„Jeśli coś mogę napisać, to to, że nikt z nas nie ma serca z kamienia. Czasem jesteśmy tylko ukryci pod warstwami dawnych ran, które wciąż domagają się wewnętrznego uzdrowienia”.
MARCIN STASZAK
WSTĘP
Życie po kryzysie
Fazy uzależnień od środków psychoaktywnych i również te od alkoholu dla zwykłego przechodnia są w ogóle obce. Stan wchodzenia na ścieżkę pułapki choroby alkoholowej możemy spotkać u znajomych w pracy zawodowej, u drzwi sąsiada, członków z rodziny, może kogoś kogo bardzo kocham. A jednak sidła nałogu spowodowały to, że zakleszczenie niemocy alkoholowej przerwały między mną a Tobą pewną relację, rozterkę, obiecującą miłość, tworzenie bezpiecznego związku, i…i w rezultacie osoba nadużywająca alkoholu ląduje na ulicy, albo w przytułku dla bezdomnych ludzi, stoi w łaźni, czeka na miskę zupy, którą rozdają wolontariusze na dworcu głównym. Zatrzymanie tej lawiny graWniczy po prostu z cudem.
W tym całym wstępie jest jednak dobra nowina. Codziennie anonimowo znajdują się bohaterowie, którzy przekroczyli duchowy próg śmierci oraz powtórnych narodzin. Skończyli cykl terapeutyczny i do dziś w nim trwają. Znaleźli dla siebie bezpieczną duchową przystań a nade wszystko wkroczyli na drogę życia w uczciwości, zyskując tym sposobem formę zdrowienia dla siebie.
Warto jest walczyć, warto mieć wiarę, warto zamknąć za sobą stare skrzypiące drzwi swojej znużonej przeszłości.
Wstań i żyj.
Marcin Staszak
Życie na rauszu — cz. 1
Co dzieje się z nami, że szukamy niekiedy w swoim życiu potrzeby bycia na tzw.; haju. Uciekamy przed własnym wewnętrznym bólem, lękiem, paraliżują nas bliskie relacje, takie na poważnie. Zwalniamy się z odpowiedzialności w swoim życiu, gdzie zamiast budować — rujnujemy wszystko, co w oparciu na zdrowy rozsądek i na fundamentach moralności zamieniamy na swoją chwiejność emocjonalną.
Współczesna gonitwa za codziennym rauszem to miano „nowotworu” dzisiejszego człowieka. Tak działa umysł czynnej i uzależnionej osoby, która niestety odrzuca osobisty i konstruktywny rozwój terapeutyczny. Czekanie na „cud”, że same dni w abstynencji pozwolą mi jakoś tak przetrwać to ogromna pułapka oraz świadome wchodzenie na teren „paszczy lwa”, ale do czasu, do pewnego momentu, będę chodził w złudnej zbroi „pijanego rycerza”, gdzie niestety taka droga okaże się jednym wielkim błądzeniem i zmierza do ślepej uliczki bez wyjścia.
Nauczyliśmy się żyć na „rauszu” kilku drinków, tak dla odprężenia, albo bycia duszą towarzystwa, rauszu dobrego seksu na szybko i byle gdzie, rauszu wszystkiego co jest za chwilę i za pięć minut, szybciej, najszybciej, prosto z ulicy, z baraków fast-food. Rausz staje się „lekiem” na sen, na złe wspomnienia, na kiepskie życie, i ciągniemy w stronę życia na ciągłych sygnałach. Mamy „zachciewajki” na „zbawienie” świata, innych pogubionych ludzi, mamy zapędy na „ratowników”, tylko co takiego się dzieje, że pojawia się problem stania przed sobą, spojrzeniem sobie w oczy, pobycia ze sobą w ciszy, w milczeniu, żeby w końcu uchwycić swoje piękno osoby, szlachetność duszy a przede wszystkim swojej tożsamości.
Czego się jeszcze boisz? Bycia trzeźwym? Bycia autentycznym? Czy życie w uczciwości boli?
Kiedyś podczas prowadzenia sesji grupy wsparcia zapytałem pewnej osoby, która powiedziała, że nie wyobraża sobie jak jej trzeźwe życie będzie wyglądało bez rauszu naszpikowane alkoholem. To dramatyczna bezradność, bezsilność, jak mam tak zacząć funkcjonować w swojej uczciwości. Zapytałem tę osobę, która uczestniczyła w grupie wsparcia, czy spotkałaś się kiedyś ze sobą? Czy masz pragnienie spotkać się ze sobą? Odpowiedziała, że tak naturalnie, tylko jak to zrobić? Zaproponowałem tak: — wyjdź i znajdź czas dla siebie, zadbaj o swoją ciszę, „pogadaj ze sobą”. Nie gwarantuję ci, że miną gwałtownie twoje osobiste problemy, ale spróbuj zawalczyć o siebie z taką determinacją, przekładając to na taki sposób jak wcześniej robiłeś wszystko, żeby wokół siebie stworzyć sobie komfort własnego picia. Na kolejnej sesji grupy wsparcia, wyżej wspomniana osoba, otworzyła się, opowiadając o przeżytym doświadczeniu spotkania z ciszą, spotkania samym z sobą. — Co wtedy poczułaś? — Ulgę i uczucie zrzucenia pewnego ciężaru emocjonalnego. Wystarczyło tylko kilkanaście chwil na przybywanie w „korytarzu” uczciwości.
Kiedy żyjemy w pędzie rauszu, wszystkiego na już i na teraz, bez cierpliwości, wtedy kroczymy na jakby pękającym lodowisku swojej rozpędzonej karuzeli alkoholowego wewnętrznego bałaganu. Zatrzymanie się przy sobie, bez stanu paniki, spowoduje synchronizację harmonii pokoju oraz ładu, tego co może dać a daje stan trzeźwości i jasnego umysły, życia bez rauszu, obsesji picia, zniewolenia, którego stan osoby uzależnionej może zacząć doświadczać upragnionej wolności bez sztucznych fajerwerk emocji.
Zapamiętaj, że wszystko co dzieje się wokół ciebie, okoliczności, kreatywność, to co nazywamy sensem istnienia oraz życia, to nie jest wyłącznie przypadkiem, tylko darem dla ciebie.
Skosztuj a zobaczysz, jak smakują owoce z trzeźwego życia.
Życie na rauszu — cz. 2
Ze snów rozkapryszonych, w których miały być krewetki i hotel błyszczący gwiazdkami, trafiłem do baru o nazwie „Siedem grzechów głównych”.
Tam wszystko było natychmiast. Haj unosił się w pokojach jak dym, a w nich niejeden człowiek upadł, sprzedając diabłu duszę za chwilę zapomnienia.
Zapomniałeś, że jesteś aniołem. Drzwi raju zatrzasnęły się za tobą, a ty pozwoliłeś sobie na kosztowanie owoców z drzewa czystej rozkoszy. Pozostały tylko okrutne cienie, które drwią z twojego nieszczęścia.
Nie ma wolności — jest niewola w szklankach niedopitych drinków.
Nie ma wrażliwości — jest huragan krzyków.
Ocean, na którym zasypiałeś spokojnie, z dnia na dzień zmienił się w sztorm spienionych koszmarów. W kasynie przegrałeś wszystko — a w zastaw oddałeś samego siebie. Dopiero wtedy poznałeś ból upodlenia.
Kiedy wszyscy zabawili się już tobą i przestałeś być potrzebny, wyrzucono cię na ulicę bez adresu. Dworzec stał się twoim rynsztokiem, miejscem wzgardy i drwin przechodniów. Wszystko to za jeden moment sączenia przez słomkę siedmiu przekleństw rozpusty.
Ale każdy dzień jest nowym życiem. Miłosierdzie, które zmyło wszystkie twoje duchowe przewinienia, wyprowadziło cię na prostą drogę.
Ciężar jak głaz spadł w chwili ocalenia.
„Dzisiaj mam dla ciebie przygotowaną loterię — pełen pakiet gorących chwil na pokuszenie. Co wybierasz…?”
Trzeźwość w sztormie
W swoim życiu doświadczyłem paroletniej trzeźwości — od wszystkiego, co złe. Tak jednym słowem. Cisza. Światło. Spokój. Ale potem… zapomniałem, że trzeba być ostrożnym. Że to nie jest dane raz na zawsze. Wszystko wróciło. Jak fala, której nie zauważyłem. Uderzyła mnie wtedy, gdy przestałem patrzeć przed siebie. Długo się podnosiłem. Dzień. Tydzień. Kilka dni dobrze, potem dwa miesiące mroku. A potem znowu nadzieja.
W skrócie? Musiałem coś wybrać. Bo jak upadasz, to nie zostaje nic. Straciłem wszystko. Przyszły stare długi. Przyszła utrata pracy. Przyszło pytanie — po co w ogóle wstać z łóżka?
Zacząłem rezygnować. Nie z życia — z tzw. zachcianek. Z tej iluzji, że coś mi się należy. I dopiero od dwóch lat naprawdę trzeźwieję. Bo wcześniej — to nie była trzeźwość, tylko walka. A teraz… zaczęło się coś innego. Pojawił się szacunek. Nie przymus. Nie lęk. Szacunek do czystości, do bycia obecnym. Do uważności.
Kiedyś mówili: „Musisz spotkać się ze sobą”. Słyszałem. Ale nie rozumiałem. Nie pojmowałem. Jak to — spotkać się ze sobą?
A dziś, spotykam się ze sobą. Codziennie. Bez wielkich słów. Bez fajerwerków. Po prostu — jestem. A pamiętam przecież ten czas. Roztrzęsienie. Bez detoksu. Lęki. Paranoja. Myśli tak głośne, że nie dało się zasnąć. „Co dalej?” — pytałem siebie, patrząc w ciemność. I tak dzień po dniu, aż do dzisiaj.
Znowu żyję. No właśnie. Znowu żyję. Za każdym razem wydawało mi się, że już zrozumiałem. Że wiem. Ale dziś widzę — to była jeszcze pycha. Taka ukryta. Taka, która mówi: „Już jesteś silny. Już nie musisz uważać.” I dopóki nie zacząłem tonąć, dopóty nie zawołałem o pomoc. O koło ratunkowe.
Nie wiem, kto je rzucił. Może ja sam. Może życie. Może coś większego. Ale dziś wiem, że czasem nie trzeba walczyć. Trzeba po prostu oddychać. Być. I być uważnym.
Spotykam siebie na „pustynnym miejscu” i znam drogę powrotną.
Emocjonalne dzieci w dorosłych ciałach
W dzisiejszym felietonie zatracam się myślami nad pewnym studium przypadku — przypadkiem ludzi trzeźwiejących, tych, którzy dzień po dniu podejmują walkę z chorobą alkoholową. Zastanawiam się, jak to możliwe, że mimo iż są trzeźwi od dwóch, pięciu, dziesięciu, a nawet dwudziestu pięciu lat i więcej, wciąż pozostają na emocjonalnym poziomie „małego dziecka”.
Choć przeszli liczne terapie, zaliczyli dziesiątki, jeśli nie setki mitingów, godziny rozmów z terapeutami, to nadal tkwią gdzieś w emocjonalnym niedorozwoju. I tutaj pojawia się pytanie: czy kiedykolwiek będą w stanie zerwać nie tylko z uzależnieniem, ale i z niedojrzałością emocjonalną, która często towarzyszy tej chorobie?
Formalnie rzecz ujmując — nie piją. Porzucili nałogowe zachowania, część z nich założyła rodziny, inni szarpią się ze swoją samotnością. Ale czy dojrzeli? Czy rozwijają się emocjonalnie, duchowo, psychicznie — czy tylko odcięli jeden objaw choroby, pozostając w schemacie wewnętrznego chaosu?
To pytanie nie ma na celu osądzania kogokolwiek. Nie chodzi mi o kwestionowanie trudu, jaki ci ludzie włożyli w proces zdrowienia. Chodzi raczej o refleksję: gdzie tak naprawdę tkwi sekret osiągnięcia prawdziwej trzeźwości — nie tylko ciała, ale przede wszystkim umysłu i duszy? Czy istnieje na to jakiś sprawdzony sposób?
Z mojego punktu widzenia, jako autora tego tekstu, mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć: prawdziwa trzeźwość nie zaczyna się od niepicia. Ona zaczyna się od konfrontacji z samym sobą. Od odwagi, by spojrzeć sobie w oczy — nie tylko w lustrze, ale i w tym metaforycznym, duchowym odbiciu, które najczęściej odsłania się w gabinecie psychoterapeuty. To właśnie tam zaczyna się prawdziwe „bycie trzeźwym” — nie poprzez unikanie, lecz przez spotkanie. Z bólem. Ze wstydem. Z winą. Z lękiem. Z własną historią.
Nie da się przeżyć nowego życia na starych fundamentach. Dlatego uzdrowienie nie może ograniczyć się do zewnętrznych zmian — ono musi sięgać głębiej. I może właśnie dlatego wielu trzeźwiejących alkoholików, mimo lat bez alkoholu, nadal żyje jak dzieci — bo nigdy tak naprawdę nie przeszli przez wszystkie etapy dorastania. Zatrzymani w czasie. Zamarznięci w traumie.
Czy da się to zmienić? Tak. Ale tylko wtedy, gdy trzeźwość stanie się nie tylko wyborem, ale i procesem głębokiej przemiany. Gdy stanie się codziennym aktem odwagi. Gdy zacznie się od spotkania — z tym, kim naprawdę jestem.
Nie czekaj aż zatoniesz
U mnie zaczęło się od jednego drinka — tego w trakcie i po maturze. Dla rozluźnienia, dla spokoju, żeby wyrzygać emocje, które wtedy we mnie buzowały. Dziś, po latach błądzenia w wewnętrznym bagnie i wreszcie odnalezionej wolności, mogę zaświadczyć o swoim czystym dniu. I choć kiedyś moje życie było jednym wielkim chaosem, karuzelą depresji i cierpienia, dziś wiem, że nie cofnąłbym się ani o krok w tamto piekło.
Dziś żyję, by dawać siebie innym — tym, którzy wciąż zmagają się ze swoim buntem i próbują zrozumieć, że nałóg to pętla, obłęd i obsesja. To moja misja: nieść nadzieję, budować wiarę, opowiadać, czym był system iluzji i zaprzeczeń, w który sam kiedyś wierzyłem.
Najważniejsze w tej drodze do wolności jest bycie autentycznym. Nie można pozwolić sobie nawet na odrobinę ułudy, bo to, co wydaje się chwilowym „relaksem”, bardzo szybko zmienia się w powrót do piekła, w kolejny burdel, w jeszcze większy upadek.
Trzeba zmierzyć się ze swoim kurestwem, zadbać nie tylko o psychikę — stan umysłu — ale i o duszę, czyli o ten piękny, często zaniedbywany obszar rozwoju duchowego. Każdy ma swoją ścieżkę: dla jednych będzie to religia katolicka, dla innych protestancki nurt, a dla jeszcze innych — cisza i zgoda z własnym sumieniem. Ważne, by odnaleźć harmonię i wrócić do siebie.
Człowiek uzależniony, żyjący w ciągu, jest wewnętrznie rozbity. Miliony leków i lęków, psychoz, paranoi, bezsenność, drżenia, wewnętrzne szarpanie się — to codzienność. To życie w stanie ciągłego sponiewierania. Wychodzenie z ciągu przypomina generalną spowiedź z całego życia — oczyszczenie, bolesne, ale potrzebne. Tak było w moim przypadku.
Dziś jestem rozliczony ze swoim kurestwem. Nie potrzebuję już poklepywania po plecach, ciepłych słów ani akceptacji od innych. Znam swoją wartość, wiem, kim jestem i jak mam na imię. Ale zawsze pamiętam, z czego zostałem wyzwolony.
Nie czekaj. Jeśli czujesz, że Twoje dno się pogłębia, nie zwlekaj, aż w nim utoniesz. Nie czekaj, aż wylądujesz na bruku, odrzucony, zapomniany, zagubiony. Daj sobie szansę na ratunek. Pozwól się podnieść z bagna rozpaczy — czy to alkohol, narkotyki, czy inne uzależnienie.
Powiedz sobie: „Dość tego kurestwa, biedy, burdelu i tej błędnej drogi.” Daj się wyzwolić ze szponów nałogu. Przestań fantazjować, że „kiedyś się uda”. Zacznij żyć — od prostych, ale bezcennych 24 godzin trzeźwości. To fundament, który codziennie buduje się od nowa, zgodnie z tradycją Anonimowych Alkoholików.
Nie wstydź się prosić o pomoc. To nie oznaka słabości ani żebractwo. To najczystsza forma odwagi — walka o własne zdrowie i życie.
Nie jesteś skazany na wieczne dno. Ale to Ty musisz chcieć się od niego odbić.
Traumy lubią czasem błyszczeć w kartonowym pudle