Zamiast na dwóch stronach wiersz jest w końcu między dwiema osobami
Frank O’Hara
Jak bronić się przeciw nicości?
Jaka moc przechowuje, co było,
jeśli nie trwa pamięć?
Czesław Miłosz
Na końcu dnia
Dzień kończy się zanikiem
Wszystkich okołoziemskich sfer
Nie ma prądów ani wiatrów tylko
Na gałęziach moich okien ptaki
Plotkują o lecie nie jestem
Jasnowidzem ani królem nie będę
Więc niczego zmieniał ulepszenia
Potrzebuje innych czas który początek
Bierze z wierzeń o których ja dawno zapomniałem
Dzień układa się pośród moich życzeń
Bez skazy wieczności wchodzę w historię
Tej ziemi struny wiosny i jesieni
Co czynicie z nas poetów pamiętacie
Jeszcze o tych co oddali wam swe życie
Bez skargi zamieniając słowa na nadzieję
Nie chcę być błogosławionym
W trawie gubi się mój talent
Odkrywania waszych ciał
I nie mogę doczekać się nocy.
kwiecień 1988, Warszawa
Nowy wiersz Johna Ashberego
Całe miasto dziś zjeździłem
Na rowerze w poszukiwaniu najnowszego wydania
Literatury Na świecie mieli być sami amerykanie
Z tą swoją nigdy nie wyczerpaną dozą poczucia
Humoru i mnóstwem dziwnych wielkomiejskich
Słów tak lubię jak w swoich wierszach chodzą
Po ulicach na każdym skrzyżowaniu nawołując się
I rozmawiają o miłości która nigdy nie minęła
W ich żyłach płynie metro środkiem Manhattanu
I pewnie mają brązowe plamy na spodniach
Po rozlanych w nocy kawach rozpięte koszule
Powiewają rankiem na progu wiatru
I jestem ciekaw o czym tak naprawdę wtedy
Rozmawiają na przykład O’Hara z Riversem
Gdy ich ostatni wiersz ma z górą 30 lat
Niestety żyję w kraju na dalekim wschodzie
Gdzie przywiązanie i tradycja są ogromne
Ale nakłady wciąż mrożą krew w żyłach i wywołują
Podświadomy niepokój narkomana śpieszącego
W kierunku porannej dostawy
Ktoś taki jak ja może liczyć tylko na siebie
By móc się w to wszystko raz na kilka lat zaopatrzyć
Dziś przestałem mieć nadzieję
Gdzieś za ósmym czy dziewiątym razem
Patrząc jak dawno głęboko nie patrzyłem
Kioskarom w oczy
Teraz wciąż spragniony
Popijam z butelki zimną oranżadę
Słucham deszczu i próbuję wyobrazić sobie
Nowy wiersz Johna Ashberego.
sierpień 1987, w Gdyni
W obronie życia
Chyba po raz pierwszy tak ostro
Wzięliśmy się za nasze życia
Starczało odwagi ale nigdy na podobne
Przedsięwzięcie można powiedzieć że zrobiliśmy
Skok nie wiedząc na jaką wysokość nas stać
Wszystko zniosę byle nie te nagłe napady
Nieodwzajemnionego przeżycia pełni
Uczucie z jakim stajesz przy materacu
I patrzysz jakbyś się zastanawiała
Którą część mojego ciała objąć najpierw
Jest dla mnie od pewnego czasu ważniejsze
Od Ciebie
Czy nie za wiele ryzykujesz?
Nie chcesz o tym nie zawracaj mi głowy mówisz
Jest tyle możliwości planów niemożliwych
Do spełnienia ale przecież równie ważne jest podniecenie
Duchem jak i ciałem twoje mieszka w gwieździe
Mojego szaleństwa gdy nie mam już sił a nie czuję
Przesytu myśl moja mieszka w głowie starożytnego
Mędrca który przez siebie osiągnął spokój
Tak na mnie działasz
I do tego ta Twoja łatwość przekraczania
W nocnej koszuli progów nieskończoności
Świadomość tak często przeszkadza żyć
Więc pozwolisz że dorównam Tobie
Bo muszę się w razie czego obronić
Swoim życiem.
lipiec 1987, w Gdyni
Porozumienie
Gdy odchodzę od pisania
Które znowu daje tyle
Płynnie jak światło
Rozchodzącej się satysfakcji
Odpoczywam i blisko trwam
O tobie
Nie czuję że jesteś daleko
A wychodząc na pierwszą tego dnia
Przechadzkę w pełni czerpię
Z twojego ukrytego jeszcze
Istnienia
Wiem przecież jak niewiele trzeba
I ptaki znowu wracają na szczyty drzew
Teraz i ja podnoszę głowę
Nie zazdroszcząc im jesteś przecież
Poważna i to mnie uspokaja tak dobrze
Nieznana i to znowu oddala mnie
W nadzieję że wystarczy miłości
Na ten jeden jeszcze raz
Ostrożnie wyglądasz pragnieniem na wiatr
Ja otwieram nocne okno i czuję powietrze
Jak wchodzi we mnie
Cichą jedynie oczekiwaną
Odpowiedzią.
13 kwietnia 1987 roku, w Gdyni
List do pisarza przy pracy
Czy w końcu odgrzebałeś mnie
Spod swoich strumieniem świadomości
Wzburzonych myśli zmęczenie rozbudowuje
Swoje poziomy piętra zapomnianych zdarzeń
Obsypujesz je następną zimą czasu
W związku z tym wysłałem do ciebie kilkanaście
Listów twoje zagmatwane odpowiedzi
Hausty niedorzecznych myśli wystarczy ci
Odpisać byś wiedział o czym nie potrafisz myśleć
Gdy piszesz mówisz że nadchodzi nowa fala
Współczesnego nadrealizmu i władza entropii
Bezhołowie czystego rozumu i słowa jak plamy
Rzucane na płótno
Mój list nawet gdyby miał w szczegółach
Przypomnieć większość naszych wspólnych wypraw
Lub wznieść się ponad oceanem
Nic nie znaczących teraz wymówek
I tak nie odwróci biegu wypadków
Twojego rozejścia ze światem
Wszystkiego najlepszego
Po tamtej stronie.
1988, Warszawa
Historia nie do opowiedzenia
Nad ciemno zastawionym stołem
Twój głos płynie do mnie niepewnie
Jak do nieokreślonego zawczasu brzegu
Mówisz że bywają i takie chwile
Historia twojego życia zna takie przypadki
Że spada ci przed oczy jak odruchowo popełniona
Zbrodnia teraz w jasnym świetle dnia przenika cię
Pewność że znalazłeś się tam przypadkowo
I zacząłeś się bronić jak w poszarpanej sieci
Niepewny przeszyty głębokością nocy ruch dłoni
Zakończonej ostrzem życia przerażony zostałeś sam
O trzeciej nad ranem jak mówisz nie było innego wyjścia
A życie jakie zawsze chciałeś prowadzić nic nie miało
Do rzeczy twój żądny zrozumienia głos jak nigdy
Potrzebny ci akt przebaczenia ja jestem
Zbyt blisko i jak ty wiem że wszystko odbyło się
Tak jakby nas w ogóle nie było
Teraz tylko nieznośnie przeciągająca się potrzeba
Wydostania odwrotu za wszelką cenę odwrócenia
Biegu wypadków jeszcze jeden utajony zaniechaniem dzień
Nie ma winy tylko w nas zakodowana historia przodków
Nieustannego trwania podświadomie namacalna przyszłość
Och mówisz że mimo wszystko wiersz
Nie działa na ciebie jak maska
Że po tylu razach nawet wciąż tak samo
Potrafi zadziałać i doprowadzić do zawarcia pokoju
Nieustannie przechowywany dar
Otrzymywany w kruchej formie
Ostrożnie rysującej się przyszłości.
kwiecień 1988, w Warszawie
Poemat o słońcu w końcu marca
To takie logiczne na wiosnę albo
Już w połowie marca wprowadzam się
W stany pradawne jak do kiedyś wynajmowanych pokoi
Od progu nie mieszcząc się z walizkami
W szczelinie między szafką na buty a szafą na płaszcze
Utknęła mi maszyna i nie mogę przez sekundę pisać
W tym pokoju pachnie lipcem a może i sierpniem
Kiedy to słońce świdruje skórę a ja po cichu otwieram spiżarnię
Lokując w niej niezbędne na zimę pokłady ciepła
To takie logiczne w styczniu wszystkim jest zimno
Jak na biegunie wynoszą na plecach niedźwiedzie skóry
Z nieufnością spoglądając na pędzące w śniegu pługi
Gdy ja odkręcam pierwszy słoik z napisem
Promienie słoneczne sierpień ale teraz znowu
Feria wschodzącego słońca promieniuje żywa kula
I spokojnie jak na stole leżąca nisza ziemi
Napełnia się całymi dniami pragnień wymyślanych
Po kolana w śniegu na nie odśnieżonych plażach
Dopełnia się również ufność w fenomen przebaczenia
I dar długiego dnia podtrzymuje wszystkie zamiary
Którymi chcemy oszołomić i wedrzeć się do księgarń
O jakże jestem całym sercem przy tobie! mówi Twoja miłość
A ja się czerwienie ze wstydu na myśl jak mało zrobiłem
Wystarcza mi zapach ptak i zamglony ciemny dotyk
Na moich półprzymkniętych oczach
By nabrać pewności że nie poprowadzi mną żaden
Ciemny grudniowy marsz
bo
zaczynam się powoli nagrzewać
Jak wystawiona na gorący blaszany blat studni butelka
Rozszerzają się pragnienia pęcznieją odczucia
Chciałbym tak leżeć na słońcu przez wszystkich zapomniany
Jak skórka od banana albo stary korsarski but
Na dnie jakiegoś morza
To tylko nam ludziom z północy tak źle się powodzi
Że musimy płacić za słońce dwudziesto-stopniowym mrozem
I przechowywać je pod skórą jak foczy tłuszcz
Ale teraz czuję się jak na największym lotnisku świata
Tuż po bezpiecznym lądowaniu słońca i wszystko mi jedno
Reaguję na słońce jak drzewa
Obsypuję się życiem.
Spotkanie
Zaciągasz się papierosem jak pocałunkiem
Cóż noc zapada a my próbujemy obejmować się
Spojrzeniami jak ukrytymi w ciele lunetami obserwujemy
Każdą zmianę w nas jakbyśmy byli na wiosnę
Rozwijającymi się kwiatami przepadasz za kwaśnymi jabłkami
Ja za mostem na którym spotykają się i rozstają pociągi
Może pozostać jeszcze na tym brzegu?
Odmawiasz mi prawdziwego obrazu
Nie zespalasz się ale oddajesz
Jakbym był przypadkiem lepiej torturować się
We dnie niż w nocy gdy ulice są znowu pełne
Pustki boisz się nie zamieszkałych domów
Przycmentarnego placu i rozstań tylko na początku
Niemożliwych gdy tak spoglądam na ciebie
Na ścianie wyobraźni stracone szanse znowu
Olśniewają jest już bardzo późno zapinamy się
Na schodach i wychodzimy moje uczucie
Jest silniejsze niż myślałem gdy widzę
Jak ostatni autobus zabiera cię w stronę dworca.
Przeżycie
Znowu wróciłem
Do pisania na maszynie
Do jednego dwóch wierszy dziennie
I o dziwo golę się regularnie
Jakby na przekór
Dużo czytam i po pięciu minutach
Już co innego mój wzrok między wersami
Głaszcze wspomnienia ja nie umrę
Coraz częściej kończę
Cały szereg rozpoczętych czynności
Widzę cię czasem jak siadasz na zimnym krześle w kuchni
Pod oknem z którego śnieg aż po horyzont
Niewzruszona biel krótkich styczniowych poranków
Próbuję utrzymać cię we wspomnieniu spokojnie
Jak ty wtedy filiżankę gorącej herbaty.
Opis domu
W domu w którym postanowiłem przetrwać
Twoją rzymską nieobecność nie ma kobiet
Otwieranych o zmroku butelek ani konfetti
Zawieszonych od stóp do głów nie przychodzą
Żadne pomysły i towarzystwo jest na tyle znudzone
Że z ulgą przyjmuje propozycje rozejścia się
Lampa przekrzywiona na główce żarówki
Obojętnie wyczekuje nocy tu jest bardzo nieruchomo
Jak na czarno-białych fotografiach z okolic
Trzydziestego roku i żadna to różnica czy
Lipiec czy styczeń tutaj czas porzucił
Swoją władzę oddalania życia tu się już nie raz
Umierało i wszystkie sprzęty są na swoich miejscach
Podróżni rozkładają walizki na łóżkach
Na kredensie wystawiają długo pielęgnowane
Fotografie i kwiaty na stole
Są tu nawet zasuszone.
4 sierpnia 1987, Ciechocinek
W nocy
Noc patrzy ze swoich
Zapadniętych we mnie stron
Ja nie potrafię ich do końca
Wypełnić smutkiem niepokojem
Strachem zawsze pozostaje trochę
Miejsca na nowe przerażenie
Ktoś chodzi po strychu
Mysz wskakuje do kosza z ziarnem
Ktoś szarpie za furtkę przeszkadza mu
Wiatr i księżyc chodzi po ogrodzie
To ty! krzyczę i podrywam się ze snu
Przywieram zimnym czołem do szyby
I każę sobie przeszyć noc i uwierzyć
Że to naprawdę ty.
4 sierpnia 1987, w Ciechocinku
Próba rozmowy z Frankiem O’Harą
Nie lubię zadawać sobie wierszy
Ani wierszy na temat brzoskwini
Albo czegoś równie konkretnego
Przecież to żaden obowiązek
Jeśli już chodzi o mnie to przejawia się
To oczywiście w nagłej potrzebie
Dogadania się w środku albo na zewnątrz
Pamięci nie pozwala ci na przykład usiąść
Spokojnie do kolacji bo uważa że powinien
Zjeść ją z tobą w końcu czytając
Podsypujesz mu trochę okruchów albo
Sprowadza cię nagle do domu ze spaceru
Myśli z którymi strach się położyć
Odcina od przyjaciół bo sądzi że
Już wystarczająco dużo czasu poświęciłeś
Innym i że znowu należy zadbać o siebie
Podczas rozmowy plecie słowa i układa coś
Na kształt rumowiska rzuconych na ścianę
Drabin różnej wysokości w chaosie następujących
Po sobie stopni roztargnienia sięga po maszynę
I porządkuje wszystko linijka po linijce jakby był
Zecerem co to ja chciałem powiedzieć?
Chyba nic szczególnego oprócz tego że
Wciąż działasz jak najbardziej naturalny
Środek pobudzający na początkujących poetów
Albo na tych co zdążyli się już pozatykać
Aż tu nagle zaczynasz pisać nowe wiersze
Będąc tym razem debiutującym poetą hiszpańskim
Albo francuskim uczniakiem
Nieprzytomnie błąkającym się
Po publicznych bibliotekach
Czekam aż znowu zabłyśniesz
I wyjaśnisz dlaczego warto
Zapuszczać się w życie w wir
Nowej ulicy już to osiągnąłeś
Nieomylną zdolność obejmowania
Całości za jednym zamachem
Może podsuniesz mi jakiś niezrealizowany
Pomysł
Najbardziej podoba mi się poranna
„»Sałatka z avocado« i »Księżyc z przełamaną twarzą«”
I to zdjęcie uliczne z Larry Riversem
Jest tam również „Pocztówka od Johna Ashberego”
„Moje serce” i „Prawdziwy zapis rozmowy
Ze słońcem na Fire Island”
Zwróciłeś tylko wszystkim uwagę
Jak przepięknie potrafi wschodzić
Tuż po długiej nocy gdy sądziłeś
Że przeznaczona jest
Tylko dla ciebie.
Teraz więc
Niczemu się już nie dziwiąc
Żyjesz.
Zabawa
Czuję się czasem jak nie napisany jeszcze
Wiersz jest we mnie akurat tyle przestrzeni
Odkryty surowy fragment impresjonistycznego szkicu
Szufladka wysuwa się co jakiś czas jak język
Domagając się jedzenia i zostawia mnie
Jak niedojrzałą wciąż pomarańcz
Na stole owoc bez kilku bocznych zębów i ja
Z nożem i widelcem nad pustym kawałkiem talerza.
marzec 1988, w Gdyni
Krótkie połączenia
Gdy podnosisz słuchawkę
Słyszę jak czekał twój głos
Na mnie wymawiasz słowa
Które słyszysz dopiero wtedy
Gdy przywracasz je myślom
Z którymi się pozostawiamy
Aż do następnego krótkiego
Połączenia
Chwytając za telefon mówisz
Jestem jakaś przygaszona sama
Nie wiem ulice mają kolor
Pochowanego w ziemi nieba
Okna mojego domu są puste
I dalekie jak marcowe pola
Wszystkie ramy mają barwy
Zatopionego w wodzie bzu
Odpowiadam moje wiersze
Mieszkają tylko w tobie
Niepotrzebnymi oczami patrzę
Swoim dłoniom wprost widzę
Nie potrafią kłamać przełamują się
Przeguby gdy odpływa do serca krew
Odpowiadasz to wszystko twoja krew
Twoja
Chwytam za telefon mówię
Jestem jakiś niespokojny
Kurczę mięśnie z wysiłku
Zatopiony we śnie
Z trudem się podnoszę
Chwytam łyk powietrza
I nie wznoszę się
Ponad smugę swego cienia
W samym sercu czasu nie wiem
Jaki mam postawić krok
Odnajduję obraz w tle.
kwiecień 1988, Warszawa
Equinox
Zmrok zapada dzisiaj wyjątkowo
Wolno i rozlegle
Prószy nieskończenie śnieg
Opada na ziemię długi warkocz zimy
I układa się jak oswojony dzisiaj wąż
Wokół szarych oniemiałych twarzy
Oddaję ci wszystko wolno i rozlegle
Jak noc która zna już wszystkie poruszenia
Pamięć to mój ostatni falochron
Ja dalej to morze tylko patrzeć
Jak ciała zaczną zapadać w siebie
Szeptu zabrakło krzyczą twoje rozszerzone oczy
Jutro nad ranem do końca opowiemy tę historię
I w ciszy i jasności wyczekamy aż opadnie
Ostatni księżycowy pył.
maj 1988, Warszawa
Martwa obietnica
Przyrzekłem ci być
Już przy odprawie celnej
Byłaś w samolocie bagaże bilety
Wszystko co na podróż wzięłaś moje słowo
W nocy gdy ciała nie wytrzymały
Nawet letnich koszul opadłem na poduszkę a ty
Szeptem powtórzyłaś zaklęcie i wtedy
Jak to się mówi stał się
Cud w wynajętym pokoju
Noc dojrzewała w nas krótko
A dzień pierwszym rozstaniem
Odsłonił głębokość pamięci
Trzymam gazetę i paczkę papierosów
Z wysokości lotniska widzę
Jak twoja podniecona podróżą twarz
Ginie pośród obcych poruszeń
W tobie nie ma cienia jest słońce
Gdy ja w środku dnia boję się ciemności
A strach było cię zatrzymywać.
lipiec 1987, Warszawa.
Pamiątka z Zakopanego
Najdalsze góry
Oddalają nas od siebie
Czuję to jak słońce zza grani
Szeleszczące topniejącym śniegiem
Gdy składa mi pejzaż na oczy i serce
Na podobieństwo ciebie
Rozrzucam myśli po piaskach i wodach
W dolinę schodząc odbieram ci twarz
W promieniach śniegu prowadząc się tam
Gdzie ja i księżyc to tylko ten sam
Chodzący nocą po niebie przewodnik
Po snach
W dolinę schodząc odbieram ci twarz
Przełęczą myśląc nic a nic o sobie.
zima 1984, Zakopane
Impresja wschód słońca
Och jakże chciałbym napisać
Bardzo długi wiersz który by na przykład
Ogarnął całą wiosnę ale całą
Z tym wszystkim jak na mnie działa światło
Podchodzące do okna tuż przed śniadaniem
Czy to w ogóle jest możliwe
Taka jasna bezpośredniość że znowu
Zapiera mi dech i nic z tym nie potrafię
Zrobić tylko stoję i jak łajza jakaś albo
Jak ten farmer z Kolorado który miał widzenie
I ujrzał przybyszów rozdziawiam spojrzenie i
Już nie mieszczę się z tym w kuchni bo to
Rośnie i wychodzę i to mnie przerasta
I znowu zapiera mi dech taki dzień
Taka za noc
Nagroda.
1986, w Gdyni
Jaskinia światła
Widzę kilkukątne światło
W ciemnościach wygląda jak
Gwiazda która właśnie spadła
A żyje tym mocniej oddając się nocy
Im krócej
Pozostało 6 godzin do świtu
Mam światło przed sobą
Patrzymy na siebie i
Nie mogę oprzeć się wrażeniu
Że wchodzi mi do oczu ust że mam je
Już w gardle
Krztuszę się jasnością pośród kostek nocy
Przez chwilę mam okruch suchara na spodniach
Znowu zabieram się do nowojorczyków do Franka
Do tego całego prawie egzotycznego bezmiaru słów
Nagle radio przestaje przepuszczać muzykę stop
Chyba się ogolę wchodzę i zamyka mnie
Jaskinia światła o jakiej nigdy nie marzyłem
Potem przez sekundę widzę jak
Dwie ciemne plamy moich oczu
Zlewają się w jedną bezkształtną bryłę
Samotności.
luty 1986, w Gdyni
Zmierzch
Wiersz najlepiej pisać o tej porze
Gdy zmierzch zaczyna dotykać
Dachów wysokich domów po polu rozstrzelonych
Drzew gdy zwolna zabiera wszystko
Jak nie wiadomo jeszcze jaki gwiezdny przybysz
Gdy na krawędziach łamią się błękity i wiemy
Że wszystko i tak przychodzi na nas z góry
Oko nieba przymyka się powoli
Noc zarzuca swoją sieć i wyciąga po mnie dłoń
Jak po swoją własność
Gdy piszę mniej się boję
Ucieka lęk i niepokój w litery
Wciskam go pomiędzy długie wyrazy
Wers zaczyna działać jak relanium
A zwrotka jak sen
Skończony wiersz
To krótkie ocalenie
Musisz obronić się sam
Tam gdzie nie ma mnie gdzie
Dosięga cię tylko moja miłość
Znowu wierzę że wszystko jest możliwe
Że góry ustępują rzece ekscytująca świadomość
Następnego kroku w nieznanym kierunku
A wszystko się odmieni i znowu stanę na początku
Tajemniczej drogi ale tylko za sprawą gotowości
Poniesienia najcięższych nawet ran.
Dzień czwarty
Gdy budzę się jak zima
Zamieram najpierw w bezruchu
Dochodzę do światła rozminowuję
Sny i wspinam się na pierwszy
Oblodzony szczyt wczesnego świtu
W ten sposób odnajduję sens
Porannej toalety
Na twarzy znowu mam masę
Czarnych włosków jakbym ostrzygł
Sobie policzki na jeża a tam
Gdzie kiedyś wyrósł mi nos i podzielił
Spojrzenie na równe połowy mam po
Grudce skondensowanej nieprzytomności
Jeszcze się obudzisz! wygrażam sobie
Maszynką do golenia i zabieram się do
Rewizji poglądów tematem stan mojej
Aparycji jeszcze wczoraj wyglądałeś o 8 godzin
Lepiej
No cóż musisz przystosować swoje ciało
Do zmiennych warunków a umysł przyzwyczaić
Do cierpliwego wyczekiwania na szczęście
Mam wrażenie że mój psychiatra potrzebuje mnie
Plan nie do odrzucenia teraz wystarczy tylko sięgnąć
I mocno przytrzymać się mydła.
lipiec 1987, w Ciechocinku
Po Franku O’Harze
Gdy w pociągu wpadł mi w ręce
A potem prosto w przeświadczenie
Manifest Franka O’Hary uwierzyłem i ja
Że prawda spada na człowieka razem z ciosem
I po raz pierwszy osiągnąłem gotowość
Oddania za coś życia oraz podeptania
Tubylczego stereotypu ojczyzny
Naszych dziadków.
Poezja ujarzmiana
Poezja miłości
Spojrzeń i zapatrzeń
Przepływu lekkich rąk
W studniowym ogrodzie muśnięć
Przejaśnienia mocniejszych uścisków
Wybory i próby widzenia
Skostniałe formuły odmowy
I wciąż tworzące się źródło
Pierwszej czułości na brzegu rozstania
Obiega me serce i widzące