E-book
14.7
Życie jak Miłość

Bezpłatny fragment - Życie jak Miłość


Objętość:
181 str.
ISBN:
978-83-8104-074-7

Zamiast na dwóch stronach wiersz jest w końcu między dwiema osobami

Frank O’Hara


Jak bronić się przeciw nicości?

Jaka moc przechowuje, co było,

jeśli nie trwa pamięć?

Czesław Miłosz

Na końcu dnia

Dzień kończy się zanikiem

Wszystkich okołoziemskich sfer

Nie ma prądów ani wiatrów tylko

Na gałęziach moich okien ptaki

Plotkują o lecie nie jestem

Jasnowidzem ani królem nie będę

Więc niczego zmieniał ulepszenia

Potrzebuje innych czas który początek

Bierze z wierzeń o których ja dawno zapomniałem


Dzień układa się pośród moich życzeń

Bez skazy wieczności wchodzę w historię

Tej ziemi struny wiosny i jesieni

Co czynicie z nas poetów pamiętacie

Jeszcze o tych co oddali wam swe życie

Bez skargi zamieniając słowa na nadzieję


Nie chcę być błogosławionym

W trawie gubi się mój talent

Odkrywania waszych ciał

I nie mogę doczekać się nocy.

kwiecień 1988, Warszawa

Nowy wiersz Johna Ashberego

Całe miasto dziś zjeździłem

Na rowerze w poszukiwaniu najnowszego wydania

Literatury Na świecie mieli być sami amerykanie

Z tą swoją nigdy nie wyczerpaną dozą poczucia

Humoru i mnóstwem dziwnych wielkomiejskich

Słów tak lubię jak w swoich wierszach chodzą

Po ulicach na każdym skrzyżowaniu nawołując się

I rozmawiają o miłości która nigdy nie minęła

W ich żyłach płynie metro środkiem Manhattanu

I pewnie mają brązowe plamy na spodniach

Po rozlanych w nocy kawach rozpięte koszule

Powiewają rankiem na progu wiatru

I jestem ciekaw o czym tak naprawdę wtedy

Rozmawiają na przykład O’Hara z Riversem

Gdy ich ostatni wiersz ma z górą 30 lat


Niestety żyję w kraju na dalekim wschodzie

Gdzie przywiązanie i tradycja są ogromne

Ale nakłady wciąż mrożą krew w żyłach i wywołują

Podświadomy niepokój narkomana śpieszącego

W kierunku porannej dostawy

Ktoś taki jak ja może liczyć tylko na siebie

By móc się w to wszystko raz na kilka lat zaopatrzyć

Dziś przestałem mieć nadzieję

Gdzieś za ósmym czy dziewiątym razem

Patrząc jak dawno głęboko nie patrzyłem

Kioskarom w oczy


Teraz wciąż spragniony

Popijam z butelki zimną oranżadę

Słucham deszczu i próbuję wyobrazić sobie

Nowy wiersz Johna Ashberego.

sierpień 1987, w Gdyni

W obronie życia

Chyba po raz pierwszy tak ostro

Wzięliśmy się za nasze życia

Starczało odwagi ale nigdy na podobne

Przedsięwzięcie można powiedzieć że zrobiliśmy

Skok nie wiedząc na jaką wysokość nas stać


Wszystko zniosę byle nie te nagłe napady

Nieodwzajemnionego przeżycia pełni

Uczucie z jakim stajesz przy materacu

I patrzysz jakbyś się zastanawiała

Którą część mojego ciała objąć najpierw

Jest dla mnie od pewnego czasu ważniejsze

Od Ciebie


Czy nie za wiele ryzykujesz?


Nie chcesz o tym nie zawracaj mi głowy mówisz

Jest tyle możliwości planów niemożliwych

Do spełnienia ale przecież równie ważne jest podniecenie

Duchem jak i ciałem twoje mieszka w gwieździe

Mojego szaleństwa gdy nie mam już sił a nie czuję

Przesytu myśl moja mieszka w głowie starożytnego

Mędrca który przez siebie osiągnął spokój

Tak na mnie działasz


I do tego ta Twoja łatwość przekraczania

W nocnej koszuli progów nieskończoności

Świadomość tak często przeszkadza żyć

Więc pozwolisz że dorównam Tobie

Bo muszę się w razie czego obronić

Swoim życiem.

lipiec 1987, w Gdyni

Porozumienie

Gdy odchodzę od pisania

Które znowu daje tyle

Płynnie jak światło

Rozchodzącej się satysfakcji

Odpoczywam i blisko trwam

O tobie


Nie czuję że jesteś daleko

A wychodząc na pierwszą tego dnia

Przechadzkę w pełni czerpię

Z twojego ukrytego jeszcze

Istnienia


Wiem przecież jak niewiele trzeba

I ptaki znowu wracają na szczyty drzew

Teraz i ja podnoszę głowę

Nie zazdroszcząc im jesteś przecież

Poważna i to mnie uspokaja tak dobrze

Nieznana i to znowu oddala mnie

W nadzieję że wystarczy miłości

Na ten jeden jeszcze raz


Ostrożnie wyglądasz pragnieniem na wiatr

Ja otwieram nocne okno i czuję powietrze

Jak wchodzi we mnie

Cichą jedynie oczekiwaną

Odpowiedzią.

13 kwietnia 1987 roku, w Gdyni

List do pisarza przy pracy

Czy w końcu odgrzebałeś mnie

Spod swoich strumieniem świadomości

Wzburzonych myśli zmęczenie rozbudowuje

Swoje poziomy piętra zapomnianych zdarzeń

Obsypujesz je następną zimą czasu

W związku z tym wysłałem do ciebie kilkanaście

Listów twoje zagmatwane odpowiedzi

Hausty niedorzecznych myśli wystarczy ci

Odpisać byś wiedział o czym nie potrafisz myśleć

Gdy piszesz mówisz że nadchodzi nowa fala

Współczesnego nadrealizmu i władza entropii

Bezhołowie czystego rozumu i słowa jak plamy

Rzucane na płótno


Mój list nawet gdyby miał w szczegółach

Przypomnieć większość naszych wspólnych wypraw

Lub wznieść się ponad oceanem

Nic nie znaczących teraz wymówek

I tak nie odwróci biegu wypadków

Twojego rozejścia ze światem


Wszystkiego najlepszego

Po tamtej stronie.

1988, Warszawa

Historia nie do opowiedzenia

Nad ciemno zastawionym stołem

Twój głos płynie do mnie niepewnie

Jak do nieokreślonego zawczasu brzegu

Mówisz że bywają i takie chwile

Historia twojego życia zna takie przypadki

Że spada ci przed oczy jak odruchowo popełniona

Zbrodnia teraz w jasnym świetle dnia przenika cię

Pewność że znalazłeś się tam przypadkowo

I zacząłeś się bronić jak w poszarpanej sieci

Niepewny przeszyty głębokością nocy ruch dłoni

Zakończonej ostrzem życia przerażony zostałeś sam

O trzeciej nad ranem jak mówisz nie było innego wyjścia

A życie jakie zawsze chciałeś prowadzić nic nie miało

Do rzeczy twój żądny zrozumienia głos jak nigdy

Potrzebny ci akt przebaczenia ja jestem

Zbyt blisko i jak ty wiem że wszystko odbyło się

Tak jakby nas w ogóle nie było


Teraz tylko nieznośnie przeciągająca się potrzeba

Wydostania odwrotu za wszelką cenę odwrócenia

Biegu wypadków jeszcze jeden utajony zaniechaniem dzień

Nie ma winy tylko w nas zakodowana historia przodków

Nieustannego trwania podświadomie namacalna przyszłość


Och mówisz że mimo wszystko wiersz

Nie działa na ciebie jak maska

Że po tylu razach nawet wciąż tak samo

Potrafi zadziałać i doprowadzić do zawarcia pokoju

Nieustannie przechowywany dar

Otrzymywany w kruchej formie

Ostrożnie rysującej się przyszłości.

kwiecień 1988, w Warszawie

Poemat o słońcu w końcu marca

To takie logiczne na wiosnę albo

Już w połowie marca wprowadzam się

W stany pradawne jak do kiedyś wynajmowanych pokoi

Od progu nie mieszcząc się z walizkami

W szczelinie między szafką na buty a szafą na płaszcze

Utknęła mi maszyna i nie mogę przez sekundę pisać


W tym pokoju pachnie lipcem a może i sierpniem

Kiedy to słońce świdruje skórę a ja po cichu otwieram spiżarnię

Lokując w niej niezbędne na zimę pokłady ciepła


To takie logiczne w styczniu wszystkim jest zimno

Jak na biegunie wynoszą na plecach niedźwiedzie skóry

Z nieufnością spoglądając na pędzące w śniegu pługi

Gdy ja odkręcam pierwszy słoik z napisem

Promienie słoneczne sierpień ale teraz znowu

Feria wschodzącego słońca promieniuje żywa kula

I spokojnie jak na stole leżąca nisza ziemi

Napełnia się całymi dniami pragnień wymyślanych

Po kolana w śniegu na nie odśnieżonych plażach


Dopełnia się również ufność w fenomen przebaczenia

I dar długiego dnia podtrzymuje wszystkie zamiary

Którymi chcemy oszołomić i wedrzeć się do księgarń

O jakże jestem całym sercem przy tobie! mówi Twoja miłość

A ja się czerwienie ze wstydu na myśl jak mało zrobiłem

Wystarcza mi zapach ptak i zamglony ciemny dotyk

Na moich półprzymkniętych oczach

By nabrać pewności że nie poprowadzi mną żaden

Ciemny grudniowy marsz

bo

zaczynam się powoli nagrzewać

Jak wystawiona na gorący blaszany blat studni butelka

Rozszerzają się pragnienia pęcznieją odczucia

Chciałbym tak leżeć na słońcu przez wszystkich zapomniany

Jak skórka od banana albo stary korsarski but

Na dnie jakiegoś morza


To tylko nam ludziom z północy tak źle się powodzi

Że musimy płacić za słońce dwudziesto-stopniowym mrozem

I przechowywać je pod skórą jak foczy tłuszcz

Ale teraz czuję się jak na największym lotnisku świata

Tuż po bezpiecznym lądowaniu słońca i wszystko mi jedno


Reaguję na słońce jak drzewa

Obsypuję się życiem.

Spotkanie

Zaciągasz się papierosem jak pocałunkiem

Cóż noc zapada a my próbujemy obejmować się

Spojrzeniami jak ukrytymi w ciele lunetami obserwujemy

Każdą zmianę w nas jakbyśmy byli na wiosnę

Rozwijającymi się kwiatami przepadasz za kwaśnymi jabłkami

Ja za mostem na którym spotykają się i rozstają pociągi

Może pozostać jeszcze na tym brzegu?


Odmawiasz mi prawdziwego obrazu

Nie zespalasz się ale oddajesz

Jakbym był przypadkiem lepiej torturować się

We dnie niż w nocy gdy ulice są znowu pełne

Pustki boisz się nie zamieszkałych domów

Przycmentarnego placu i rozstań tylko na początku

Niemożliwych gdy tak spoglądam na ciebie

Na ścianie wyobraźni stracone szanse znowu

Olśniewają jest już bardzo późno zapinamy się

Na schodach i wychodzimy moje uczucie

Jest silniejsze niż myślałem gdy widzę

Jak ostatni autobus zabiera cię w stronę dworca.

Przeżycie

Znowu wróciłem

Do pisania na maszynie

Do jednego dwóch wierszy dziennie

I o dziwo golę się regularnie

Jakby na przekór

Dużo czytam i po pięciu minutach

Już co innego mój wzrok między wersami

Głaszcze wspomnienia ja nie umrę


Coraz częściej kończę

Cały szereg rozpoczętych czynności

Widzę cię czasem jak siadasz na zimnym krześle w kuchni

Pod oknem z którego śnieg aż po horyzont

Niewzruszona biel krótkich styczniowych poranków

Próbuję utrzymać cię we wspomnieniu spokojnie

Jak ty wtedy filiżankę gorącej herbaty.

Opis domu

W domu w którym postanowiłem przetrwać

Twoją rzymską nieobecność nie ma kobiet

Otwieranych o zmroku butelek ani konfetti

Zawieszonych od stóp do głów nie przychodzą

Żadne pomysły i towarzystwo jest na tyle znudzone

Że z ulgą przyjmuje propozycje rozejścia się


Lampa przekrzywiona na główce żarówki

Obojętnie wyczekuje nocy tu jest bardzo nieruchomo

Jak na czarno-białych fotografiach z okolic

Trzydziestego roku i żadna to różnica czy

Lipiec czy styczeń tutaj czas porzucił

Swoją władzę oddalania życia tu się już nie raz

Umierało i wszystkie sprzęty są na swoich miejscach

Podróżni rozkładają walizki na łóżkach

Na kredensie wystawiają długo pielęgnowane

Fotografie i kwiaty na stole

Są tu nawet zasuszone.

4 sierpnia 1987, Ciechocinek

W nocy

Noc patrzy ze swoich

Zapadniętych we mnie stron

Ja nie potrafię ich do końca

Wypełnić smutkiem niepokojem

Strachem zawsze pozostaje trochę

Miejsca na nowe przerażenie

Ktoś chodzi po strychu

Mysz wskakuje do kosza z ziarnem

Ktoś szarpie za furtkę przeszkadza mu

Wiatr i księżyc chodzi po ogrodzie

To ty! krzyczę i podrywam się ze snu

Przywieram zimnym czołem do szyby

I każę sobie przeszyć noc i uwierzyć

Że to naprawdę ty.

4 sierpnia 1987, w Ciechocinku

Próba rozmowy z Frankiem O’Harą

Nie lubię zadawać sobie wierszy

Ani wierszy na temat brzoskwini

Albo czegoś równie konkretnego

Przecież to żaden obowiązek


Jeśli już chodzi o mnie to przejawia się

To oczywiście w nagłej potrzebie

Dogadania się w środku albo na zewnątrz

Pamięci nie pozwala ci na przykład usiąść

Spokojnie do kolacji bo uważa że powinien

Zjeść ją z tobą w końcu czytając

Podsypujesz mu trochę okruchów albo

Sprowadza cię nagle do domu ze spaceru

Myśli z którymi strach się położyć

Odcina od przyjaciół bo sądzi że

Już wystarczająco dużo czasu poświęciłeś

Innym i że znowu należy zadbać o siebie

Podczas rozmowy plecie słowa i układa coś

Na kształt rumowiska rzuconych na ścianę

Drabin różnej wysokości w chaosie następujących

Po sobie stopni roztargnienia sięga po maszynę

I porządkuje wszystko linijka po linijce jakby był

Zecerem co to ja chciałem powiedzieć?


Chyba nic szczególnego oprócz tego że

Wciąż działasz jak najbardziej naturalny

Środek pobudzający na początkujących poetów

Albo na tych co zdążyli się już pozatykać

Aż tu nagle zaczynasz pisać nowe wiersze

Będąc tym razem debiutującym poetą hiszpańskim

Albo francuskim uczniakiem

Nieprzytomnie błąkającym się

Po publicznych bibliotekach


Czekam aż znowu zabłyśniesz

I wyjaśnisz dlaczego warto

Zapuszczać się w życie w wir

Nowej ulicy już to osiągnąłeś

Nieomylną zdolność obejmowania

Całości za jednym zamachem

Może podsuniesz mi jakiś niezrealizowany

Pomysł


Najbardziej podoba mi się poranna

„»Sałatka z avocado« i »Księżyc z przełamaną twarzą«”

I to zdjęcie uliczne z Larry Riversem

Jest tam również „Pocztówka od Johna Ashberego”

„Moje serce” i „Prawdziwy zapis rozmowy

Ze słońcem na Fire Island”

Zwróciłeś tylko wszystkim uwagę

Jak przepięknie potrafi wschodzić

Tuż po długiej nocy gdy sądziłeś

Że przeznaczona jest

Tylko dla ciebie.


Teraz więc

Niczemu się już nie dziwiąc

Żyjesz.

Zabawa

Czuję się czasem jak nie napisany jeszcze

Wiersz jest we mnie akurat tyle przestrzeni

Odkryty surowy fragment impresjonistycznego szkicu

Szufladka wysuwa się co jakiś czas jak język

Domagając się jedzenia i zostawia mnie

Jak niedojrzałą wciąż pomarańcz

Na stole owoc bez kilku bocznych zębów i ja

Z nożem i widelcem nad pustym kawałkiem talerza.

marzec 1988, w Gdyni

Krótkie połączenia

Gdy podnosisz słuchawkę

Słyszę jak czekał twój głos

Na mnie wymawiasz słowa

Które słyszysz dopiero wtedy

Gdy przywracasz je myślom

Z którymi się pozostawiamy

Aż do następnego krótkiego

Połączenia


Chwytając za telefon mówisz

Jestem jakaś przygaszona sama

Nie wiem ulice mają kolor

Pochowanego w ziemi nieba

Okna mojego domu są puste

I dalekie jak marcowe pola

Wszystkie ramy mają barwy

Zatopionego w wodzie bzu


Odpowiadam moje wiersze

Mieszkają tylko w tobie


Niepotrzebnymi oczami patrzę

Swoim dłoniom wprost widzę

Nie potrafią kłamać przełamują się

Przeguby gdy odpływa do serca krew

Odpowiadasz to wszystko twoja krew

Twoja


Chwytam za telefon mówię

Jestem jakiś niespokojny

Kurczę mięśnie z wysiłku

Zatopiony we śnie

Z trudem się podnoszę

Chwytam łyk powietrza

I nie wznoszę się

Ponad smugę swego cienia


W samym sercu czasu nie wiem

Jaki mam postawić krok

Odnajduję obraz w tle.

kwiecień 1988, Warszawa

Equinox

Zmrok zapada dzisiaj wyjątkowo

Wolno i rozlegle

Prószy nieskończenie śnieg

Opada na ziemię długi warkocz zimy

I układa się jak oswojony dzisiaj wąż

Wokół szarych oniemiałych twarzy


Oddaję ci wszystko wolno i rozlegle

Jak noc która zna już wszystkie poruszenia

Pamięć to mój ostatni falochron

Ja dalej to morze tylko patrzeć

Jak ciała zaczną zapadać w siebie


Szeptu zabrakło krzyczą twoje rozszerzone oczy


Jutro nad ranem do końca opowiemy tę historię

I w ciszy i jasności wyczekamy aż opadnie

Ostatni księżycowy pył.

maj 1988, Warszawa

Martwa obietnica

Przyrzekłem ci być

Już przy odprawie celnej

Byłaś w samolocie bagaże bilety

Wszystko co na podróż wzięłaś moje słowo

W nocy gdy ciała nie wytrzymały

Nawet letnich koszul opadłem na poduszkę a ty

Szeptem powtórzyłaś zaklęcie i wtedy

Jak to się mówi stał się

Cud w wynajętym pokoju

Noc dojrzewała w nas krótko

A dzień pierwszym rozstaniem

Odsłonił głębokość pamięci


Trzymam gazetę i paczkę papierosów

Z wysokości lotniska widzę

Jak twoja podniecona podróżą twarz

Ginie pośród obcych poruszeń

W tobie nie ma cienia jest słońce

Gdy ja w środku dnia boję się ciemności


A strach było cię zatrzymywać.

lipiec 1987, Warszawa.

Pamiątka z Zakopanego

Najdalsze góry

Oddalają nas od siebie

Czuję to jak słońce zza grani

Szeleszczące topniejącym śniegiem

Gdy składa mi pejzaż na oczy i serce

Na podobieństwo ciebie


Rozrzucam myśli po piaskach i wodach

W dolinę schodząc odbieram ci twarz

W promieniach śniegu prowadząc się tam

Gdzie ja i księżyc to tylko ten sam

Chodzący nocą po niebie przewodnik

Po snach


W dolinę schodząc odbieram ci twarz

Przełęczą myśląc nic a nic o sobie.

zima 1984, Zakopane

Impresja wschód słońca

Och jakże chciałbym napisać

Bardzo długi wiersz który by na przykład

Ogarnął całą wiosnę ale całą

Z tym wszystkim jak na mnie działa światło

Podchodzące do okna tuż przed śniadaniem

Czy to w ogóle jest możliwe

Taka jasna bezpośredniość że znowu

Zapiera mi dech i nic z tym nie potrafię

Zrobić tylko stoję i jak łajza jakaś albo

Jak ten farmer z Kolorado który miał widzenie

I ujrzał przybyszów rozdziawiam spojrzenie i

Już nie mieszczę się z tym w kuchni bo to

Rośnie i wychodzę i to mnie przerasta

I znowu zapiera mi dech taki dzień

Taka za noc

Nagroda.

1986, w Gdyni

Jaskinia światła

Widzę kilkukątne światło

W ciemnościach wygląda jak

Gwiazda która właśnie spadła

A żyje tym mocniej oddając się nocy

Im krócej


Pozostało 6 godzin do świtu


Mam światło przed sobą

Patrzymy na siebie i

Nie mogę oprzeć się wrażeniu

Że wchodzi mi do oczu ust że mam je

Już w gardle

Krztuszę się jasnością pośród kostek nocy

Przez chwilę mam okruch suchara na spodniach

Znowu zabieram się do nowojorczyków do Franka

Do tego całego prawie egzotycznego bezmiaru słów


Nagle radio przestaje przepuszczać muzykę stop

Chyba się ogolę wchodzę i zamyka mnie

Jaskinia światła o jakiej nigdy nie marzyłem

Potem przez sekundę widzę jak

Dwie ciemne plamy moich oczu

Zlewają się w jedną bezkształtną bryłę

Samotności.

luty 1986, w Gdyni

Zmierzch

Wiersz najlepiej pisać o tej porze

Gdy zmierzch zaczyna dotykać

Dachów wysokich domów po polu rozstrzelonych

Drzew gdy zwolna zabiera wszystko

Jak nie wiadomo jeszcze jaki gwiezdny przybysz

Gdy na krawędziach łamią się błękity i wiemy

Że wszystko i tak przychodzi na nas z góry


Oko nieba przymyka się powoli

Noc zarzuca swoją sieć i wyciąga po mnie dłoń

Jak po swoją własność


Gdy piszę mniej się boję

Ucieka lęk i niepokój w litery

Wciskam go pomiędzy długie wyrazy

Wers zaczyna działać jak relanium

A zwrotka jak sen

Skończony wiersz

To krótkie ocalenie


Musisz obronić się sam

Tam gdzie nie ma mnie gdzie

Dosięga cię tylko moja miłość


Znowu wierzę że wszystko jest możliwe

Że góry ustępują rzece ekscytująca świadomość

Następnego kroku w nieznanym kierunku

A wszystko się odmieni i znowu stanę na początku

Tajemniczej drogi ale tylko za sprawą gotowości

Poniesienia najcięższych nawet ran.

Dzień czwarty

Gdy budzę się jak zima

Zamieram najpierw w bezruchu

Dochodzę do światła rozminowuję

Sny i wspinam się na pierwszy

Oblodzony szczyt wczesnego świtu


W ten sposób odnajduję sens

Porannej toalety


Na twarzy znowu mam masę

Czarnych włosków jakbym ostrzygł

Sobie policzki na jeża a tam

Gdzie kiedyś wyrósł mi nos i podzielił

Spojrzenie na równe połowy mam po

Grudce skondensowanej nieprzytomności


Jeszcze się obudzisz! wygrażam sobie

Maszynką do golenia i zabieram się do

Rewizji poglądów tematem stan mojej

Aparycji jeszcze wczoraj wyglądałeś o 8 godzin

Lepiej


No cóż musisz przystosować swoje ciało

Do zmiennych warunków a umysł przyzwyczaić

Do cierpliwego wyczekiwania na szczęście

Mam wrażenie że mój psychiatra potrzebuje mnie

Plan nie do odrzucenia teraz wystarczy tylko sięgnąć

I mocno przytrzymać się mydła.

lipiec 1987, w Ciechocinku

Po Franku O’Harze

Gdy w pociągu wpadł mi w ręce

A potem prosto w przeświadczenie

Manifest Franka O’Hary uwierzyłem i ja

Że prawda spada na człowieka razem z ciosem

I po raz pierwszy osiągnąłem gotowość

Oddania za coś życia oraz podeptania

Tubylczego stereotypu ojczyzny

Naszych dziadków.

Poezja ujarzmiana

Poezja miłości

Spojrzeń i zapatrzeń

Przepływu lekkich rąk

W studniowym ogrodzie muśnięć

Przejaśnienia mocniejszych uścisków

Wybory i próby widzenia

Skostniałe formuły odmowy

I wciąż tworzące się źródło

Pierwszej czułości na brzegu rozstania

Obiega me serce i widzące

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.