnią 
spowodowało nasze pierwsze spotkanie 
i rozpoczęło całkiem nową drogę życia.

Psychiatryk

Przyjaciela mi zamknęli w psychiatryku. Co prawda miał słabszych kilka miesięcy i przestał pracować, ale żeby od razu z grubej rury? Kto wiedział, że przez nikogo nie spodziewana redukcja etatów się do tego przyczyni. Inny koncern wykupił i wyciągnął swe łapska po swoje. Nadszedł czas zmian, w którym jeden z lepszych pracowników firmy okazał się toaletowcem. Szarym, leżącym w porcelanie i spłuczką odepchniętym w nieznane. Nie powiem, zdarzało się nie raz, że leżał pijany na zapleczu, ale któż tego tak naprawdę w gastronomi nie przeżył? No, ale nie o tym mowa. Zaciągnięty kredyt na dom utkwił jak gwóźdź w trumnie. Małżeństwo młode, naiwne, uparte. Każde chce swego i na swoim postanowić, więc docierania i zgrzyty to norma. Dzieci małe, nie wiadomo z czego nie zadowolone, ryczą non stop. Przewijanie, karmienie, wpychanie smoczka, bujanie, nazat i od nowa. Kiedy akurat dzwonię w trakcie procesów fizjologicznych nawijka kumpla jest ciągle taka sama — Dzień i noc babrzę się w gównie. Po prostu nie ma zmiłuj. Mózg u kresu, nadziei brak. Zero snu, oczy na zapałkach. Powieki ciężkie jak podkowy. Pierwszy siwy włos i kompletny wyczes na maxa. Do tego ten szum we łbie od czarnych myśli, pęd, potknięcia, upadki. A przede wszystkim zamartwianie się o byt, czy wystarczy do pierwszego, i groteska drobnych alkoholowych nałogów z tego tytułu odcisnęły już mocno swoje piętno. Nie wytrzymał nerwowo. A kto by wytrzymał? Ja też tam kiedyś trafię. Myślę, że nadaję się w stu procentach. Złapali go w domu. Nie miał najmniejszych szans — Dobrze, że nie w sieć — rzekłby Kali, złapany przez plantatora kawy w Rio. Zresztą, nie ma różnicy gdzie i jak, mieli złapać to złapali, nie ważne w co, uwięzili. W kuchni sobie siedział i palił papierosa. Druga połówka w tym czasie oglądała familiadę. Po uprzednim rozwieszeniu prania, przy pomocy dosii spoczęła w fotelu z pilotem od tiwi. Pokłócili się z rana. Jak to czasem bywało. Nie spodziewał się zdrady. No bo kto by się jej spodziewał pod własnym dachem? Szanowna małżonka wezwała po cichu. Niewiarygodne. Połączenie uzyskała nie ze stacjonarki, ale bezpośrednio z buraka. Że niby nadpobudliwy. Że to dla jego dobra i w ogóle wszystkich. Własna żona judaszem. Kto by się spodziewał? To wszystko przez te gazetki, które czyta — wyżalił się później kumpel. Te domowe porady, w których się zatraca. Te testy, które rozwiązuje — Sprawdź z kim mieszkasz pod jednym dachem. Czy aby na pewno we własnym związku nie jesteś niewolnicą? Pomóż sobie, pomóż innym, zdobądź tytuł pomocolożki roku. Damski kapo 2010. Przytulny, domowy krwiopijca. A budka suflera ostrzegała — nie wiesz nigdy kobiecie. No wyobraźmy to sobie, zaciągamy się dymkiem, pyknięte kółeczko unosi się pod sufitek, czas zatrzymuje się na chwilę w słoiku z dżemem. Powieka spontanicznie opada. Podróż w nieznane daje upust komfortu. Luz, relaks, marzonko — normalnie rzęsa nie drgnie, a tu znienacka w kaftan, jak małpę. Adrenalina większa niż w sinema siti. Szok termiczny lodowatego wybudzenia ze snu powalił kumpla na podłogę, jak miecz świetlny wadera. Do tego małe wierzganko, bluzgi niedowierzania, przyterakotnio założony karcerek i do bagażnika. Jak kundla złapanego przez hycla. Jedyne co zapamiętał to uśmieszek adolfa i totalny zighajl na do widzenia. Nie miał nic do powiedzenia. Mowę mu całkiem odjęło. Był odrętwiały, zawiedziony i niewyobrażalnie zaskoczony. A kto by nie był? Ja z pewnością. Oczka porozbiegały się jak karaluchy przy zapalonym świetle. Takie tempo, że Gucwińscy nie zdążyliby nakręcić. I aż trudno uwierzyć, że to wszystko wydarzyło się zaledwie dwa tygodnie temu. No cóż, życie, bywa. Ta cała sytuacja mocno weszła mi w łeb i nie wiedziałem co czynić. Miałem wahania co do odwiedzin, ale jadę. Od czego się ma w końcu przyjaciół. W takich chwilach trzeba być przy człowieku. Podtrzymywać na duchu, wspierać i wmawiać, że nie potrwa to długo. Nawet jeśli to nieprawda. Wszystkie sposoby są dobre, aby wyciągnąć kogoś z nizin. Właściwie sprzedanego kitu nigdy za wiele. Przecież człowiek to nie nostradamus, nie przewidzi co go czeka, gdzie go napadną i co straci. Ale jakby się nie starał i gdzie nie ukrywał to zawsze go napadną i na pewno straci. Nawet w rodzinie nie można być niczego pewnym. Wszędzie trzeba się przyczajać i spoglądać za siebie. Zdrada czai się zawsze najbliżej. Jest pod ręką. Pod nosem, pachą, a nawet nie czuć, że jest. To tak, jak z kradzieżą. Pierwsze co, to sprawdzą sąsiadów. Normalka. Człowiek się codziennie wita, niby zna, uśmiecha, pożycza szklankę mąki, a jednak do końca nie można wierzyć skurwielom. Trzeba chodzić zawsze plecami do ściany. To też odnosi się do małżeństwa. Nigdy człowiek nie wie gdzie trafił i na jak długo. Niby rodzina, jest miło, uprzejmie, serdecznie, a jednak da się wyczuć chłodek, bo całe życie obserwują, jak obcego. Nie mogąc pogodzić się z nurtującym pytaniem, czy aby na pewno oddali swoją jedyną córunię w dobre ręce. Przyłażą, węszą, pokazują palcami, przeciągają swoją córkę, a czyjąś żonę na swoją stronę, buntują i czekają na potknięcia losu. Żeby przyłapać na gorącym uczynku, rozdzielić i wydedukować jedynaczce — Kochanie, a pamiętasz jak mamusia cię ostrzegała, że to nie jest mężczyzna dla ciebie? Człowiek cały czas walczy o zaufanie, jakby był potencjalnym złodziejem (a raczej już dokonanym, bo w końcu ukradł jedynaczkę, bezczelny) i musi udowadniać na każdym kroku swoją niewinność. Gdy ma się pecha i trafi na kiepskich teściów, to najlepiej od razu dupę nasmarować, żeby nie bolało. Jak się uprą, to mogiła. Nic a nic, nie oszczędzą człowieka. Cały czas tylko czołganie i czołganie, a spróbuj łeb wystawić, wychylić się. Tylko na to czekają. Cała rodzinka w pogotowiu. Nawet do trzech pokoleń wstecz. Same pijawki. Tylko patrzą, jakby ci tu pobrać większą ilość krwi do przetoczenia, dla własnych, egoistycznych korzyści. I weź się z takimi użeraj. Oczywiście można też wysłać w paczce obciętą głowę zdechłej ryby, z informacją o rozpoczętej wojnie, jak w ojcu chrzestnym, ale czy to coś da? Myślę, że nic. A może po prostu łapać punkty podlizywaniem się, jak przeciętny Kowalski? O nie! To nie dla mnie. Nołfakingłej. Wolę się wynieść. Ulica Nowowiejska 27. Tutaj, wzdłuż parkanu każdy patrzy na mnie dziwnie. Gdy mijam furtkę, już nie. Jakby to przejście na drugą stronę utwierdziło gapiących się, że już wiadomo o co chodzi. Że się nie pomylili co do mnie. Na murze przed wejściem ktoś napisał węglem „Trudno nadać sens porządkowi, który dzieje się wbrew rozumowi” W takim miejscu to niezwykle trafne spostrzeżenie. Pokonuję schody i drzwi. W przedsionku, z tablic informacyjnych dowiaduję się, że w ogóle nie trafiłem na czas odwiedzin. Można powiedzieć, że się z nimi minąłem dwie godziny temu. Przy okienku recepcji spotykam się z grzeczną, ale zdecydowaną odmową. I jak to bywa zawsze w takich sytuacjach musiałem posłużyć się kłamstwem, że jestem spod granicy białoruskiej. Jako krewny z dalekiej rodziny. Że pociągiem 12 godzin jechałem. Że wiozę dary od całej wsi. No i w ogóle żem brata 10 lat nie widzioł. Chyba nie spodziewali się takiego obrotu sprawy, bo nie za bardzo wiedzą co mają teraz uczynić. Nie przeszkolili ich z rozdziału pt: jak pozbyć się natręta. Przecież nie odeślą z kwitkiem 500 kilosów nazat. Wrodzona przyzwoitość im na to nie pozwoli. Patrzą na mnie, jak na wariata, a przecież nie zszedłem z góry. Oni tutaj za pewne na każdego tak patrzą. Takie zboczenie zawodowe. Dobre, jak każde inne. Jakby co, lepiej się mile zaskoczyć, niż rozczarować. To przyzwoite dziołchy, tylko nie chcą naginać regulaminu. Rozum walczy z sercem, ale chyba przegrywa. W sumie, dla dobrego uczynku można raz skłamać. Zresztą, jeszcze nie słyszałem, żeby małe kłamstwo przeszkodziło komuś w życiu. Ja bym powiedział, że nawet bardziej pomogło. No, dziewczyny, nie róbcie mi tego, zlitujcie się. Spójrzcie mi w oczy. Czyż nie dostrzegacie w nich smutku, zawodu i alienacji? Czy nie wyglądam na sierotę opuszczonego przez matkę w domu handlowym? Czy nie słyszycie drżącego, łamiącego się głosu? Help, help. W końcu dyżurna kiwa na mnie palcem — No chyba, że na chwilę — jej słodki głos rozlewa przede mną całą swoją dobroć. Piersi miękko ułożone na biurku przed okienkiem poruszyły teraz moją uwagę. Aż mi się gorąco zrobiło. Soczewki prze kierowane w tamtą stronę usiłują złapać kontrast. Są cudowne i big wyraźne, jak haidyfiniszon/16:9. Boże, pozwól mi ich dotknąć. Chociaż raz. Spraw, by rozkazała mi iść natychmiast do swojego gabinetu i tam zaczekać na siebie. By zamknęła okienko i przyszła do mnie. Jednak w momencie, kiedy miała to już właśnie oznajmić, zaprosić na seans energoterapeutyczny, przynajmniej tak się wydawało, a mi z tego powodu na samą myśl już stanął, zauważyłem za sobą dwie kobiety w białych kozaczkach. Zmęczone czasem i niewiarygodnie sapiące, tzw. polskie kwarcowe latynoski. Wprost spod pręgierza solarki. Kwalifikujące się raczej pod ostry dyżur, a nie na odwiedziny pacjentów. I ochota mi przeszła. Fak. Ludzie to zawsze pojawiają się w nieodpowiednich momentach i niszczą marzenia innych. Wzgórek zakrywam kurtką, ale gwałtowność tego ruchu została niestety zauważona. Gapią się na bezczela, a w kurzych móżdżkach pojawia się myśl — Jak nic, zbok. I cóż w takiej sytuacji pozostało z moich obnażonych pragnień? Jedynie kubeł zimnej wody, obciach, małe niestety i naoczny dowód wstydu. Niezły szit.

— No jasne szefowo, że na chwilę — odpowiadam. Chciałbym przy cukrzyć, dotknąć dłoni, wyżebrać numer telefonu, no cokolwiek, ale poparzone ryje z kolejki czuwają, więc trochę głupio — A w ogóle jest ktoś w stanie wytrzymać tu dłużej? — dodaję i to by było na tyle.

Chyba powiedziałem o jedno zdanie za dużo. Nic już nie mówi, nawet nie spojrzy. Tylko wskazuje ręką, w którym kierunku mam się udać. Koniec marzeń. Poszedłem. Zdaje się, że uraziłem ją tym stwierdzeniem, a przecież nie miałem na myśli jej stażu. Se zamiotłem. Na oddziale śmierdzi mokrym psem, albo tym co serwują na obiad. Jak kto woli. Wszędobylski aromat mięsa drugiej kategorii zawisł jak obłok. Gularzyk. Tutaj to dopiero trzeba uważać. Przeszukują mi ubranie. Wiadomo, nie można ufać nikomu. Tym bardziej z zewnątrz, gdzie więcej jest nie leczonych, niż tu. Jak mawiają, swój swojego zawsze pozna. Świry od razu się powychylały z klatek. Zwęszyły sensację nowo przybyłego. Suną w moim kierunku, jak statek widmo. Grymasy śliniących się zapowiadają nadciągające niebezpieczeństwo. Cofam się o dwa kroki.

— Niech się pan nie boi — mówi lekarz, którego wygląd przypomina jednego z nich.

— Ja tak na wszelki wypadek — odpowiadam. — Jakby co, to zawsze będę bliżej wyjścia.

— Oni naprawdę nic panu nie zrobią — ten dalej swoje.

— Ta, jasne — drwiąco patrzę na lekarzynę — Chyba raczej chciał pan powiedzieć, że im nic później nie zrobią, gdy najpierw zrobią coś mi. To brzmi bardziej prawdopodobnie, nie sądzi pan? A wystarczyło zamienić kilka szczegółów w zdaniu.

Zresztą, jak można wierzyć osobnikowi ze spinaczami od bielizny w uszach i śladami własnej lub cudzej kupy na szyi. Lekarz wskazuje ręką w dal, jakby określał horyzont, jak jeti — Po prawej stronie — mówi. — Pokój numer 13-cie. Tam ponoć znajduje się osobnik wskazany przeze mnie. Idę korytarzem. Ktoś liże ścianę i wyje jak wilk. Dalej, facet idzie na czworakach niosąc na plecach jabłko, pewnie udaje jeża. Za jeżem, po całej linii parkietu gostek ubrany jak króliczek plejboja zaczyna stepować. Wygląda jak gerlsa z piórem w dupie od lajkersów. Oczywiście pani siedząca z prawej pod telefonem wiszącym na ścianie nie za bardzo wie, że słuchawka od niego nie służy do bicia się po głowie. Już teraz wiem dlaczego jest ciągle zajęte. Na drzwiach od pokoju wiszą sylwestrowe konfetti, a przecież mamy lato. W pokoju zalegają dwie osoby. Jedna przypięta pasami, z wyrazem twarzy wyczerpanego pacjenta. Od drugiej jedzie geriavitem i wytrzeszczem merdającej głowy. Rambos maluje obraz na podstawie tej pierwszej. Pozuje, jakby nic innego w życiu nie robił. Zawodowiec. Leży nieruchomo i nigdzie się nie wybiera. Pewnie domator od urodzenia. Witam się i zerkam na dzieło. Ma talent, jak mało kto, kogo znam. Zdolniacha.

— Nieboszczyk, jak żywy — zaczynam pogaduchy.

— A tylko spróbuj mu odpiąć pasy, to zobaczysz — mówi Robo nie odrywając pędzla — Ty, wiesz co mi powiedział mój stary, jak tu był ostatnio.

— Nadawaj

— Widzę synu, że w twoim cabanie jest od chuja anomalii. Napraw zepsutą głowę i wracaj. To wszystko, co z siebie wydusił i poszedł.

— No, zajebał nieźle — mówię patrząc przez kraty — Nie ma to jak dobre kontakty ze starym, który jest oliwą.

— Mam to w dupie — odpowiada stanowczo, ale wiem, że chciałby dla niego dobrze — Ja nie wiem kurwa. On cały czas myśli, że ja będę jakimś gościem od cegły albo glazury. Ciągle ma jakieś aluzje w tym kierunku. Jak mu kiedyś wyznałem, że zostanę malarzem i pójdę na asp, zresztą wiesz, bo ci nie raz o tym mówiłem, to co odpowiedział? — To się super składa synu, właśnie myśleliśmy z matką, żeby odnowić całe mieszkanie. On nawet do tej pory nie wie co to znaczy asp.

— Niezłą tu macie twierdzę — zmieniam temat.

— Dokładnie. Lepsza niż w Malborku, tylko mostu zwodzonego brakuje. Chyba się boją, że większość tu zebranych zdecydowałaby się polatać. Nawet harego potera nie wyświetlają aby nie zachęcać.

Rambos przez chwilę nic nie mówi. Gwiżdże sobie. Wkłada pędzel do słoika z wodą. Zatrzaskuje farby pokrywkami i odsuwa sztalugi pod okno.

— Choć, oprowadzę cię po małpim gaju — sprawdza, czy wziął papierosy i wychodzimy z pokoju.

Idziemy korytarzem, trzymając się blisko prawej strony, jak w ruchu ulicznym. Po chwili dołącza niedołęstwo. Obustronne podpieracze ścian, męskie cyborgi i człapiące wielbłądzice. Tak sobie myślę, że chyba mnie nie ruszą przy swoim. Jesteśmy w kupie, jak jakaś szajka przed stadionem polonii. Stajemy przy windach. Ciasno. Liczba mnoga to za mało powiedziane. Nowi kumple z oddziału milczą. Wszyscy smolą. Jeden nie ma, prosi o sztukę. — Wyjebuj! — Robo do niego — Ten to zawsze chce więcej niż dostaje. Od razu przypomina mi się zawodówka i oblegany kibel na przerwie. Pospolite sępostwo o szluga, i wyuczona na tą okazję regułka — „mam tylko jednego”, albo „ostatni” Chmura dymu wygląda jak atomowy grzyb. W kącie człek starszy napiera na sprzęt od mycia, usiłując zakamuflować się w sznurkach mopa. Wszyscy poruszeni nieoczekiwanym przedstawieniem, nawet lekki doping w tle, jakby trwał konkurs. Obserwacja w toku. Nikt nie pomaga. Nikt się nie rusza. Nawet dym przestał kołtunić. Dziadek nagle upada i zaczyna robić orła, takiego jak na śniegu. Czysty surrealizm. Kwintesencja dołerstwa. A wśród tego wszystkiego ja, jak świadek historycznej chwili.

— A jak w ogóle ci się tu żyje? — zaciągam się mocno. — Poza tym oczywiście co widać.

— No cóż, nieustające pasmo sukcesów, jak widać — z poważną miną, ale się zgrywa.

— A tam, gdzie nie widać, jak jest? W porządku już? — badam teren, humor dopisuje, więc chyba dobrze.

— Zamkniesz się w końcu!? — Robo jedzie po jakimś niedołężnym, który nawija za naszymi plecami jakieś niezrozumiałe hieroglify, dusząc swój banał w stanie delirycznym. Na dodatek trzyma w ręku swój miecz świetlny dżedaj i wymachuje nim na wszystkie strony — Jak będę chciał z tobą pogadać, to ci powiem i schowaj go natychmiast, nie wstyd ci? — Mam wrażenie, że Robo uchodzi tutaj za zakładowego kimdżonkila — Lepiej, lepiej — teraz mówi do mnie, ale określa się oszczędnie. Chyba dlatego, że nie jesteśmy sami — Jadę na prochach. Trochę przyjebany jestem, ale jest o.k. Jak tu przyjechałem było najgorzej, teraz w porównaniu do tego to luksus.

— No i o co chodzi, przejrzeli labirynt, rozszyfrowali niewiadomą? — brnę, żeby wiedzieć więcej.

— Podejrzewają schizofrenię. Powiedziałem im o tych głosach w głowie.

— Super naprawdę, a oni co?

— Nic, kiwają tylko głowami, jak nienormalni.

— No to niezły czad, kiedy mają zamiar oddać łyżwy?

— Tydzień, dwa, może dłużej — nie wie.

— Brakuje ci czegoś? — pytam z grzeczności, bo raczej tu nie wrócę.

— Nie, mam wszystko. Teraz, jak przywiozłeś kartom fajek, to wystarczy mi na długo — taka odpowiedź mnie w pełni satysfakcjonuje.

— Bo wiesz, jak trzeba to załatwię — obiecuję, ale nie chcę kłamać.

— Dobra, jak coś będzie to dam znać — kiwa głową. — Zresztą, za dużo tu nie wniesiesz.

— Będę dzwonił, tylko oderwij tą psycholkę od słuchawki, bo ciągle zajęte.

— To niemożliwe, stary. Ona cały dzień tak potrafi. Rano jak siada, tak wieczorem dopiero wstaje i idzie do pokoju.

— Nie boisz się spać przy nich? Za normalni to oni chyba nie są?

— Trochę się dygam. Dzisiaj i wczoraj w ogóle oka nie zmrużyłem. Nawet prochy przed snem nic nie dały. Ostatnio przecież był wypadek. Znaczy tak to określają, ale wiadomo, że to czyste morderstwo. Choć nagram ci sprawę.

Z prędkością szczura z biegunką, opuszczamy grono wielbicieli klatką schodową w dół. — Jak nie zatrybią na czas, to nie polecą za nami — mówi Robo. Chowamy się na chwilę, nadsłuchując, czy nie będzie stadnego tupania. Za szybą sanitariusz dogląda porządku. Zerka na nas. Nieufny z wyglądu i obejścia. Aż trudno się dziwić. Wchodzimy na świetlicę. — E! Nie pogadasz — podziwiam exclusive — Telewizorek, kudłata wykładzinka, open bar, open kręgle, a na dodatek cało zakładowy nordikłolking, oczywiście bez kijków (jeszcze by się nimi napierdalali)

— Nie świruj i tak się dobrze bez tego prezentujesz.

— Dzięki stary. Staram się jak mogę. Jak mnie zamkną, to przynajmniej nie powiedzą, że mam problemy z dostosowaniem się.

— No chyba. Widzisz tego przy stole do pingla? — wskazuje postać wielkości ogryzka jabłka.

— No, co naczeczenił karlik?

— Udusił poduszką sąsiada z łóżka obok. Tamten nie mógł się bronić, bo był w kaftanie.

— Niezły error, pewnie gangsterskie porachunki — śmieję się — Załatwiaj szybko te sprawy z lekarzami i spierdalaj stąd, bo nie zdążysz jeszcze wyjść. Teraz sam nie wiem, czy dobrze zrobiłeś nie dając tamtemu fajki przy windach. Przyjdzie ci taki do pokoju pod wieczór i powie — Jesteś następny.

Podjeżdża obiad. Wszyscy zaalarmowani do zbiórki. Jak trusie stanęli w jednym rządku i dopingują salową, żeby się pośpieszyła. Walą łyżkami o gumowe miski. Odgłos jakby testowali nowe pały przed atakiem na niesfornych kibiców. Po chwili hałas ustaje. Wszyscy zawzięcie wcinają, choć nie wiadomo, co się za tym kryje. Słuchać pomruki i mlaskanie.

— Da się wyrzygać? — pytam, a propos obiadu.

— Mięso suche jak cipa węża i tak samo śmierdzi, ale nie trza narzekać. Trzeba jeść co dają — nie wątpliwie przeżuwając to coś.

Później następuje poobiednie leżakowanie. Cała ludność znika w swoich utopijnych historiach. Rambos siedzi przy sztalugach. Po uprzednim nakarmieniu gościa od pozowania kończy obraz. Ponoć teściowie razem z żoną i rodzicami Roba zaplanowali ten nalot na niego już od dawna. Dopięli swego. Pewnie teraz są bardzo z tego powodu zadowoleni, dopijając swoje kawki w salonie. Dowiedział się o tym przypadkiem. Ojcu się chlapnęło niechcąco. No cóż, najebany był znowu. Odtąd Robo nie chce widzieć nikogo na świrowni. Żadnych odwiedzin. Jest zły na cały świat, a na myśl o żonie zaciska zęby.

— Chcieliśmy ci pomóc. Dajże sobie wytłumaczyć. — tak się zazwyczaj zaczynała krótka rozmowa z rodziną.

— Wynocha! — a tak kończyła.

My z Rambosem znamy się, jak dwa łyse konie. Przyjaźnimy się od zawodówki. Gdzie od razu przypadliśmy sobie do gustu. W całej klasie tylko my dwaj nie byliśmy idiotami. Może dlatego. Od tamtej pory przebrnęliśmy przez nie jedno. Pamiętam jak w Nowym Dworze u Roba na chacie nie raz zarywaliśmy noce. Siedząc przy uchylonym oknie nawaleni, wsłuchiwaliśmy się w przejeżdżające pociągi. Gwizd i walenie kół o tory kolejowe zagłuszało w radiu utwory dead can dance. Zawzięcie snuliśmy to kim będziemy. Chcieliśmy być inni. Artystycznie oryginalni. Zdarzało się, że w środku nocy brnęliśmy w utopię miasta wszczynając burdy z tutejszymi. Jak nas któregoś razu z Szygłówka zgarnęli. Za jazdę pociągiem, siedzących ze zwieszonymi nogami na zewnętrznych zderzakach ostatniego wagonu. Nie mieliśmy biletów, a wrócić do domu jakoś trzeba było. Za to i owo, nie raz się spało na komisariacie. Znali nas dobrze. Wołali po imionach. Stary Rambosa zawsze po nas przychodził. Był wojskowym, a tacy wtyki mają wszędzie. Przynosił pół litra, gadał z nimi i żartował. Upiekało się nam jakoś. Przez to wszystko udowadnialiśmy sobie, że możemy wiele zdziałać. Iść własną drogą. Wzgardzić systemem, wypiąć na innych. A teraz już wiemy, że gówno wyszło. Całe życie poszukiwanie. Wzloty i upadki. Odchyły, walki z nałogami. Utopia niespełnienia. Wyprute flaki, nostalgia. Zwykła szarość i męka. Masa pojebanych pomysłów, o których nie wspomnę. Wyrabianie gliny zwędzonej z ceglarni. Malowanie niewytłumaczalnych obrazów i pisanie śmiesznych opowiadań, w których wyciągaliśmy na wierzch głupotę znajomych. Trochę tego było. Trudno spamiętać. Dzisiaj jest inaczej. Zgaga minęła. Człowiek się już nie szarpie. Nie zabiega. Coś się zmieniło. Zalało formę.

— Co nie Robo? — utwierdzam się w naszych wspomnieniach.

— Pewnie. Oby mi tylko tych prochów nie zabrali to będzie fantastycznie.

— Twój stary już nie jest wojskowym?

— Na emeryturze, ale nie bój się. Jak trzeba to załatwi — śmiejemy się.

— Dobra, chyba będę się zbierał.

— Poczekaj jeszcze chwilę, nie mam tu z kim nawet pogadać.

— I tak mnie zaraz sami wyproszą.

— Choć, odprowadzę cię, to zajaramy jeszcze.

Nałóg

Głód wyciągnął smukłe ramię, by zapalić papierosa, tłamsząc minę skopanego kundla rozczochranego pluszowym nałogiem. Umówiłem się na placu Trzech Krzyży na akupunkturę. Trzeba było przyjść z jednym papierosem. Spotkanie AA, a raczej AT rozpoczęło się punktualnie. My, nadziejnie przybyci, z różnych stron rozproszonych dzielnic, zaawansowani tytoniarze siedzimy w kółku. Piwnica. Jedno okno. Wystające kable z sufitu. Pozapalane lampki. Skrzypiące krzesła. Wykładzina kolor brąz. Echo, zaduch, mole i my skupieni, albo w strachu, jak kto woli. Po trzy igły w każdym uchu. Spoceni, nieogoleni, z niską samooceną. Zerkamy na siebie z lekkimi uśmieszkami nie wiary, jak idioci. Obojętność to nasza przewodnia doktryna. Facet co rusz kręci igłami i z niewiarygodną pasją opowiadacza ładuje łopatą głodne kawałki tego, co i tak już od dawna wiedzieliśmy na temat szkodliwości. Zapewne, jak tylko nas zobaczył, to już wiedział. Był na 99,9 % pewny, że takich rzeczy my wiochmeny w życiu nie słyszeli. A on miastowy, tutejszy, swojski, wykształcony, nam wszystko wyjaśni. W końcu ukończone trzy kierunki i sześć fakultetów robi swoje. Prestiż ma się rozumieć i instynkt drapieżnika. Nawet szósty zmysł. Normalnie gwiazda. Powiedziałbym nie jedna, a nawet duży wóz. Od samego początku dokręcił śrubę. Wczuł się w rolę niemiłosiernie. Postanowił się nie oszczędzać. Zdjął marynarkę od armaniego, poluzował krawat i do dzieła. Jak pustynny lisek sprytu zakrada się do naszego kurnika i próbuje umiejętnie zaskoczyć. Podstawowe pytania: Jak rzucić? Co najpierw, a co później? Jak odwrócić myśl w sytuacjach stresujących? Co sobie wmawiać, by nie sięgać do rozkraczonej na stole, atrakcyjnej i zachęcającej paczki papierosów? Jak postępować, żeby zdania „moje życie jest do dupy” używać bardzo rzadko? Nie wiem jak widzą go inni, ale dla mnie facet jest lekko wymiętoszony zieleniną. Strzela ślepakami. Wyuczoną formułką. Nieaktualną wiedzą. Zgrywa rutyniarza, więziennego grypsera, co to matkę sprzeda za paczkę fajek, a pewnie piździelec nigdy nawet nie palił. Teoretyk jebany. Takie pierdoły mają mi niby pomóc? I to jeszcze w sytuacji, gdzie podczas skręcającego głodu nie chce mi się żyć, a moja karla małostkowość jest konwulsyjnie gwałcona owym przedmiotem pragnienia? O! przegiąłeś. Sam sobie kurwa tłumacz. Cwaniaczek. Żeby cię tak kaczki gniotły kuprami. Żeby cię ruda, podwórkowa kura, tą swoją ciasną dupą dwa razy wysrała. Nie wiem po co ja tu przyjechałem? Aha, już wiem. Już sobie przypominam. Miałem przeczucie. Dobrze, że nie kobiecą intuicję. Od dzisiaj koniec z tym. Dwie stówy, za które żenujący koleś o imieniu Ryszard, przy pomocy sześciu igieł i w otoczeniu 15 facetów z minami takimi samymi jak moja, robi ze mnie skończonego debila. Dopada mnie kaszel, chwilowy. Poszło w nie tą dziurkę. By trochę przewietrzyli, czasem. Dobra, nie zapeszam. Już wiem, że wyrzuciłem pieniądze, ale nic — poczekam co się stanie. I tak nie mam w tej chwili nic innego do roboty. Na przemian ziewam, przysypiam, trę oczy i popijam wodę. Dwie godziny mijają. Zapalamy tego niby ostatniego w życiu papierosa i rzeczywiście smakuje inaczej, tak jak mówił. Jakoś tak dziwnie po nim, albo to moje złudne nastawienie zmanipulowanej psychiki zdziera ze mnie resztki godności? Któż to wie? Rysiek za pewne wie, jak za pomocą chińskiej medycyny naturalnej wyłudzić trochę hajsu. Pogadaliśmy jeszcze trochę z buddą od rzucania i koniec. Znaczy on gadał, my słuchaliśmy. Wychwalał się tylko, gdzie on tam nie był w tych Chinach. Czego nie doświadczył i kogo nie poznał, że ho ho. Było mu dane wyćwiczyć się we wszystkich technikach tamtejszego maharadży. Chuj wie, kto to? Facet po prostu to perfekcjonista i żywa reklama w jednym. Nawet widziałem, jak uniósł się przez chwilę nad ziemią w transie samo zachwytu, a przecież nikt nie podawał mu redbula. No chyba, że nie zauważyłem. Zresztą, kogo to obchodzi? Prawda pewnie była taka, że przechodził głodny obok stadionu dziesięciolecia i do zamówionego ryżu trzy smaki dostał gratis książkę od akupunktury, a teraz nagle kurwa stał się mistrzem. Chin w życiu na oczy nie widział, oprócz podróży w to miejsce na discovery. Wstrzelił się w rynek, ma gadane, więc jakoś poszło. Życzył nam powodzenia i się rozstaliśmy. Nareszcie. Z takim właśnie niesmakiem i pozytywnym nastawieniem niepalenia opuściłem to miejsce. Chociaż posmak kiczu Ryśka pozostał. Pewnie jeszcze w nocy mi się przyśni. Brrrr! Caluteńki dzień trzymałem się dzielnie. Nie mam sobie nic do zarzucenia. O 21.00 czasu Bródnowskiego prze okrutny kryzys zakradł się podstępnie do mojej psychiki. Żadne tłumaczenia nie pomogły. Zwieracze głodu ujadały przez wszystkie pory organizmu, jak wychudzone wilki i po godzinno narastającym horrorze napięcia wyjarałem dwa naraz. Zawiodły wszystkie postanowienia i deklaracje. Zaprzepaszczone zostały wszelkie podjęte przeze mnie obietnice. Skundliłem się. Wstyd ukazał swe wstrętne oblicze. Wszystko, jak krew w piach. Po dwugodzinnym moralniaku, bo to podstawa w takiej sytuacji, wytłumaczyłem sobie w końcu, że dzisiaj nie było odpowiednim dniem na rzucanie. Jutro będzie lepiej. Szkoda tylko dwóch stów. Zasnąłem. W nocy się zaczęło. Zawsze obudzi mnie wycie tych cholernych karetek, a później nie mogę już zasnąć. Chodzę sam po pustym mieszkaniu. Z pokoju do łazienki. Z łazienki przez przedpokój do kuchni i dziesiątki razy otwieram i zamykam lodówkę. Spuszczam wodę po odlaniu się. Odkręcam i zakręcam kran. Patrzę w lustro po świeżo umytej twarzy, ćwicząc wdechy i wydechy. To przecież nie moja wina, że mieszkam obok szpitala. Pod nieobecność elektryczności leżąc na łóżku z zapalonym papierosem w ręku rozpamiętuję wszystkie wspaniałe momenty życia towarzyskiego, gdzie się jarało do bólu i nic. Magnetofonowy hit „kasprzak” i Iron Maiden w tle. Nie jeden łyk piwa żywiec przelatujący przez grdykę i prognoza pogody w każdej chwili zachęcająca na kolejny imprezowy wypadzik. Żaden kaszel nie nawiedzał krtani. Żadna zadyszka nie zatykała płuc w sprincie do tramwaju. To były czasy, a teraz czym człowiek starszy, to i zaczyna więcej myśleć o chorobach cywilizacyjnych, atakujących znienacka. Gazety piszą coraz częściej o raku. Strach ściska gardło — Tchórz! — powiedziałem do siebie i wyciągnąłem malborki. Zapaliłem jeszcze jednego na smutki samo użalania się nad sobą i nawet nie wiem kiedy skleiły mi się oczy. Dzień drugi. Chłód jesieni zatrzymał moją poranną chęć do życia pod kołdrą. Lęk nie rokuje poprawy przez następne 15 minut patrzenia w sufit. Przeciągane zresztą po raz trzeci. Deprecha na razie prowadzi 1: 0. Po co wstawać skoro nie można zajarać? W taki szary dzień i z takim nastawieniem jak teraz moje, można tylko i wyłącznie spać. Boję się nie palić. Boję się żyć bez palenia. Nie dam rady. Nie wytrzymam. Jestem słaby, a przez to załamany. Co ja teraz zrobię? Jak ja w ogóle się podniosę? Gdzie pójdę? Wszystkie horyzonty i pozytywne perspektywy zrobiły się nagle takie płaskie. Wszędzie się teraz jara. Jak ja się teraz pokażę na imprezie? Jak ja się na niej w ogóle odnajdę? — Nie, dzięki — nie palę. Jak to brzmi? Jak pedalski banał. Będą mnie wkurwiać tylko tą wonią. Podejdzie do mnie fajna dupeczka i poprosi o ogień. A ja co kurwa powiem? — Sorry, właśnie rzuciłem. Nędza. Nic nawet nie wyrwę. No chyba, że włosy spod pach ze złości. Moja wyobraźnia z pewnością się zawęzi i szepnie do uszka — No zapal, mięczaku! Nie ma co gadać. Bez dyma jest trudno, nudno, groteskowo i bez sensu. Nawet uciekać się nie chce. Ale kibel. — Dobra, zobaczymy co będzie. Mówię odważnie na głos. A w głębi duszy niepewność, przekrzykuje ten głos mówiąc — Jesteś przegrany, nie łódź się. Odsuwam kołdrę i zrzucam nogi. Wlokę ciało do kuchni. Lodowata posadzka wykręca mi stopy. Zaparzam kawę. Siorbię w ciszy. Humoru brak. Nie będę się użalał, bo to żałosne, ale kurwa, co ja teraz zrobię z rękoma? Może będę trzymał w kieszeni, albo już całkiem poobgryzam te paznokcie do krwi? Jakby było jeszcze co. Podczas mycia wykalkulowałem jednak, wręcz bezdyskusyjnie wmówiłem to sobie, że rano zawsze jest najciężej. A taki jeden, niczego sobie winny papierosek do kawy odpręży trochę psyche i naładuje baterie przed całodniową walką z nałogiem. Po wypaleniu dopadają mnie jednak wyrzuty sumienia. Ale ja jestem pojebany. Weź się w garść stary! Użalasz się, jak stara panna. Nie licz na to, że męczarnia cię ominie. O tuż będzie jeszcze gorzej. W swoich rozdartych sprzecznościach będziesz poniżany sam przez siebie, aż stracisz wszystkie chmurowe popędy. To jest wojna. Wszystkie chwyty dozwolone. Masz łeb i chuj, to kombinuj. Przestań marudzić pod nosem pizdo jedna, tylko weź się za siebie, robotę, czy cokolwiek. Dobra, zaczynam. Po pierwsze, mam dzisiaj wolne. Po drugie, jestem sam w domu. To kolejny już atut w moim planie. Wyłączę telefon, aby nikt przypadkiem z palących znajomych nie wpadł na pomysł odwiedzin. Zaszyję się pod kocem, zakręcę żaluzję, włączę telewizor. Chipsy, krakersy, paluszki, żelki. Mam wino w barku, więc się nachlam i pójdę spać. Jakoś dzień zleci. Jestem lamentem proszącym o racjonalne wyjście z sytuacji i oczyszczeniem się z gówna zalegającego w moich płucach. Siedzę, obżeram się batonami, pół wina już nie ma, patrzę w okno i zastanawiam się nad sobą. Wszystko wszystkim, ale prosto zdaje się nie będzie. Niby łatwo, niby wiadomo, niby wydaje się że. Niby począwszy od, a skończywszy na. W moim izolacyjnie niewytłumaczalnym poczuciu braku wszystko jest oczekiwaniem. Próbą przywołania tego, czego nie ma, być może. W niejednokrotnej ciekawości co jest czym, a czym nie jest. Wybiła 14.00. Zaczynam się rozlatywać. Myślałem, że baterie które ładowałem rano będą trzymały co najmniej jak siedmiokrotny duracel, a nie jak zwykłe R20. Oblewa mnie pot tytoniowego głodu. Zaciska pętlę wokół szyi i czeka, aż zdechnę w tej niepewności rozdygotania. Skręca mnie. Wewnętrzne niezadowolenie przechodzi w skomplikowaną rozpacz chwili. Chyba sięgnę po tanią formę telewizyjnej perswazji. Zdecydowałem się. Idę po plastry. Wiem, wiem. Reklama kłamie, ale nic innego w danej chwili nie przychodzi mi do głowy. W biznesie farmaceutycznym nikt ci nie powie prawdy. Kupuj, jak najwięcej leków. Faszeruj się nimi, a później w swoim zacisznym kącie sobie umrzyj. I nawet się nie wychylaj, bo naszego kraju nie stać na twoje szpitalne zachcianki. Tak to już jest. Oczywiście nie ma tego, co chcę. Normalne. Zawsze tak jest, gdy potrzebuję czegoś na gwałt. Wtedy zazwyczaj muszę zjechać pół Bródna. Jako poszukiwacz zaginionych plastrów. Baba w aptece namawia mnie na coś innego. Mówi, że nawet będzie lepsze. Jej wężowate oczka mówią jednak coś zupełnie innego. Nie wierzę jej. Jest natrętna w swojej obślizgłości i przez to nie wzbudza mojego zaufania. Najgorsze jest jednak to, że jestem przez nią do czegoś zmuszany. Nie obchodzi jej to, czy mi to pomoże. Ma to w dupie. Najważniejsze jest, żebym coś u niej kupił. Pazerna dziwka. Nie trawię płaszczenia się przed innymi dla zysku. Wychodzę. Idę do drugiej apteki. Na Kondratowicza dostaję plastry i od razu naklejam trzy. Wziąłem dodatkowo gumy, żeby zwiększyć skuteczność. Żuję i skupiam się na żuchwach. Żadnych pytań. Żadnych odpowiedzi. Czyste niebo. Świeże powietrze i cisza. O to ja, popatrzcie. Odmieniony, od godziny nie palący. Żeglujący pozytywnymi myślami. Ale jestem zajebisty. Udało mi się samodzielnie poprawić sobie nastrój. Kontynuując odpływam sobie wyobraźnią w chmury i tam panuję nad kolorami. Mieszam nie za szybko, powoli i natrętnie. Myślę pomiędzy nimi. Oddalam się, a teraz powoli z powrotem. Między tym przechodzę niemożliwość, a tamtym, gdzie jest wszystko. Docieram do wnętrza, głęboko i prawie do końca. Nie przerywam, by nie myśleć. I już jest dobrze. Najważniejsza jest wyobraźnia, gdyż tym złudzeniem można dotrzeć dalej. Trzeba śnić, a nie spać. Zwyczajnie usnąć, by niczego nikomu nie zazdrościć. Dobra, chyba już wystarczy. Bez przesadyzmu. Lubię się czasem wewnętrznie przebudować, nadziejnie napoić i dobrotliwie zbrukać. Ale wyjątkowo dziś w mojej wyobraźni kłamstwo odbija się w kłamstwie, tworząc coś w co gotowy jestem uwierzyć. Wmawiam sobie, że wszystko idzie dobrym torem, a tymczasem siedzę na ławce w parku i palę już drugiego. Oderwałem plastry razem z włosami. Kurwa, ale bolało! Trzeba być masochistą, żeby dla pięknego wyglądu zrywać sobie woskiem włosy z nóg. To zdanie kierowane jest oczywiście do kobiet, bez komentarza. Za to od gumy wypadła mi plomba i się wkurzyłem. Po co ja w ogóle rzucam to cholerne palenie? Żeby przybyło mi więcej niepotrzebnych nerwów, zmarszczek, siwych włosów i lat? Szarpię się z tym wbrew sobie. Chyba jestem jakiś pojebany. Przecież we wszystkim, o czym kiedykolwiek pomyślałem, co zrobiłem lub czym byłem, wszędzie za pan brat towarzyszyły mi fajki. Dlaczego miałbym to teraz zmieniać? Ciekawy jestem, czy wszyscy palacze zadają sobie te same, chwiejno emocjonalne pytania co ja? Za pewne. Pod tym względem niczym się nie różnimy. Za każdym razem, jak próbowałem rzucać, bo przecież normalne jest, że nie pierwszy raz to robię, moje cielesne bankructwo kończyło się zawsze tak samo. Niepowodzeniem. Rozgoryczeniem i zawodem. Np. Kiedyś wymyśliłem sobie metodę systematycznego redukowania. Tylko ja, pewność siebie, prężna dyscyplina i wróg. Dzień po dniu zmniejszałem o jednego. Schodziłem gładko, siedem dni w tygodniu, aż do magicznej cyfry pięć. I tutaj za zwyczaj mój plan dawał dupy. Moje ograniczenie poniżej owej liczby kończyło się zapożyczaniem papierosów z limitu dnia następnego, a później jeszcze z następnego i jeszcze. A po miesiącu zadłużałem się na dwa miechy do przodu. Bez sensu. Dopóki się tylko myśli o rzuceniu i nie trzeba podejmować w tym kierunku żadnych decyzji wszystko jest w porządku. Siedzimy sobie wtedy na luzie i z papierosem w ręku marzymy o niepaleniu. Zatrzymujemy się przez jakąś chwilę, nad tą chwilą, czystą, dyskretną, wolną od nałogu i przez chwilę balansującą w coraz bardziej przeciągającym się zastanowieniu nad decydowaniem o chwili. I na tym się kończy. Chwila znika. Nałóg zostaje. Sam na sam z myślą. Dajmy mu szansę. Ciekawe ile jeszcze razy? W momentach słabości każdy chce coś zrozumieć. Każdy błądzi. Każdy szuka, każdy usiłuje dojść. Skądś się wydostać, z czegoś wyplątać. Dokądś dotrzeć, coś osiągnąć i rozmowa i cel i prawda dla każdego jest czymś innym. Czy to ważne, że z papierosem, czy bez? Na końcu labiryntu człowiek po przejściach myśli, że coś w końcu wie. Jednak po chwili głębszego zastanowienia zdaje sobie sprawę, że to gówno prawda. Dlaczego więc nie przyjmować tego, co się dzieje, bez prób tłumaczenia. Bez świadomości, oszukiwania siebie, porządku i nie porządku. Jeśli nie umiem się tego pozbyć, to zawsze mogę powiedzieć „palę, bo lubię”. Ale nie o to chodzi. Jeśli nie będę uczciwy tutaj — będę nikim. A kim ja w ogóle jestem? Za każdym razem większość moich starań trafia w pustkę, bez ujawnienia swoich źródeł. Wizualnie pałętających się określeniami wśród niezliczonych złudzeń. Powrót do życia otwiera swoją paszczę i połyka mnie w całości. Ziemski ból. Jedyny w swoim rodzaju. Nie sposób pomylić go z niczym innym. I weź tu człowieku nie pal, gdy się maca na oślep, to w czym się jeszcze nie jest. Popielniczka jest znowu pełna. Idę wyrzucić.

W drodze

Jadę linią numer 527 do roboty. Żeby mi się tak chciało, jak mi się nie chce. Autobus przedziera się przez powolny krwotok uliczny, do pętli mojego codziennego pośpiechu, nerwicy, brudu, kolejnego ataku stresu. Do następnej tabletki od bólu głowy i braku chęci kontaktu z kimkolwiek. Aby żyć, trzeba oddawać siebie, na ofiarę dzikiemu głodowi zmian. Jak zwykle nie wiadomo co za chwilę, a za chwilę zawsze jest tak samo. Kolejna dawka hałasu, nienawiści, miłości i szarpania. Kierat i zwierzęca egzystencja karmienia innych. Nie ma o czym mówić, ale i nie ma czym oddychać. Tłumek się nazbierał, aż miło. Przygnietli, sponiewierali i wepchnęli w róg. Potek, aż kapie, a i smrodek wdarł się nieproszony i dźga w nozdrza, jak seryjny morderca z taniego kryminału. Skąd to przepełnienie? Skąd ten nadmiar? Nazjeżdżało się ich co nie miara. Innej płci, innej maści, z różnorakości, pokątności i ciekawości. Trzeba żyć, umrzeć nie dają — tak mówią, a w każdym z nich za daleko posunięte wieśniackie karierowiczostwo. Więc wślizgują się co rusz, niepostrzeżenie do miasta zgubnych szans i obłudy, jak dobrze nasmarowany dik w nie pierwszorzędnym filmie przyrodniczym, aby osiągnąć cel. Lawina muzyczek, wiadomo. Hipho-polo rządzi, oczywiście to nasze. Białe, polskie murzyny wysapujące płytkie teksty w kiepsko zerżniętych utworach, rodem z Brooklyńskich slamsów. Coś w stylu — nikt ich nigdzie nie będzie poniewierał… że sami sobie poradzą u ziomali na blokowiskach. Naturalnie wszędzie są u siebie… że coś tam… gdzieś tam...do kogoś na chatę wjadą. Słabo słyszę, ale to dobrze, bo wygadują same pierdy. Te ich podrobione ruchy i wtykanie paluchów w ekrany komórek. Jacy przecież oni uciskani, przez ciągłe niesprawiedliwości życie. Te łańcuchy grube i złote na teledyskach muszą dźwigać. Przygarbieni od ciężaru żelu na włosach i oczywiście wszyscy w odświętnych dresach. Żal mi chłopaków. Nie tak łatwo już o dobre radio, pozostawione bez opieki, na nie swoim osiedlu. Najważniejsze, że się nie poddają, że walczą, że jakoś wiążą koniec z końcem.

— Przepraszam pana, godzinka która? — pyta starszy

— Pan szanowny zerknie na monitor. Wyświetlacz znaczy się, tam z przodu u góry — odpowiada ktoś.

— Niski jestem synu, nie widzę, a i wzrok słaby.

— Ósma czterdzieści — odpowiada

— Dziękuję bardzo

— Spoko

Dalej nuda. Każdy zerka. Każdy czegoś słucha, wierci się i esemesuje, lub czyta. Są i tacy, co słuchają, czytają i esemesują naraz. Dwudziesty pierwszy wiek w końcu. Trzeba się śpieszyć i nadrabiać ze wszystkim. Gaz do dechy. Konkurencja nie śpi. Czuwa i obserwuje. Tylko ciekawe co? Pewnie rozwinięty debilizm obserwuje, pożerany przez konsumenta. Niestety, aby dzisiaj przetrwać, trzeba być obficie i wściekle zdolnym, a także obrzydliwie konkretnym, jak vizir biel. Drugi przystanek. Trochę powietrza, jak przez mgłę. Cisną się kolejni. Nawet nie zdążyłem wykonać wdechu i wydechu.

— Niech pani nie łamie mi ręki swoim ciałem — mówi ona.

— Proszę się przesunąć — warknął on.

— Nie ma miejsca! — dorzuca inna ona.

— To niech pani wysiądzie, to będzie — nieznajomy z tyłu.

— Sama sobie wysiądź — znów ona.

— I co się tak na mnie patrzy? To nie ja powiedziałam — jakaś inna.

— Bezczelna

— Chyba ty!

Szast-prast i znów wszyscy zajęci sobą. Patrzę w prawo. Podstarzała blondyna wpatrzona we mnie lodowatym wzrokiem. Czego może chcieć? Po chwili rozpina torebkę, wyciąga komórę. Patrzy, czy nikt się nie odezwał. Wcale nie zaskoczona chowa z powrotem. Smutek przerzuca na okno. Takie, niczym niesprawdzone odnoszę wrażenie, że samotność to dla niej pewny, częsty widok. Znam się na tym, aż za dobrze, bo osobiście nie przepadam za towarzystwem ludzi i w przeciwieństwie do blondyny, czuję się z nią doskonale.

— No właśnie się dowiedziałam — jakiś głos, gdzieś z boku. — Tu u Henia na Stalowej byłam, coś wspominał o Wólce. Od słowa do słowa i mówi, że nie żyje. Mówię do niego, że Mańka mogła przecież przekazać jakoś, czy co? On mi, że wiesz jaka ona jest. Że taka wiecznie zamknięta w sobie, a teraz po pogrzebie to już w ogóle nie wiadomo z której strony podejść, jak zagadać, czy się nie odzywać. Rozumiesz? Normalnie jak pies do jeża, a u ciebie jak, wnuki są?

— A gdzie tam, jeszcze nie i jak na razie w ogóle się nie zapowiada, bo nawet dziewczyny nie ma. Mówi, że te dzisiejsze to nie materiał na żonę, a po za tym nie będzie za własne i ciężko zarobione pieniądze utrzymywał jakieś obcej baby i już.

— Czasem różnie jest, co nie? — mówi dalej poprzednia. Jedni mają wcześnie, odchowają i mają z głowy. Drudzy czekają, bo kariera. Później chcą, to nagle się okazuje, że mieć nie mogą.

— Niech więcej antykoncepcji używają, to na pewno będą w ciąże zachodzić — dorzuca, chyba Krysia, tak wywnioskowałem z rozmowy, a mnie tam do babciowania się nie śpieszy. Lubię dzieci, ale to już nie to. Jak człowiek był młodszy to się wszystko chciało. Teraz jakaś za wrażliwa się zrobiłam. Krzyku nie znoszę, a i płaczu tym bardziej. Zmęczenie jakieś dopada. Starość.

— Halo? — na wprost przy drzwiach, ten, co tak najwięcej pyskował przy wsiadaniu.- Po co znów dzwonisz? Jak to gdzie? Tam, gdzie zwykle. Jest na pewno, szukaj. W autobusie. Idź poszukaj, idź, nie rozłączę się. I zdaje się minęła, już dłuższa, przeciągnięta chwila. Znalazłaś? No właśnie, ajlowiu, pa, pa.

— Niezła zadyma była, co stary — szepnął dresik.

— Weź mi kurwa nic nie wspominaj — prychnął przyjarany na solarce. Żeśmy się z Majkelem narzucali tymi kamieniami ile wlezie, a i tak żaden nie sięgnął polonisty. Jakaś decha przeleciała mi koło ryja, a później pamiętam tylko, jak pała zcięła mnie z nóg — dresik zerka na nogę solarki.

— Ja też żem dostał — mówi — ale czad.

— Za tydzień znowu jadę.

Głupie te małolaty, a przeciągi w pustych łbach większe niż w marketach, w pierwszy dzień świąt.

— Słuchaj, ja sama nie wiem co mam zrobić? — ta obok mnie.

— No ja ci nie doradzę, wiesz sama, w jakim mnie to stawia świetle — ta druga obok. No, w półmroku to bym cię nie chciał zobaczyć — myślę sobie.

— Przecież nie zamieszkam z dwudziestosiedmioletnim facetem, jeszcze w wynajętym mieszkaniu. Po pierwsze jest za stary, ma swoje przyzwyczajenia, na pewno nie wyciera deski, a ja na zaszczanej nie będę siadała. Niby zgrywa lovelasa, a śmierdzi od niego bez przerwy potem i to jeszcze pomieszanym z jakąś chamską, tanią podróbą perfumową. W ogóle wtedy musiałam być nieźle najebana, że mnie od tak sobie zerżnął w drugim pokoju, a co gorsza nie kojarzę w ogóle tej akcji! — ale zwałka!

— Ja tam też nie kojarzę. Byłam z tym ruskiem od Krzyśka. Fajniutki się taki okazał, a nie spodziewałam się. Ważne, że trochę grosza wpadło. Starzy mi powiedzieli, że skoro jestem kelnerką, to kasy mi nie będą przysyłać, bo sami teraz mało mają.

— Po co im gadałaś, że pracujesz?

— Musiałam, bo zobaczyli u mnie nową skórę, więc zmyśliłam.

I weź tu człowieku się dzisiaj ożeń. Nie żeby tam tak od razu, broń Boże. Wiadomo, obejrzeć trzeba, przebrać, przejść całą procedurę. Kupić chwasty, przebrnąć przez kino, powyginać ciało na densie, bo to przecież potańczyć by chciało. Beznadzieja jakaś. Już się zmęczyłem na samą myśl. No cóż, człowiek wszystko dla potrzeby zrobi. Więc dalej, poopowiadać o sobie, o planach na przyszłość, z nią i o niej tak trochę wynioślej, żeby tak miło się zrobiło. Jakieś kłamstewka do uszka, buzi i w końcu coś tam zaczynasz sobie myśleć, w głowie pomału układać, że wy razem, w przyszłość, a później się okazuje, że to zwykły pasożyt, szukający utrzymania. Tipsowy lachon, jak te dwie w 527 obok mnie, które biadolą na nudę i na zmęczenie życiowe. Dwudziestoletnie staruchy, które zamiast do pracy, chętnie wyskoczyłyby na lekki shopping. Pooglądałyby niusy, poprzebierałyby się, popiszczałyby, a na końcu przepłaciłyby na tych, wciskających kit siedemdziesięcio procentowych przecenach, nie koniecznie swoimi pieniędzmi za drogie i gówniane nie wiadomo co, się rozumie, się wie, firmówka! A potem hajda na klabingową lanserkę, wypróbować nowy ciuszek. Powciągać coś, napić się, wyrwać kogoś. Z początku wiadomo, poudawać niedostępną, żeby nie wyjść od razu na pierwszą lepszą, a potem lekko i kokieteryjnie nadstawić dupę do zerżnięcia. Grunt, aby się kręciło. Jest zabawa, szybki i tani zarobek na studia, są drogie ciuchy i kosmetyki, a najważniejsze, że nikt się nie dowie, bo rodzina daleko. To tyle o przyjezdnych. Zbliża się Dworzec Gdański. To się czuje. Ja to czuję, inni też. Unosi się aura dziwnej niepewności i lęku, jakby coś obcego wypełniło przestrzeń. Niepokój wzmaga się, im bliżej, tym bardziej. Ogólne poruszenie, lekkie i dyskretne odwracanie się ku drzwiom. Bliższe przesuwanie, szybszy oddech, napieranie. Jeszcze kawałek, naparstek, źdźbło. Czerwone się zmienia. Szarpnęło, toczy się, przyśpiesza, dwójka, trójka, lekki ruch kierowcy i zjeżdża w prawo. Wrzuca luz i zwalnia. Zwalnia i staje. Ukazała się przestrzeń, poluzowanie cug, smycze zerwane i łokcie i łokcie ku wolności. O Jezu! — krzyknął ktoś. Pewnie katolik, chociaż w takiej sytuacji to i ateista mógł krzyknąć. Wypadam na bruk. Nie upadam, a zdarzało się nie raz, ale nie dziś. Dziś jest moim szczęśliwym dniem. Jest powietrze, niech żyje zwycięstwo i bok autobusu, tak wielce teraz zbawienny. Jedną falą jak katrina poszli po schodach i poręczach w dół. Do metra, w czeluść, w miazgę, po trupach. A jednak nie. Koleś z gazetami metro wstaje, jest w szoku, ale najważniejsze, że żyje. Gazety nie żyją, zdeptane. Dobra, zobaczyłem już wszystko. Piszczy, więc wsiadam, łapię się poręczy. Zostałem sam, mogę usiąść, nikogo nie ma. Tylko ja, kierowca i następny przystanek do celu. Pętla za 100 metrów, zakręt, postój przed pasami, już ostatni przechodzień znika. Żeby mi się tak chciało, jak mi się nie chce.

Knajpa

Jędrula. Don Corleone naszej firmy. Postawny, ociosany, na wpół hardy, z lekką nutą faszyzmu. Aby nie przegiąć przypadkiem, że elegancko ubrany. Nic nie poradzi. Chciałby z finezją, a wychodzi buractwo. Co tu gadać, gastronomiczne beztalencie. Za to żydowski łeb do interesów ma. Czasem udaje, że się orientuje i niby zna na rzeczy, ale po kilku zdaniach wychodzi szydło z worka, a nawet bym rzekł całe widły. Jego domeną jest długie zastanawianie się nad wszystkim. Każdą wypowiedź waży kilka razy. Dobrze przemyśli zanim odpowie. Siedzimy nieraz w ciszy kilka dobrych minut, patrząc za okno, albo na siebie i w sufit. Jak znacznie się przedłuża, bo Jędrula się zawiesił, można wtedy dyskretnie zaliczyć szybki wyskok do kibelka, albo małą rozkosz przy kawie. Najważniejsze jest, nie przegapić tego, co powie, bo jak się nagle odezwie, to na pewno oszczędnie i rzeczowo, bez owijania w bawełnę. Trzeba przy tym być, bo w złość wpada i jest źle. W firmie istnieje też Mła, prawa ręka ojca chrzestnego. Trochę niby miękki, wyrozumiały, jakby wszystko wiedzący i nijako ślamazarny za jednym zamachem. Zawsze wiedział, że jak go Jędrula poniża, na tych co poniedziałkowych zebraniach, to musi się bardziej starać. Pracować nad sobą, gdyż jest w tym na pewno jakiś głębszy sens wychowawczy. Tak bynajmniej to sobie tłumaczył. Prawda jednak była i często bywała gorzka i cierpka, jak nadgniły grapefruit w chapu. Wyżywa się na nim, bo potrzebuje kogoś kto nie będzie się odszczekiwał, z obawy o utratę premii, a co gorsza pracy. Wie to doskonale i perfidnie wykorzystuje. Całe żniwo niedociągnięć firmowych i wszelakich dziur zrzuca na jego wątłe ramiona. Mła za każdym razem tłumaczy się dzielnie, dlaczego nie zdążył się z czegoś wywiązać i co robił cały tydzień. Opanował sztukę jąkania się perfekcyjnie i robi uniki jak należy, ale Jędruli to nie wystarcza. Naskakuje na niego i jebie jak burą sukę. Mła skulony, spokorniały i trzęsący się jak ratlerek wystawiony na mróz, słucha tylko i skomle.

— Zacznijmy może od tego, że o mało nie wpadłem wczoraj w poślizg!! — podniesionym głosem Corleone zerknął na Mła. — Ostrzegam pana!! W moim samochodzie są nadal opony letnie, chociaż wydałem wyraźne polecenie żeby zmienić.

— Z całym szacunkiem szefie, ale nie zostawił mi pan kluczyków.

Jęndrula zignorował ten szczeniacko wyglądający nietakt.

— Jutro na wolnym pan się u mnie zjawi…

— Na wolnym!? Umówiłem się z babcią, że ją zaprowadzę do lekarza.

— A co, na pracującym chce pan zaniedbać swoje obowiązki, tak!!?

— Nie, nie, tylko....babcia czekała trzy tygodnie.

— Dobrze, dobrze. Babcia nie ucieknie, a przy okazji będzie pan miał motywację, żeby szybciej skończyć. A więc zmieni opony, odkurzy w środku, opróżni popielniczkę, bo już się z niej wysypuje i niech nie psika tym do plastyku, ostatnio smugi zostały. Proszę tym razem kupić coś lepszego. Na koniec umyje, nawoskuje i zostanie jeszcze pół dnia wolnego. Rozumiemy się?

— Czy mogę wziąć z kasy pieniądze za ostatni wosk, który dla pana kupiłem?

— Niech pan nie będzie bezczelny. I tak u mnie za dużo zarabiasz!!

— A jak mogę do szefa dojechać?

— Tramwajem panie Pawle, tramwajem!! Jeszcze jakieś pytania? Może wytłumaczyć jak ma trafić z powrotem?

— Nie trzeba.

— No to wróćmy do spraw bieżących.

— To może ja zacznę — wyskoczyła pani A. lekko się jąkając.

— Nie ironizuj! — jednym ruchem dłoni Jędrula skosił niedoszły wzlot braku fantazji.

— Siedź cicho i ładnie wyglądaj! To na początek aż za nad to wystarczy. — zakończył. — Albo nie! — po chwili. — Przynieś mi popielniczkę, tylko żwawo i wyprostuj plecy! To pokaz mody, nie targ niewolników.

Chwila oczekiwania, aż bumerang powróci okazała się zbyt krótka.

— Panie Pawle proszę się pożegnać z premią w tym miesiącu!

— Ależ szefie ja nic nie zrobiłem!?

— I właśnie dlatego! Nic pan nie zrobił, żeby przychodziło do nas więcej gości.

— Przecież to nie moja wina!

— Nie kurwa moja!

— Panie Andrz…

— Niech pan się przymknie, myślę teraz.

— Ale...ja...ja...tylko...chciałem przeprosić.

— Zburzył mi pan myśl. Jeszcze raz mi pan przerwiesz to jak jebne..

— Przepraszam. To moja wina.

— To akurat już wszyscy wiemy.

— Więcej to się już nie powtórzy.

— Czy musi mi pan przy każdej nadarzającej się okazji wpychać jęzor w dupę? To przecież psi zwyczaj. Weź człowieku zrób coś ze sobą. Nie podpowiem ci, bo sam nie wiem co. Po prostu jesteś mięczak, ale są granice upodlenia. Zejdź mi z oczu natychmiast. No dalej...idź stąd. Usiądź se pan na kanapach i z własnej perspektywy oceń swą pizdowatość względem potrzeb firmy. Sio, sio! I niech kelnerka przyniesie mi herbatę.

Całkowicie zlekceważył chłopaka, a gest machnięcia przy tym ręką jak na psa wbił nas w fotele, jak dwie sekundy do setki. Mła nigdy niestety nie walczył. Przywykł do bycia popychadłem. W naszym szanownym zgromadzeniu przegrana pana P. strasznie jebała po oczach. Taka ludzka niesprawiedliwość, czy jak to tam nazwać inaczej. Zresztą w tym przypadku nie mogło być inaczej. No chyba że jakimś cudem Jędrula dostałby się pod glany raptownie przybyłej sprawiedliwości. Tak, wtedy można by było wymienić ten nadzwyczaj zaniechany w dzisiejszych czasach wyraz — równość. Ale nic takiego się nie stało. I nie ma złudzeń, że się stanie. Nie w naszej firmie. Zresztą trudno jest marzyć panu Pawłowi w pozycji embrionalnej, leżąc na podłodze. Jest przerwa, bo wszyscy poszli na fajka, ja nie palę, więc zostałem. Piję kawę i patrzę w okno. Irytują mnie te zebrania. Jędrula też został, bo nie chce mu się wychodzić, w końcu jest szefem, więc kto mu zabroni palić przy mnie, sanepid? Mój szef zrobił się od jakiegoś czasu lekko mówiąc bardziej skąpy. Chce zaoszczędzić na cukierniku, który jest nam potrzebny i przez to każe mi jako zmianowemu robić ciasta na tavolini, a ja tego robić nie umiem, no normalnie za chiny nie potrafię, nawet jakby mnie dusili i grozili utratą życia. Od dwóch tygodni suszy mi o to głowę. Więc każe mi się nauczyć, a przecież to nie jest takie proste. Dla niego to jest kolejne zdanie, które sobie od tak wypowiedział i już. Myśli, że jak mi płaci to może wymagać niemożliwego. Sprawa się normalnie zrobiła napięta jak bycze jaja. Nauczyć to się można przerzucać kartki papieru czytając książkę, mówię do niego. To są dwa różne zawody, to tak jakby powiedzieć fryzjerowi o lekkim sposobie bycia, którego szef ma remont domu i szkoda mu pieniędzy na budowlańca, żeby zaszpachlował ścianę, a on ma natychmiast rzucić grzebienie oraz suszarkę i łapać się za kielnię. Nie jest ważne, czy to umie, czy nie, ma się nauczyć i kropka. Przecież to niedorzeczne. Znowu go zabolały gnaty od mojego pyskowania. Przy starym nikt nigdy oprócz mnie nie zamierzał w całej mojej karierze niczego powiedzieć, wypluć z wątroby swoje wywody życiowe odnośnie pensji, warunków pracy lub czegoś co zawsze jest do powiedzenia. Za plecami owszem, ale nie w oczy, tylko ja, jak ten hemoroid zawsze dokuczający w dupie biorę tą odpowiedzialność na siebie i wstawiam się za innymi, chociaż nie wiem czemu, bo od wdzięczności ludzkiej to można tylko okuleć. Widocznie jest to w mojej głupiej naturze. Zawsze jestem wszędzie widoczny, jak wyrwany bez znieczulenia ząb, który jeszcze krwawi w szczypcach dentysty. Stary ma pewnie mnie już serdecznie dosyć przez te wszystkie lata, bo ile można mieć wyrwanych zębów, przecież żaden przeciętnie żyjący człowiek nie posiada aż tylu. Szef zawsze wygląda jakby mu wczoraj umarł ktoś bliski, albo sam zamierzał w najbliższym czasie coś popełnić, pewnie przeze mnie tak ma, albo przez arbuzy w dupie. Ostatnio urodziła mu się dorodna córka, widziałem, pochwalił się, pulchna i wyglądająca jak ludzik michelina. Może zarywa noce, bo jego dziewczyna, ma depresję poporodową i drze się na niego jak stare prześcieradło, a on nie wie gdzie ma się schować. Może też zbyt często przypada mu kolej mycia jej, a za tym nie przepada. Trudno ocenić, przecież go nie zapytam wprost, chociaż jak zaczynam coś mówić, albo mnie pytają co mam do powiedzenia, bo zawsze w końcu pytają jak się w ogóle nie odzywam, to jestem przekonany, że jest przygotowany na zgrzyt swoich zbolałych kości. Owszem, zdarza się też, że go czymś zaskoczę, bo nie jest w stanie przecież wszystkiego przewidzieć. Widzę wtedy unoszącą się powoli brew pokerzysty, a twarz nabiera wyrazu najbardziej zbliżonego do zaskoczenia, bo choć trenuje mimikę przy kartach w kasynie to jakoś nie udaje mu się tego ukryć, nawet wtedy gdyby trafiła mu się trójka, a on by wymieniał tylko dwie karty. Także mówię mu, że nigdy w życiu żadnych ciast nie robiłem i nie chcę nikogo otruć. On siedzi zrezygnowany i zapala kolejnego już papierosa, szarość cery zdradza zaawansowany nałóg. Mówi, że się zastanowi, a ja już mogę odejść i przystąpić do pracy, bo przecież nie będę się z nim zastanawiał nie wiadomo nad czym. Wtorek. Dzisiaj jestem przed wszystkimi, 8.45 — niezły czas. Dzwonię. Otwiera pani A. Managerka i nowa dupa Jędruli. Choć w ogóle to ma dwie i ta o tej drugiej wie. Ciekawe, czy tamta wie o tej. Pani A. jest prawie inteligentna, ale w jej przypadku niestety prawie robi sporą różnicę. Któregoś dnia, za moją namową zresztą, po niezręcznym pytaniu o zmianę nazwiska, wyznała w tajemnicy, że niedawno się rozwiodła (to akurat wszyscy wiedzieliśmy, ale milczę), bo jak mówi, jej małżeństwo było pomyłką. Że teraz dopiero, tak naprawdę się zakochała i oddycha pełną piersią. Tak zwana miłość z podwójnym dnem, na którym leżą pieniądze. Witam się i wskakuję do szatni. Przebrany podchodzę do kasownika, takiego samego jak mają w hucie, aby zarejestrować swoją obecność. Odbijam kartę i zaczynam od kawy. Nie ma barmanki (jednej z fajniejszych w knajpie), więc muszę zrobić sobie rozpuszczalną z mlekiem. Pędzi mnie po niej do kibla. Pomału schodzą się ludzie. Gwar, śmiechy, palenie papierosów (od których ciągle śmierdzą mi ciuchy), kawa i gadanie pierdół. Walą w drzwi. — Dajcie się wysrać — krzyczę. Po chwili ciężkiej niestrawności, z poczytną serią gazetowych katastrof unoszę się, podcieram dupę, myję ręce i wychodzę. Witam się ze wszystkimi mordami, które nadstawiają już policzki do całowania (szkoda, że się nie wypinają, a zaledwie kokietują) i przybijam piątki. Tymi małymi o to kroczkami, rozpoczynam tak zwany kolejny, wymuszony dzień znoszenia wszystkich.

— Wczoraj, jak wracałem z roboty, zajebali mi telefon — zaczyna Sołtys. — Sprawdzałem godzinę na przystanku, a ten podbiegł od tyłu, wyrwał z ręki i spierdolił. A ja, zjebany po robocie, to i było mi wszystko jedno. Co za ludzie?

— Ty weź Sołtys zgłoś na Policję, to przez gps-a go znajdą — mówi Aneta

— Nie mam na niego papierów. Kupiony w komisie w Anglii, a chuj tam, rozklekotany już był.

— Słuchajcie, mam nowinę — wyskakuje Milena. Jestem w ciąży!

— Nie no, to gratulacje, w końcu udało się zapylić ten kościsty tyłek — mówi Gośka. — A taka przestraszona, bo Leszek pewnie bezpłodny, że tyle prób — jak krew w piach, a tu proszę.

— I co, Leszek zadowolony? — wrzuca Bawłan.

— Chyba w szoku — dalej Milena. — Oznajmiłam mu wczoraj, a on patrzy się na mnie zdziwiony i mówi — Jak to się stało?

— Dziwisz się mu, rozkminkę złapał, to w szoku normalne — dorzucam na koniec.

Wchodzi Kama. Kac, wory pod oczami i jak zwykle spóźniona.

— No chyba cię już całkiem w cipe jebie — Kamila do grubej. — Wiesz która jest godzina?

— Sorry, zawaliłam noc.

— Sorki, srorki, piździorki. To piąty raz w tym tygodniu.

— No przecież mówię, że sorry. Co, mam ci jeszcze cipę wylizać? Czy będziesz wtedy usatysfakcjonowana?

— No to może teraz opowiesz wszystkim, gdzie się wczoraj włóczyłaś ty dziwko bez szkoły?

— Faceta sobie wyrwałam, a co nie wolno? — Kama z pełną dumą w głosie i lekkim wyrazem przerwania wyposzczenia.

— No nie da się ukryć. Po wyglądzie stwierdzam, że zjebałaś się jak lawina w alpach.

— Od razu zjebałaś! Nie mogłam się zwyczajnie pobawić?

— Jakbym cię poznała wczoraj, to może bym to łyknęła.

— A co, twojemu nie staje, żeś taka zazdrosna?

— A dzieciaka gdzie zostawiłaś?

— U matki. I tak nie ma co robić.

— Do roboty suko! Nie dość, że gówniana z ciebie matka, to jeszcze tania biczys.

— Nie jesteś wcale lepsza wiochmenko.

Teresa wyciąga z szuflady kupne desery na tavolini i bez najmniejszej już ochoty, odkąd dowiedziała się, że nie może pójść na wcześniejszą emeryturę zabiera się za wyrób makaronów. Stęka co rusz i narzeka na rząd. Sołtys trochę rozkojarzony jeszcze wydarzeniami z nocy, też bierze się za robotę. Pomału opróżnia bemary z resztek i sprawdza dodatki. Odpalam grilla i nalewam wody do makaroniarek. Pizzer włącza piec, wyrabia ciasto. Otwieram pelati, sześć sztuk, w sam raz na duży garnek, stawiam na ogień. Bawłan idzie z warzywami na zimną, myje, zaczyna kroić. Zagorzały kibic Legii, a nie pochodzi nawet z Warszawy. Nie małe pieniądze roztrwania na zakładach. — Moja legiunia — jak często mawia i śpiewa. Niezły z niego wariat po gorzale. Nadawałby się do programu „Wojny na stadionach” — na czele, w szeregu. Pomału nabieramy tempa, zupy nastawione, ryże ugotowane, ryby usmażone. Cielęcina też. Młodego wrzucam na głęboką wodę, jest pierwszy dzień w robocie. Ja wiem, oni wiedzą, ale on jeszcze nie wie, że ma przejebane. Po pierwsze musi umyć okap, zasyfiony po weekendzie i zlew pełen garów na błysk. Później obrać ziemniaki i czosnek z prędkością inter city. Umyć ściany na zapleczu, lodówki w środku i na zewnątrz, z podłogi ściągnąć wodę. W trakcie rozkoszowania się espresso przyjmuję towar, który właśnie przyjechał. Wołam młodego, żeby zabrał na tyły i rozładował. Coś tam marudzi, skarcony pokornieje i pracuje dalej. Łysy na zwolnieniu, bo zamortyzował nieuchronny kontakt z podłogą, ręką przyklejoną do grilla. Poparzenie drugiego stopnia. Czternaście dni leżenia, a i przy okazji głodowania, bo na biało 800 brutto. Mamy o jednego mniej, więc wspólnymi siłami musimy nadrabiać. O dodatku finansowym z tego tytułu nie ma co marzyć. W naszej firmie wszystko funkcjonuje na zasadzie przysłowiowego kija i marchewki, czyli kar i nagród. Przepraszam, raczej funkcjonowało, bo ostatnio marchewka do nas nie dociera — oprócz tej do spożycia. Jakiś nieurodzaj emocjonalny i skąpstwo, jak wspominałem wcześniej dopadły Jędrulę. Z każdą ripostą wyciąga kije z kieszeni, bo jak stwierdził nadchodzi kryzys. I że marchewką można nazwać sam zaszczyt pracy tutaj, ten to ma wyobraźnię. Także jak mówię, żadnego dodatku z tytułu braku Łysego się nie spodziewamy.

— Mogę jedno jajko? — pyta Bawłan

— A po co ci jedno jajko? — teraz ja pytam

— Na śniadanko, jajeczniczkę bym sobie skonsumował

— Aby nie moje — wtrąca się Sołtys

— Skąd ten pomysł, że chodziło mi o twoje? — znów pytanie.

— Dobra, dobra. Doszły mnie słuchy o twoich pedalskich skłonnościach.

— Niech no ja złapię tego, co to rozpowiada!

— Złapać to ty możesz mojego fiuta — wchodzi w rozmowę Majkel i od razu dostaje blachę od Bawłana.

— Ciota z Konwiktorskiej! — rzuca Majkel, uciekając, Bawłan nienawidzi Polonii Warszawa.

— Chyba ty! — klnie coś pod nosem. — A tak w ogóle Sołtys, to bez jednego jajka też da się żyć!

— Obciągaj gdzie indziej śmulu jeden — odbija Sołtys.

— Przeproś, natychmiast! — na koniec Bawłan.

— Przepraszam, zachowałem się jak gówniarz, mam gęsią skórkę i jest mi z tym źle.

— Wiecie co? — mówię do wszystkich. Nie nadążam za waszym upośledzeniem.

— Marek, kiedy na rowery się ustawiamy? — Gośka do mnie.

— W tym tygodniu jak masz wolne? — odpowiadam.

— Nie wiem, grafiku nie ma na tablicy.

— Dobrze Gosiu, wstępnie na środę, a jak będziesz pracować, to się zdzwonimy.

— Będę potrzebowała mąki do makaronów — przerywa Teresa.

— Małorolny! Weź od managerki klucz do magazynu i leć po mąkę — daję wytyczne praktykantowi.

— Wczoraj do lemona nie chcieli nas wpuścić — Majkel ogólnie do nas. — Razem z kożuchem stoimy przed wejściem, a ochrona mówi — nie i koniec! Że niby pijani, a my dosłownie po dwóch piwkach. Kożuch trochę koparą trzaskał, to sprowadzili go do parteru. Wyglądało to, jak dwusekundowa, prawie niewidzialna scena z matrixa. Wyszkolone te kwadraty, jak na misję do Afganistanu.

Na kuchni zawsze się coś przypali, przeważnie chleb, setki grzanek ląduje w skrzynce na bułkę tartą. Tłuszcz, a raczej woda z nowoczesnego boczku pryska na ręce, na twarz, na sufit, na ścianę, na podłogę, a przeważnie do oka, bo to najchętniej uczęszczane miejsce na tłuszcz. A to zepsuje się mikser, chłodnia albo inna maszyna do mielenia czy ścierania, odpadnie rączka od patelni, od garnka, płytka od ściany, noga od stołu, a to Michał się poślizgnie i wybije bark, karaluchy wychodzą na salę i łażą dokoła fontanny, a dzieci chcą je dokarmiać. Klienci ciągle chcą niemożliwego i przychodzą zawsze w najmniej pożądanym momencie. Oczywiście się śpieszą i grymaszą, jakby było to nierozerwalnie wpisane w ich królowej Anglii migrenową naturę. Pojebanych ludzi zrozumieć się nie da, a żeby mieć do nich cierpliwość to trzeba być świętym. Można też oczywiście cierpliwości po prostu nie mieć, bo to nie jest jakiś przymus posiadania, czego zresztą najlepszym przykładem był brejvik. Ten to dopiero był bezkompromisowy. Nienawiść jest straszna, ale obudzić ją w człowieku może tylko inny człowiek. Czasem się jeszcze zastanawiam nad innym rozwiązaniem, bardziej na przykład humanitarnym, bo przecież nie możemy być zwierzętami. Lekceważenie ich to dobry sposób, więc jak klient pyta mnie o coś przez wydawkę, przeważnie gdzie jest kibel to choć wiem, że jest za barem to i tak odpowiadam że nie wiem, bo jestem tu pierwszy dzień w pracy. Staram się nie gadać ze zjebami, bo i tak wystarczająco się tutaj uwsteczniam, a poza tym to najlepsze rozwiązanie. Po prostu nie mieć z nimi nic wspólnego. Kiedyś baba była strasznie drobiazgowa, bo powiedziała, że od dwóch lat mnie tu widzi. Udałem szczere zdziwienie, chociaż zazwyczaj zdarza mi się dziwić nieszczerze. Nasza knajpa znajduje się w centrum handlowym. Niestety akurat tam, gdzie w dzisiejszych czasach zlatują się wszystkie niedorozwinięte snoby. Gdzie w niedzielę, okoliczne wsie organizują pielgrzymki, by szukać wartości na przecenach i wyprzedażach. Gdzie kiczowata Natalia oferuje swój tani repertuar pod udane zakupy. Grycan ugina się pod naporem żebrzących o gałkę loda, a śmierdzące potem grube dzieci, ze swoimi przetłuszczonymi rodzicami napychają się frytkami z Mcdonalda.

— Gosiu, powiedz tej babie, żeby uważała na swojego dzieciaka — zwracam się kelnerki.

Ludzie są jacyś pojebani. Zostawiają dzieci same, przy fontannie z rybkami. Jeszcze się potopią, a jak nie, to na pewno uświnią. Oznak chorego społeczeństwa jest tutaj wiele. Na przykład, któregoś wieczoru pewna blondi w podeszłym wieku, jedną nogą bujała dzieciaka, leżącego w wózku. Wydzierał się skubany w niebogłosy, zagłuszając nawet muzyków, których mamy co piątek. Mamusi to jednak nie przeszkadzało, bo w najlepsze rozkoszowała się czerwonym, półwytrawnym winkiem. W sumie nie było dla niej ważne, że jest już po 22.00ej i w normalnej, przykładnej rodzinie, których jest coraz mniej, dziecko powinno dawno spać w swoim domowym łóżeczku. Generalnie obserwuję wszystko z lotu ptaka. Szkoda mi dzieci, nikt rodziców sobie nie wybiera. Patologia na każdym kroku i zatracenie. Albo parka wchodzi z dwójką dzieci, więc kelnerka pyta z wyuczoną formułką — stolik dla palących, czy nie? Ze względu na dzieci powinno być to oczywiste, ale gościu odpowiada na głos, że obojętne. Tatuś. Najważniejsze, że laptop pod pachą. Desperacja sięga zenitu, gdy oczekujący w kolejce na stolik jedni próbują wyprzedzać drugich, pod ich nieuwagę i prawie dochodzi do rękoczynów. Nazywam to Grunwald o zupę, bo często po tym długim oczekiwaniu i walce o stolik zamawiają tylko zupę, lub pół porcji makaronu. I co, warto było po to jechać w korku i stać w kolejce? Po prostu żen, jak mówią wyższe sfery na co dzień spotykanej inteligencji marketowej. Za nerwowa to dla mnie robota. Nabawiłem się tutaj alergii na ludzi. Odkąd pamiętam, zawsze zachodziłem w głowę i do tej pory to robię, czyli mi się nie udało, jak mam zakończyć męczarnię z tym cholernym, z której strony by się nie spojrzało, niewdzięcznym zawodem. Lekarz to mi ostatnio relanium przepisał. Nerwicę wynalazł, a ziołowe leki do mnie jakoś nie przemawiają. Za słabe. Tyle lat minęło, a ja ciągle w tym bagnie żarcia muszę się paplać. Jak masochista jakiś, a odwagi wciąż brak, by powiedzieć dość!!!

Randka

Zakochałem się. Tak, tak, to cholerstwo w końcu dopadło i mnie. Pozazdrościłem innym, czy co? Nadeszło niespodziewanie i uczepiło się jak choroba. Portalowe voodoo przez ekran. Uwierzcie walczyłem, broniłem się, nie chciałem ulec, ale się nie udało. Sam w to jeszcze nie wierzę. Czuję się jak prześladowany. Dzień w dzień wmawiam sobie, że to nie prawda. Że jestem zdrowy i pod tym kątem często się obserwuję. Ponoć człowiek robi się wtedy taki bezbronny, bo doszły mnie słuchy, że ślepy i głupi to na pewno. Dziwne, ale ja takich zmian u siebie jeszcze nie zauważyłem. I sam nie wiem czy to dobrze, czy źle. Po prostu któregoś tam razu rano wstałem i, gdy myślałem o niej w łazience, poczułem jak zajebał we mnie piorun. Później się okazało, że to suszarka wpadła do kibla, ale mniejsza z tym. Chodzi o to, że od kilku dobrych dni siedzi we mnie to zdjęcie z sieci. I jeszcze to pojawiające się dziwne uczucie, takie bez smaku i znaczenia. Nie, to nie może być to, na pewno nie jestem zakochany. To musi być zupełnie coś innego. Ludzie szepczą, że to takie przyjemne. Że bąbelki w nosie, rozmarzone oczka, zero głodu, zero snu. Ja nie wiem kto rozpowiada takie pierdoły? Chyba ci niespełnieni, co bez wzajemności w to brną. Chcący tego co wymyślają. Robią to pod publiczkę, czy co? A jeżeli już to nie widzę w tym niczego specjalnego. Oprócz bólu brzucha przeplatanego podnieceniem, ale zaliczyć to raczej można do dyskomfortu, a nie przyjemności. A po drugie śpię jak kamień. Wystarczy przyłożyć głowę do poduszki i już mnie nie ma. Żadne fluidy internetoaktywne mi nie przeszkodzą. Zresztą ona nie jest znowu taka nadzwyczajna. Po prostu weszła mi w łeb i tyle. Na pewno problem tkwi gdzie indziej. Sam już nie wiem co o tym myśleć? U mnie występuje inna reakcja, niż ta tradycyjna niby radość ze szczęścia, które rzekomo ma w najbliższym czasie nadejść. Zupełnie nieoczekiwanie mój organizm na pojawienie się w mojej głowie chęci na związek, czyli zaadoptowanie ciała obcego, reaguje obronnie. Jak przed ewentualną kradzieżą dóbr, niekoniecznie materialnych, bo takowych za bardzo nie posiadam. Tak jakby mu coś chciano zaraz odebrać. Np: bez własnej woli ulubioną zabawkę, misia, albo organ do przeszczepu. Kalkulując przemyśla to w mig i wnioskuje z żalem, że trzeba będzie się bez gadania wszystkim dzielić, nie otrzymując niczego w zamian. Że nastąpi nieoczekiwany brak swawoli, niedosyt samolubnych pragnień i ogólne splądrowanie życia. Pozostanie smutek i za dużo niekorzystnych zwrotów, takich jak: „Dlaczego leżysz? Nie masz nic lepszego do roboty? No rusz się w końcu!” — czyli łańcuch na szyję i do budy. I jeszcze jedno. Podstawowe utrapienie. Czyżby decydujące? Czy ja muszę w każdej nowo poznawanej dziewczynie dopatrywać się materiału na żonę? Może tu jest właśnie ten pies pogrzebany? I stąd ten strach nieuzasadniony? Niewykluczone, że jestem stuknięty. Przecież normalni w ten sposób nawet nie pomyślą, albo się po prostu nie przyznają skurwiele.

— Halo? Mówi się — odbieram połączenie.

— Gdzie jesteś? — znajomy.

— Jeszcze w autobusie, zaraz wysiadam — szeptem.

— A dokładniej?

— Trzecie miejsce za kierowcą — trochę głośniej.

— Bardzo śmieszne.

— Panie! Buraki wieziesz?! — facet przy mnie zalicza glebę i drze mordę na kierowcę.

Chciał jeszcze bezczelny złapać mnie za kurtkę ratując swoją nieciekawą sytuację, ale zdążyłem się odsunąć. Runął jak mur berliński. Drzwi kabiny rozsuwają się z impetem.

— Z którego wora wypadłeś? — odbicie groźnie patrzących oczu we wstecznym lusterku mówi samo za siebie. — Co śniadania się nie jadło? Trzeba się było trzymać! Mamy opóźnienie. Nie moja wina.

— Co tam się dzieje? — kumpel znowu.

— A nic, autobus trochę za szybko jedzie. Niektórzy się burzą, a nawet przewracają. Poczekaj chwilę, muszę wysiąść, bo ludzie się pchają...przepraszam, jak pan sobie wyobraża moje wyjście z autobusu, mam przejść po panu, czy co?, a może przekręcę pierścień arabeli i zniknę?… no dobra, już jestem. Stanie ci taki w przejściu i myśli, że to gwiezdne wrota. Ludzie to debile. Na spotkanie jadę, a raczej idę, bo wysiadłem.

— Randka?

— Jaka tam randka? Raczej kolejne nieporozumienie.

— Ile tego było?

— Nie wiem. Pogubiłem się. Już się nawet w to nie angażuję. Nie widzę sensu. Przed każdym nowym spotkaniem czuję cień rozstania. Więc po co mam jeździć na kolejne? Samo wyjście z domu powoduje u mnie przyśpieszoną pracę jelit. Muszę trochę odetchnąć. Nabrać dystansu.

— Widzę, że za wszelką cenę chcesz opuścić nasz klub samotnych?

— To znajoma z pracy. Skończyłem z randkami. Zwykłe spotkanie, na nic nie liczę — kłamię. — Zresztą to i tak lepsze, niż włóczenie się z nieudacznikami takimi jak wy.

— Ta, ta, pogadaj. Znajoma, czy nie znajoma. Pamiętasz o 20ej w pubie? Dziś arsenal z bayernem. A co do nieudaczników. Jeszcze mi pozazdrościsz, jak zostanę prezesem banku.

— Jesteś genialny w swojej prostocie. Nie obiecuję, że będę. Dobra kończę, mam drugi telefon. Później pogadamy, na razie.

Ci moi kumple to banda idiotów. Piwsko, mecze, wyrywanie głupich dziewczyn na jedną noc. Zero wyobraźni. Zero mózgu. A raczej dno pustki, czyli nic.

— Cześć mamo, co się stało?

— Dzwonię, żeby zapytać jak się ubrałeś?

— Normalnie, a jak się miałem ubrać?

— Chyba nie założyłeś wczorajszych wycieruchów i tej bluzy, co leżała na podłodze przy zabawkach psa?

— A dlaczego nie? Mam 33 lata. Będę się ubierał jak chcę.

— Nie przynoś mi wstydu. Żadna dziewczyna cię przez to nie zechce.

— Strasznie się zmartwiłem.

— W kogo ty się wdałeś? Pewnie w ojca, bo to był taki flejtuch. Co ja wtedy w nim widziałam? Aż do teraz się zastanawiam. Nie mogłeś założyć tej beżowej koszulki w serek, wyprasowanych spodni i zarzucić marynarki?

— Tak to się chodzi na wesela i pogrzeby, nigdzie więcej.

— Przecież widzę na ulicy jak się ubierają inni chłopcy.

— To są homoseksualiści, mamo. Oni się tak zawsze ubierają, ale to nie jest normalne.

— Idź ty, idź ty. Ty i te twoje mądrości. Sam nie jesteś normalny. Zobaczysz, wspomnisz moje słowa.

— Mama, czy my musimy rozmawiać o takich pierdołach?

— Ty to się już chyba nigdy nie ożenisz?

— A co ja nie mam większych zmartwień, myślisz?

— Jak założysz swoją rodzinę, to będziesz mógł wtedy powiedzieć, że masz zmartwienia.

— No właśnie, więc po co ich teraz dodatkowo szukać i sobie dokładać?

— A gdzie ty teraz jesteś?

— Przy metrze stokłosy, czekam na nią. Już się małpa 20 minut spóźnia. Ups!! Dobra, chyba przyszła. Muszę kończyć.

Oby to nie była ona. Jezu, proszę. Oby nie ona.

— Cześć mała, co się tak skradasz, Monika? — jednak ona, kiwa głową.

— Miło mi, małpa — przyznała się, że podsłuchiwała.

Stoi przede mną dziewczyna wyglądem w ogóle nie przypominającym tej z portalu. Natychmiast się odkochałem.

— Sorry za tą małpę, ale jestem na ciebie wkurzony — od razu przechodzę do rzeczy — Trzy razy nie przyszłaś na umówione spotkania, wstawiając głupie wymówki, a teraz się na dodatek spóźniasz. Co z tobą? Dolega ci jakiś niedorozwój, czy co?

— Ciesz się, że w ogóle przyszłam — obrażona na mój atak.

No nie, jaka bezczelna. Ani przepraszam, ani nic. Jeszcze się nadąsała? Niesamowite.

— Bo co? Nie wyspałam się z powodu ziarenka grochu pod dywanem?

— Nie, bo daleko ci nawet do tego faceta, którego dzisiaj spławiłam! — chyba jej ulżyło.

— Z taką wyobraźnią to powinnaś pisać książki science fiction.

— Drażnisz mnie! Zaraz sobie pójdę — stanowczo dodaje.

Dopiero teraz zauważam ten festyniarski futrzak, ala zdechły bóbr, w którym przyszła. Do tego za duże buty na obcasach i wytapetowana twarz, jak pokój podczas generalnego remontu. Brakuje jej tylko balonu z helem w ręku. Nic, tylko wziąć pod pachę i do zoo na watę cukrową..

— A co ja mam niby powiedzieć? Ostatnio stałem w deszczu godzinę zanim raczyłaś mi z łaski smsa wysłać, że nie możesz. Byłem zmuszony oddać kwiaty przeznaczone dla ciebie przechodzącej ulicą babie. W przeciwieństwie do wiadomo kogo, ona potrafiła się zachować, bo uśmiechnęła się i podziękowała, chociaż byłem dla niej obcy. A co miał niby znaczyć ten twój głupi tekst na koniec, że jak nie będę chciał się przez to więcej spotkać to zrozumiesz? I wtedy tylko jedno słowo wypadło mi z gardła — Suka! Ale gdy opadły emocje, to jednak postanowiłem sobie, że mimo twojego ciągłego wystawiania mnie do wiatru i tak chcę cię zobaczyć. Nawet jakbyś mnie miała jeszcze z dziesięć razy wystawić. To w końcu cię dorwę i uduszę.

— Przepraszam, naprawdę nie mogłam. Mam tylko nadzieję, że nie żałujesz?

Teraz już wiem, że był to wielki błąd. Strata czasu, jak lata świetlne. No ale co? Wtedy tego jeszcze nie wiedziałem.

— Pyskata jesteś, ale ładna. A tacy w życiu mają łatwiej — kłamię, w tym drugim stwierdzeniu oczywiście.

— No to masz za to — z powodu wzrostu stanęła na palcach.

Daje mi buziaka, bierze pod pachę i kieruje w stronę mi nieznaną. Ciekawe, jak ja to teraz zmyję? Zaskoczyła mnie. Nie tego chciałem, ale z drugiej strony, było to całkiem przyjemne. Tak milcząc sobie, idziemy kilka minut patrząc przed siebie. Nawet zrobiło się miło. Może dlatego, że nie widzę jej twarzy?

— Już zapomniałem jak się chodzi we dwoje, a z tobą idzie mi się fantastycznie — przerywam milczenie.

Uśmiecha się. Mówi, że zna niedaleko jakieś miejsce, gdzie można usiąść. Zastanawiam się tylko o czym ja z nią będę gadał? Muszę coś szybko wymyślić. Zniechęcić czymś, żeby się odessała. Nie chcę jej też niczym urazić. Każdy zasługuje na prawdziwe uczucie. Przecież dupa to nie but do przymierzania. Sympatia pl. to środowisko zdesperowanych kochasi do których od kilku miesięcy należę. Uczestnicy tej gry trochę naginają reguły. Umieszczają swoje zdjęcia z dawnych urodziwych lat, a później się okazuje w realu, że licznik przebiegu jest chamsko podkręcony. Szkoda tylko, że musiałem się o tym kilka razy sam przekonać. Laski na tych portalach są zimne jak łososice. Już się sporo o nich dowiedziałem. Księcia z bajki im się zachciewa. A wymagania jak przy wyborze super samochodu w full opcji. W końcu przecież najważniejsze jest wnętrze. No u mnie niestety tylu funkcji nie ma. Jestem raczej okrojoną wersją standard, bez szyberdachu. Model z zeszłego roku na wyprzedaży, a na dodatek robię się od tego szowinistą. Nie jest niczym nowym, że od bardzo dawna większość ludzi zakochuje się bez wzajemności. Wymijają się na ulicy nie mogąc dopasować. Jedni zakochują się w drugich tak bardzo, że nim tamci to dostrzegą, pierwszym przestaje już zależeć. I tak do usranej śmierci. Jeśli myślicie, że ja tu liczę na ewentualność ścinającej z nóg miłości nie z tej orbity, to się nie mylicie. Jestem na pewno popierdolonym optymistą. To fakt, ale mi tego nie odbierzecie. Bujam w obłokach i nikt, ani nic niech nie próbuje ściągać mnie na ziemię. Po co chodzić, skoro można latać? Dochodzimy do baru. Nazwy brak. W drzwiach stoi ochroniarz, z klatą, jak puste opakowanie po landrynkach. Mijamy go. Siadamy, zamawiamy, otrzymujemy, odpalamy fajki i sączymy żywca. Ponoć dobre miejsce. Z relacji osoby z na przeciwka. Nawet bywają zespoły na żywo. Niestety nie dziś. A to peszek. Patrzymy sobie w oczy. Wygląda na lekko naćpaną. Może coś bierze? Cholera ją tam wie. Jej chomicze policzki zrodziły we mnie pytanie, czy ma je od urodzenia, czy od małego? Patrzę na jej szklankę, pusta. A zdążyłem się tylko odwrócić. Wciągnęła piwo, jak woźny ćwiartkę. Na pewno jest alkoholiczką. Przynajmniej takie sprawia wrażenie. Zamawiam jej drugie. Niech sobie dziewczyna uzupełni brakujące procenty.

— W sumie to dobrze, że się dzisiaj spotkaliśmy — zaczynam dennym stwierdzeniem.

— Tak, to prawda. W końcu się zbliżyliśmy. Czym się zajmujesz?

Co cię to obchodzi? Pewnie by się chciało kierownika banku co? A gówno!

— Zaadoptowałem się w gastronomii. — odpowiadam.

— Kelner?

Kurwa, jaki kelner! No tak. Kobiecie tylko to na myśli, aby usługiwał jej facet. Ładnie ubrany, pachnący, z miłym głosem. Następna szowinistka, nic od siebie. A po drugie, aż tak przypominam niewolnika? Kelner to mix dziwki i żebraka. Trzeba być ciotą, żeby to lubić.

— A skąd, kucharz.

— To fajnie. Gotowanie jest jak pasja. Uwielbiam gotować.

Na pewno coś brała, bo gada od rzeczy. Zalać wrzątkiem zupę z torebki to każdy potrafi. Któregoś razu wpadam do znajomej, a ta na gotującą wodę wrzuca kostkę rosołową, do tego makaron i miesza. Za chwilę pyta, czy zjem rosołu. Też mówiła, że umie gotować.

— Ładnie wyglądasz. Gdzie kupiłaś kurtkę?

Oho, już se pewnie myśli: pamiętaj, każdy facet to świnia! Nie wierz komplementom! Chce tylko jednego! Wiadomo czego! Podstawowa zasada, nie angażować się!

— Dzięki. Przywiozłam ją z Egiptu.

Taki badziew targać aż z Egiptu. Cóż za wyobraźnia. Ciekawe co nią kierowało?

— Wakacje?

— Co roku tam wyjeżdżamy z siostrą. Zakochałyśmy się w dwóch facetach. Ten mój ma na imię Hasan. Ma żonę i dwójkę dzieci. Na ostatnich wakacjach powiedział, że mnie kocha i się rozwiedzie. W tym roku miałam kłopot z pieniędzmi na wyjazd, bo nie pracuję.

Aha! Już teraz wiem dlaczego się ze mną nie spotkała. Zaraz, zaraz. Jak to ona mi wtedy napisała? Mam ostatnio kiepskie dni. Muszę siebie trochę poukładać. Odezwę się… Poukładać!? Chyba raczej dobrze ułożyć się pod Hasankiem.

— Przecież skończyłaś psychologię kliniczną jakiś czas temu? Nie mogłaś znaleźć czegokolwiek?

— No tak, ale miałam trochę kłopotów ze sobą. Brałam leki na depresję i bałam się wyjść z domu. Nie nadawałam się do życia. Hasan mi pomógł.

— A co, przyleciał specjalnie do polski?

— Nie, poznaliśmy się na stronie internetowej. Piszemy do siebie cały czas. No może pisaliśmy, bo się okazało na tych wakacjach, że jest nieprawdą ten jego rozwód. A ja dla niego wzięłam pożyczkę, żeby być przy nim.

A tu cię boli. To dlatego przyjechałaś na spotkanie ze mną? Hasan ma cię w dupie, a moją rolą będzie zaszczyt bycia częścią zamienną do twojego zawodu miłosnego. Nie ma to jak mieć kogoś w zanadrzu. Na tzw. zapleczu, albo w garażu. Mam cię pocieszać, przygarnąć jak kropka z tvn-u i tulić, żeby się ranki szybko zagoiły. Biedactwo. Żebyś się przypadkiem nie zdziwiła.

— Od kogo dostałaś pieniądze skoro nie pracujesz?

— Taki znajomy mi użyczył pożyczki. Mój brat go dobrze zna. Pracuje w banku, w którym mafiozi piorą jakieś pieniądze. Dał mi od ręki pięć tysięcy, bez żadnych zaświadczeń. Co prawda naliczył mnie przy tym na trzy, ale taka była umowa. Zgodziłam się. Chciałam za wszelką cenę wyjechać.

I niech mi ktoś powie, że kobiety nie są walnięte. Zwłaszcza takie jak ta. Oczywiście, przy drugiej kobiecie za tą wypowiedź zostałbym skarcony. Z ich ust pewnie by to zabrzmiało — Jakie to romantyczne.

— Jak zamierzasz spłacić teraz tą pożyczkę?

— Mama mi pomoże przez pierwsze trzy miesiące, a później mam sobie radzić sama.

Ech ci biedni rodzice. Urodzą taką, wychowają, wykształcą, a ta zamiast podzięki to chaps za rękę, jak niesforny pies. Porównanie dobre, tylko uśpić nie można. Kula u nogi przez całe życie.

— I co zamierzasz?

— Nie wiem. Mam doła. Nie nadaję się do żadnej pracy.

W niezłą historię się wjebałem, trzeba rozpocząć ewakuację.

— Chcesz jeszcze piwa?

— Tak, poproszę.

Zamawiam u kelnerki. Mała przechyla jednym haustem, jak to pierwsze i wychodzimy.

— Odprowadzę cię do domu — trzymam ją pod rękę, bo się chwieje.

Mieszka dwa bloki dalej. Kupuję jej jeszcze papierosy, bo nie ma ani grosza. Winda przyjeżdża dosyć szybko. Pod jej drzwiami wymieniamy się płynami ustrojowymi i spotkanie uważam za zakończone. Ona jednak myśli inaczej. Zaprasza mnie do środka, ale ja nie mam ochoty. Ma lekkie wąsy, jakiś meszek w okolicy brody i w ogóle wygląda na nie za bardzo odchwaszczoną. Aż boję się pomyśleć, co może mnie spotkać w zagajniku. Całe szczęście wie o tym tylko jej były chłopak i przy tym pozostańmy. Nie będę przecież w to brnął dalej. Nie, żebym się tam wybierał. Skądże znowu. Dreszcze przechodzą po mnie na samą myśl. Szkoda, że nic wcześniej nie jadłem, bo teraz już całkiem straciłem apetyt. Chociaż patrząc na to z drugiej strony, jestem po trzecim piwie i przestaje mi to przeszkadzać.

— Może kiedy indziej mała — jednak przemyślałem sprawę.

— Spotkamy się jeszcze? — pyta.

— No pewnie — muszę się nad tym poważnie zastanowić.

— Ale nie bajerujesz mnie?

— Przestań, kiedy chcesz?

— Możesz jutro?

No tak, najlepiej od razu uwieś się na szyi jak smycz.

— A co masz na sobie?

— To samo co i jutro.

— Mam nadzieję, że czasem zmieniasz bieliznę? — jeszcze raz wymieniamy płyny. — Zdzwonimy się.

— Obiecujesz?

— Tak.

Bez stresu

Dlaczego w tych autobusach musi zawsze tak śmierdzieć? Mam dość tego smrodu. Dlaczego ludzie się nie myją? Pchają się na ciebie jakby to miasto należało do nich. Myślą, że są wyjątkowi i zrobią karierę. Niech dalej tak myślą, a na pewno z dnia na dzień co raz bardziej im się pogorszy. A później stąd wyjadą i będzie spokój. Chodzą w trampkach w zimę, ale tylko dlatego, że jest na nie moda. Nieważne, że stopy skostniały do granic możliwości. I jeszcze do całości narzucą niedbale te pedalskie szaliczki, które tylko zwisają, bo ani ziębią, ani grzeją. Najważniejsze, żeby się pokazać, albo zwyczajnie zostać zauważonym. Szkoda, że nikt ich nie kocha, bo któż takich chciałby kochać. Całe szczęście jest teraz cieplej, więc przez kilka miesięcy nie będę musiał oglądać tego żałosnego gówna. To miasto jest pełne obaw o jutro. Pełne chorób społecznych, wykolejeńców, strat czasu i jego braku. O to, że nic się nie wydarzy, że trzeba używać ile wlezie i młodo umrzeć. To miasto jest jak diabeł, tkwi w szczegółach. Na Radzymińskiej co rusz nowy przystanek i nowi pasażerowie dopychający parniki innych ponad miarę niekształtne. Nie potrafią ominąć mnie bez ocierania. Muszą szturchnąć choćby łokciem lub torbą. Nawet jak jest luźno i dużo miejsca. Najgorsze to są baby, nie postoją nawet chwili, od razu muszą usiąść. A wiadomo nie od dziś, że każda taka traci głowę w centrum handlowym, by później z obłąkańczym wzrokiem taszczyć te swoje siaty. Nawet Pudzian by przegrał z nie jedną w tzw. spacerze farmera. Więc jak wtargnie taki dinozaur do autobusu to od razu rozpycha się wiosłami, nie zważając na nic. I nawet nie jest to zależne od wieku, one mają to zakodowane jak istnienie. Wejść, rozejrzeć się i posadzić dupę. Leniwe i wygodnickie paszczury. A o jakimkolwiek przepraszaniu to nawet nie ma mowy. Dzieciak pudernicy przy oknie szarpie babę za włosy z sąsiedniego siedzenia. — ogarnij pani swojego dzieciaka, bo mi zaraz niewiele włosów zostanie. Pudernica nie za bardzo kontaktuje, bo ma empetrójkę w uszach, więc nie dochodzą do niej te wywody. Patrzy się w okno i nuci w takt muzy. Stoję nad nimi z książką i próbuję nie zwracać uwagi. Akurat czytam opowiadania Kereta, kolega mi polecił i rzeczywiście talent ma. Specyficznie pisze, bo to raczej izraelski klimat, ale trafia w sedno, a raczej mój gust. — Czy pani nie rozumie co się do niej mówi? — ponownie porusza ustami wyszarpana za włosy. — Proszę ogarnąć to niewychowane dziecko! Zrywam niedorozwiniętej z uszu słuchawki i wskazuję palcem zdesperowaną babę, która coś wyłuszcza. I dodaję od siebie, żeby ten bachor przestał skakać i wrzeszczeć, bo ja potrzebuję trochę spokoju. Zaczynam rzuć gumę niespokojnie, bo mnie nerwy biorą. Narobią tych bachorów i taszczą się z nimi wszędzie gdzie się da. Najlepiej jeszcze z wózkiem, ubrankami, pieluchami, wodą i zabawkami. A najlepiej pozwolić takiemu jeszcze na wszystko, niech się zeszczy, obsra, wrzeszczy, drapie, szarpie ile wlezie, bo mu wolno, bo jest mały. — Nie będę dziecku zwracać uwagi, bo postanowiłam go wychować bezstresowo — wyłuszcza matka pokemona. Zacząłem rzuć gumę mocniej, chociaż mi nie wolno, bo w gębie to już sama plomba na plombie pozostała z relacji dentysty. Wyszarpana podniosła się obrażona, bo nikt na te słowa w ogóle nie zareagował zwyczajnie po ludzku, żeby ją chociaż wesprzeć, bo już nie mówię nawet, że należało się chociaż odezwać. Całe szczęście na mój przystanek prawie już docierałem, więc nie wiele myśląc wyciągnąłem gumę z ust i zacząłem ręką wplątywać ją we włosy tej matce tak mocno i natarczywie żeby nie dała rady nic już później zrobić. Spojrzała na mnie strasznie zaskoczona, a ja dumny z siebie powiedziałem głośno, że ja też byłem w dzieciństwie wychowywany bezstresowo i wysiadłem z uśmiechem na twarzy.

Kamień

Wszyscy pragnęli jego zejścia nie bardziej niż ja. Jak przyjęli mnie do szpitala Praskiego z niezwykle wysoką gorączką w pokoju byłem sam. No może się trochę zagalopowałem z tym „przyjęli”, bo jest lekko wyolbrzymione. O to właśnie chodzi, że ten dyżurny fiut, który wtedy był na zastępstwie z tą ironiczną siostrzyczką (świetnie się dobrali), nie chciał mnie przyjąć, bo niby nie jest upoważniony do podejmowania takich decyzji. Pewnie chciał się popisać przy tym pokemonie, bo może właśnie dziś nadarzy się ta długo oczekiwana okazja przerwania abstynencji. Na pewno codziennie sobie powtarza, że jemu też się coś od życia należy, a nie tylko wszędobylskie wypryski na twarzy od rutyny samogwałtu. Mówiąc twarde, zdecydowane „nie!” (oczywiście myśląc o zaimponowaniu przed pasztetem) pokazuje swoją tutaj wyższość nade mną, tak dla zasady. Za niepogodzoną ze światem wewnętrzną przeszłość, błahe kompleksy i starego, który robił mu w dzieciństwie ku ku. Ale gdy zabłysnęła w jego oku kończąca się skala mojego termometru, to jednak współczucie wzięło górę. Gołe cycki wyobraźni z jego powiek pękły niczym bańka mydlana. Wypisując skierowanie na oddział, mruczał coś jeszcze do siebie, jakby walczył z niewidzialnymi przeze mnie demonami niskiej samooceny. Dostałem zastrzyk przeciwbólowy w prawy poślad, podłączyli kroplówę i poszedłem spać. Nazajutrz do mojej pakamery dotarło jeszcze dwóch. 60 latek z prostatą na wyznaczoną operację i 85 latek, który jest tu już po raz trzeci. Pielęgniarki z tego tytułu dla żartu nazwały go bumerangiem. Guz w pęcherzu ma tak wielki, że usuwają go na raty. Co rok po trochu. W powadze ich schorzeń ten mój kamień można przyrównać do pryszcza, na którego zaraz nawet nie pielęgniarka tylko salowa przyniesie clerasil. O 6.00 rano wszystkim przynoszą termometry. Później śniadanie: na mleku, cztery kromki wrocławskiej, masełko i dżemik. Następnie antybiotyk i kroplówa. Na obchodzie obowiązkowo musi być cała rodzina szpitalna. To taki rytuał. Pewnie szamański, jak przy lekach homeopatycznych. Jak przypełzli w końcu do naszego niezwykle skromnego pokoju o numerze 6, to żeby nie skłamać zajęli prawie całe pomieszczenie. Stoją, gapią się i sapią coś tam pod nosem między sobą o nas. Pastwią się zwyczajnie, czy debatują co zrobić? Zaczyna ordynator:

— Panie Sławomirze — to do sąsiada po lewej. — W środę operacja. Sądząc z obserwacji pana badań wszystko powinno przebiec bez zakłóceń, jak w szpitalu na peryferiach — zażartował. — Taki serial był kiedyś w telewizji, oglądał pan? — zwraca się do kolegi, ale on nie za bardzo kojarzy.

— Ja pamiętam — dołączam się do rozmowy. Wszyscy przenoszą nagle wzrok na mnie ze zmarszczonym czołem znaku zapytania. — Tam zawsze wszystko się udawało — ciągnę dalej. Doktor Błażej wytrwale czuwał nad każdym zabiegiem. No, ale to tylko serial, więc nie zdarzały się awarie i musiało się udawać. No może jedynym dreszczykiem emocji podczas operacji mogło być niewinne upuszczenie skalpela na podłogę przez siostrę Hankę. Schylenie się po niego na prostych nogach, aby pokazać wszystkim zainteresowanym obcisłe w swym wypięciu czeskie rajtuzy. Przy takim zwrocie akcji i to jeszcze na sali operacyjnej pot z czoła chirurgów był nie do powstrzymania, nie mówiąc o skalpelach, które zaciśnięte w rękach towarzyszyły niebezpiecznemu posapywaniu.

Ordynator z lekko-śliniącym się jeszcze uśmieszkiem po opowieści odczepia moją kartę z łóżka.

— Pan trafił do nas z gorączką od zakażenia schodzącym kamieniem nerkowym — mówi do siebie. — Boli coś? — zapytuje.

— Aktualnie nic — odpowiadam.

— Zrobimy urografię to będziemy wiedzieć więcej — mówi do tych z tyłu. Chyba po to, żeby zapisali i przy okazji stłumić wzrokiem rozmowy niepokornie niesłuchających.

— Na razie dużo pić i skakać po schodach — znów do mnie. — Tylko nie tak, żeby wylądować na chirurgii.

Odchodzą. Teraz przesłuchują 85-latka. Opieprzają go trochę, bo miał się zgłosić dwa lata temu, a teraz guz znowu jest duży. Dziadek próbuje się trochę usprawiedliwić strachem, ale rozpłakał się w końcu od emanującej od nich presji. Podłamał się. Wcale mu się nie dziwię. To miejsce niestety nie zalatuje optymizmem. Ordynator klepie go pokrzepiająco po plecach.

— No już dobrze, dobrze. Zajmiemy się panem troskliwie. Proszę się nie potrzebnie nie zamartwiać. Dużo odpoczywać i pić wody, a w najbliższy poniedziałek trafi pan na stół. Zrobimy to co nieuniknione i do domu.

Wyszli. Siedzimy w ciszy. Patrzymy przez okno. Dziadek nie patrzy, bo ma za daleko. Próbujemy nie myśleć o tym co nas nieuchronnie dopadło. Karetki śmigają co rusz, transportując Praskich straceńców. Tory w remoncie. Rozbebeszona ulica utrudnia dotarcie do celu. Trzech menelików zaczepia parkujących samochodami pod szpitalem i nie nachalnie pyta o możliwość rzucenia okiem za co łaska. Po drugiej stronie kontuzjowanej ulicy widać wejście do parku. Brat z siostrą i tata liżą lody calipso. Balon w ręku małej ma napis zoo. Upał i nutka nostalgii. Ławki niechciane przez nikogo przyciągają wzrok. Jest bezwietrznie. Jacyś obcy dla siebie czekają na autobus stojąc. Nie nadjeżdża, bo korek. Któż wie, jak długo jeszcze będzie trwał.

— Panie sąsiedzie, jak pan myśli, czy święta spędzimy tutaj? — pytanie do mnie.

— Myślę, że to nie zależy od nas — odpowiadam. — Wiadomo, chce się wyjść. Jak człowiek jest zdrowy to nie myśli o tych wszystkich, naturalnych rzeczach, które się wykonuje, bez żadnego ale. Teraz bez przerwy o nich myślę i o niczym innym nie marzę. Mam przed oczami, jak nie raz lekceważyłem rzeczy ważne, które były tak blisko mnie. Musiałem tu trafić, żeby to zobaczyć. Chociaż z drugiej strony, jak mam wrócić do roboty to nic się nie stanie, jak sobie kilka dni tutaj powegetuję.

— Tak sobie myślę — mówi Sławomir. — Że ktoś nad nami czuwa. Hamuje nas gdy nie odpoczywamy, albo za dużo pracujemy nie robiąc przerw, pędząc przed siebie na oślep po więcej. Wtedy wkracza Bóg, funduje nam wjazd na kanał na przegląd i refleksję.

— Tak, to odpowiednie zdanie — mówię, szurając gołymi stopami po zimnej podłodze w poszukiwaniu klapek. — Wyjął mi to pan z ust. Przepraszam sąsiada, muszę się udać w ustronne miejsce.

Wychodzę na korytarz. Ruch, jak na Marszałkowskiej. Wszyscy wyszli na spacer ze swoimi moczowymi jamnikami i płyną po pcv zajęci sobą. Chwilę mi zajęło dotarcie do kibla. Nie obyło się bez kolejki. Pęcherz pełny, aż boli. W całej łazience śmierdzi szczyną. Nienaturalne spojrzenia chciwie penetrują moje oblicze. Poczułem na plecach zimny pot. Dyskomfort to dobre określenie. Jestem tu obcy. To się czuje. Zamykam drzwi na skobel. Skrzepy krwi na desce sedesowej dają efekt wymiotny. Jednak powstrzymuję się. Chmura dymu od tanich papierosów szczypie w oczy. Szybko robię swoje i wychodzę. Podłe miejsce. Ściany w kolorze szarej moreli. Porośnięte pajęczynami, obskórne i z rosnącym grzybem unoszących się chorób. Normalnie jak w Czeczenii. Kamufluję się w pokoju. Sąsiad śpi. Jem banana. Nuda. Biorę gazetę. Same wypadki, plotki i gdzie najlepiej zrobić tanie zakupy. Odkładam. Decyduję się na książkę. Czytam drugą stronę. Zasypiam. Mam koszmara. Widzę nad sobą lekarza. Grzebie mi w jelitach. Nic nie czuję. On się śmieje i chrumka nosem. To jakiś idiota. Widzę dyndającą nade mną czerwoną żarówkę. Z boku siostra wywołuje zdjęcia i rozwiesza je na sznurku do bielizny. Odwraca się do mnie i mówi: już się nie wywiniesz. Budzę się. Ogarnia mnie strach i uczucie głębokiego przekonania, że nie jestem z tego świata. Po chwili świadomość powraca. Ulga, ale nie do końca. Pozostałości ciarek z potem powoli ześlizgują się po plecach. Oczy sklejone, ręce zdrętwiałe, oddech splątany, mowa zapowietrzona. Chętnie jeszcze bym poleżał, ale boję się, że przysnę i znowu wpadnę w szpony pielęgniarki. Wstaję. Naciągam gnaty. O dziwo, bez żadnego skurczu. Opróżniam pół butelki muszynianki. Odbija mi się na głos. Przepraszam i wychodzę na zewnątrz. Kazali, więc przewietrzę sobie przewody moczowe. Jadę windą na piąte piętro i stamtąd zeskakuję po jednym schodku na parter. Trwa to dobre dziesięć minut. Łapię zadyszkę i skrzypienie w miednicy. Odpoczywam. Na parterze lekki tłumek. Gwarno i duszno. Na wprost siedzą połamani w oczekiwaniu na gips. Klisze rentgenu w rękach. Grymas bólu na twarzach i pretensje tych w oddali. Nie wiem co im jest. Ruszam holem w lewo. Mijam ochronę juwentus. Docieram do automatu z kawą. Wrzucam dwa zeta i czekam. Czarną ciecz wlewam do gardła. Rozsuwane drzwi wpuszczają świeże powietrze. Salowa starym wózkiem wywozi na inny blok brudne prześcieradła. Kółka skrzypią i telepią. Po krótkiej modlitwie w naszej szpitalnej kapliczce zamyślam się. Stojąc w korytarzu oddycham przeponą. Biorę drugą kawę. Wychodzę na zewnątrz i robię rundkę po dziedzińcu. Tak naprawdę to nie ma co tu robić. Myśleć można do bólu i rozmawiać. O ile jest z kim. Ucieczka do domu jest niemożliwa. Nawet nie można uciec od samego siebie. Lenistwo jest tu głównym atrybutem. Co prawda nie ma w oknach więziennych krat, ale i tak można powiedzieć, że siedząc tu jestem w lekkiej dupie. Na jutro szykują sąsiada do operacji. Nie dostał kolacji. W sumie, to nie ma czego żałować. To raczej ja żałuję, że muszę zjeść.

— Kiedyś, jak jeszcze naprawiałem maszyny taśmowe w firmie „Krzak” — zaczął Sławomir. — Wezwali mnie w nocy do awarii. To był drugi dzień świąt. Byłem po kielichu i nie czułem się za dobrze. Nie mieli kogo po mnie przysłać, więc musiałem jechać swoim. Najpierw zamarzła kłódka od garażu. Po kwadransie kombinowania z wrzątkiem rozwaliłem młotkiem. Później maluch zepsuł się w drodze. Na piechotę skrótem przez las dotarłem do gospodarstwa zaprzyjaźnionego sąsiada, który mnie zawiózł. Naprawiłem maszynę w dwie godziny. Poprawiając na koniec pasek klinowy tuż przed próbnym uruchomieniem taśmy produkcyjnej niezauważenie rękaw kurtki dostał mi się pod zębatkę. Więc jak przekręcili wajchę, rękę do łokcia wciągnęło mi w tryby. Ból był nie do zniesienia. Myślałem wtedy o najgorszym. Że ucięło, albo zmiażdżyło tak, że nie da się uratować. Pół godziny czekaliśmy na lekarza. Wyciągnęli mnie pół przytomnego z uścisku mechanicznego potwora. W połowie drogi erka się popsuła. Co za zrządzenie losu? — pomyślałem. Złapali stopa i razem z lekarzem dotarliśmy w końcu do szpitala na Banacha. Ja i moja zmiażdżona ręka mknęła na pchanym przez kogoś wózku. Rażące światła rozmazywały sufit. Telepało od dziurawej podłogi długiego korytarza. Okazało się, że wszystkie sale operacyjne są zajęte. Kolejne pół godziny czekania. Środki przeciwbólowe przestawały działać. Rwało coraz mocniej i mocniej. Nie wiem jak to wszystko wytrzymałem. Operował mnie młody chirurg. Bałem się, że to jakiś praktykant. Powiedziano mi, że jest najlepszy w całym szpitalu. I rzeczywiście. Rękę miałem całą zmiażdżoną, a nie widać teraz ani śladu — pokazuje bliznę.

Nazajutrz po obchodzie Sławomir dostał dwie piguły relanki na uspokojenie. Upierał się trochę przy tym, ale jak widać nie wystarczająco. Zmusili go lekko naciskając zdecydowanym głosem. Teraz chwiejnie się boryka i nie może wydobyć słowa. Duża dawka jest dobra, bo eliminuje strach. Pacjent jest wtedy spokojny i nie stwarza zagrożenia. Tak jak wcześniej opowiadał dziadek, że widział gościa, który za Chiny nie chciał się puścić łóżka przed wycięciem przepukliny. Był po tzw. głupim jasiu i nic nie skutkowało. Dopiero trzech lekarzy musiało połączyć siły. Zrobili mu karcer i drugi zastrzyk. Powykręcali ręce, zawinęli w kaftan i wywlekli. To było parę lat temu. Jeszcze wtedy był w wojsku.

— Albo jak trafił nam się do pokoju aktor — opowiada dalej. — Wszyscy byliśmy po jakiś operacjach i nie mogliśmy wyrobić przez niego ze śmiechu. Prawie porozrywaliśmy sobie wtedy szwy.

Zabrali Sławomira. Nie krzyczał, nie wierzgał, nie darł ciuchów. Nic z tych rzeczy. Salowa wyczytała nazwisko i chłopaczyna po prostu poszedł. Wrócił po dwóch godzinach, a raczej przywieźli go w bólach, bo znieczulenie przestawało działać. Co prawda zadowolony, że już po wszystkim, ale jak mówi rwie go w dole. Trochę cierpi. Za jakiś czas podjechał przeciwbólowy dyliżans.

— To jest środek przeciwbólowy w formie czopka, wszyscy widzą? — siostra daje nam do zrozumienia, że nie należymy do zbytnio rozgarniętych. — Wkłada się go w dupę, zrozumiano?

— Niech pani zademonstruje, bo zapomniałem — dziadek się ożywił. — Tylko na sobie — dodaje.

— Proszę, proszę jaki figlarny — całe szczęście nasze oddziałowe dziewczyny znają się na żartach. — chętnie chłopcy, chętnie, ale nie jesteście tu sami.

— Przecież to oczywiste, nie? — wysila się sąsiad patrząc na mnie.

Ja jednak nie chcę brać udziału w tych kalamburach.

— No nie powiedziałabym, że takie oczywiste. Był tu kiedyś jeden co połknął i stwierdził, że ma skutki uboczne w postaci mdłości.

Nie mogę powstrzymać się od śmiechu. Ludzie to debile. Dziadek znowu płacze. Nie chce być optymistą. Powiedział, że pierdoli. Całe życie był pesymistą i do końca nim pozostanie. Ma dosyć szpitala. Nie wierzy w powodzenie jutrzejszej operacji. Patrzymy na niego w ciszy. Po chwili się uspokaja. Opowiada kawał. Trochę przedwojenny, ale i tak się śmiejemy. Mówi, że w czasie wojny skakał na pakę samochodów ciężarowych wroga i podkładał ładunki. — Tu na Pradze to się działo — z dumą w głosie. W końcu zasnął. Cewnik ma pełny. Idę po salową, bo zalatuje szczyną. Wzywają mnie na usg. Jadę windą na — 1. do katakumb. Tu zawsze jest kolejka. Jednak nas z ostrego dyżuru ona nie obejmuje. Pani z profesjonalnie wyuczonym uśmiechem smaruje mnie zimnym kisielem. Czuję się nie pewnie, bo jeździ po moim brzuchu urządzeniem podobnym do sztucznego członka. To pewnie stąd ten uśmieszek na jej twarzy. Po chwili zapada werdykt. Dwa kamienie w lewej nerce i jeden na granicy pęcherza. Skończyła. Jestem wolny. Ogarniam się serwetkami. Biorę opis i wracam. Już zaczynam nienawidzić tego miejsca. Za długo to wszystko trwa. Jak dobrze pójdzie to Sławomir za dwa dni dostanie wypis. Wtedy zostanę tylko z dziadkiem. Kiepska perspektywa. Zapewne padnie mi na głowę i zacznę ryczeć jak on. Mija kolejny dzień. Leżę tylko i marzę o wyjściu. Dziś w nocy parę pokoi dalej jakaś baba strasznie wrzeszczała. Okazało się, że od mojego zaśnięcia minęły zaledwie dwie godziny, jak zmarła. Miała raka nerki. Teraz myślę o tym bez przerwy. Każdego dnia ludzie cierpią. Wyją z bólu pokątnie i nie odnosząc się z tym na zewnątrz pokornie umierają. Nic o tym nie wiemy i nic nie rozumiemy. Myślimy, że nasze powierzchowne bóle są najgorsze z możliwych. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak bardzo się mylimy. Rozniosło się to na izbie jak po piwniczno rozkładającym się kotem. Każdy już wie, a i tak wszyscy dalej o tym szepczą, aby wzbogacać wersje przekręconych plotek. Dociekają, a nawet niedyskretnie domagają się więcej szczegółów, nie zważając czy kogoś to rani. Tylko to potrafią i w taki sposób. Zaspokoić do końca swą ciekawość i cieszyć się, że to nie któreś z nich. W przeciwieństwie do mojego zdziwienia pielęgniarkom ogólnie widok śmierci też tutaj z powszedniał, bo mówią bez wahania o kolejnej osobie jak o tej, której się po prostu zmarło. Gdy wracam to dziadka nie ma. Sławomir mówi, że poszedł na zmianę cewnika, bo z parciał. Kolacja stoi na stole. Wystudzone parówki popijam zimnym czajem.

— Siostro! — głos z sąsiedniego pokoju. — Siostro! — Czego tam?! — dyżurna zła dzisiaj na cały świat. Ogląda tasiemca w tv. Chyba moda na sukces, nie za bardzo się orientuję. — Pić… pić… — słabym falsetem.

— Też bym się napiła kochaniutki jakby mi ktoś zechciał podać. A nie, rozłoży się taki, i tylko czekoladki i czekoladki, a dupa rośnie. Nie podzieli się nawet, całą zeżre, a teraz pić!

Nie mogę się dzisiaj odnaleźć w tym miejscu. Pościel mi się ściągnęła. Nie poprawiam, bo wewnętrzna rezygnacja mi na to nie pozwala. Jestem znieczulony obojętnością. Z korytarza zaleciało kolejnym, ludzkim strachem nazajutrz zbliżających się zabiegów. Cień na ścianie przypomina o tym, jak bardzo jesteśmy daleko od domu. Przyjechały samopomagacze snów. Biorę jeden. Modlę się w myślach i zasypiam. Rano budzi mnie sąsiad. Jest 6.50. Schodzimy do kaplicy na mszę. Razem z nami są cztery osoby. Dziękuję Bogu za wszystko co otrzymałem, mam i co w ogóle kiedykolwiek w życiu jeszcze mieć będę. Bo nawet jeśli podziękowałbym komuś innemu to iż wiem, że i tak podziękowałbym Bogu przemawiającemu do mnie przez drugiego człowieka, któremu codziennie czynię dobro lub zło. Wracamy. Termometry już czekają. Sławomir dzisiaj wychodzi. Farciarz. Po obchodzie wołają mnie na usg. Jutro moja kolej wjechania na blok. Anestezjologowi już złożyłem autograf. Czekam na lekarza. W końcu jest. Lata jak poparzony. Mówi, że tak na jednej nodze, bo śpieszy się na operację. Naciska mój pęcherz i patrzy w monitor. Nie może znaleźć kamienia. Woła kolegę. Wszystko jak na wariackich papierach. Obaj patrzą i nie widzą. Mówią, że nie ma. Że zniknął. Wypisują skierowanie na rentgen. Jadę na — 1. Na kliszy też go nie ma. Lekarze nie wiedzą co jest grane. Każą mi się pakować do domu. Jestem wniebowzięty. Przybijam piątkę ze Sławomirem. Jestem przekonany, że to cud, ale nie powiem tego nikomu. Jest to coś za bardzo osobistego. Z wypisem wychodzę na słońce. Życie naprawdę jest piękne. Obym nigdy tu nie wrócił.

Spacerek

Domofon wyrywa mnie ze snu. Otumaniony półmrokiem i przyklejony do ściany dopełzam.

— Tak? — pytam grzecznie, ale mięśnie szczęki, jakby instynktownie napinają się same.

— Czy mógłbym zostawić reklamy? — pyta natręt spod klatki.

Patrzę na zegarek. 7.00. Czas zimowy, to i ciemno. Zresztą, z której strony nie spojrzeć noc jeszcze czarna, jak odbyt murzyna, albo jego charakter — z relacji Amerykańskiego białasa z Kentaky.

— Pan już z dziennej, czy jeszcze z nocnej zmiany roznoszenia? — zaczynam.

— Nie rozumiem? — zaskoczony.

— A co tu jest do rozumienia? — odpowiadam pytaniem i wcale nie oczekuję odpowiedzi. — To przenośnia skończony idioto! Niedługo to o 4.00 nad ranem będziesz dzwonił, żeby położyć to papierowe gówno z biedronki. Na dole jest taka informacja jakbyś nie zauważył (dziwne żeby widział, skoro po nocy chodzi. Kretyn!), a naklejono ją na szybie pół roku temu, że dziękujemy za roznoszone ulotki.

— To już nie jest aktualne — ciągnie nachalnie dalej, jak niezorientowany w temacie tępy akwizytor, który ma przed nosem wielki billboard z napisem „Akwizytorom dziękujemy” i myśli, że nie chodzi o niego. — Teraz mamy skrzynki Europejskie, przystosowane do wrzucania ulotek. Jak nas nie wpuszczacie, to dzwonią do firmy i skarżą się na brak aktualnych reklam.

— Ilu emerytom i rencistom sprzedajesz na dzień ten wymyślnie sformułowany farmazon? Masz różne wersje tej formułki, czy może tą jedną, żelazną i niezmiennie standardową? Pewnie na szkoleniach firmowych was tego uczą. Tak zwane wdrażanie norm Europejskich. Jak w sposób najbardziej uprzejmy wyjaśnić (aby broń Boże nikt nie poczuł się urażony. Oczywiście dla dobra firmy), że nasze i tylko nasze usługi są najlepsze na rynku. Niestety nie da się ukryć, że jesteś żałosny, a twoje myślenie płaskie jak parapet. Tak wcześnie to normalni jeszcze śpią. Zapamiętaj mój numer mieszkania i nie dzwoń tu już więcej. Idź sobie stąd — zakończyłem odkładając słuchawkę.

Myślałem, że codzienność jest mniej bezczelna. Moje (do niedawna jeszcze) rozkosznie ciepluśkie gniazdko snu zostało brutalnie zbezczeszczone. Wchodzę do łazienki i odcedzam kartofle. Wypluwam starość w porannym kaszlu. Patrzę w lustro, ledwo trzy dychy na karku, a już dwa sztuczne zęby wstawione. Biorę golarkę i zaczynam jeździć po twarzy. Fred wyczuł sprawę spaceru, bo naciąga się w przedpokoju. Ziewnął kilka razy, usiadł grzecznie, przygląda się i czeka. Lubię przemijający czas. Szczególnie w małych, komunistycznie zaprojektowanych, łazienkowych osiągnięciach, jak mycie zębów czy siedzenie na kibelku, gdzie wyrzucam z siebie wszystko co ogranicza wyobraźnię i zmysł twórczy. W końcu Fred się doczekał. Zakładam mu kaganiec i wychodzimy na zewnątrz. Do bezwzględnie zainteresowanego pieniądzem świata, gdzie w przeliczaniu wszystkiego na złotówki za darmo jest tylko kompletny brak. Nie ma nikogo. Moja wymarzona sceneria baśniowej fabuły, a ja w niej z Fredem, jak sieroco starzejący się przechodzień. Nic więcej nie potrzeba. Te spacery można powiedzieć ratują mi życie. Mam w telewizji gówna aż nieskończoność stacji, gdzie reklamy zmiękczają mózg. Wtedy wszelkie oznaki życia i chęci zainteresowania się czymkolwiek innym, niż nic nie robieniem zalatują rezygnacją. Gdyby nie pies to zapewne od schronisk sado macho teleturniowych fantazji skonałbym w fotelu. A tak w pełnym pogotowiu jestem następnym krokiem czekającym na podjęcie i wtedy każda chwila staje się dobra na opuszczenie domu. Przechodzimy obok liceum (zawsze zapominam imienia patrona), gdzie pilnie wkuwające i na wpół nagie szkolne uczennice swoje wewnętrzne nadużycie silikonu traktują jak potrzebną do życia metaforę. Gdzie rozpanoszone na pokuszenie wystawiają pośladki, a za nimi koledzy z burzą hormonów i letni kanibalizm żądzy odprowadzany zamyślonym spojrzeniem napletka. Polanowym slalomem pomiędzy gównami jak rozpędzony Alberto Tomba brnę w teren.

— Fred!!!

— Fred, choć tu małpo jedna!

Pobiegł. Szkoda mojego gardła. Okres cieczkowy, to mogę sobie wołać. Już widzę, dopadł biedną sukę i zawzięcie wącha jej dupę. Też nie miał co sobie wybrać, tylko pudla, przepraszam — pudelkę. Chociaż, jak okiem sięgnąć to wszędzie pusto. Chłopak nie miał wyboru. On robi, tak jak ja. Przyciśnie, to się bierze co dają. Oho! baba drze mordę.

— Proszę zabrać psa.

— Pani kochana, pies ma taką naturę, że musi biegać. Nie da rady — odpowiadam lekko podniesionym głosem.

— Ale on zrobi krzywdę mojej niusi — sapie dalej.

— Kaganiec ma, więc nie zrobi — krzyczę.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 48.34