E-book
7.88
drukowana A5
43.39
ŻYCIE ZATACZA KOŁO

Bezpłatny fragment - ŻYCIE ZATACZA KOŁO

Przez pokolenia


5
Objętość:
202 str.
ISBN:
978-83-8414-223-3
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 43.39

Doświadczenie i wiedza,

przez wieki narastają,

stają się siłą i skarbem pokoleń.

Każdy może odnaleźć w nich

cząstkę siebie, fragment własnej

historii. Idąc dawnymi śladami,

dojść jeszcze dalej, do własnych

granic, przekroczyć je,

z wiarą w taką możliwość.

Odnajdując swoje korzenie,

budować fundamenty przyszłości.

Elżbieta Zawistowska

Opis

„Życie zatacza koło” to opowieść o życiu kilku pokoleń na przełomie wieku. Autorka celowo unika konkretnych nazw, określeń oraz faktów przypiętych do różnych okoliczności opisanych w książce.

Skupia się na ukazaniu życia rodzin na tle przemian, które zachodziły w kraju i na świecie, wpływając pośrednio lub bezpośrednio na życie jednostek oraz całych społeczności.

Oddaje głos postaciom z książki, które dzielą się swoimi wspomnieniami, refleksjami i emocjami w kontekście czasu, w którym żyły.

Doświadczenia, jakich zaznali, przedstawia jako świadectwo, które głęboko wpływało na życie jednostek, rodzin i całych pokoleń. Jest to opowieść o przemijaniu, pamięci oraz sile przetrwania, która pozwala przezwyciężyć nawet najtrudniejsze chwile.

Część I — Zatrzymani w czasie

Gdy w kraju panowała groźna epidemia, wkrótce zachorowali bliscy Adama. Był to bardzo trudny i niepewny czas dla całej rodziny. Adam musiał sam zadbać o bliskich oraz dom, czym zajmowała się dotychczas żona. Teraz wszystko spadło na jego barki. Sam zdrowy, pełen jednak determinacji, starał się jak najlepiej zaopiekować żoną i dziećmi.

Po długim niespokojnym i wyczerpującym czasie, gdy wszyscy szczęśliwie wrócili do zdrowia, zachorował Adam i mimo walki z chorobą już się nie podniósł. Odszedł, zostawiając żonę w ciąży, z czwórką małych dzieci.

Maria była silną kobietą, lecz mimo to, po śmierci męża była bliska załamania. Bała się, że nie poradzi sobie sama z czwórką dzieci, będąc jednocześnie z piątym w ciąży. Miała wielkie obawy, czy zdoła je sama wychować.

Mimo niepokoju, jaki odczuwała, zdawała sobie sprawę, że nie może się poddać. W nocy wciąż śnił się jej mąż. W półśnie czuła jego obecność i słyszała słowa pocieszenia.

— Będzie dobrze, nie martw się, ja ci we wszystkim pomogę.

Jednak bardzo się bała. Wiedziała, że będzie musiała być obojgiem rodziców dla dzieci. Prowadzić dom i jednocześnie iść do pracy, aby zapracować na chleb dla dzieci, do tego będąc w ciąży. Zdawała sobie dokładnie sprawę, że czeka ją bardzo trudny czas i niepewność, czy podoła sama temu wszystkiemu zaradzić.

— Jak to wszystko pogodzić? — pytała sama siebie.

W dzień pochówku męża, w domu Marii zebrała się cala rodzina.

— Nie martw się, my ci pomożemy — mówili, widząc jej załamanie i niepokój. Razem damy ze wszystkim radę.

— Ale jak? — pytała.

— Nie zostawimy cię samej. Bądź spokojna. Wszystko się jakoś ułoży.

— Jak już urodzisz, ja ci pomogę przy dziecku — zadeklarowała się ciocia Waleria.

— Ja mogę przychodzić do dzieci, abyś nie nadwyrężała się i bezpiecznie donosiła ciążę — zgłosiła się Anna, starsza siostra Marii.

— Dziękuję wam moi drodzy. Co ja bym bez was zrobiła — mówiła Maria ze łzami w oczach.

Następnego dnia również sąsiedzi stanęli na wysokości zadania. Już z samego rana zapukała do niej sąsiadka z naprzeciwka.

— Kochana, powiedz, co potrzebujesz- powiedziała, podając jej półmisek z ciastem.

— Dziękuję… nie trzeba było — dziękowała wzruszona Maria.

— Nie dziękuj. Musimy się wspierać w potrzebie — powiedziała sąsiadka.

— Zawsze mogliśmy liczyć na twoją pomoc, teraz przyszła kolej na nas — mówili inni sąsiedzi.

Maria była wzruszona i wdzięczna wszystkim. Do tej pory zajęta codziennymi czynnościami, nie zdawała sobie sprawy, że wokół niej jest tylu ludzi o wielkim sercu.

Dziękowała ze łzami w oczach. A oni zgodnie mówili, że przecież nie mogą jej zostawić samej w takiej trudnej sytuacji.

— To jest nasz obowiązek. Jesteśmy jak rodzina. Mieszkamy w jednym domu od wielu lat. My ci pomożemy, a jak będzie potrzeba, ty pomożesz, tak zresztą, jak nieraz już pomagałaś.

Przy pomocy rodziny i sąsiadów Maria była o wiele spokojniejsza. Wiedziała już, że może liczyć na ludzi, którzy są, jak się okazało uczynni i wrażliwi na innych i to ją budowało oraz całą społeczność wokół niej.

Wciąż czuła przy sobie obecność męża, który wspierał ją na duchu nawet w ciągu dnia i rzeczywiście, stopniowo wszystko się układało w ich życiu. W niedługim czasie urodziła córkę. Poród przebiegł pomyślnie i dziecko urodziło się zdrowe.

Maria razem ze swoimi dziećmi zajmowała mieszkanie wynajęte w starym domu, za które płaciła niewielki czynsz gospodarzowi. Ich życie toczyło się na niewielkiej przestrzeni, na którą składały się trzy pomieszczenia.

Mieszkanie mieściło się na piętrze, na które prowadziły długie drewniane schody, które skrzypiały przy każdym kroku, dając znać, że ktoś nadchodzi.

Do mieszkania wchodziło się bezpośrednio z klatki schodowej prosto do kuchni, w której stal piec kuchenny na węgiel. Służył on do przygotowywania codziennych posiłków dla rodziny oraz ogrzewał całe mieszkanie, obok niego stała zamykana na klapę skrzynka na drewno, pod przeciwległą ścianą, obok okna znajdował się rodzinny stół oraz kilka krzeseł i niewielka komoda.

Z kuchni przechodziło się do niewielkiego pokoju przechodniego, z którego wchodziło się na tak zwaną górkę, która pełniła funkcję składzika oraz w pewnym sensie zastępowała toaletę, ponieważ konkretne toalety znajdowały się na zewnątrz, w komórkach, otoczonych bujną roślinnością.

Z pokoju przechodniego wchodziło się do największego pokoju, który pełnił kilka niezbędnych i ważnych funkcji w mieszkaniu: salonu, pokoju gościnnego oraz sypialni. Latem z samego rana przez otwarte okna wpadały promienie słoneczne, a wróble siadały na parapecie i ćwierkając radośnie, oznajmiały — już świta, czas wstać, aby nowy dzień przywitać.

W mieszkaniu nie było ogrzewania, gazu ani kanalizacji. Po wodę chodziło się na podwórko i czerpało ją z kranu, który był podłączony do budynku po przeciwnej stronie i wystawał prosto ze ściany. Z ciężkiego wiadra wylewała się czasem woda, połyskując wesoło w promieniach słońca.

Choć warunki w mieszkaniu były bardzo skromne, to miłe ciepło rozchodzące się z pieca i zapach drewna tworzyły ciepłą i przytulną, rodzinną atmosferę.

Podwórko wokół domu było sporych rozmiarów, a całe życie tamtejszej społeczności toczyło się na nim oraz przydomowym ganku, na którym przesiadywali sąsiedzi nieraz do późnych godzin, szczególnie w letnie wieczory i prześcigali się w opowieściach snutych przy blasku księżyca.

Czasem historie budziły grozę, gdy mówiono o strzygach lub innych strachach, a wiatr nagle się zrywał, wywołując dreszcze emocji.

Tajemnicza kobieta

Opowiadano również wiele niepokojących historii na temat pewnej kobiety, która była bardzo skryta, zamknięta w sobie i unikała kontaktów z innymi, co dodatkowo ją izolowało. Była zagadkową osobą, owianą mroczną tajemnicą, która rozchodziła się, powielana z ust do ust po całej okolicy. Podejrzewano ją również o magię, co budziło niepokój u wielu.

Nikt nie znał jej dobrze, jedynie osoby, które pokonując strach i niepewność czasem ją odwiedzały, szukając u niej porady, lub wróżby, mogły coś o niej powiedzieć. Po takich spotkaniach opowiadały, o odgłosach dochodzących z ciemności, światłach wokół jej chaty, lecz było to bardzo niewiele, aby zaspokoić powszechną ciekawość. Tworzyło to wokół niej jedynie dodatkową aurę z jednej strony strachu z drugiej fascynacji.

Tym bardziej że chata jej stała na skraju miasteczka, oddalona od innych zabudowań i otoczona gęstymi zaroślami i wysokimi drzewami, co również było nietypowe i zagadkowe.

Poza wróżbami kobieta posiadał dar leczenia ziołami, które pomagały na różne dolegliwości. Czasem urządzała seanse na zamówienie zainteresowanych osób, ale to jedynie dodawało jej tajemniczości i rodziło dodatkowy niepokój.

Wciąż szeptano o niej, a szczegóły, które dodawano przy takich okazjach, nie zawsze miały pokrycie w rzeczywistości. Kobieta budziła ciekawość swoim nietypowym sposobem życia, który ją bardzo wyróżniał z całej społeczności.

Pewnego dnia do jej chaty zapukała młoda dziewczyna, prosząc o poradę i pomoc. Dziewczyna była bardzo chora i widziała w kobiecie ostatnią deskę ratunku. Kobieta nie wahała się ani przez moment, przyjęła dziewczynę i natychmiast nią się zajęła. Na początku wypytała o jej dolegliwości, następnie przygotowała miksturę z ziół, które podała jej do wypicia i odprawiła rytuał, aby wzmocnić ich działanie. Młoda dziewczyna wróciła do domu i położyła się spać, jak poradziła jej kobieta. Spała bez przerwy prawie dwie doby, aż rodzice zaczęli się o nią martwić. Gdy w końcu się obudziła, okazało się ku uciesze wszystkich, że dobrze się czuje. Choroba znikła, jakby za pomocą czarodziejskiej różdżki.

Do kobiety zaczęły przychodzić osoby z różnych okolic, już nie tylko po wróżby, ale coraz częściej potrzebujące pomocy na różne dolegliwości. Wielu mówiło, że ma zdolności przepowiadania przyszłości, inni, że jest uzdrowicielką. Jej postać rodziła stałe zainteresowanie pośród mieszkańców. W przyszłości stało się o niej jeszcze głośniej, już nie tylko w miasteczku, w którym mieszkała, ale również poza nim i rozchodziła się fama na całą gminę.

Był rok 1919

Maria, gdy po porodzie doszła już do pełni sił, a dziecko trochę podrosło, rozpoczęła pracę. Nie było łatwo o pracę w tym okresie, dlatego podejmowała każdą, jaka się nadarzyła. Była prostą kobietą, która ciężko musiała pracować, aby utrzymać rodzinę.

Wiosną i latem najczęściej zatrudniała się do pracy w polu u różnych gospodarzy. Jesienią zbierała u nich owoce, orzechy oraz warzywa. Zimą z kolei szukała zatrudnienia u majętnych ludzi i wykonywała różne prace domowe. Ludzie, którzy ją zatrudniali, poznali z czasem, że jest sumienna i chętnie przyjmowali do pracy, darząc zaufaniem.

W domu z dziećmi niewiele przebywała, jednak wiedziała, że musi zająć się również nimi, ponieważ potrzebują jeszcze jej opieki i starała się bardzo, aby nad wszystkim zapanować i nadążyć.

Mimo trudów, jakie musiała znosić, nie poddawała się. Zdawała sobie dokładnie sprawę, że początki bywają ciężkie, ale z czasem wszystko się ułoży i minie najtrudniejszy okres.

Przy pomocy bliskich i dzięki ich wsparciu nic złego się nie działo i wszystko stopniowo się układało. Dzieci były zaopiekowane, a przede wszystkim najmłodsza córka, o którą Maria od samego początku najbardziej się martwiła.

Ciocia Waleria pokochała małą Jadzię i dbała o nią jak o własne dziecko, przy okazji mając pieczę nad wszystkimi dziećmi.

Starsze dzieci, jak to dzieci, miały różne pomysły. Szczególnie chłopcy — Wiktor i Marek całymi dniami biegali po podwórku, ale najchętniej zapuszczali się jeszcze dalej, szukając przygód. Najbardziej lubili chodzić nad rzekę, gdzie czuli się jak w bajce.

Nad rzeką rosły gęste i wysokie drzewa, które dawały miły chłód w czasie upałów. Ptaki wiły gniazda pośród gałęzi, a śpiew ich, łącznie z szumem drzew tworzył magiczny nastrój i rozbudzał w chłopcach radość i zainteresowanie przyrodą.

Nieraz można było ujrzeć żabę, jak skacze po trawie lub pobiegać za motylami i nazbierać polnych kwiatów dla mamy. Każda wyprawa nad rzekę była dla chłopców ciekawą przygodą pełną nowych odkryć i zabawy.

Kiedyś zapuścili się miedzy zarośla, których nie brakowało nad rzeką i odkryli obszerne ruiny. Wyobrazili sobie, że są to ruiny starego zamczyska i na pewno mieszkała w nich kiedyś piękna królewna.

Postanowili następnym razem, gdy znów wybiorą się nad rzekę zbadać je bliżej i poznać ich historię. Chłopcy byli bardzo zainteresowani ruinami i zanim się obejrzeli, musieli wracać do domu.

— Robi się późno, musimy już wracać — powiedział Wiktor do brata.

Wracajmy, następnym razem dokładniej je zbadamy — zgodził się Marek.

Mimo że nowe znalezisko, które odkryli, było dla nich bardzo ciekawe, jednak wiedzieli, że muszą wrócić do domu, zanim mama wróci z pracy.

Po takich wycieczkach wracali zmęczeni, ale szczęśliwi. Mama nie wiedziała o ich wędrówkach.

Jakby wiedziała, nigdy by im na to nie pozwoliła, aby sami udawali się nad rzekę, bo byli jeszcze zbyt mali, aby samodzielne oddalać się od domu, tym bardziej bez powiadomienia.

Chłopcy jednak nie umieli odmówić sobie tej przyjemności, ponieważ nad wodą czuli się wyjątkowo. Latem było tam o wiele chłodniej niż na podwórku, gdzie słońce cały dzień operowało na niebie, a powietrze było bardzo nagrzane i ciężkie.

Mówili cioci Walerii, która dopilnowała najmłodsze dziecko, zgodnie z obietnicą, że idą pobawić się na podwórko, ale mieli swoje małe tajemnice.

Następnym razem, gdy udali się nad rzekę, natychmiast podążyli w stronę ruin, które wcześniej odkryli. Obeszli je dookoła, przedzierając się przez gęste zarośla i spośród nich ujrzeli drzwi, które prowadziły do jednej z budowli. Próbowali je razem otworzyć, lecz drzwi okazały się niedostępne, mimo wspólnego wysiłku nie ustępowały.

— Wiktor chodź tutaj, znalazłem okno! — zawołał w pewnym momencie Marek, który odszedł trochę dalej od brata.

Okno znajdowało się wysoko, było mocno zamulone i szczelnie zamknięte, lecz bracia podsunęli pod nie największy kamień, jaki znaleźli w pobliżu i próbowali zajrzeć do środka.

Niewiele udało im się przez nie zobaczyć. Jedynie kawałek pomieszczenia i starą sofę w rogu oraz porozrzucane stare papiery. Próbowali otworzyć okno, aby przyjrzeć się dokładniej pomieszczeniu, ale nie dali rady. Podobnie jak wcześniej drzwi, okno pozostawało zamknięte.

— Musimy następnym razem przynieść jakiś łom, aby dostać się do środka — zadecydował Wiktor.

— Może uda nam się otworzyć łomem drzwi, bo przez okno nie damy rady wejść do środka. Jest za małe, aby można było przedostać się przez nie i za wysoko — dodał Marek.

Łomu nie znaleźli, ale wpadli na nowy pomysł, aby zrobić wędkę i nałapać ryb na obiad. Chcieli zrobić niespodziankę mamie i siostrom. Jak postanowili, tak zrobili. Natychmiast zabrali się do pracy. Trochę zajęło im to czasu, ale w końcu się udało.

Mieli już wędkę z haczykiem i tak przygotowani, wybrali się na drugi dzień nad rzekę. Na wędkę przyczepili przynętę i zanurzyli ją w wodzie, z nadzieją na dobry połów.

Gdy w końcu udało im się złapać pierwszą rybę, ta zerwała się im z haczyka i z powrotem wpadła do wody. Wiktor wszedł do wody, aby ją schwytać i wpadł do dołu. Dno rzeki było nieuregulowane i niebezpieczne. Zaczął się topić, Brat chciał pomóc, podając mu kij.

— Złap się kija — krzyczał.

— Nie sięgam — odkrzyknął Wiktor i niebezpiecznie zanurzył się cały w wodzie.

Marek myślał, że uda mu się wyciągnąć brata z wody za pomocą kija. Zamiast tego sam wpadł do rzeki. Krzyk wystraszonych chłopców zwrócił uwagę starszego mężczyzny, który przybiegł na ratunek i wyciągnął ich na brzeg.

Gdy wrócili do domu, nie przyznali się nikomu, co się wydarzyło, ale obaj odchorowali tę mokrą przygodę. Wypadek, jaki im się przydarzył, doświadczył ich jednak i nauczył czegoś ważnego.

Wiedzieli już, że z dala od domu może czaić się jakieś niebezpieczeństwo, a oni są zbyt mali i niedoświadczeni, aby sobie poradzić w razie nieprzewidzianej sytuacji. Od tej pory chłopcy postanowili być bardziej odpowiedzialni za swoje czyny.

Ta przygoda wywarła na nich znaczący wpływ i, mimo ich młodego wieku, w pewnym stopniu dorośli, ponieważ postanowili więcej się nie narażać.

Mama dowiedziała się o wypadku od mężczyzny, który pomógł im wydostać się z wody, ale było już po fakcie. Chłopcom upiekło się tym razem, jednak musieli wysłuchać lekcji, której im udzieliła.

Maria nieraz ciężką ręką próbowała wychowywać dzieci, ale z drugiej strony zdawała sobie sprawę, że dzieci nie mają szczęśliwego dzieciństwa, jakie pragnęłaby im zapewnić.

Dlatego często starała się docierać do nich tłumaczeniem lub przykładem, opowiadając bajki z odpowiednim do sytuacji morałem. Nie wiedziała, że do chłopców wcześniej dotarła już prawda o niebezpieczeństwie, jakie może zagrażać z dala od domu i tym razem opowiedziała im bajkę o rybaku i jego synu.

Bajka o rybaku

Kiedyś w małej wiosce mieszkał rybak, który wypływał w morze, aby nałapać ryb na obiad i na sprzedaż. Utrzymywał siebie i rodzinę dzięki połowowi ryb.

Rybak miał syna, który bardzo lubił bawić się w wodzie, pluskać w niej i budować zamki z piasku. Mama bardzo bała się o niego i nie pozwalała synowi wchodzić samemu do wody, ale on nie słuchał.

Pewnego dnia, gdy tata szykował się na kolejny połów, ukrył się w łodzi pod siecią i razem z tatą wypłynął na połów. Tata nie zauważył, że syn jest ukryty pod siecią i jak zawsze zarzucił ją do morza, aby nałowić ryb.

Morze było spokojne, świeciło słońce i nic nie zapowiadało tragedii. Nagle usłyszał krzyk chłopca, który razem z siecią znalazł się w wodzie i zaczął tonąć.

Rybak był bardzo zdziwiony, gdy zobaczył swojego syna zaplątanego w sieci, lecz natychmiast, wciągnął sieć z powrotem do łodzi. Pomału i sprawnie, aby nie porwać sieci, uwolnił z niej syna. Rybak już nie zarzucił po raz drugi sieci, lecz zawrócił łódź i wrócili obaj do domu. Wiedział, że żona nie wie, co się stało i na pewno bardzo martwi się o syna.

Chłopiec doświadczył, że woda może być niebezpieczna i zrozumiał, dlaczego mama go przed nią chroniła, Starsi mają różne doświadczenia i przekazują je dzieciom dla ich dobra, chcąc uchronić je przed niebezpieczeństwem.


Chłopcy po wysłuchaniu mamy, powiedzieli jej, że zrozumieli, dlaczego nie powinni bez jej zgody wypuszczać się samodzielnie poza podwórko i obiecali, że będą bawić się tylko w pobliżu domu.

Mama z kolei obiecała, że nieraz wybierze się z nimi nad rzekę, do parku lub lasu, aby razem poznawać uroki natury, przyglądać się zwierzętom, zbierać kwiaty i cieszyć się słońcem. Na wspólne wycieczki, do których doszło w niedługim czasie, dołączały również siostry i ciocia Waleria.

Dzieci z ciekawością słuchały i uczyły się nazw roślin, drzew oraz jak dbać o przyrodę. Dzięki rodzinnym wyprawom, które spodobały się wszystkim, dzieci dużo się nauczyły i poznały, a ich więzi rodzinne jeszcze bardziej się pogłębiły.

Chłopcy dotrzymali obietnicy i bawili się na podwórku, ale byli bardzo pomysłowi i wciąż wymyślali nowe zabawy. Raz ze starszymi kolegami z podwórka, urządzili sobie zabawę w „strzelanki”.

Zrobili łuk i strzały z drewna, tarczę z papieru, którą umieścili na drzewie i zorganizowali z innymi dziećmi z podwórka zawody strzeleckie. Bawili się świetnie i krzyczeli z radości, jak któremuś udało się trafić do tarczy. Mimo że dorośli zwracali im uwagę i uciszali chłopców, tak spodobała się im ta zabawa, że wiele razy ją organizowali.

Dziewczynki, poza najmłodszą Jadzią, były starsze od braci i bardziej zorganizowane. Miały świadomość, że muszą wspierać mamę i wykonywać konieczne prace w domu, podczas jej nieobecności.

Każda miała swoje obowiązki i wyznaczone zadania, ponieważ w domu musiał panować porządek, czego Maria bardzo przestrzegała.

Dbały bardzo o wszystko, aby mama była zadowolona i w wolne dni od pracy mogły wybrać się razem z mamą, ciocią i braćmi na kolejną wycieczkę. Wycieczki okazały się dla całej rodziny najlepszym i najprzyjemniejszym sposobem na spędzanie czasu.

Najstarsza córka Agata była najbardziej pracowita i zaradna z całej gromadki. Poza pracami domowymi pomagała cioci Walerii przy opiece nad Jadzią, najmłodszym dzieckiem, które urodziło się po śmierci ojca.

Dzięki zgraniu i współpracy w rodzinie Maria mogła spokojniej zająć się pracą i nie zamartwiać o dzieci. Jednak bardzo dbała, aby w domu nie brakowało chleba i podstawowych produktów.

Na kuchni zawsze stał garnek z zupą, często zalewajką, która była królową zup w ich rodzinie i najbardziej ulubioną, więc żadne dziecko nie było głodne. Mama gotowała im mimo zmęczenia, jakie odczuwała po pracy.

Przy tej okazji uczyła je gotowania i innych podstawowych zajęć, z myślą o tym, aby w życiu dobrze sobie radziły teraz i w przyszłości, gdy będą już w pełni samodzielne. Na tym najbardziej jej zależało, aby dać im solidne podstawy do samodzielnego życia i bardzo się o to starała.

Kiedy zbliżał się wieczór i mama wracała z pracy do domu, dzieci zawsze ją oblegały, ciesząc się z jej powrotu i wspólnie opowiadały jej o swoich przygodach, jak minął dzień i co się wydarzyło w czasie jej nieobecności.

Mama z zainteresowaniem je słuchała i cieszyła się razem z nimi z każdego udanego dnia. Najczęściej najstarsza córka Agata opowiadała różne, dzienne historie, podsumowując z entuzjazmem wszystkie wydarzenia, jakie razem przeżywali.

— Mamo, dzisiaj z Jadzią byłyśmy na dworze — opowiadała z zapałem, gestykulując przy tym żywo. Nasza Jadzia coraz lepiej radzi sobie i wszystko sama chce robić. Taka zrobiła się z niej mała Zosia Samosia.

Kiedy jest ciepło, często wychodzimy na ganek. Jadzia najbardziej lubi siedzieć na najniższym schodku i prosi, aby właśnie tam podawać jej każdy posiłek.

Stamtąd obserwuje całe podwórko i cieszy się, gdy kot sąsiadki siada u jej stóp i przytula do niej. Uwielbia również inne zwierzęta, których pełno jest na naszym podwórku, a one odwzajemniają się jej tym samym.

— Dzisiaj zostawiłam ją na chwilę samą. Gdy wróciłam, zobaczyłam, że kury z naszego podwórka wydziobują jedzenie z jej miski, a ona z wielkim uśmiechem na buzi obserwuje i nie próbuje nawet je odgonić. Bardzo ładnie wyglądała w ich otoczeniu i zupełnie nie przejmowała się, że sprytne kury wyjadają jej posiłek.

— Oj, mówiłam, byś nie zostawiała jej nigdy samej.

— Ale ona jest bezpieczna na naszym podwórku. Wszyscy bardzo ją lubią i rozpieszczają, a sąsiadka z naprzeciwka, gdy zobaczyła, że kury wyjadają jej obiad, przyniosła jej pajdkę chleba ze smalcem, który zjadła ze smakiem.

— Bardzo dobry był chlebek, zjadłam prawie cały. Kurkom też dałam — pochwaliła się Jadzia, z buzią radośnie uśmiechniętą.

— Nie musicie prosić sąsiadki o jedzenie. Macie wszystko, co trzeba w domu — powiedziała mama, patrząc na Jadzię z czułym uśmiechem.

— Tak mamo, ale ona robi taki pyszny smalec z cebulką i sama nas częstuje — tłumaczyła Agata.

— Oj dzieci, dzieci, co ja się z wami mam — pokiwała głową zatroskana mama.

Maria, zazwyczaj już po krótkim odpoczynku, zabierała się do przygotowania popołudniowego posiłku, który zawsze starała się dzieciom urozmaicić.

Bardzo lubiły różnego rodzaju kluski z sosem lub serem, więc mama, aby zrobić im przyjemność, gotowała kopytka, pierogi, kluski kładzione, prażuchy i wiele innych dań i smakołyków.

Dzieci chętnie jej pomagały, śpiewając przy tym wesołe piosenki, które same układały. W kuchni zawsze wtedy panowała ciepła i wesoła atmosfera.

Po wspólnie przygotowanym posiłku, oprócz mamy i dzieci przy stole gościła ciocia Waleria, która często zostawała u nich na dłużej. Były to szczęśliwe chwile, wypełnione rozmową, śpiewem i beztroskim śmiechem dzieci.

Często, przy takich wspólnych biesiadach wspominali również tatę, który przedwcześnie ich opuścił. Wtedy atmosfera stawała się poważna, ale dzieciom, mimo tęsknoty za tatą, którego wspominali z łezką w oku, szybko wracał dobry humor.

Tradycje rodzinne oraz wspólne posiłki i wspomnienia, tworzyły niezapomnianą i wyjątkową atmosferę w domu, zapisując się w ich sercach na stałe.

Gdy wszystkie dzieci już spokojnie spały, zmęczone po całym dniu zajęć i zabawy, Maria siadała zamyślona przy oknie. Jej myśli ulatywały do czasu, który kiedyś przeżywała razem z mężem i za którym wciąż bardzo tęskniła.

Wspominała męża, ich wieczorne rozmowy, z których czerpała siłę i wewnętrzny spokój, wspólne spacery, które wydawały się już takie odległe.

Tęsknota wdzierała się do jej serca i nie pozwalała zapomnieć i cieszyć się w pełni codziennością. Jedynie chwile spędzone z dziećmi rozjaśniały jej myśli.

Wiedziała, że musi skupić swą uwagę i myśli na dzieciach, aby im zapewnić lepszą przyszłości. Wierzyła, że mimo wszystkim przeciwnościom, jakie przeżywają wspólnie, życie odmieni się i nastąpią lepsze czasy.

Były to jednak płonne nadzieje, bo jak niedługo miało się okazać, rzeczywistość nie zawsze jest łaskawa i skora spełniać najskrytsze marzenia.

Charaktery

W takich warunkach mijały dni, miesiące i lata. Dzieci dorastały, a Maria miała coraz lżej. Już nie musiała tak ciężko pracować, jak na początku, ponieważ jej dzieci, a szczególnie chłopcy, szybko się usamodzielnili.

Wiktor i Marek po ukończeniu szkół, znaleźli pracę w fabryce szkła, gdzie wyrabiano piękne wazony i inne szklane cudeńka.

Tam poznali dziewczyny — Hanię i Gienię, z którymi wspólnie otworzyli nowy rozdział życia.

Tak wszystko się potoczyło, że już w niedługim czasie obaj stanęli na ślubnym kobiercu i wyprowadzili się od matki.

Wiktor dodatkowo zapisał się do kółka łowieckiego, co było jego pasją już od najmłodszych lat.

Młodszy brat Marek już od dziecinnych lat, dzięki rodzinnym wycieczkom pokochał przyrodę. Gdy zamieszkał w domu swej żony Gieni, zajął się ogrodnictwem przydomowym. Przy czym odkrył w sobie zamiłowanie do pielęgnowania różnych roślin i kojarzenia nowych gatunków. Dzięki czemu zdobył szczere uznanie w nowej rodzinie.

Maria była bardzo zadowolona, widząc szczęście swoich synów, jakie odnaleźli w życiu.

W ich ślady poszła średnia córka Marii Józia. Poznała starszego mężczyznę, który tak zawrócił jej w głowie i zbałamucił, że zakochała się w nim, mimo że miał już żonę.

Obiecał solennie, że się rozwiedzie i z nią ożeni. Wynajął mieszkanie w prywatnym domu, gdzie razem zamieszkali, w tajemnicy przed jego żoną.

Maria domagała się ślubu córki, nie znając sytuacji, jaką miał jej adorator. Podobnie, jak cieszyła się szczęściem synów, pragnęła tego samego dla Józi, oraz wszystkich swoich dzieci, ale życie nie zawsze układało się po jej myśli.

Mimo obietnic mężczyzna nie spełnił ich, nawet wtedy, gdy posypały się dzieci. W końcu zostawił Józię z córkami, a sam wrócił do żony.

Pomógł tylko jej urządzić się w wynajętym mieszkaniu i opłacał je, dopóki Józia sama nie stanęła na nogi i podjęła pracę. Zawsze jednak czuła się gorzej w rodzinie i we własnym sercu, porzucona z dwójką dzieci. W tych czasach było to nie najlepiej widziane.

Mimo trudności, jakich zaznała w swym młodym życiu, była bardzo dumna i jak tylko podjęła pracę, nie przyjmowała żadnej pomocy od rodziny i ojca dzieci oraz nie utrzymywała z nim kontaktu.

Dzieci nie znały swego ojca, ale pewne ślady zostawił w ich charakterach, które po części odziedziczyły również po nim. Charaktery ich ujawniły się w pełni po latach, gdy już dziewczynki dorosły.

Starsza córka Irena była specyficzną osobą, Zawsze miała najważniejsze słowo w rodzinie. Uwagi, jakich nie szczędziła, mógłby niejednego wbić w ziemię, a jej aluzje do zachowania, czy ubioru dodawały smaczku.

— Wandzia, czy ty naprawdę myślisz, że ta sukienka w kropki pasuje do tych różowych bucików? — spytała siostrę, gdy ta przyszła na spotkanie z gronem znajomych, z którymi były umówione.

— Tak myślę, a nawet wiem — odpowiedziała Wanda na jej słowa, nie dając się sprowokować.

— Tak myślę, a nawet wiem? Pasują świetnie, nawet w cyrku mogłabyś zrobić furorę — powiedziała zadowolona z siebie Irena.

— A twoje włosy? Co ty z nimi zrobiłaś? Wyglądają, jakbyś tańczyła z wiatrem — zaśmiała się głośno Irena, nie dając innym dojść do słowa.

— Daj mi spokój, co cię dzisiaj ugryzło — oburzyła się Wanda.

— To prawda Irena, nie psuj nastroju — poparli Wandę znajomi, którzy dokładnie znali sposób bycia Ireny, bo każdemu z nich niejedną już zdążyła przypiąć łatkę.

— Dobrze już dobrze — wycofała się Irena, z nutą jednak niezadowolenia w głosie.

Drugim razem rozmawiała z dzieckiem, szykując śniadanie.

— Nie ziewaj tak, bo ja zacznę ziewać, a śniadanie zje kot.

— Jestem dziś zmęczony i chce mi się spać — odpowiedział chłopiec.

— Mruczysz od rana. Zjedz i idź do szkoły, bo jak zawsze się spóźnisz.

— Nie chcę jeść, pójdę bez śniadania — odparł.

— Może oczekujesz medalu za to, że zjesz i pójdziesz do szkoły? — co ty na to? — spytała, patrząc na niego spod oka.

— Nie rozumiesz moich problemów — odpowiedział chłopiec, przełykając od niechcenia pierwszy kęs.

— No popatrz, ja nie rozumiem, a to na pewno największe problemy świata, które rodzą się tylko w twojej wyobraźni. A teraz koniec żartów, zjedz szybko śniadanie i do widzenia! — pogoniła chłopca.

Irena, zawsze wiedziała, czego chce i miała odwagę to wprost powiedzieć, co nie zawsze podobało się innym, lecz ona nie zważała na to. Jej młodsza siostra Wandzia wprost przeciwnie, miała odmienne podejście do życia i ludzi.

Jeszcze za dziecka lubiła opowiadać kuzynostwu i znajomym o duchach i innych stworach.

Siadała wtedy z gromadką dzieci na schodach w kamienicy, w której mieszkała i snuła długie opowieści, zasłyszane lub wymyślone przez siebie.

Była wrażliwą osobą, która nawet w niedoskonałościach, jakie napotykała i przydarzały się w codziennym życiu, potrafiła odnaleźć urok i to ją inspirowało. Z czasem spisywała wszystkie swoje opowieści i historyjki w formie pamiętnika,

Było to jej pasją jeszcze zanim dorosła i założyła własną rodzinę, której w pełni się poświęciła. Wandzia była prawdziwą duszą towarzystwa, pełną empatii i zrozumienia dla innych. Zauważała piękno w małych rzeczach i potrafiła je docenić, a nawet zachwycić się nimi.

Irena widziała świat oczyma swej wyobraźni, w której wszyscy powinni być lepszą wersją siebie. Chociaż obie siostry były różne, każda posiadała dar, który wzbogacał ich życie.

Irena pewna i stanowcza w wyrażaniu siebie oraz Wandzia ze swą wrażliwością i wyobraźnią tworzyły wyjątkowy duet, uzupełniając się wzajemnie.

Część II — Cienie wojny

Jadzia, najmłodsza córka Marii, właśnie kończyła dwadzieścia lat, gdy w kraju wybuchła wojna.

Był to bardzo trudny i niespokojny czas dla wszystkich i mimo że dzieci Marii były dorosłe i dobrze sobie radziły, będąc już na swoim, to z powodu wojny sytuacja w rodzinie i w kraju przybrała tragiczny obraz.

Również do ich miasteczka w krótkim czasie dotarła wojna, która zmieniła życie wszystkich mieszkańców i negatywnie wpłynęła na ich losy.

Wszyscy mężczyźni po kolei zostawali powoływani do wojska, a kobiety zostawały same często z małymi dziećmi i musiały nauczyć się dźwigać ciężar nowej rzeczywistości, która przerażała i przerastała ich możliwości.

Były zmuszone mimo niepokoju i trudu, szybko się otrząsnąć, aby przetrwać ciężki okres, jaki na nie spadł i całą społeczność.

Również Jadzia, mimo młodego wieku, musiała w tych trudnych warunkach szybko dorosnąć i wspólnie z mamą i rodzeństwem starać się przetrwać niespokojny czas, wspierając się nawzajem.

Wojna, mimo klęski, jaka spadła na nich i całą społeczność uczyła, że rodzina i wzajemne wsparcie, jest najważniejsze w każdym czasie, również w czasie pokoju.

Marek i Wiktor, synowie Marii, sami zgłosili się do wojska, nie czekając na powołanie. Byli młodzi i zdeterminowani.

— Musimy bronić naszego kraju — mówili.

— Chłopcy nie spiesznie się tak — mówiła mama, myśląc z troską o ich bezpieczeństwie.

Ich żony również były niespokojne i popierały Marię, ale oni byli przekonani i pewni swej decyzji, jaką podjęli.

— Nie możemy siedzieć bezczynnie, gdy inni walczą o wolność — twierdzili zgodnie.

— Nie martwcie się, wojna szybko minie i niedługo wrócimy — przekonywali.

Nikt w tamtym okresie nie zdawał sobie do końca sprawy, jakie ciężkie czasy nastały dla kraju i ile bólu i cierpienia przyniosą z sobą.

Chłopcy na początku przechodzili intensywne ćwiczenia i przygotowania, które były niezbędne i które musieli odbyć, aby nabrać umiejętności posługiwania się bronią, odpowiedniej sprawności fizycznej oraz gotowości do walki.

W tym czasie, kiedy tylko mogli, zaglądali na zmianę do rodziny, przynosząc nowe wieści o sytuacji w kraju oraz opowiadali, jak sobie radzą w wojsku.

Wkrótce, gdy zostali wcieleni do czynnej służby, nie było już z nimi kontaktu.

Rodzina bardzo się o nich martwiła, a brak wiadomości, które przestały do nich docierać, potęgował ich niepokój.

Do miasteczka w krótkim czasie zjechało obce wojsko. Na ulicach zaroiło się od żołnierzy, co powodowało strach i niepokój mieszkańców.

Maria była aktywną osobą, nauczona samodzielności i pracy, nie potrafiła bezczynnie siedzieć w sytuacji, jaka nastąpiła w miasteczku.

Dlatego postanowiła działać.

Łącznie z córkami oraz ludźmi, którzy dołączali stopniowo, organizowała spotkania dla mieszkańców, na których dzielono się informacjami i wzajemnym wsparciem, co podnosiło ich na duchu.

Mimo niepewności, jaka panowała wśród ludzi, organizacja wciąż się rozrastała.

Mężczyzn było coraz mniej w miasteczku, ponieważ zostawali wcieleni do wojska i innych grup walczących, dlatego kobiety musiały wziąć sprawy w swoje ręce i coraz dzielniej sobie radziły.

Wiedziały, że nie mogą ulegać słabościom, a wzajemne wsparcie dodawało im sił i motywacji do walki o wspólne dobro.

Często zdarzało się jednak, że ludzie przymierali głodem, gdy coraz trudniej było zdobyć coś do jedzenia, sklepy świeciły pustkami, a bony, które dostawali w pracy, stawały się bezużyteczne.

W takiej sytuacji każdy radził sobie, jak potrafił. Córki Marii oraz inne dziewczyny nie siedziały bezczynnie, lecz za zgodą gospodarzy, wybierały się na pola, aby nazbierać trochę warzyw: ziemniaków, marchwi, czy brukwi na zupę.

Szły pod osłoną nocy, ale mimo ciemności, jaka panowała na ulicach, bardzo się narażały. Były jednak zbyt zdeterminowane, aby zwracać na to uwagę.

Starały się mimo to i były uważne, ale ryzyko było ogromne, ponieważ patrol nocny kontrolował ulice.

Gdy z daleka było słychać ich kroki, kryły się, gdzie mogły i z różańcem w dłoni szczęśliwie unikały odkrycia.

W ciągu dnia wciąż były w mieście łapanki. Wyłapywano ludzi i wywożono w nieznane. Kto mógł, zgłaszał się do pracy, aby mieć przepustkę, dzięki której mógł czuć się bezpieczniej i łatwiej uniknąć wywózki z miasta.

Najstarsza córka Agata, gdy jej wcześniejszy zakład pracy został zamknięty, zgłosiła się do pracy w szpitalu i otrzymała przepustkę, bony na żywność oraz bony na środki czystości, za które można było otrzymać niezbędne produkty na terenie szpitala.

Agata była bardzo operatywna i załatwiła pracę również Jadzi i drugiej siostrze Józi.

Często dzięki temu razem chodziły do pracy i wspierały się nawzajem. Na początku sprzątały szpitalne sale, obsługiwały chorych i opiekowały się nimi.

Z czasem, gdy już nauczyły się i nabrały odpowiednich umiejętności, asystowały przy zabiegach szpitalnych. Była to ciężka praca, ale dawała satysfakcje z dobrze wykonanych czynności.

Dziewczyny z czasem, również na terenie szpitala rozwinęły sprawną organizację wsparcia, na wzór organizacji, jaką zaprowadziła wcześniej ich mama.

W niedługim okresie te dwie organizacje połączyły się w jedną wielką i sprawnie działały w całym miasteczku.

Stały się one symbolem jedności, w której nawet w czasach niepokoju tkwi niespożyta siła i mądrość.

Do organizacji, która sprawnie już wtedy działała, również dołączyła „tajemnicza kobieta”, jak ją wcześniej nazywano w okolicy. Swoją działalność rozwinęła częściowo także na terenie szpitala.

Dzięki swoim umiejętnościom leczenia za pomocą ziół i przyzwoleniu lekarzy, którzy szybko nabrali do niej zaufania, wielu chorym i rannym udzielała pomocy.

Jej działalność była prawdziwą ostoją dla wielu, a chata, w której przyjmowała osoby, które poszukiwały miejsca, gdzie mogłyby się ukryć, stała się prawdziwą oazą bezpieczeństwa.

W swojej chacie przyjmowała również osoby, które wymagały niezbędnej pomocy i zwracały się bezpośrednio do niej o radę w różnych dolegliwościach. Kobieta okazała się niezastąpiona.

Z wielkim oddaniem pomagała każdemu, ponieważ coraz więcej było potrzebujących osób.

Okazało się, że kobieta w głębi serca była dobrą osobą i pragnęła dobra dla innych, co się uwidoczniło w całej okazałości w czasach zagrożenia i niepokoju.

Mimo że wojna przyniosła wszystkim wiele cierpienia i znoju, tacy ludzie, jak ona, niosąc pomoc i wsparcie wszystkim potrzebującym, stawali się światłem nadziei, tak potrzebnym w czasie zagrożenia i wojny.

Działalność na rzecz innym przynosiła rozgłos, wdzięczność oraz uznanie ogółu, co a z czasem stawało się legendą przekazywaną z pokolenia na pokolenie.

W mroku

Pewnego wczesnego poranka, gdy jeszcze było szarawo na ulicach, Agata przemykała skulona do szpitala na poranną zmianę. Pora była jesienna i ponura, co tworzyło dodatkowo niepokojące cienie oraz przeszywający chłód dookoła.

Spieszyła się bardzo do pracy, bo miała pilną sprawę do załatwienia jeszcze z poprzedniego dnia. Myślała, jak ma sobie z nią poradzić, aby nie odkładać jej więcej na inny czas. Sprawa dotyczyła organizacji, w której wciąż działała i była bardzo w nią zaangażowana.

Nagle z ciemnego zaułka dotarł do niej głośny stukot obcasów i z mroku wyłonił się patrol kontrolujący ulice.

Nie zdążyła ukryć się za rogiem budynku ani za pobliskim drzewem i została zatrzymana przez żołnierzy.

Poczuła dreszcze na plecach i niesamowite zimno przeniknęło całe jej drobne ciało. W ułamku sekundy znalazła się naprzeciwko uzbrojonych żołnierzy.

Była niesamowicie przerażona, ponieważ różne krążyły historie wśród ludzi, do czego posuwają się żandarmi w takiej sytuacji.

Przesiąknięta nimi, widziała siebie pośród ciemnych ścian lochu, do którego wrzucają osoby złapane na ulicy w porze, o której nie powinny się na niej znaleźć.

— Chodź z nami — złapał ją za ramię jeden z żołnierzy, ty nie Polka? — spytał, przyglądając się jej podejrzliwie.

W panice ledwo zrozumiała, co do niej mówił. Intuicyjnie odpowiedziała, trzęsąc się cała z nerwów oraz z zimna, które z jeszcze większą siłą przeniknęło ją całą.

— Jestem Polką i idę do pracy, przy tym wyciągnęła przepustkę, aby ją im okazać, udowadniając, że mówi prawdę.

Patrzyli na nią nieprzekonani jej słowami, rozmawiając przy tym głośno i gestykulując między sobą.

Przez moment poczuła, że czas stanął w miejscu, a w jej głowie nastała pustka z powodu stresu, jaki ją opanował od czubka głowy po koniuszki palców u stóp.

Stała przed nimi strwożona, z opuszczonym wzrokiem, bojąc się nawet podnieść głowę i spojrzeć na nich.

W końcu jeden z nich machnął ręką pogardliwie.

— Idź — usłyszała.

Natychmiast, szybkim krokiem podążyła w kierunku szpitala. Bała się bardzo, że mogą do niej strzelać, albo ją zawrócić, co na szczęście się nie stało.

Gdy już znalazła się w szpitalnych murach i otrząsnęła z największego strachu, zaczęła rozmyślać o sytuacji, jaka ją spotkała.

Była wdzięczna losowi, ale trochę też zaskoczona, że wypuścili ją wolno, bez żadnych konsekwencji, które dodatkowo groziły osobie podejrzanej o inną narodowość.

— Chyba jakiś dobry duch nade mną czuwa — myślała z wdzięcznością.

W domu opowiedziała, co ją spotkało. Wszyscy wiedzieli, że nie można być na ulicy w wyznaczonych godzinach, ale kto pracował i okazał przepustkę, miał w tym przypadku przyzwolenie,

Jednak, co innego, gdy podejrzewano osobę z powodu wyglądu, co często było podstawą do zatrzymania nawet w biały dzień.

Agata miała dość nietypową urodę i to powodowało, że była bardziej zagrożona, mimo dokumentów, które nosiła z sobą.

— Musisz bardzo uważać. Najlepiej noś chustkę i wiąż włosy — radziła z troską mama.

Przypadek Agaty obudził wspomnienie innej historii, w której młody chłopak znalazł się na ulicy o zabronionej godzinie i słuch o nim zaginął.

Rodzina wciąż się łudziła, że może kiedyś powróci do niej, ale nie miała dostępu do żadnych informacji, co z nim się dzieje i to budziło rozpacz w ich niespokojnych sercach.

Takich historii o osobach, które znikały w mroku, było więcej. Zdarzały się przede wszystkim na początku wojny.

Gdy już wszyscy przywykli, że nie można wychodzić o zabronionych godzinach, przypadków było coraz mniej.

Bez przepustki już nikt nie odważył się wyjść na ulice, jedynie w sytuacjach koniecznych, gdy trzeba było zorganizować niezbędne jedzenie, czy nieść komuś pomoc. Ale tym w większości zajmowały się organizacje, jakie powstawały w ukryciu.

Pewnego chłodnego dnia, chłopak z sąsiedztwa zapukał do ich drzwi. Maria z niepokojem wyjrzała przez judasza i poznawszy chłopaka, uchyliła lekko drzwi.

— Proszę, wpuść mnie — poprosił Janek, syn sąsiadki.

Gdy już wszedł do izby i usiadł na krześle, Maria spytała — co się stało?

— Była łapanka na mieście — rozpoczął swą opowieść Janek. Przyjechał samochód ciężarowy i kazali ludziom, którzy akurat przechodzili ulicą, wsiadać na pakę. Wpychali na siłę do samochodu, gdy któryś się ociągał.

Mnie też złapał jakiś żołnierz za kołnierz. Ledwo mu się wyrwałem i zacząłem uciekać.

— Strzelał do mnie, ale na szczęście kula mnie ominęła. Znam te okolice bardzo dobrze i mimo że gonili mnie z psami, dotarłem na podwórko obok i ukryłam się w komórce, w której jest wykopany głęboki dół na odpady.

To mnie uratowało, bo gdy z psami wbiegli na podwórze i przeglądali wszystkie komórki, psy mnie nie wyczuły, więc pobiegli dalej. Gdy już wszystko ucichło, wyszedłem z dołu i zapukałem do was.

— Słyszeliśmy wcześniej szczekanie psów — potwierdziła Maria.

— Przepraszam, że was naraziłem. Zapukałem do was, bo tu miałem najbliżej. Bałem się, że zawrócą i mnie złapią — mówił Janek, trzęsąc się wciąż ze strachu.

— Wiem, że czuć ode mnie odpadami, w których się ukryłem, pójdę już. Dziękuję bardzo, będę pamiętał o waszej pomocy — powiedział na odchodne.

— Najważniejsze, że się uratowałeś. W tych ciężkich czasach musimy się wzajemnie wspierać — stwierdziła Maria.

W drodze do domu

Zdarzały się donosy na transporty, między innymi żywności, które organizowano potajemnie, lub na osoby, które musiały się ukrywać. Jednak w większości ludzie nawzajem się wspierali, co było pocieszające w tym trudnym okresie.

W tamtym czasie było bardzo głośno w okolicy o człowieku, na którego ktoś doniósł.

Gdy po trudach, jakie przeżył, udało mu się wrócić do kraju z niewoli, do jakiej trafił z powodu donosu, bardzo dobrze się ukrywał.

— Zostałem pojmany i wywieziony na roboty — opowiadał większej grupie ludzi, pośród których była również Maria oraz jej córki.

— Trafiłem na wieś do roboty u bauera. Była tam duża grupa mężczyzn. Ciężko pracowaliśmy na polu, spaliśmy w stodołach. Po pracy otrzymywaliśmy posiłek, który przeważnie spożywaliśmy w jednej większej stodole.

Były tam rozstawione długie stoły, przy których wszyscy jedliśmy. Był to jedyny posiłek, który w ciągu dnia otrzymywaliśmy. Przeważnie była to zupa z kaszą i kawałek czerstwego chleba.

Byliśmy bardzo głodni po całym dniu głodówki, a mimo to jedliśmy tę zupę z obrzydzeniem, ponieważ z powały nad nami spadały karaluchy, często prosto do naszej zupy. Łyżką odgarnialiśmy je na brzeg talerza i stół, ale mimo wszystko jedzenie stawało nam w gardłach.

Niektórzy, bardziej wrażliwi, nie jedli zupy, próbując zadowolić się samym chlebem. Jednak chleba nie było wystarczająco, by zaspokoić nim głód.

Proponowali innym, którzy byli mniej wrażliwi, zamianę zupy na chleb, ale z czasem i oni przekonywali się do zupy. Człowiek z głodu mógłby zjeść wszystko, cokolwiek nadawałoby się do zjedzenia.

Wielu z nas słabło z powodu braku odpowiedniego i wystarczającego pożywienia i chorowało. Gdy chorzy byli już na skraju wyczerpania i nie nadawali się do żadnej roboty, zostawali wywożeni.

Od początku wiedziałem, że nie mogę się poddać i muszę wszystko zrobić, aby wydostać się z niewoli.

Z czasem bliżej poznałem kilku kolegów, którzy myśleli podobne jak ja. Dużo rozmawialiśmy nocami na temat ucieczki i planowaliśmy, jak ją przeprowadzić.

Zbieraliśmy chleb na ten czas, aż pewnego razu nadarzyła się okazja. Około drugiej w nocy, jak wcześniej ustaliliśmy, gdy wszyscy spali mocnym snem, wymknęliśmy się w czwórkę ze stodoły, w której razem przebywaliśmy.

Mieliśmy z sobą nóż, który wcześniej udało mi się zdobyć i kilka kromek chleba na podróż.

Ustaliliśmy, że będziemy szli nocami w stronę granicy, a w dzień będziemy ukrywać się po lasach lub w innych ustronnych miejscach.

Maciek pierwszy osłabł w drodze.

— Nie dam już rady iść dalej. Idźcie sami, ja tu zostanę — powiedział pewnej nocy, gdy zbieraliśmy się do drogi.

— Daj spokój, już tak daleko doszedłeś, nie możesz się wycofać. Zginiesz na tej obcej ziemi — perswadował Tomasz.

— Nie mam już sił, całe nogi mam w ranach.

— Nie możemy cię tu zostawić. Włóż w buty liście babki, obłóż stopy nimi dokładnie, tak jak robi to Tomek. Od razu poczujesz ulgę — przekonywał go Jerzy.

— Maciek dał się w końcu namówić kolegom, zrobił, jak mu radzili i po chwili wyruszyliśmy w dalszą drogę. Po drodze zbieraliśmy owoce leśne lub na mijanych polach buraki, marchew, czy inne warzywa i tym się żywiliśmy. Piliśmy wodę ze strumieni, która dawała nam chwilę wytchnienia.

Do domostw nie mogliśmy zbyt blisko podchodzić, ponieważ psy od razu by nas wyczuły i zostalibyśmy wykryci i złapani.

Nie mogliśmy liczyć na pomoc ludzi zamieszkujących mijane wioski, dlatego staraliśmy się iść pod osłoną nocy i z dala od zamieszkałych miejsc i zabudowań.

Najczęściej szliśmy leśnymi drogami, mając, jako taką orientację i kierując się gwiazdami na niebie, które były naszym kompasem.

Gdy w końcu, wyczerpani, przekroczyliśmy granicę i znaleźliśmy się po naszej stronie, w naszym kraju, byliśmy bardzo szczęśliwi. Wróciłem do mojej rodziny, żony, która była już wysoko w ciąży.

Przez okres mojej niewoli, w której byłem trzy miesiące, ciąża postępowała i miała się już ku końcowi. Żona i jej matka, która zamieszkała na ten czas u nas, aby pomagać córce w czasie mojej nieobecności, bardzo się ucieszyły na mój widok.

Opowiedziałem im, co się ze mną działo. Żona z łzami w oczach, które pojawiły się u niej z radości i niepokoju, jaki przeżywała, powiedziała, gdy zakończyłem moje opowiadanie.

— Musisz bardzo uważać, bo żandarmeria była u nas kilka razy i szukali cię. W poprzednim miesiącu przyjechali do nas na koniach i dowódca kazał mnie przywiązać do swojego konia. Chciał mnie przeciągnąć po podwórzu.

— Ciekawe jak długo wytrzymasz babo — śmiał się głośno.

— Na szczęście podjechał samochodem wyższy rangą oficer i kazał mnie natychmiast odwiązać od konia. Miał widać jeszcze ludzkie uczucia.

— Gdyby nie ten oficer, na pewno byś się nie uratowała i dziecko, które nosisz w sobie — dopowiedziała teściowa.

— Nie możesz przebywać w domu, bo oni wciąż cię poszukują — kontynuowała żona.

— Tak, wiem. Mam pomysł, gdzie będę bezpieczny.

Piotr zbudował sobie gniazdo wysoko na grubym drzewie, w cieniu gęstych liści oraz grubych konarów i tak pomieszkiwał do końca wojny.

Był bardzo pomysłowym i zaradnym mężczyzną. Zadbał o rodzinę i nic im już nie brakowało.

Było wiele takich i podobnych historii, ale dzięki dobrym relacjom miedzy sąsiedzkim i wzajemnym wsparciu, ludzie starali się przetrwać ten najgorszy czas, w jakim przyszło im żyć.

Mimo to wojna spowodowała wyłom w kraju i w sercach ludzi, którzy brali udział w tej tragedii wbrew swej woli.

Tragiczny, wojennym czas wpisał się w ich życiorys i już na zawsze został w ich sercach, przekazywany kolejnym pokoleniom.

Zanim konflikt wojenny ucichł, również wieści o braciach stopniowo docierały do rodziny. Jak się okazało, Wiktor został przydzielony do grupy zwiadowczej, gdzie brał czynny udział na froncie.

Po trzech latach wrócił do domu ciężko ranny. Długo się kurował i już nigdy nie odzyskał pełni zdrowia i sił. Dzieciom, których doczekał się w przyszłości, mimo problemów zdrowotnych, opowiadał wiele historii wziętych prosto z frontu. Zaszczepił w ich sercach przesłanie.

— „Nigdy więcej wojny”. Zainspirowane przez ojca, zapisały się do harcerstwa i mocno się w nim udzielały w okresie młodości, przekazując innym to, co sami mieli zasiane w sercach przez ojca.

Młodszy brat Marek, został wywieziony do obozu. Tam przeszedł gehennę, podobne jak wielu żołnierzy w tamtym czasie, którzy dostali się do niewoli.

Przeżycia jego, jak wielu innych osób były bardzo trudne i pełne cierpienia. Po latach opowiadał swoim dzieciom, o doświadczeniach, jakich sam zaznał. Mówił, że należy żyć w zgodzie między narodami i głosić pokój, aby nigdy więcej nie było wojny w kraju i na świecie.

Było to marzeniem wszystkich ludzi po przejściach, jakie były ich udziałem. Przyszły czas miał pokazać prawdziwe oblicze świata. Każdy, kto żył i ucierpiał w tamtym czasie, chciał wierzyć, że doczeka się pokoju i stałego zażegnania wszelkich konfliktów między państwami.

Część III — Jadzia i Marcin

Jadzia, swój najlepszy okres młodości spędziła właśnie w takim czasie zagrożenia i niepokoju. Ten czas ją w pewnym sensie uodpornił, wzmocnił i nauczył, co najważniejsze jest w życiu. Rodzina zawsze była dla niej najważniejsza.

Marcina poznała przez koleżankę.

Od pierwszej chwili bardzo mu się spodobała. On z kolei nie bardzo przypadł jej do gustu, ale nie odpuszczał. Przychodził wciąż do jej domu, przynosił kwiaty lub czekoladki i starał się o jej względy oraz proponował spotkania na mieście.

Kiedyś przyszedł, gdy Jadzi nie było w domu.

Drzwi otworzyła mu siostra.

Jadzi nie ma w domu — powiedziała.

Proszę, przekaż jej kwiaty — powiedział, wręczając Agacie bukiet róż.

Dobrze, przekażę — powiedziała Agata, odbierają je z jego rąk.

Gdy Jadzia wróciła do domu, na stole w pokoju ujrzała kolejny bukiet czerwonych róż, które pięknie kontrastowały z białym obrusem.

To od Marcina? — spytała siostrę, mimo że była pewna jej odpowiedzi.

Siostra skinęła głową. Agata bardzo dobrze znała podejście Jadzi do Marcina, bo wiele razy rozmawiały na jego temat i o jego staraniach, które mimo wszystko nie budziły w Jadzi radości. Wiedziała, że jest dobrym chłopakiem, ale nie czuła się szczęśliwa w jego obecności. W czasie wojny brakowało jej swobody i wolności. Pragnęła poznać więcej osób, przeżyć w ich gronie jeszcze wiele przygód. Dlatego nie chciała wiązać się tak szybko z Marcinem, który wciąż jej okazywał, czego najbardziej pragnie.

Kiedyś, gdy była młodsza, ciocia Waleria dużo mówiła na temat życia i poruszała wiele spraw, które utknęły w pamięci Jadzi.

— Nie spiesz się nigdy z podejmowaniem ważnych decyzji. Trzeba wpierw poznać życie i dopiero je podejmować z przekonaniem, że są na pewno dobre, albo poradzić się starszych, życzliwych ludzi. Teraz te słowa wróciły do niej z podwójną siłą.

Nie była pewna swoich uczuć do Marcina i coś powstrzymywało ją od przyjęcia jego propozycji, gdy prosił ją o spotkanie poza domem, w którym często ją odwiedzał.

Marcin jednak nie poddawał się, przynosił kwiaty i próbował zdobyć jej serce.

Trwało to przez cały okres wojenny.

Jadzia długo nie dawała się przekonać, co do niego, ale gdy wojna miała się już ku końcowi, w końcu uległa. Marcin, szczęśliwy, że zgodziła się iść z nim na pierwszą randkę, starał się bardzo przypodobać dziewczynie. Zaprosił ją do kawiarni, w której spędzili miłe chwile i cieszyli się z nadchodzącej wolność pośród aromatu kawy, który unosił się w powietrzu i przepychu słodkich ciast, którymi się delektowali.

Był to czas, w którym zawierucha wojenna zanikała i wrogie wojska wycofywały się z ich miasteczka. Dzięki temu, ludzie już swobodniej mogli wychodzić z domu i poruszać się po mieście. Wyjeżdżały ciężarowe samochody, wypełnione dobytkiem, łupami wojennymi, ale najważniejsze było dla wszystkich, że opuszczają ich ziemię.

Marcin właśnie w tym czasie zaprosił Jadzię na pierwszą, wyczekiwaną przez niego randkę, na którą w końcu dała się namówić.

— Taki jestem szczęśliwy- mówił, biorąc ją za rękę.

Jadzia próbowała zabrać mu swoją rękę, ale on mocno ją trzymał.

— Puść mnie, nie ściskaj mnie tak.

— Przepraszam — ukorzył się Marcin.

— Nie cieszysz się? Nie jesteś szczęśliwa?

— Jestem.

— To dobrze, bo ja jestem bardzo szczęśliwy, że w końcu wyszłaś ze mną z domu, dałaś się namówić na spacer.

— Jestem szczeliwa, że w końcu można wyjść z domu bez obaw.

— A że idziesz ze mną? — dopytywał.

— No nie wiem — droczyła się Jadzia.

— Daj spokój już tym kaprysom.

— Zabiorę cię, porwę, wywiozę.

— Ej, przestań, bo więcej z tobą nigdzie nie wyjdę.

— No coś ty, żartowałem, na siłę nigdzie cię przecież nie wywiozę, ale mam super pomysł na nasze wspólne życie.

— Jak to sobie wyobrażasz?

— Mój kolega wyjechał na zachód — na ziemie odzyskane. Podobno dużo osób tam się przenosi. Można tam dostać mieszkanie lub dom i urządzić sobie nowe życie.

— A z czego tam chcesz żyć?

— Mój zakład otworzył tam filię budowlaną, w której będę pracować. Wiesz przecież, że pracuję w budowlance, a teraz jest dużo pracy w tym zawodzie, bo wszystko trzeba na nowo odbudować. Dlatego nie muszę martwić się o zatrudnienie. Jeszcze wiele lat minie, zanim to wszystko zdołamy odbudować — tłumaczył cierpliwie Marcin.

— Dużo ludzi tam się przenosi i ma zapewnioną pracę.

— Daj mi spokój, ja nigdzie się nie wybieram. Tu mam rodzinę i całe moje życie. Nie chcę jechać gdzieś, gdzie nikogo nie znam, ani miasta, ani ludzi.

Marcin był rozczarowany, ale nie poddawał się.

Przecież to nie powinno stać nam na przeszkodzie — mówił.

Miasto poznasz szybko i bez problemu. Wybierzemy się razem po nim na spacer i wspólnie go poznamy. Ja też jeszcze tam nie byłem i chętnie go poznam. Ludzi też poznamy. Mam tam dobrego kolegę, który nas chętnie ze wszystkim zapozna i oprowadzi po mieście, jak go poprosimy — mówił z entuzjazmem Marcin.

Mimo uporu Jadzi, był niepokonany. Wciąż przychodził do niej, namawiał, prosił, przekonywał ją i jej rodzinę.

— Zobaczysz, jak ci się tam nie spodoba, to zawsze będziesz mogła tu wrócić — mówił, a jego oczy zmieniały kolor pod wpływem emocji, jakie nim targały.

— Potrzebuję więcej czasu, aby zadecydować o wjeździe- mówiła. Nie chcę się spieszyć i pochopnie podejmować decyzji o tak poważnym kroku.

Rozumiem Jadziu, będę czekać — odpowiadał i czekał cierpliwie, ponieważ zależało mu na jej zgodzie. Był bardzo wytrwały i cokolwiek postanowił, dążył wytrwale do tego. Nigdy się nie poddawał, a trwał przy swoim, aż osiągnął cel.

Wyjazd

W końcu, pod naciskiem jego i zgodą rodziny, na której zrobił dobre wrażenie, Jadzia stopniowo zaczęła ulegać. Nadszedł dzień, gdy po długich namowach chłopaka, zgodziła się na wyjazd.

Marcin wszystko dokładnie zaplanował, będąc w stałym kontakcie z kolegą, który już od dłuższego czasu był tam zadomowiony i obiecał, że ich we wszystko wprowadzi.

Gdy Jadzia z Marcinem po długiej podróży przyjechali na miejsce, kolega nie zawiódł ich i pomógł się zorganizować.

Marcin, bez problemu otrzymał mieszkanie i pracę w budowlance, w której miał już sporą praktykę i po niedługim czasie awansował na majstra na budowie.

Jadzia miała mieszane uczucia. Niepokój mieszał się w jej myślach z ciekawością. Co przyniesie przyszłość w nowym miejscu?. Jak potoczy się jej życie?. Z drugiej strony była silna i gotowa walczyć o swoje marzenia.

Walczyć sama z sobą, Marcinem i każdym, kto stanąłby na jej drodze do ich spełnienia. Sama się mobilizowała, bo w nowym mieście była z dala od najbliższych i wiedziała, że musi liczyć przede wszystkim na siebie.

Marcin był wsparciem, ale nie należał do jej rodziny i nie wiedziała, jak się zachowa, gdy przyjdzie chwila próby. Wojna nauczyła ją między innymi ostrożności i rozbudziła w niej ograniczone zaufanie do nieznanego.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 43.39