Nad rodzinnym gniazdem
chociaż tu nie mam już nic swojego
i choć nie stoi już tu mój dom
jak uśmiech wiosny
zostało w sercu mi coś ciepłego
dziecięca miłość do mojej wioski
i do tych pięknych rodzinnych stron
a więc z nostalgią lotem bociana
nad starym gniazdem w promieniach słońca
zataczam myślą kolejny krąg
i chociaż wioska już nie ta sama
tu wciąż zachwyca mnie śpiew skowronka
ludzka życzliwość
i rześki zapach lasów i łąk
dlatego proszę Cię dobry Boże
dla mojej wioski o kilka łask
proszę o miłość
by zawsze rosła tutaj jak zboże
by każdy człowiek z pomocą boską
cieszył się zdrowiem i żył tu długo
miał w oczach uśmiech i szczęścia blask
Drodzy Mieszkańcy i Sympatycy wioski — Łaś oraz całej tej, tak bliskiej memu sercu okolicy!
Książka ta nie jest fachową monografią ani typowym, turystycznym przewodnikiem, ale ma ona charakter bardzo osobistej i wręcz sentymentalnej gawędy. Dlatego oprócz licznych osobistych dygresji, spotkamy tu bardzo dużo, może nawet nazbyt dużo — pogrubień konkretnych słów i fragmentów tekstu. Jest to zabieg, może niezbyt estetyczny, ale celowy i jak sądzę — pogłębiający koncentrację potencjalnego Czytelnika oraz jego duchową i emocjonalną więź z autorem, na czym bardzo mi zależy.
Mimo owocnej współpracy redakcyjnej z kilkoma osobami, a zwłaszcza z koleżanką Anną Nosek, w tym szybkim, nowym wydaniu, pewnie nie udało się uniknąć wielu literackich błędów oraz zecerskich chochlików, za co z góry przepraszam. Chcę tu jednak dodać, że jest to tzw. egzemplarz autorski, pozbawiony profesjonalnej korekty, ale za to opublikowany własnym sumptem, bez żadnych dotacji i bez angażowania jakichkolwiek sponsorów.
Poprzednie wydania tejże książki, a także jej wersja elektroniczna, spotkały się z nadspodziewanie dużym zainteresowaniem Czytelników, mimo że ebooki, nie są jeszcze w naszym kraju zbyt popularne i że tematyka tejże książki jest przecież tylko regionalna. Około 3 tysiące pobrań, w dosyć krótkim czasie i przy korzystaniu tylko z jednego kanału dystrybucji (Wydaje.pl), świadczy o tym, że warto było ją napisać, i że jest to chyba dobra promocja naszej Małej Ojczyzny.
Tą właśnie książkę, w wersji tradycyjnej (drukowanej), chcę podarować każdej rodzinie z wioski — Łaś. Mam nadzieję, że zostanie ona życzliwie przyjęta i jeszcze bardziej ożywi miłość do tych ciekawych, i pięknych — rodzinnych stron. Z serdecznym pozdrowieniem — Ryszard Makowski.
Wstęp, czyli — zaproszenie na szlak
Z rodzinnego gniazda wyfruwamy często już we wczesnych latach swego życia. A jednak jak jaskółki, czy bociany — z sentymentem i radością wciąż tam powracamy — aby się trochę wzmocnić, odpocząć i coś cennego znowu dostać na drogę. Tak jest i ze mną! Wszystko co tu teraz napiszę, będzie tylko jakimś skromnym szkicem niezwykle barwnego i drogiego mi obrazu moich rodzinnych stron, który otrzymałem w prezencie na całe życie i schowałem, gdzieś głęboko w swoim sercu i w duszy. Odnawiam go spontanicznie przy każdym powrocie i przy każdej sprzyjającej okazji. Jest to bowiem obraz nie tylko tej wioski — która jest, ale i tej — której dawno już niema — wioski mojego dzieciństwa i mojej młodości. Bardzo bym chciał, aby ta prosta gawęda oraz dołączone do niej dodatkowe informacje i wiersze były odczytane, jako wyraz mojej szczerej wdzięczności, za wszystko to, co z tego rodzinnego gniazda dotąd otrzymałem i nadal dostaje.
Nie zamierzam tu oczywiście, pisać jakiejś dokładnej monografii tych terenów — zostawiam to fachowcom. Będzie to raczej sentymentalna gawęda, z licznymi dygresjami, która mam nadzieję, zainteresuje mieszkańców mojej wioski Łaś, a może — nie tylko ich? Zahaczam tu bowiem, także o inne, sąsiednie miejscowości, z których w sposób szczególny, pragnę potraktować Sanktuarium Świętej Rozalii. Podaję też trochę istotnych informacji na temat, największego na świecie deszczu meteorytów, zwanego — „Meteorytem pułtuskim.
Chciałbym, aby ta gawęda była także serdecznym zaproszeniem dla osób, pragnących lepiej poznać te malownicze i ciekawe tereny. Natomiast dla ludzi autentycznie zakochanych w swoich własnych wioskach — być może będzie to także jakaś dodatkowa zachęta oraz konkretna inspiracja — aby je także opisać.
I. O Łasi — gawęda
Pewien mieszkaniec wioski Łaś (czyli tzw. „Łasiak”), po uważnym przeczytaniu wcześniejszej wersji mojej książki, powiedział mi tak: „żyję tu już tyle lat, a wcale nie wiedziałem, że mieszkam w tak ciekawym miejscu”. Otóż, bardzo bym chciał, aby wszyscy zacni mieszkańcy naszej wioski i całej tej okolicy, mieli pełną świadomość, że jest to rzeczywiście niezwykle ciekawe i piękne miejsce, które powinni szanować i być z niego dumni. Właśnie temu celowi, ma służyć ta gawęda oraz cała moja książka.
Mam, też wielką nadzieję, że dla dwóch wybitnych osób (opisanych w dalszej części tejże książki), pochodzących z Łasi: ks. Wacława Karłowicza oraz ks. Jana Abramskiego — uda się kiedyś fundować specjalne, pamiątkowe tablice, które można by umieścić np. przy wiejskim krzyżu lub w jakimś innym godnym miejscu. Dlaczego? Bo swoim pięknym i chwalebnym życiem — z pewnością na to zasłużyli!
Łaś jest jedną z największych i najstarszych wiosek leżących na pograniczu Kurpiowszczyzny w dużym zakolu Narwi. Wyróżnia się też pięknym położeniem i bogatą ludową tradycją.
Wioska ta leży na ciekawie uformowanych wzgórzach, przy tzw. „Mazurskim gościńcu”, pomiędzy Pułtuskim a Różanem, na krawędzi rozległej wysoczyzny, powstałej w okresie zlodowacenia środkowo-europejskiego. U jej stóp, po stronie północno — wschodniej, leży zielona pradolina, płynącej tu kiedyś, polodowcowej rzeki, a po stronie południowo- wschodniej, ciągną się torfowe łąki, tzw. biele — pozostałość po jakimś dawnym wielkim starorzeczu. Łąki te, aż do czasów przedwojennej melioracji, były niebezpiecznym trzęsawiskiem, w którym tonęły często zwierzęta i ludzie. Zwłaszcza podczas różnych, dawnych wojen, podstępnie zwabiano tu napastników i zatapiano ich tu razem z końmi i całym wojennym sprzętem. Według miejscowej legendy, w taką zasadzkę wpadł ponoć m.in. pewien oddział Szwedów, podczas pościgu za miejscowym, majętnym szlachcicem. Wszyscy wówczas potonęli w bagnach, a zatopione tam szlacheckie złoto, „jeszcze dziś świeci czasem nad łąkami jakimś dziwnym, upiornym blaskiem”, którego ludzie trochę się boją i nazywają tu — świetlikami (chodzi tu być może, o wydzielające się niekiedy z torfu oraz z mogił, bardzo lekkie i blado świecące związki fosforu). W tych bagnach, podczas jednej z powstańczych potyczek, zatonął też prawdopodobnie lub celowo został tam wrzucony, słynny „powstańczy jaszczyk” (specjalny kufer) z cennymi dokumentami i licznymi kosztownościami. Mimo ostrych represji Moskali, i zarządzeniu kilku usilnych poszukiwań, nigdy tej skrzyni nie wyłowiono i Rosjanom nie oddano. Nieżyjący już ostrołęcki etnograf i archeolog — Juliusz Korsak chciał nawet kiedyś zorganizować ponowne poszukiwania tego cennego kufra, z użyciem nowoczesnego sprzętu, ale jego przedwczesna śmierć zniweczyła te ambitne plany.
Wioskę Łaś ze wszystkich stron, w niewielkim oddaleniu, otaczają rozległe, mieszane lasy, o bardzo bogatej faunie i florze. W lasach tych żyją między innymi: łosie, wilki, dziki, jelenie i daniele oraz rosną potężne lipy, świerki i sosny, a także okazałe pomniki przyrody — prawie tysiącletnie dęby. Wąskie, kręte ścieżki, prowadząc przez urocze leśne dolinki i strome zbocza, zapraszają do ciekawych spacerów i rozmyślań. Być może dlatego te lasy, niektórzy nazywają tutaj „świątynią dumania”.
Łaś, dzięki swemu położeniu ma znakomity klimat i bardzo korzystne nasłonecznienie. Z niektórych wzgórz roztacza się tu piękny, rozległy widok. Są tu też niezłe warunki narciarskie, zwłaszcza do uprawiania narciarska śladowego i biegowego.
Być może te lasy i ten znakomity mikroklimat decyduje o tym, że jest to wioska ludzi naprawdę długowiecznych. Z pośród okolicznych wiosek to tu w ostatnich czasach było najwięcej stulatków oraz ludzi dosyć sprawnie funkcjonujących jeszcze grubo po osiemdziesiątce.
Wioska jest bardzo stara. W czasach, kiedy to administracyjnie należała do miasta Różan, tj. w XVI w. była już miejscowością wysoce znaczącą. Leżała przecież tuż przy dawnym, bardzo ważnym handlowym szlaku. Ciągnęli więc tędy bogaci kupcy, polskie i obce wojska, zuchwali rozbójnicy, a nawet książęta i królowie. Zachwycała się ponoć pięknym położeniem tejże wioski, królowa Bona, podczas podróży, związanej z wizytowaniem swoich zamków w Różanie, Sieluniu i Łomży, a później podziwiał ją także Napoleon Bonaparte. Ten ostatni oczywiście tylko podczas wyprawy na Moskwę, bo w drodze powrotnej jadąc tym samym gościńcem, na żadne zachwyty nie miał już pewnie ochoty ani nawet czasu.
Działające tu z dawien dawna, przydrożne karczmy, słynęły z dobrego miodu, kozicowego piwa, żwawej muzyki i spontanicznej gościnności. Musiały one chyba pracować na bardzo wysokich obrotach, skoro zatrudniano w nich często wielu młodych pomocników nie tylko z Łasi, ale i z innych okolicznych wiosek. Była też tu swego czasu, na skraju lasu taka karczma, której właścicielka miała ponoć aż 24 dzieci. Większość z nich, to były niezwykle urodziwe, rozśpiewane i bardzo wesołe dziewoje, więc nic dziwnego, że owa karczma była wtedy, nie lada atrakcją na tym sławnym, międzynarodowym szlaku.
Łaś od wieków szczyciła się też bardzo rzadką w dawnych czasach, swobodą i wolnością. Nie była to bowiem ani wieś szlachecka ani pańszczyźniana. Początkowo zarządzali nią biskupi z pobliskiego Pułtuska, a potem funkcjonowała przez długie lata, jako tzw. „Królewszczyzna”, a następnie — jako „Wieś rządowa”. W porównaniu z pobliskimi wioskami, Łaś miała więc specjalne prawa i liczne przywileje, a jej mieszkańcy cieszyli się znacznie większą swobodą i byli na ogół zamożniejsi niż ich sąsiedzi z okolicznych wiosek. Po carskim ukazie z połowy XIX wieku — aż 28 miejscowych gospodarzy zdołało tu wykupić ziemię i założyć własne, dość pokaźne gospodarstwa. Ci, których było na to nie stać, zostali niestety tzw. wyrobnikami, żyjącymi znacznie biedniej — głównie ze zbieractwa (w okolicznych lasach) oraz służby i pracy dorywczej u tutejszych gospodarzy. Mimo tego materialnego zróżnicowania i dość wyraźnego podziału, wioska była zawsze „bardzo zgrana” i we wszystkich istotnych sprawach, ludzie doskonale się tu rozumieli, i zazwyczaj mówili jednym głosem. Byli to bowiem ludzie szczerzy i prości, o wysokim poczuciu honoru i własnej godności.
Jeszcze do niedawna, zamykanie drzwi przed kimkolwiek, podczas nieobecności domowników, uznawane było jako dziwactwo i wielki nietakt. Można, to było robić, jedynie wtedy, gdy w okolicy kręcili się Cyganie, ale i tak było to zwykle zamknięcie tylko symboliczne, przy pomocy prostego skobelka i patyka. Zresztą Cyganie, ciągnący co roku swymi barwnymi taborami byli, zwłaszcza dla dzieci, nie lada atrakcją, więc mimo ich nieco złodziejskiej natury, przyjmowano ich tu zawsze bardzo życzliwie. Szkoda, że pod tym względem, czasy się tak radykalnie zmieniły i dzisiaj nawet w Łasi, można zobaczyć żelazne sztaby i patentowe zamki.
Inną stałą cechą mieszkańców tej wioski oraz całej okolicy, był tu naturalny, głęboki patriotyzm i silne przywiązanie do tradycji, religii i rodzimej ziemi. Tu nigdy, żadnemu zaborcy ani okupantowi, nie udało się pozyskać ani przychylności, ani zaufania tych prostych ludzi. Mimo ogromnych nacisków nie udało się też na tych terenach utworzyć żadnej Spółdzielni Produkcyjnej, ani żadnego PGRu. Totalnym fiaskiem kończyły się też wszelkie akcje i szkolenia propagandowe. Dobrym przykładem może tu być pewien „słynny popis” jakiegoś, partyjnego prelegenta, podczas obligatoryjnego, wiejskiego szkolenia w strażackiej remizie. Ów prelegent, bardzo się starał, udowodnić, że żadnego Boga nie ma, a ten cały wielki wszechświat i to bogate życie, powstało zupełnie przypadkowo. Tłumaczył to wszystko z dużym zaangażowaniem i bardzo obrazowo, posługując się przy tym dosyć sprytną maszynką. Kręcąc korbką, mieszał on różne naturalne składniki i wywoływał efektowne błyski i grzmoty, które miały ilustrować te pierwotne, kosmiczne procesy. Trzeba przyznać, że ten ciekawy pokaz, zrobił na słuchaczach duże wrażenie, więc prelegent był coraz bardziej pewny siebie i wielce zadowolony. W pewnym momencie wstał jeden ze starszych gospodarzy, podszedł do prelegenta, obejrzał dokładnie tę maszynkę i przenikliwie patrząc prelegentowi w oczy, zadał mu proste pytanie — a kto wtedy kręcił korbą tej wielkiej, kosmicznej maszyny? Prelegent zdębiał, zaczął się jąkać, coś tam wykrzykiwał, żywo machając rękoma, na to ludzie parsknęli głośnym śmiechem i zaczęli bić brawo. Pytanie, może nie było zbyt oryginalne, ale głupkowata mina i reakcja tego kompletnie zaskoczonego prelegenta, była wtedy naprawdę warta obejrzenia.
Nasza wioska, ze względu na swe strategiczne położenie, była niestety bardzo często plądrowana i niszczona przez różne obce wojska. Podania głoszą, że szczególnie dużo napastników, a zwłaszcza Szwedów, pochłonęły pobliskie bagna, które wtedy były doskonałą pułapką — o czym już wcześniej tu wspomniałem. Dzisiaj są tam tylko spokojne i bardzo malownicze łąki, ale kto wie, co się na prawdę pod nimi kryje, zwłaszcza pod głębokimi pokładami torfu.
W Łasi bardzo żywa była też tradycja narodowych powstań. Garnęła się do nich zwłaszcza tutejsza młodzież, a miejscowi chłopi, chętnie udzielali powstańcom wszelakiej pomocy, mimo ostrych, rosyjskich represji. Wiele z okazałych, dawnych sosen w tzw. „Łaskim lesie”, służyło wówczas Moskalom za szubienice, zwłaszcza w obrębie dwu zarośniętych dziś polan, zwanych Stegnami. Pamiętam, jak moja babka, w dzieciństwie pokazywała mi te polany i powtarzając wieści uzyskane niegdyś od swojej matki opowiadała mi różne powstańcze historie. Mieszkańcy naszej wioski, przez wiele lat mieli na karku, kwaterujące tu carskie wojsko i różnych, niebezpiecznych szpiegów. Buntującej się młodzieży groziła śmierć, Sybir albo dosyć często tu stosowane, przymusowe wcielanie do carskiego wojska i to aż na 25 lat.
Mimo tych represji i bezpośredniego, wojskowego dozoru, Łaś bardzo skutecznie opierała się rusyfikacji. Działała tu nawet, dobrze zakonspirowana, polska szkoła, mimo, że jej ewentualne wykrycie, byłoby bardzo tragiczne zarówno dla nauczyciela jak i dla wszystkich jego uczniów.
Po uzyskaniu niepodległości, mieszkańcy Łasi, nadal chętnie pielęgnowali narodowe tradycje. Pogrzeb osiedlonego tu powstańca o nazwisku Bojarski, był w latach trzydziestych wielką patriotyczną manifestacją, z udziałem władz i wojska, przywołującą żywą pamięć tamtych trudnych i chwalebnych dni.
W latach międzywojennych Łaś była bardzo ludną i wesołą wiosko. Tu krzyżowały się często szlaki okolicznej młodzieży i tu prężnie działała własna strażacka orkiestra, którą przez szereg lat prowadził znakomity kapelmistrz z Pułtuska — Stanisław Wiśniewski. Co roku w wakacje przyjeżdżało do Łasi wielu wczasowiczów, głównie z Warszawy. Ulubionym miejscem letnich spotkań ówczesnej młodzieży była piaszczysta skarpa i łąka nad stawem, który wtedy był dużo większy niż dzisiaj, dość głęboki, okrągły i ciekawie położony u stóp pagórkowatego, starego lasu. Nad tym stawem często organizowano wówczas tzw. „majówki”, czyli potańcówki na świeżym powietrzu. Całonocne „tańce pod gwiazdami”, odbywały się zwykle w obrębie odpowiednio przygotowanego koła, udekorowanego wbitymi w ziemię brzózkami oraz rozwieszonym, wokół, rześko pachnącym tatarakiem. Takie sympatyczne majówki, były organizowane tu także w naszych powojennych czasach, mimo, że funkcjonuje też we wsi, normalna, strażacka remiza. Widocznie urok, takiego „tańca pod gwiazdami”, w ciepłe, letnie noce — jest bardziej pociągający i bardziej romantyczny.
Bardzo mocnym atutem mojej wioski była też zawsze — szkoła. W czasach zaborów, było to tylko, jak już wspomniałem, bardzo ryzykowne, tajne nauczanie. Po uzyskaniu niepodległości, nauka nadal odbywała się jeszcze przez kilka lat w domach prywatnych. Ale w 1933 roku oddano do użytku okazały budynek nowej szkoły, który mimo wojny oraz różnych politycznych i ekonomicznych zawirowań, przetrwał do dziś. Tę szkołę, swoimi rękoma, pod fachowym nadzorem, wybudowali z własnej inicjatywy mieszkańcy Łasi oraz trzech innych, okolicznych wiosek: Rostek, Kaptur i Tłuszcza. Stanęła więc ona przy szosie pod lasem, na pograniczu tych czterech wiosek, w odległości 2—3 km. od każdej z nich. Było to rozwiązanie kompromisowe, finansowo bardzo wtedy opłacalne, ale niezbyt wygodne, zarówno dla dzieci jak i dla nauczycieli. Trzeba tu jednak podkreślić, że w tamtych czasach, była to naprawdę jedna z najładniejszych okolicznych szkół, zbudowana społecznie, bardzo szybko i solidnie.
Ta szkoła w Łasi, od samego początku zasłynęła z niezwykle wysokiego poziomu nauczania. Przed wojną, przodującymi nauczycielami było tu małżeństwo Jurczyńskich. Zwłaszcza pani Jurczyńska, która po śmierci swego męża, sprawowała aż do wojny funkcję kierownika tejże szkoły, cieszyła się tu szczególnie wysokim autorytetem i uznaniem zarówno wśród uczniów, jak i dorosłych mieszkańców owych czterech wiosek. Szkoła pełniła wtedy nie tylko funkcje czysto oświatowe, ale była także cennym ośrodkiem wiejskiej kultury. Organizowano w niej liczne przedstawienia, zabawy i występy. Ogromną wagę przywiązywano wówczas do wychowania patriotycznego. Z tego pięknego okresu przetrwało w pamięci uczniów tej szkoły jeszcze wiele ciekawych piosenek i wierszy. Jednym z nich, jest cytowany w tej książce, szczególnie wzruszający wiersz o mogile nieznanego żołnierza. Dostałem go od mojej matki, która bardzo go lubi i często recytuje. Podczas przedwojennej ministerialnej wizytacji, pracę tejże szkoły oceniono bardzo wysoko i na podsumowaniu stwierdzono wówczas, że tylko jedna z warszawskich szkół żydowskich, prezentowała wtedy podobnie wysoki poziom nauczania i podobne zaangażowanie zarówno uczniów jak i nauczycieli.
Podczas okupacji szkołę oczywiście zamknięto, choć ciche nauczanie mimo śmiertelnego zagrożenia trwało we wsi nadal. Wraz z nadejściem frontu, radykalnie zmieniło się przeznaczenie tego mocnego i peryferyjnie położonego budynku. Po wysiedleniu wszystkich mieszkańców z naszej wioski, stał się on bowiem naturalnym schronieniem dla kilku rodzin podczas ciężkich walk i licznych bombardowań na tych strategicznych terenach. Mimo, że cała ta wioska, została doszczętnie zniszczona, budynek szkoły szczęśliwie ocalał i zapewne też ocalił nie jedno ludzkie życie. Chwile wielkiej grozy przeżyli tu kiedyś, ciasno stłoczeni ludzie, kiedy to przez okno wleciał do nich odbezpieczony granat. Jedynie przytomność umysłu i szybki refleks pana Stanisława Lipki uratował wtedy wszystkich przed niechybnym kalectwem lub śmiercią. Zdążył on bowiem do tego furkoczącego granatu gwałtownie doskoczyć i wyrzucić go za okno, gdzie natychmiast się rozerwał. W trakcie najcięższych walk, w szkole tej funkcjonował wojenny szpital. Umieralność rannych była tu chyba bardzo wysoka, gdyż w pobliżu na polu państwa Samorajskich zorganizowano wtedy specjalny, żołnierski cmentarz, dla tych co tu zmarli lub polegli. Jeszcze wiele lat, po zmianie miejsca ich pochówku, na rosnącym tutaj życie można było wyraźnie dostrzec liczne kępy znacznie ciemniejszego i wyższego zboża, ułożone w długie cmentarne szeregi, nieistniejących tu już grobów radzieckich żołnierzy. Wielu natomiast poległych tutaj Niemców, pochowano na sąsiednim polu państwa Pogorzelskich.
Po wojnie nasza szkoła nadal z powodzeniem pełniła swoje funkcje oświatowe i kulturotwórcze. Oprócz zwykłego nauczania, przez kilka lat prowadzono tu także dokształcanie dorosłych, dzięki czemu, ci ludzie którym dzieciństwo i naukę tak brutalnie przerwała wojna, mogli teraz bezpłatnie uzupełniać swoje podstawowe wykształcenie, i to bez względu na wiek, i faktyczny zasób posiadanej wiedzy. Znowu zatroszczono się o bardzo wysoki poziom nauczania. Pierwszym po wojnie nauczycielem i kierownikiem tejże szkoły był pan Ślusarski. Z pośród bardzo wielu pracujących tu po wojnie nauczycieli, w mojej, a jestem przekonany, że nie tylko w mojej wdzięcznej pamięci — pozostaną na zawsze tacy wspaniali ludzie, jak: Władysław Szumiński, Ryszarda Olender, państwo Stanisław i Zofia Paczyńscy, oraz pani Teresa Kamińska i pani Henryka Brdękiewicz. Bylli to naprawdę wspaniali nauczyciele, których zawsze bardzo ciepło wspominam i których we własnej pedagogicznej pracy, starałem się często naśladować.
Zwłaszcza nasz kierownik — Władysław Szumiński był nie lada oryginałem i świetnym matematykiem. Fascynowało go wiele różnych rzeczy, takich jak np: społeczne życie pszczół, oryginalna historia Kurpiowszczyzny czy — groźna i piękna przyroda Syberii. Swymi rozległymi zainteresowaniami oraz ciekawą gawędą, potrafił on też skutecznie zarażać swoich słuchaczy, więc mimo różnych jego dziwactw, bardzo go ceniliśmy, chociaż zawsze stawiał nam wysokie wymagania i serwował znacznie zaniżone stopnie. Oceny te jednak miały wysoką rangę w okolicznych szkołach średnich, gdzie jako matematyk był on bardzo znany i szanowany. Jednym z jego uczniów jest dziś wysoko ceniony nie tylko w Polsce, ale również w świecie, znakomity matematyk — nasz szkolny kolega z sąsiedniej wioski Kaptury — Stanisław Matysiak.
Najbardziej ulubioną nauczycielką w tej szkole, była jednak nasza wychowawczyni — pani Ryszarda Olender. Ją też interesowało niemal wszystko i na każdy temat mogła zawsze nam wiele powiedzieć, co nieco przy tym fantazjując. Robiła z nami bardzo ciekawe wędrówki po okolicy, często z wytrwałym pokonywaniem różnych terenowych przeszkód, co zawsze miało posmak emocjonującej przygody. Myślę, że swoje wciąż żywe zainteresowania survivalem oraz ambitną turystyką kwalifikowaną, zawdzięczam właśnie panu Szumińskiemu i pani Olender. Jestem też przekonany, że to właśnie ona była dla mnie i tylko dla mnie tym pociągającym przykładem wspaniałego nauczyciela, którego chciałem po swojemu naśladować, wybierając taki sam zawód. Tego wyboru nigdy nie żałowałem, więc dzięki jej za to i dzięki tym wszystkim wspaniałym nauczycielom, którzy mnie w tej szkole uczyli, i to nie tylko zwykłych przedmiotów, ale także — życia.
Sympatyczną tradycją tejże szkoły były też powroty do niej — jej dawnych absolwentów — oczywiście w roli nowych nauczycieli. Mogę tu wymienić przynajmniej trzy takie osoby: pani Rutkowska, która przez wiele lat była tu dyrektorem, Sławomir Gos — mój kolega z tej samej klasy (także żywo zainteresowany historią naszej wioski), oraz moja siostra — Irena Jankowska. Myślę, że jest to bardzo wzruszające i piękne, jeśli ma się okazję pracować w tej samej szkole, w której się kiedyś nie tylko uczyło, ale też i nieźle rozrabiało, czyż nie?! Ja też w tej naszej szkole trochę sobie popracowałem, ale niestety tylko we śnie. Był to jednak sen niezwykle ciekawy i barwny, a przy tym kilkakrotnie się powtarzający, więc na pewno, będę go długo pamiętał. Pamiętał też będę bardzo dokładnie owe „wielkie szkolne miłości”, którymi „tak się zadziwiłem, bo po raz pierwszy właśnie, jak w jakiejś pięknej baśni — niezwykłe te odczucia — spotkałem i odkryłem”.
O ile z wielką radością wspominam zawsze tamtą naszą szkołę, o tyle dziś — myślę o niej z głęboką nostalgią i smutkiem. Stoi ona teraz, wystawiona na sprzedaż — zupełnie cicha i pusta. Serce się kroi. Zamknięto ją bowiem z powodu niżu demograficznego, nowej rejonizacji i ponoć „ekonomicznej konieczności”. W najbardziej ucywilizowanych krajach świata, wielkim dydaktycznym marzeniem są takie właśnie małe, przyjazne uczniom szkoły, ale u nas jest odwrotnie — u nas preferuje się koszmarne molochy, gdzie rzetelna pedagogika tak często się dziś ściera z bardzo groźną, szkolną patologią. Jako długoletni wychowawca, nauczyciel i dyrektor poprawczaka, dobrze wiem co to znaczy.
Pisząc bardzo sentymentalnie o swej rodzinnej wiosce — Łasi, jak to już zaznaczyłem na początku, nie silę się na naukowe opracowanie jej bogatej historii. Jest to bowiem zadanie nie dla jej wiernego miłośnika, ale dla obiektywnego i wnikliwego fachowca. Mimo to, zahaczam tu często o szczególnie ciekawe lub dramatyczne dzieje tej ziemi i jej mieszkańców, gdyż bez tego, ta moja spontaniczna gawęda, byłaby zawieszona w jakiejś dziwnej, historycznej próżni.
Oprócz lat pięknych, pomyślnych i ciekawych, moja wioska przeżywała oczywiście, także czasy bardzo trudne, a nawet tragiczne. Takim czasem był tu na pewno okres ostatniej wojny. Niemcy, jak wiadomo, nie lubili takich ludnych i aktywnych wiosek. Wyczuwali w nich przecież stałą tendencje do buntu i bardzo realne zagrożenie.
Już w pierwszych dniach września 1939 r tuż za pierwszymi niemieckimi żołnierzami, którzy próbując zdobyć minimum zaufania, częstowali tutejszych ludzi czekoladą i papierosami — pojawili się wkrótce fanatyczni hitlerowcy w czarnych mundurach, z trupimi czaszkami na czapkach. Ci już nie rzucali papierosów ani niemieckich czekoladek, którymi zresztą i tak demonstracyjnie tu pogardzano, ale ostro zabrali się do totalnej pacyfikacji całej naszej wioski. Wyciągnięto z domów wszystkich mężczyzn i umieszczono ich stodole miejscowego gospodarza, pana Franciszka Lisieskiego. Cały ten budynek obłożono słomą i przygotowano duży zapas benzyny. Niektórzy ludzie, jak np. mój dziadek — Stanisław Kajma, czy pani Krzynowa, znali dosyć dobrze język niemiecki, więc na podstawie podsłuchanych rozmów, oraz tych wyraźnie widocznych przygotowań, szybko się zorientowali, że Niemcy postanowili spalić całą wieś, wraz z wszystkim mężczyznami, uwięzionymi w stodole, a kobiety i dzieci, zamierzają przymusowo wysiedlić. Miała to być krwawa zemsta, za dwóch niemieckich żołnierzy, których ponoć ktoś zasztyletował w pobliskim lesie. Mężczyźni tylko cicho się modlili, czekając na niechybną śmierć w płomieniach, ale kobiety były tym wszystkim bardzo zszokowane i przerażone, więc głośno rozpaczały i prosiły Niemców o zaniechanie tej okrutnej zbrodni. Jednak ani ich głośny płacz ani błagalne prośby, nie robiły na Niemcach żadnego wrażenia. Wydawało się, że wszystko jest już przesądzone i wkrótce dojdzie tu do ogromnej tragedii. A jednak… a jednak w ostatniej chwili, z niewyjaśnionych do końca przyczyn, odwołano tą krwawą akcję. Podobno nagle zjawił się tu jakiś wysokiej rangi niemiecki oficer, który podczas pierwszej wojny był tu ranny i zapamiętał, że wówczas ludzie z tej właśnie wioski udzielili mu życzliwej pomocy. To on według tej wielce prawdopodobnej wersji odwołał ów straszny rozkaz i ocalił życie uwięzionych ludzi. Zginął wtedy tylko jeden człowiek — miejscowy wójt — Stanisław Gos, którego Niemcy schwytali na polu i wkrótce rozstrzelali w pobliskich olszynach. Jako czynny niegdyś żołnierz, przeżył on szczęśliwie pierwszą wojnę, niemiecką niewolę, a także wojnę polsko — bolszewicką, a zginął nieopodal własnego domu, w swej rodzinnej wiosce, w której był kiedyś sołtysem. Po zabiciu wójta i tym zaskakującym odwołaniu akcji pacyfikacyjnej, uwolniono kilku starszych ludzi, a resztę wywieziono do Prus na tzw. przymusowe roboty.
Mimo tego porażającego przeżycia w pierwszych dniach wojny i takiej ostrej akcji profilaktycznej, wielu mieszkańców Łasi szybko zaangażowało się jednak w działalność konspiracyjną. Wkrótce powstała na tym terenie ściśle tajna placówka AK, która weszła w skład kompanii „Czarnego” z pobliskiego Chrzanowa. Akowcy ci brali m.in. udział w brawurowej akcji uwolnienia z niemieckiego aresztu w Szelkowie — komendanta obwodu AK Maków Maz. — Aleksandra Piasecznego. Prowadzono też różne akcje sabotażowe i dywersyjne. Tutaj jak zawsze, mocno wierzono w ostateczne zwycięstwo. Mimo ciągłego zagrożenia, częstych kontroli, licznych egzekucji i aresztowań, mimo narzuconej godziny policyjnej, większość młodzieży cały czas próbowała się często spotykać, trzymać się razem i żyć odważnie swoim własnym, młodzieńczym życiem. To było naprawdę imponujące.
Dla stacjonujących w pobliskim Rzewniu żandarmów, dużym problemem były częste ich wyjazdy do Makowa. Musieli bowiem jechać przez duży las, więc panicznie bali się partyzantów. Postanowili więc zbudować nową drogę, która by przebiegała odkrytym terenem przez dobrze kontrolowane wioski oraz znacznie już osuszone bagna.
Ta tzw. „Rzewieńska droga”, to prawdziwa Kalwaria okolicznych Żydów. Budowali ją oni w strasznych warunkach, pod ogromną presją brutalnych ciosów i śmiertelnych strzałów hitlerowskich zbirów. Dochodziło tu często do ciężkich wypadków i okaleczeń. Wówczas Niemcy albo niezwłocznie dobijali takich pechowców, albo kazali zakopywać ich żywcem, na oczach ich własnych rodzin i współtowarzyszy. Miejscowa ludność, bardzo głęboko przeżywała ten żydowski, wielki dramat i na różne sposoby próbowała pomagać tym wciąż gnębionym nieszczęśnikom. Było to jednak niesłychanie trudne, bo każdemu, kto im podał nawet kromkę chleba, albo szklankę wody, groziły tortury, wysyłka do obozu lub śmierć. Zresztą i Polaków Niemcy traktowali tu bardzo okrutnie. Jednego z najzdolniejszych młodzieńców z naszej wioski — Witolda Wasilewskiego, zamordowano gdzieś na przymusowych robotach, a jego bardzo cichego i spokojnego brata — Henryka, żandarmi dosłownie zatłukli kijami we własnej zagrodzie, na oczach jego matki. Za co? — Za nic — byli po prostu pijani i zrobili sobie taką bestialską zabawę. Niemcy wywieźli też do katowni w Ostrołęce pana Romana Kuchtę razem z dwoma jego synami, gdzie ich wkrótce bestialsko zamordowano. Była to bardzo biedna rodzina, więc czasem po kryjomu, ich ojciec polował na zające, a to już wystarczyło, aby wszystkich skazać na tortury i śmierć. Panem życia i śmierci był wówczas w Ostrołęce zagorzały hitlerowiec — niejaki Boger. Dał się on później poznać, jako jeden z największych katów Oświęcimia. Jego pomysłem były m.in. tzw. huśtawki Bogera oraz wiele innych, wyrafinowanych narzędzi tortur.
Stacjonujący w Rzewniu żandarmi byli naprawdę bardzo nikczemni i okrutni. Wielu ludzi utraciło przez nich zdrowie lub życie. Dotyczy to także mojej rodziny. Mordowali nawet zupełnie niewinne dzieci, często na oczach ich rodziców. Co i rusz ginęli tu ludzie, a to za kontakt z Żydami, a to za zabicie świniaka, a to za naruszenie godziny policyjnej, albo… za nic — zabijali bowiem także dla wprawy albo dla zabawy. Po prostu — tacy oni byli — bestie, nie ludzie. Jeszcze dziś, po tak wielu latach, dobrze się tu pamięta różne ich zbrodnie, oraz złowrogie nazwiska, takie jak: Klump, Copa, Chrost, Kraszewski, Cymek, Kosko, czy — komendant, którego prawdziwego nazwiska chyba nikt, nigdy tu nie znał.
Zdarzały się jednak czasem zasługujące na uwagę wyjątki. Przez pewien, krótki czas stacjonował w Rzewniu żandarm, o nazwisku Zimerman. Mimo, że był on przecież Niemcem i okupantem, to ponoć w przeciwieństwie do innych żandarmów, ujawniał często ludzkie uczucia i miał miękkie serce. Nie zrobił tu nikomu żadnej krzywdy i nikogo nie wydał swoim zwyrodniałym kolegom. Oczywiście, nie podobało się to jego zwierzchnikom i wkrótce odesłano go na front wschodni. Nie wiadomo czy przeżył, ale wyjeżdżając na tą niebezpieczną służbę, ze łzami w oczach żegnał się z Polakami, życząc sobie i im szybkiego zakończenia tej strasznej wojny, która, jak mówił — nikomu nie jest potrzebna. Myślę, że o takich ludziach też powinniśmy pamiętać, nawet jeśli formalnie byli naszymi wrogami. Szkoda, że takich właśnie Niemców było wtedy tak niewielu.
Pod koniec wojny w latach 1944 — 1945, zarówno w samej Łasi jak i całej tej okolicy toczyły się bardzo ciężkie walki. Rosjanie gwałtownie nacierali z tzw. Przyczółka Różańskiego, położonego w dużym zakolu Narwi w okolicach wsi Brzuze i Drozdowo. Mieli do pokonania rozległą płaską dolinę, narażoną na dogodne bombardowania i ostry artyleryjski ostrzał z dobrze umocnionych lesistych wzgórz, wioski Łaś i Chrzanowo. W tej sytuacji, bój był tu bardzo zażarty i krwawy (szczególnie w dniach 10–11–12 października 1944r), a nasza wioska kilkakrotnie przechodziła z rąk do rąk. W trakcie tych walk i bezpośrednio po nich Łaś została doszczętnie zniszczona. Wszystko czego jeszcze nie strawił ogień lub bomby, zostało wkrótce rozebrane i wywiezione do lasu, na budowę wojennych dróg, schronów i bunkrów.
Ocalał jedynie solidny budynek, peryferyjnie położonej szkoły i jedna wiejska chałupa państwa Górków, usytułowana za tzw. Dunajem. Zniszczono też wielowiekowy, piękny las, który był cenną ozdobą tej wioski i częstym schronieniem dla jej dawnych mieszkańców i powstańców. Po wycięciu dorodnych drzew, jego liczne wzgórza, zamieniono na stanowiska ogniowe. Wykopano tu wiele strzeleckich i czołgowych rowów, urządzono bardzo liczne schrony i ziemianki, po których wyraźne ślady są dobrze widoczne jeszcze dziś.
Miejscowa ludność, kryła się przed licznymi bombardowaniami, najpierw w szczerym polu, w doraźnie przygotowanych rowach i ziemiankach. Kilka rodzin, które za radą mojego dziadka (czynnego żołnierza z pierwszej wojny), schroniły się w takich, prowizorycznych ziemiankach, sprytnie usytuowanych na moim rodzinnym polu, w tzw. obiedżni — szczęśliwie przeżyły te pierwsze naloty i silne bombardowania. Z pośród innych mieszkańców naszej wioski, chroniących się wtedy w niewielkich zagajnikach na tzw. Odpadach, niestety kilka osób tragicznie zginęło. Potem wszystkich przymusowo wysiedlono i następne walki i naloty nasi mieszkańcy przeżywali już w bardzo różnych stronach — większość — w okolicy Wąskiego Lasu, Makowa i Chilin. Po powrocie z tzw. „dziadówki”, czyli ucieczki lub przymusowego wysiedlenia, zastali tu oni widok, którego długo nie mogli zapomnieć. Wszystko było doszczętnie zrujnowane i spalone. Trupy leżały na podwórkach i polach, jak snopy przy żniwach. Wszędzie groziły śmiercią liczne miny i niewypały. Nie było gdzie mieszkać, nie było co jeść, ani nawet co pić, bo studnie też były zniszczone. Zapanowała więc tu po wojnie najpierw ogromna rozpacz i przerażenie, a potem wielka bieda. Bardzo szybko, po pierwszym szoku, pojawiła się też nieugięta wola przetrwania. Wytężoną pracą, z nadzieją i wiarą, dosyć szybko odbudowano tą jedną z najbardziej zniszczonych, mazowieckich wiosek. Dziś jest ona znowu bardzo piękna i pełna życia, a ludzie jak dawniej — bardzo ją sobie cenią i szczerze kochają.
Nasza wioska, choć nadal ciekawa i piękna, to jednak jest już zupełnie inna niż ta, którą tak żywo jeszcze pamiętam. Nie słychać już tu, charakterystycznego podczas żniw, szczeku kos, nie widać pięknie powiązanych snopów, mało gdzie stawia się jeszcze tzw. dziesiątki. Na polach nie spotyka się już koni, a we wsi, nie słychać wesołych śpiewów młodzieży. Podczas wykopek, nie widać dużych wiejskich grup, wspólnie pracujących zbieraczy. Zanikła też, tak cenna kiedyś sąsiedzka pomoc i radosne, wspólne ucztowanie po skończonej pracy. Radykalnie zmieniły się też nasze, wciąż piękne łąki. Nie kopie się już torfu i nie układa się z niego czarnych kopczyków. Inaczej wyglądają sianokosy. Dzieci nie wypasają już krów i nie bawią się przy tym w różne wspólne zabawy i gry. A przecież ta tzw. pasionka, była kiedyś taka przyjemna, pożyteczna i piękna. „Pilnując” te owce i krowy, biegało się po wszystkich pastwiskach, odwiedzało koleżanki i kolegów z całej naszej i nie tylko naszej wioski, piekło się ziemniaki, zbierało grzyby i jagody, a w torfowych stawach oprócz wesołej kąpieli, na prymitywne wędki łowiło się małe karaski i dorodne szczupaki. Czasem na tych łąkach czytano też różne książki i odrabiano zadane lekcje. To tam na bielach, od starych ludzi, którzy tam także pasali swoje owce i krowy, uczyliśmy się wielu cennych rzeczy, w tym także rodzimej historii. Przy wspólnych ogniskach, z wielkim zaciekawieniem słuchaliśmy często ciekawych wspomnień i opowiadań m.in. o Piłsudskim, o „bolszewickiej wojnie, o Armii Krajowej, o Sikorskim, o Andersie itp., a były to przecież w tamtych komunistycznych czasach, tematy programowo pomijane lub wręcz zakazane.
Jakże inaczej wyglądały też ówczesne zimy. Wciągu dnia, nasze liczne pagórki — tętniły intensywnym życiem. Dzieci zwykle, aż do późnego wieczora, zjeżdżały na własnoręcznie robionych sankach, na kiju, lub na rozmaitych, innych wynalazkach. Na stawie robiono tzw. krętawkę i szlifowano butami, różnej długości ślizgawki. Tylko nieliczni mieli wtedy prawdziwe łyżwy lub narty. Ja akurat miałem, więc mogłem na tych starych, niemieckich nartach — robić różne dzikie zjazdy i „wygłupy”, i zachęcać do tego także swoich kolegów. Ta narciarska pasja, została mi do dziś.
Bardzo ciekawe i to dla wszystkich, były też te długie, zimowe wieczory. Ludzie z całej wsi schodzili się wtedy do kilku, tradycyjnie już jakoś ustalonych kilku domów i spędzali tam czas bardzo aktywnie i wesoło. Grano np. w warcaby, w szachy lub w karty, czasem tylko dla zabawy w tzw. „woza”, ale też dosyć często „rżnięto” w karty hazardowo, czyli na pieniądze — namiętnie grając m.in. w „oczko”, w „tysiąca” lub w „beta”. Kobiety zwykle „robiły wtedy swetry na drutach i przy tym mocno plotkowały”, a nieraz też wspólnie kroiły kapustę lub darły pierze. Podczas takich wspólnych, sąsiedzkich wieczorów często także śpiewano, żartowano i opowiadano różne dziwaczne historie, najczęściej o duchach lub wojnie. Pilnie też słuchano radia, zwłaszcza „Głosu Ameryki”, Radia Londyn i „Wolnej Europy”. Bardzo cennym zwyczajem, było też sąsiedzkie, głośne czytanie wypożyczanych książek, początkowo przy naftowej lampie, a potem już przy świetle elektrycznej żarówki (najczęściej tylko jednej i to małej mocy). We wsi działały wówczas dwie biblioteki: jedna — szkolna, z licznymi książkami nie tylko dla dzieci, ale także dla dorosłych i druga — z tzw. ruchomym księgozbiorem, będąca filią biblioteki gminnej. Tą pierwszą prowadzili oczywiście nasi nauczyciele, a tą drugą — przez wiele lat — obsługiwała pani Górczyna. Systematycznie naszą wioskę odwiedzało też objazdowe kino. W późniejszych latach w Łasi powstała także klubokawiarnia, która obok szkoły, „Ochotniczej Straży Pożarnej” i bardzo prężnego „Koła Wiejskich Gospodyń”, stała się kolejnym czynnikiem silnie integrującym lokalną społeczność. Prowadziła ją przez szereg lat pani Marianna Stworzyjanek. Często w zimie — w tzw. „białym karnawale”, a także w innych porach roku, poza okresem postu, organizowano w naszej remizie, zarobkowe zabawy taneczne, nieraz z jakimś ciekawym przedstawieniem albo zarobkową loterią. Cały dochód z takich imprez, był zawsze skrupulatnie rozliczany i przeznaczano go zwykle na jakieś konkretne, wiejskie potrzeby.
Niezwykłym autorytetem cieszył się tu oczywiście Kościół i miejscowi księża. Zwłaszcza ksiądz — Romuald Biedrzycki, zyskał tu ogromną popularność. O jego niezwykłej sile — krążyły legendy. Sam widziałem, jak kiedyś na odpuście, widząc, że milicjanci nie radzą sobie z chuliganami, wziął od jednego z nich milicyjną pałkę i bardzo szybko i sprawnie zaprowadził porządek. Ci wyrośnięci osobnicy widząc, że ten ksiądz w sutannie, wcale nie żartuje, tylko tłucze ich po plecach całkiem solidnie, szybko spuścili z tonu i zaczęli po prostu uciekać. Ksiądz potem tylko dobrodusznie się uśmiechnął, pomachał im na pożegnanie ręką i oddał pałkę zdumionym milicjantom. Ksiądz Biedrzycki miał też niezwykłe poczucie humoru i robił często różne kawały, także swym kolegom księżom. Jego proste lecz bardzo emocjonalne kazania i nauki były dla nas wszystkich doskonałą szkołą charakterów, więc nasza wioska jak i cała szelkowska parafia, bardzo wiele mu zawdzięcza.
Łaś z dawien dawna, miała też swoich wielkich oryginałów. Warto tu wspomnieć przynajmniej jednego z nich, niejakiego -„Wuja Marcyjanaka”. Był to bardzo sympatyczny dziwak, którego dobrze znała cała okolica. Pochodził z bogatej rodziny, ale szybko wyzbył się swojego majątku. Żył bardzo prosto, a nawet biednie. Nosił kolczyki (w tamtych czasach był to prawdziwy ewenement), staromodny kapelusz i często zakładał kolorowe sukienki. Był zawsze wesoły i życzliwie uśmiechnięty. Wciąż wędrował z wioski do wioski lub beztrosko sobie spacerował po polach i lesie. Niczym Święty Franciszek, z całą przyrodą był za pan brat. Przed nim ponoć także, ani ptaki, ani zające wcale nie uciekały. Mimo sędziwego wieku, nigdy nie okazywał zmęczenia, sypiał często pod gołym niebem, nie bał się chłodu ani upałów, jadał bardzo skromnie i nigdy na nic, ani na nikogo nie narzekał. Miał doskonałą pamięć. Lubił opowiadać przeróżne anegdoty, a przy tym zawsze sobie trochę „pokiepkował” (pożartował). Potrafił też wykonywać rozmaite, fachowe prace i przy tym nigdy się nie spieszył. Jego ulubionym zajęciem było tzw. czyszczenie studni. Potrafił się wtedy tak sprytnie schować, za niebezpiecznie popękane i dziurawe kręgi, że wcale nie było go widać. Trzeba było wówczas długo i bardzo grzecznie go prosić, aby z tej betonowej kryjówki wreszcie wylazł i nie przedłużał tego „swojego cudu”. Miał on bardzo wysokie poczucie honoru. Pracował najczęściej zupełnie za darmo i przyjmował jedynie takie datki w naturze, które mogłyby się ewentualnie przydać w kościele, który w swoich marzeniach, całe życie budował. Ludzie traktowali go z humorem i dużą życzliwością. Był to człowiek legenda. Wszyscy nazywali go tu wujem. Nikt, nigdy nie był pewny i nikt, nigdy się nie dowiedział, czy ten oryginalny wędrowiec był po prostu psychicznie chory, czy też może był aż tak mądry, że w tych zagonionych, niespokojnych czasach, potrafił znaleźć swój własny, znacznie ciekawszy, zdrowszy i spokojniejszy sposób na życie.
Nawet najpiękniejsza wioska byłaby jednak szara i smutna, bez aktywnej i pełnej zapału młodzieży. Mimo powojennej biedy oraz licznych wyjazdów na tzw. „lekki chleb” do miasta, aktywnych młodych ludzi nigdy tu nie brakowało. Różne spotkania i wiejskie zabawy, chociaż czasem kończyły się zwykłą bijatyką, były dla wszystkich ciekawą atrakcją i okazją do poznawania wciąż nowych koleżanek i kolegów, czasem nawet z bardzo odległych terenów. Większość naszej młodzieży uczęszczała wówczas do różnych szkół, ale w ferie, wakacje, niedziele i święta, znowu wszyscy byli razem. Znów było głośno, przyjemnie i wesoło. A teraz? Nie wiem — nie jestem już młody, ale myślę, że telewizja i komputer zrobiły swoje, ale przecież zawsze można coś ciekawego wymyślić, zawsze coś zorganizować i utworzyć wspaniałą, młodzieżową lub sąsiedzką wspólnotę. Bardzo na to liczę i szczerze tego naszej wiosce życzę.
A miłość? To — najpiękniejsze, z ludzkich uczuć — oczywiście jest i była ona tutaj zawsze! Nie przygaszała jej bieda, nie hamowały zabory, nie tłumiła wojna. Dziś także nie zastąpi jej żadna polityka, ani żaden komputer, czy Internet. Ludzie zawsze się kochają i wciąż wspominają swoje młode lata. Takich pięknych wspomnień, słucham zawsze z podziwem i nostalgią. Każda prawdziwa miłość jakoś człowieka uszlachetnia i coś ciepłego zostawia w sercu na całe życie. Skoro jest to tylko bardzo subiektywna i sentymentalna gawęda, to myślę, że i w tym ciekawym temacie, mogę sobie pozwolić na pewne, dość osobiste akcenty. Kiedyś jedna z moich, szkolnych sympatii — Stasia, powiedziała mi, że „miłość jest wdzięcznością za szczęście’. Pięknie i bardzo trafnie powiedziane! Rzeczywiście — każdej z kochanych niegdyś dziewcząt — miałem zawsze tak wiele do zawdzięczenia. Zresztą, nadal jestem im bardzo wdzięczny za wszelkie wspaniałe przeżycia, za miłe wspomnienia, za młodzieńcze fascynacje, za marzenia oraz za każdą piękną, wspólnie spędzoną chwilę. Do tej refleksji zapewne jeszcze powrócę, przy okazji kilku swoich wierszy, napisanych lub zainspirowanych właśnie tu — na ojczystej ziemi. Są one bowiem, takim właśnie bardzo sentymentalnym przejawem wdzięczności za to, że mogłem tu kiedyś mieszkać, pracować, bawić się i uczyć, a także… kochać te sympatyczne dziewczyny, których „imiona wyryte w sercu — ciągle tam są”.
Najbliższą mi osobą, mocno związaną z tą ojczystą ziemią — jest jednak i zawsze będzie — moja kochana żona — Jadzia! Za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżam, ta moja miłość do własnej żony — jak gdyby na nowo zakwita i wzrasta; ożywia najpiękniejsze wspomnienia i rodzi wciąż nowe wiersze. Dlaczego? Bo w Jadzi zakochałem się w wówczas, kiedy była ona gościem naszego domu, czyli właśnie tu — w Łasi.
Podania i legendy
Zarówno sama wioska, jak i najbliższe jej okolice, słyną z bogatych skarbów ludowej kultury, jakimi są oryginalne podania i ciekawe legendy. Wiele z nich już zapomniano, z niektórych pozostały jedynie fragmenty, umierają bowiem starzy ludzie, a wraz z nimi umierają też podania i legendy. Z dużym zamiłowaniem gromadził je kiedyś, długoletni kierownik miejscowej szkoły — Władysław Szumiński. Wraz z jego śmiercią i odejściem tych, których on dobrze znał i chętnie słuchał — odeszła pewna epoka, której przywołać się już nie da. Niektóre jednak podania i legendy mimo pędzącego czasu, w ludzkiej pamięci jakoś przetrwały i można je tu przynajmniej zasygnalizować lub przypomnieć. Oto kilka z nich:
1) O dziadku, który wciąż łaził i łaził tu po tej naszej gościnnej wiosce, wcale nie wiedząc gdzie jest, gdyż na pytanie, jaka to wioska, każdy mu odpowiadał: „Łaś dziadku — Łaś”.
2) O brodatym łosiu — leśnym królu tych ziem. Od niego, czyli faktycznie od łosia, pochodzi zresztą nazwa tej wioski. Na starych mapach — rzeczywiście widnieje tu nazwa — Łoś. Według innych danych, jej nazwa pochodzi jednak od płynącej tu niegdyś rzeki o nazwie — Łasa lub Łaś
3) O niedyskretnej babie, która kiedyś nieostrożnie „wypaplała”, gdzie znajdują się, odkryte przez jej męża, duże pokłady soli. (ponoć w lesie, niedaleko stawu). Być może, chodziło tu o jakiś rzeczywisty, wojenny lub powstańczy magazyn, tego bardzo cennego wówczas produktu.
4) O „diabelskich biesiadach”, niegdyś systematycznie urządzanych przez ludzi, którzy zaprzedali swoją duszę diabłu. Jeden z takich biesiadników, miał tu podobno piękną karetę na złotych kołach. Pędząc kiedyś tą karetą z tzw. „Abramskiej Góry”, zgubił w bagnie te złote koła. Miejscowi ludzie, mimo usilnych poszukiwań, nigdy nie znaleźli tych cennych kół, ale przy okazji odkryli tu bardzo bogate złoża torfu, który przez długie lata służył im za opał.
5) O „czarcim źródle”, które w lesie za stawem wytrysnęło nagle i niespodziewanie, i to z taką siłą, że zagroziło szybkim zalaniem niżej położonych wiosek. Tylko dużym, zbiorowym wysiłkiem, udało się to źródło zatamować. Dziś, nikłym śladem tamtego, obfitego strumienia, płynie jedynie okresowy i bardzo wąski tzw. Dunaj.
6) O Stegnach, w których psotne duchy urządzają takie harce, że aż łamią się drzewa i „ziemia trajkoce”. Samotny, nocny spacer po owych Stegnach, był niegdyś bardzo cenionym dowodem kawalerskiej fantazji i wielkiej odwagi. Te Stegna, mają też inną, ponurą sławę, gdyż na rosnących tam niegdyś okazałych sosnach, Moskale wieszali schwytanych powstańców oraz tych, którzy ich wspomagali.
7) O słynnych „krzyżówkach”, gdzie „coś nosi”. Jakaś dziwna siła porywa czasem, przechodzącego tam w nocy człowieka i wielkim rozmachem rzuca go w las, albo na ziemię
(sam również doświadczyłem tam kiedyś coś podobnego i nie potrafię tego zrozumieć ani racjonalnie wytłumaczyć). Zdarza się również i tak, że w tym upiornym miejscu samoczynnie gaśnie każde światło — elektryczne też. Na tych leśnych „krzyżówkach”, ponoć Kozacy, rozerwali kiedyś bronami kilku powstańców, stąd ich taka — ponura sława.
8) O stawie, w którym raz do roku woda się gotuje, a ze stawu wybiegają wtedy jakieś, śmiejące się ludzkim głosem, kare konie. Jeśli komuś, uda się wówczas dosiąść takiego rumaka, ma on zapewnione ogromne powodzenie u kobiet, wielkie pieniądze i sławę. Samotny nocleg nad stawem był tu z dawien dawna, nie lada wyczynem.
9) O „Krypie”, tj. jednym z pobliskich tu lasów, gdzie jest ukryta jakaś głęboka, tajemnicza studnia (zwana właśnie krypą), wypełniona wielkimi skarbami, których pilnują jacyś, dziwni zieloni ludzie. Czyżby — ufoludki?
10) O „Łysej Górze” pod Chrzanowem, na której wiadomo — ucztują często diabły i czarownice, a także różne „zmory” i „wilkołaki”.
11) O tzw. „Wilczym Dole”, znajdującym się w lesie, też pod Chrzanowem. Można tam czasem spotkać taką mgłę, która do złudzenia przypomina jezioro. Po tej gęstej mgle, jak po jeziorze, pływa wtedy jakaś mała łódka z piękną dziewczyną. Towarzyszą jej dwa duże wilki. Dziewczyna, każdego spotkanego tu wędrowca, bardzo ponętnie zaprasza do tej swojej łodzi. Kto się nie oprze jej wdziękom i urodzie, ten już nigdy stamtąd nie wraca — ginie w mocnych objęciach owej mgły i dziewczyny… a może tylko zamienia się w bardzo uległego jej wilka?
12) O królewskich rycerzach, zamienionych w dęby, które teraz dostojnie sobie stoją wokół kaplicy św. Rozalii i tylko czasem wdają się w pogawędkę, z pojawiającym się tam duchem, niesfornego pustelnika. Te dorodne dęby liczą sobie już ponad 800 lat (42 pomniki przyrody). Wiele z nich jest dziś schowanych w trudnym do pokonania gęstym lesie, w pobliżu kaplicy, ale jeśli chce się posłuchać, o czym rozmawiają ci „królewscy rycerze” z mieszkającym tu niegdyś pustelnikiem, to chyba warto je odszukać i to najlepiej — o 12.00 w nocy.
13) O „czworonożnym diable”, który według ludowego opisu, do złudzenia przypomina tura. Co ciekawe — to podanie wcale nie jest jakoś bardzo archaiczne, czy zbyt fantazyjne, więc może tury na tym odludnym, puszczańskim terenie — przetrwały znacznie dłużej niż ten ostatni z Puszczy Jaktorowskiej, upolowany w 1627 roku?
Propozycje wycieczek
Pobliskie okolice wioski Łaś, są na tyle ciekawe i piękne, że byłoby wielkim grzechem, zaniechanie ich lepszego poznania. Tu chcę tylko krótko wymienić kilka przyrodniczych i historycznych atrakcji (niektóre miejscowości, takie jak Święta Rozalia, Różan, Maków, Pułtusk i Ostrołęka są znacznie szerzej opisane w dalszych rozdziałach tej książki):
1) „Święta Rozalia” i otaczający ją piękny las zwany „Krasieniakiem”. Jest to bardzo słynne miejsce odpustowe, mocno związane z sycylijską księżniczką — Rozalią, a także z magnackim rodem — Krasińskich. Rosną tam m.in. wspaniałe i jedyne w swoim rodzaju pomniki przyrody — piękne lipy i dorodne, prawie tysiącletnie dęby (42 monumentalne pomniki przyrody, o obwodach dochodzących nawet do 10m). Na tych terenach w roku 1868 miało miejsce bardzo niezwykłe, kosmiczne zjawisko. Spadł tu tzw. „kamienny deszcz”, a wiec ok. 70 tysięcy meteorytów, wywołując wśród naukowców wielki podziw, a wśród miejscowych ludzi — ogromne przerażenie. Wiele tych kosmicznych gości, leży tu w ziemi do dziś. O tym ciekawym Sanktuarium i tym niezwykłym kamiennym deszczu, zwanym „Pułtuskim meteorytem” postaram się nieco szerzej napisać w dodatkowych rozdziałach.
2) Różan — bardzo ciekawe i niezwykle malowniczo położone miasteczko. Są tam m.in. interesujące carskie forty, w których niemal do ostatniego naboju broniła się w 1939 roku, niewielka polska załoga. Jest też tu stary, zbudowany przez wynajętych Krzyżaków kościół i zabytkowy rynek, a w pobliżu Różana, znajdują się jedne z najgłębszych i najładniejszych na Mazowszu wąwozów. Wyżłobiły je tu kiedyś polodowcowe strumienie i tylko jeden z nich jest sztucznie wykopany, przez sprowadzonych z za Uralu — Kałmuków.
3) Pułtusk — zwany Wenecją Mazowsza. Jest to piękne miasto, z cennymi zabytkami, najdłuższym rynkiem w Europie oraz prężnie działającą uczelnią i szeroko znanym w świecie „Domem Polonii”. W Pułtusku bardzo aktywnie działała też kiedyś filia Akademii Krakowskiej, w której wykładał m.in. znakomity kaznodzieja i wielki patriota — ks. Piotr Skarga oraz słynny biblista ks. Wujek. Tu też mieszkał i pobierał nauki, znany pisarz i bibliofil — Wiktor Gomulicki — autor bardzo popularnej, szkolnej lektury — „Wspomnienia niebieskiego mundurka”.
4) Wąski Las — piękny mieszany drzewostan, z wyjątkowym Miejscem Pamięci. Znajduje się tu bowiem zbiorowa mogiła 500 kalek, bestialsko, przez Niemców pomordowanych, a wcześniej podstępnie zwabionych, pod perfidnym pretekstem — udzielenia im finansowej i lekarskiej pomocy.
5) Rzeki: Narew i Orzyc — z licznymi rozlewiskami i starorzeczami, płynące tu po przez malownicze łąki i lasy.
6) Wszystkie wioski — duże i małe, położone w tym uroczym zakolu Narwi, a zwłaszcza te niżej wymienione.
7) Szelków. Jest to stara wieś kościelna (notowana już w r.1247). Parafia istnieje tu od 1402r. Ta duża, gminna wioska jest bardzo malowniczo położona nad rzeką Orzyc. Posiada ciekawy architektonicznie kościół oraz szeroko znany dom rekolekcyjny. Na starym cmentarzu odsłonięto niedawno pomnik, poświęcony poległym tu żołnierzom, a w szczególności kilku saperom, którzy zginęli podczas rozminowywania tych mocno zniszczonych wojną terenów. Opodal szkoły znajduje się natomiast bratnia mogiłą z okresu wojny polsko — bolszewickiej.
Chcę też to dodać, że przy miejscowym Domu Kultury, prężnie działa amatorski teatr, prowadzony przez moją dawną nauczycielkę — Panią Henrykę Brdękiewicz.
8) Rzewnie. To bardzo stara osada (notowana już w 1426r), której nazwa pochodzi od istniejącego tu dawniej wielkiego, sosnowego lasu. Znajduje się tu obecnie Urząd Gminny i Parafia ze skromnym, lecz pięknym kościółkiem, wybudowanym dzięki wielkiemu zaangażowaniu tutejszej ludności oraz determinacji księdza Jakubiaka, w czasach wojującej komuny. Podczas ostatniej wojny w Rzewniu była siedziba niemieckiej żandarmerii, o bardzo ponurej sławie, o czym już wspominałem. W czasach średniowiecznych w pobliżu tej wioski było spore jezioro o nazwie Kadzielnik i tu także przepływała rzeka Łaś.
9) Napiórki — znajduje się tu niedawno odsłonięty pomnik, poświęcony zestrzelonym tu 6.09.1939r. polskim lotnikom. Była to załoga słynnego samolotu „Karaś” z 51 eskadry rozpoznawczej SGO „Narew”. Jeden z tych pilotów przeżył, lądując na spadochronie. Niemcy po krótkim przesłuchaniu, oddali mu wojskowe honory i pogratulowali bohaterskiej walki (naocznym świadkiem tego wydarzenia był m.in. mój ojciec i kliku jego kolegów). Ten bohaterski lotnik, szczęśliwie przetrwał niemiecką niewolę i po wojnie tu powrócił, aby oddać cześć swoim poległym kolegom, których pochowano w pobliskim Różanie.
10) Brzuze — z bardzo dużą żwirownią. W pożwirowych wyrobiskach, są tam dziś głębokie i rozległe stawy, z bardzo czystą wodą i świetnymi miejscami do wędkowania i kąpieli. Podczas kopania żwiru, zupełnie przypadkiem, odkryto tam olbrzymi kieł mamuta. Przeleżał on tu spokojnie ponad 10 tysięcy lat, a obecnie znajduje się on w Muzeum Ziemi w Warszawie, podobnie jak i kilka wyżej wspomnianych meteorytów. Te dwa oryginalne znaleziska — tzw. meteoryt pułtuski i kieł mamuta, pozwalają nam poniekąd, odbyć wspaniałą intelektualna wycieczkę nie tylko po tej interesującej okolicy, ale także — w kosmiczną przestrzeń i w bardzo odległe czasy. Czyż nie?!
II. Święta Rozalia
Niewątpliwie jedną z najciekawszych atrakcji omawianego Pogranicza Kurpiowszczyzny jest Sanktuarium Świętej Rozalii, znajdujące się w miejscowości o tej samej nazwie, malowniczo usytuowane na rozległej leśnej polanie parafii Szelków. Odbywające się tu w dniach 3 i 4 września coroczne odpusty gromadzą od dawien dawna liczne tłumy pielgrzymów z całej okolicy a także z różnych, czasem bardzo odległych stron naszego kraju. Początki tego wciąż żywego tu kultu sycylijskiej księżniczki z XII wieku — Świętej Rozalii — giną gdzieś w pomroce dziejów i dzisiaj nie ma już chyba żadnych szans, aby go precyzyjnie zlokalizować w czasie i bardziej dokładnie wyjaśnić. Takie wyraziste i trwałe kulty nie powstają jak wiadomo z dnia na dzień i mają zwykle za sobą jakąś długą, i ciekawą historię, ale w tym przypadku żadnych starych dokumentów, ani innych źródeł pisanych, na ten temat nigdzie nie ma i faktyczna geneza owego kultu na tych terenach pozostanie chyba już na zawsze — zagadką! Również znajdujący się tu obraz patronki tego sanktuarium — Świętej Rozalii kryje w sobie jakąś własną tajemnicę, gdyż nie wiadomo, ani kto i kiedy go namalował, ani w jaki sposób i dlaczego znalazł się on w tym właśnie — dość odludnym miejscu.
Mimo tych i wielu innych związanych z tym miejscem zagadek i tajemnic, chciałbym tu jednak trochę poopowiadać o tym ciekawym sanktuarium, wyraźnie rozgraniczając pewne luźne domysły i domniemania od udokumentowanych faktów. W dużym stopniu będę się opierał na materiałach zebranych i opracowanych przez byłego proboszcza parafii Szelków
— ks. mgr Stanisława Marca („Sanktuarium św. Rozalii — Informator i mały modlitewnik ku czci świętej Rozalii” — Święta Rozalia — Szelków 1990 rok). Chcę także wykorzystać swoje własne wspomnienia, obserwacje i wnikliwe poszukiwania (w bibliotekach, księgarniach i Internecie…), w tym także liczne rozmowy z okolicznymi mieszkańcami, a zwłaszcza z moją babcią — Marianną Kajma i dawnym kierownikiem Szkoły Podstawowej w Łasi — Władysławem Szumińskim (żywo zainteresowanym historią, folklorem i bogatą tradycją tych stron).
Według księdza Stanisława Marca ten tajemniczy i słynący łaskami obraz św. Rozalii pochodzi prawdopodobnie z Włoch i został tu zapewne podarowany (być może przyniesiony w uroczystej procesji) przez jakiegoś dziedzica rodem z Magnuszewa Kotowego, do którego należały tutejsze wioski, pola i bory. Ksiądz Marzec przypuszcza, że te bagniste, leśne tereny były niegdyś szczególnie mocno narażone na różne straszne choroby i epidemie, a więc trudno je było właściwie zagospodarować i zaludnić. Wstawiennictwo sławnej patronki od takich właśnie chorób — św. Rozalii, która kiedyś skutecznie ochroniła Sycylię od zarazy, także i tu mogło być bardzo pomocne i pilnie potrzebne. Dlatego ów pobożny dziedzic, sprowadził z Włoch jej oryginalny wizerunek i w tym ustronnym miejscu zostawił go prawdopodobnie w specjalnie urządzonej pustelni, która była zaczątkiem trwającego tu do dziś kultu.
Ksiądz Stanisław Marzec tak oto opisuje ów sławny wizerunek św. Rozalii:
„Obraz ten dziwnie przypomina krajobraz sycylijski, płaski brzeg morza, trupy osękami ciągnione do dołów. Postać Świętej wypełnia dużą przestrzeń obrazu, wyraża wiarę w niekwestionowaną wielkość. Wizerunek ręki i postaci dziecka w lewej części obrazu, umieszczony w obłokach, to znak Jej wstawiennictwa u Boga za tymi, którzy na skutek epidemii, niespodziewanie odchodzą na sąd Boży. Umiejscowienie św. Rozalii na ziemi, wśród krzątających się przy żniwie śmierci i sięganie Jej głową niebios, to symbol patronowania wszystkim: żyjącym i odchodzącym — łączenie w sobie dwóch światów — ziemskiego i pozaziemskiego. Otwarta prawa dłoń Świętej jest dłonią dającą. Skierowana ku niej dłoń z niebios oznaczać może przyjmowanie pomocy od Świętej, jak też podziękowanie za otrzymaną pomoc. Niewątpliwie Święta jest postacią centralną obrazu i jej wstawiennictwo w Niebiosach za Ziemianami jest skuteczne. Taką wiarę możemy odczytać ze świętego wizerunku i taką wiarę odnajdziemy wśród Pielgrzymów, włączając się w modlitwę ku czci św. Rozalii.”
Myślę, że ten subiektywny opis słynnego łaskami obrazu jest bardzo ciekawy i wymowny, i trudno byłoby znaleźć jakąś inną, bardziej wiarygodną jego interpretację. Natomiast jeśli chodzi o genezę kultu św. Rozalii na tych terenach, to istnieje także inne, wielce prawdopodobne domniemanie, lansowane niegdyś przez mojego zacnego nauczyciela i miłośnika tej ziemi — Władysława Szumińskiego.
Według niego tereny te wcale nie były jakoś specjalnie narażone na choroby i zarazę. Przeciwnie, była to okolica wprawdzie odludna, ale też wyjątkowo zdrowa. Decydował o tym specyficzny mikroklimat oraz bogactwo natury. Duże skupisko okazałych lip i wielowiekowych dębów, rozległe i pełne dzikiej zwierzyny lasy, liczne strumienie i uroczyska, słoneczne polany i bujne łąki — wszystko to kipiało niegdyś intensywnym życiem i tęgim zdrowiem. Ten wielki, stary las od dawien dawna zwał się tu „Krasieniakiem”, gdyż był on własnością sławnego magnackiego rodu — Krasińskich. Zapuszczali się tu oni często na polowania, ale też próbowali te ziemie częściowo zaludnić i ucywilizować. Dlatego chętnie pozwalali się tu osiedlać różnym uciekinierom z odległych folwarków, z wojska, z niewoli, z więzienia czy nawet z wojennych okrętów. Wśród takiej zbieraniny, obok różnych „zawadiaków” i rozbójników, trafiali się też ludzie wyjątkowo uczciwi i bogobojni, a także — pustelnicy i różni dziwacy. O wielce oryginalnych pustelnikach mówiło się tu już od bardzo dawna. O niektórych z nich, jak np. o „nabożnym Kacprze” są nawet wzmianki pisane („Protokół Wizytacyjny Dziekański” z 1781 r.), o innych zaś wspominają tylko podania i legendy, czasem dosyć barwne, gdyż nie wszyscy ci pustelnicy byli przykładem pokory, ubóstwa i wielkiej pobożności.
Jest bardzo prawdopodobne, że w czasach szalejącej zarazy i powtarzających się często różnych groźnych chorób, niektórzy właściciele tych odludnych i zdrowych terenów z magnackiego rodu Krasińskich, udawali się w te właśnie strony, aby bezpiecznie przeczekać zarazę. I to oni prawdopodobnie przywieźli tu ze sobą ów cenny, św. obraz. Po szczęśliwym przetrwaniu jakiejś groźnej epidemii, zdecydowali się zapewne pozostawić tutaj ten obraz na zawsze, jako swoiste votum, za ocalone zdrowie i życie. Być może zostawili go pod opieką jednego z takich właśnie pobożnych pustelników, o których mówią miejscowe podania i legendy. I może to oni właśnie, ufundowali tu jakąś pierwszą kapliczkę, chroniącą ten obraz i zachęcającą wiernych do pobożnych modłów. Ten niewątpliwie cenny i ciekawy obraz sycylijskiej księżniczki — św. Rozalii — patronki chroniącej ludzi od „morowego powietrza” i zarazy, zostawiony przez potężnych magnatów na użytek prostego, wiejskiego ludu stał się szybko bardzo sławny, z racji różnych łask, coraz częściej mu przypisywanych, i szeroko rozgłaszanych. To zapewne zaczęło przyciągać tu coraz liczniejsze rzesze pielgrzymów i okolicznych mieszkańców. Tak oto prawdopodobnie zrodził się na tych odludnych terenach, wielki kult św. Rozalii i taka jest pewnie geneza tych oryginalnych odpustów, które w dniach 3 i 4 września ( czyli w imieniny Rozalii) od bardzo dawna, corocznie się tu odbywają. Myślę, że to ta właśnie wersja narodzenia kultu św. Rozalii na tym obszarze — wersja z magnackim rodowodem, jest najbardziej prawdopodobna i niewątpliwie zasługuje na szersze zainteresowanie.
Coroczny napływ tak wielu pielgrzymów na tą leśną polanę, oraz wciąż rosnąca sława tego miejsca i tego świętego obrazu, zaowocowały w końcu — w roku 1707 budową niewielkiego, modrzewiowego kościółka, który stał tu prawie 240 lat i który dobrze pamięta jeszcze wielu mieszkańców okolicznych wiosek. Pan Marian Wierniewicz — inż. agronom, były dzierżawca wsi Magnuszew Mały, tak go wspomina w Kronice Parafialnej:
„Na skraju lasów Magnuszewskich, gdzie drzewa iglaste przechodzą w gaj olszowo–dębowo–lipowy, a dalej ścielą się wilgotne łąki, przed wsią Sielc Nowy, stoi, a raczej stał kościółek modrzewiowy, z wysokim gontowym dachem, nisko opuszczonym na sionki i zakrystie z maleńką, też gontem krytą wieżyczką. Węgły wiązane dawną ciesielską sztuką „więńcową”. Wewnątrz w jednej krótkiej a szerokiej nawie — trzy ołtarze. Podłoga ceglana, ściany mroczne, okienka wysoko i małe, zakryte z zewnątrz listowiem sąsiadujących z kościółkiem: lip, dębów i kasztanów. Wszystko to wskazywało na wiek bardzo podeszły.”
Po blisko 72 latach od domniemanej budowy tegoż kościółka, w „Protokóle Wizytacyjnym Dziekańskim z 1781 roku, znalazła się taka oto, ciekawa wzmianka na ten temat.
„… Oratoria w tej parafii są trzy… jedno publiczne, na puszczy, przy którym pustelnik imieniem Kacper mieszka. Nabożeństwo tylko raz w roku, w dzień św. Rozalii. A to Oratorium jest „cum facultate loci Ordinarii Illustrissimi Reverendissimi Domini Ludovici Załuski, Eppiscopi Plocensis de Data Pultovia, die 17 mensisi mai, Anno Domini 1709”, wystawiona ku czci św. Rozalii — Patronki przeciw zarazie. Ta kaplica jest w boru, sama tylko, od kościoła na małą milę odległa. W dzień św. Rozalii jest odpust zupełny od Stolicy Apostolskiej nadany w roku 1773, „et ab offico Pultoviense Celsisimi Illustrssmi Reverendissimi Domini Principio Poniatowski Episcopi Plocensi, Ducis Pultoviese” przypuszczony i aprobowany”. Ta kaplica jest per modum kościoła, w której jest ołtarzy trzy, jeden św. Rozalii, drugi Najśw. Panny, trzeci św. Franciszka Serafickiego… Budynek, w którym mieszka pustelnik z sienią, alkierzem i komorą, dobry… Drugi budynek dla gości podczas odpustu. Tej Kaplicy jest Kolatorem Stanisław Młocki, Podczaszy Ziemi Różańskiej, ze wsi Magnuszewa Kotowego. Ta kaplica nie ma żadnego funduszu, tylko kawałek gruntu, ogródek, sadek i kawałek na około łąki. Przy tej kaplicy mieszkali zawsze pustelnicy i teraz mieszka człowiek nabożny i przykładny. Ta kaplica skąd wzięła swój początek, tego wiedzieć nie mogę, ani z papierów, ani z powieści ludzi. Jest postawiona przez Jego Wielebność X. Adama Borskiego dziedzica Makowskiego, Plebana Szelkowskiego.”
Wygląda na to, że ten modrzewiowy kościółek wystawiony w 1707 roku staraniem X. Adama Borskiego, być może wcale nie był pierwszą kaplicą wzniesioną w tym miejscu i że kult św. Rozalii jest tu znacznie starszy niż ta wymieniona w zapiskach świątynia. Dość harmonijny (i raczej — wcale nie przypadkowy) rozkład potężnych, wiekowych lip i dębów oraz jakiś tajemniczy urok tej polany, zdaje się nawet sugerować, że jest to może — pradawne miejsce słowiańskich spotkań i obrzędów, które ponownie odżyło za przyczyną tego nowego — chrześcijańskiego kultu.
Według miejscowej legendy, po ucieczce ze swego książęcego domu na Sycylii (czyli w XII wieku), Święta Rozalia razem ze Świętym Rochem przywędrowała na pewien czas w te właśnie odludne tereny i tu na leśnej polanie, pośród starych lip i dębów, sama założyła swoją skromną pustelnię. Święty Roch poszedł jeszcze trochę dalej i swoją pustelnię założył po drugiej stronie Narwi tj. w Sadykrzu. Zanim tu doszła, owa Święta Dziewica spotkała w okolicznym lesie wielki kamień, przy którym postanowiła sobie trochę odpocząć. Na tym właśnie kamieniu pozostawiła na pamiątkę — wyraźny ślad swojej bosej stopy. Przetrwał on wiele wieków, aż do ostatniej wojny, kiedy to Niemcy rozbili część owego kamienia dynamitem i kilkoma furmankami wywieźli go na budowę pobliskiej tzw. „rzewieńskiej szosy”. Dziś, w zarośniętym trawą i krzakami dole, wystają tylko z piachu jakieś poszarpane szczątki tego słynnego kamienia, którego duża część tkwi zapewne nadal głęboko pod ziemią, gdyż był to kamień wyjątkowo wielki i do końca zniszczyć się nie dał. Ten charakterystyczny ślad ludzkiej stopy został jednak z premedytacją przez Niemców zniszczony, ale starzy ludzie pamiętają go jeszcze dosyć dobrze i często o nim mówią. Niektórzy z nich byli nawet przekonani, że jednemu z furmanów udało się jakoś Niemców oszukać, czy przekupić i dobrze ukryć ów fragment kamienia z odciśniętą stopą, aby w odpowiednim czasie udostępnić go znowu wiernemu ludowi.
Według tutejszej tradycji Święta Rozalia zawitała w te strony jeszcze raz i to wcale nie tak dawno, bo w roku 1868. Zjawiła się wtedy w niezwykłej, wielobarwnej iluminacji jasnego światła i przy głośnej kanonadzie — kamiennego deszczu. Udzieliła w ten sposób ludziom jakiejś poważnej przestrogi, nie czyniąc przy tym nikomu jakiejkolwiek krzywdy. Nie trudno odgadnąć, że chodzi tu o tzw. meteoryt pułtuski, o którym postaram się szerzej napisać w odrębnym rozdziale. Tymczasem zostawmy te ciekawe podania i legendy a skoncentrujmy się na faktach.
Wymieniony w Protokóle Wizytacyjnym modrzewiowy kościółek z 1707 r. przetrwał do jesieni 1944 roku. We wrześniu 1944 r. Armii Radzieckiej udało się zdobyć i utrzymać dość duży przyczółek nad Narwią (tzw. Przyczółek Różański), który na tym terenie sięgał aż do obrzeża dużego lasu, zwanego „Krasieniakiem”. Kaplica św. Rozalii znalazła się również w zasięgu tego strategicznego przyczółka, z którego jak wiadomo, w dniu 14 stycznia 1945 roku ruszyła potężna radziecka ofensywa, zwana „styczniową”. Kaplica św. Rozalii jednak nie doczekała tej wielkiej ofensywy, ani końca wojny, gdyż trochę wcześniej, tj. jesienią 1944 roku, Sowieci rozerwali ją czołgami. Grube modrzewiowe bale, z których była zbudowana ta zabytkowa kaplica, wykorzystano na opał do wojskowych kuchni i po tym 240 — letnim kościółku zostało tylko 8 węgłowych kamieni. Oczywiście była to wielka złośliwość Rosjan, gdyż na tym terenie, drzewa na opał nie brakowało, nawet mimo licznych wyrębów, związanych z intensywną budową wojskowych bunkrów, dróg i grobli. Kilka tygodni później, tj. w październiku 1944 roku, wycofujący się Niemcy wysadzili w powietrze drugą na tym terenie — bardzo cenną świątynię, jaką był neogotycki kościół parafialny w pobliskim Szelkowie.
Warto tu dodać, że parafia szelkowska jest bardzo starą parafią. Pierwsze pisane wzmianki o folwarku w Szelkowie pochodzą z 1247 roku („Kodex Mazowiecki” Nr. 13), a parafię erygowano tu już w roku 1402, a więc 8 lat przed największą średniowieczną bitwą — bitwą pod Grunwaldem. Wysadzony przez Niemców neogotycki kościół pochodził z roku 1897 i był on już piątym i najbardziej okazałym kościołem, wzniesionym w tej parafii.
Tak więc tuż przed końcem wojny, parafia Szelków została bez żadnego kościoła, co było wielkim bólem i wielką krzywdą dla miejscowej ludności.
Mimo tej parafialnej tragedii, słynny obraz św. Rozalii jednak ocalał. Tuż przed zniszczeniem modrzewiowej kaplicy przez Sowietów, ksiądz Józef Dołęgowski — proboszcz z Szelkowa, zdołał bowiem ukryć ten obraz, początkowo w prywatnym domu, a potem w zwykłej, wiejskiej ziemiance (służącej do przechowywania ziemniaków), w której sam także się ukrywał, z głęboką wiarą w opiekę i wstawiennictwo tej sycylijskiej Świętej. Zaraz po przejściu styczniowego frontu w 1945 roku — Ksiądz Józef Dołęgowski powrócił do Szelkowa wraz z ocalonym obrazem św. Rozalii. Zorganizowano wówczas prowizoryczną świątynię u państwa Ogonowskich w Szelkowie Nowym i tymczasowo tam właśnie umieszczono ów święty obraz. Wkrótce obowiązki proboszcza w parafii Szelków objął ks. Józef Gosik i jego to staraniem zorganizowano w Szelkowie nową kaplicę, przystosowując do tego celu Gminny Dom Ludowy. Oczywiście obraz św. Rozalii przeniesiono do tej nowej, zresztą też — prowizorycznej świątyni, z niezłomną nadzieją i wiarą, że wkrótce powróci on na swoje właściwe miejsce. I rzeczywiście już 4 września 1945 r. na pierwszym powojennym odpuście, obraz św. Rozalii znowu zawitał na swej dawnej polanie. Co prawda, na razie tylko gościnnie, ale jednak… Po prostu na tych ocalałych 8 węgłowych kamieniach, okoliczni mieszkańcy z wyciętych brzózek odtworzyli kształt dawnego kościółka, zbudowali tymczasowy ołtarz i postawili ambonę. Z tej to ambony najpierw ks. Gosik, a potem sędziwy proboszcz z Sielunia — ks. Aleksander Brzózy wygłosił wówczas bardzo płomienne kazanie, w którym nawiązał do wielowiekowej, odpustowej tradycji i wyraził nadzieję, że ta surowo przez Niemców tępiona tradycja znowu tu odżyje, a obraz św. Rozalii powróci już na stałe — na to piękne miejsce.
Widocznie mocno do serca wziął to sobie ówczesny wójt gminy Rzewnie — Józef Gregorek z Sielca, gdyż to jego sprytem i staraniem udało się tu wkrótce rzeczywiście wznieść nową świątynię. Zdobył on bowiem dwa duże, poniemieckie baraki, z których miała być pierwotnie zbudowana szkoła podstawowa w Sielcu Nowym. Wójt jednak pomyślał, że jest to doskonała okazja, aby przeznaczyć je na szybką budowę nowej świątyni, gdyż szkołę na pewno i tak wkrótce uda się tu wybudować, przy znacznej pomocy państwa, a z budową kościoła będzie o wiele trudniej. Miał on stuprocentową rację! Szkoła w Sielcu rzeczywiście wkrótce stanęła, a te wojenne baraki, zgodnie z ową samowolną i ryzykowną decyzją sprytnego wójta, posłużyły do bardzo sprawnej i szybkiej budowy nowego kościółka. Zrobiono to w samą porę, gdyż później, przyzwolenia na taką budowę by już zapewne nie było.
Sam przecież dobrze pamiętam, jak w latach wojującego komunizmu, próbowano tu na wszelkie sposoby znacznie ograniczyć, bądź całkowicie zniszczyć tą wielowiekową tradycję. Miedzy innymi starano się usilnie niemal całkowicie zalesić tą odpustową polanę, aby uniemożliwić coroczne gromadzenie się tu wielotysięcznych tłumów. Ludzie jednak co noc, wyrywali te świeżo posadzone drzewka i to z taką determinacją, że w końcu zaniechano tego pomysłu, ale niestety znaczną część tej polany zdążono jednak zalesić i tym samym pozbawić ją pierwotnego uroku. Trudno więc przypuszczać, że komunistyczne władze byłyby kiedykolwiek życzliwie zainteresowane odbudową kaplicy, którą tak niecnie zniszczyli ich radzieccy mocodawcy. Tym bardziej trzeba więc docenić tą śmiałą „samowolę” wójta — Józefa Gregorka, dzięki któremu — następny powojenny odpust w 1946 roku, odbył się już w nowej świątyni, a słynny łaskami obraz św. Rozalii zakończył swoją wojenną tułaczkę i powrócił tam, gdzie być powinien — na swoją piękną polanę.
Ta nowa kaplica, podobnie jak poprzednia, była także bardzo skromnie urządzona, co zresztą znakomicie harmonizowało z umiłowaniem prostoty i ubóstwa przez jej sławną patronkę — sycylijską księżniczkę — św. Rozalię. Przez wiele lat, oprócz kolejnych proboszczów z Szelkowa, pieczę nad tą drewnianą świątynią, sprawował społecznie jeden z okolicznych mieszkańców — Pan Piórek (być może nazywał się — Piórkowski). Zawsze też troszczyli się o nią, a podczas odpustów chętnie udzielali swojej gościny licznym księżom, zakonnikom i biskupom — mieszkańcy niewielkiej leśniczówki, położonej w bezpośrednim sąsiedztwie tej świątyni. I to oni, mieli do niej klucze.
Poczynając od ks. proboszcza Józefa Gosika (1945 — 1959 r.), bardzo rozmiłowanego w tym sanktuarium, poprzez równie zafascynowanego tym miejscem ks. Romualda Biedrzyckiego (1959 — 1975 r.) oraz kolejnych szelkowskich proboszczów — Aleksandra Pasternakiewicza (1975 — 1982 r.), Stanisława Pakieły (1982 — 1985 r.) — aż do ks. proboszcza Stanisława Marca (1985 — 2004 r.), ta skromna, drewniana świątynia, wiernie służyła nie tylko wielkim tłumom pątników na corocznych, wrześniowych odpustach, ale także okolicznym mieszkańcom podczas dodatkowych mszy św. odprawianych tu w każdą niedzielę. Następni proboszczowie, czyli — ks. Marek Rogowski (2004 — 2012 r.) i ks. Tadeusz Golon (od 2012r) również tą piękną tradycję rzetelnie kontynuują, ale już w oparciu o nową — murowaną świątynię, oddaną do użytku staraniem ks. Stanisława Marca — w 1995 roku.
Na jesieni czy w lecie dotarcie do tego małego, drewnianego kościółka nie jest wielkim problemem, ale wczesną, mokrą wiosną albo w mroźną, śnieżną zimę — bywa to czasem wcale nie łatwa wyprawa, zarówno dla wiernych jak i dla księdza. Dość egzotycznie wyglądały tu np. dojazdy ks. Romualda Biedrzyckiego. Był to ksiądz z dużym poczuciem humoru i niesłychanym temperamentem. Na nabożeństwa do Świętej Rozalii dojeżdżał on zwykle z równie wesołym, lecz skromnej postury organistą — panem Urbańskim. Przyjeżdżali albo saniami, albo taką małą, śmieszną dwukółką, którą ciągnął dziarski, księżowski rumak. Powoził zwykle osobiście sam ks. proboszcz i pędził przy tym z takim wigorem, że ten mały, leciutki organista ledwie mógł utrzymać się w siedzeniu, a czasem to nawet lądował w przydrożnym rowie, na szczęście zawsze szczęśliwie, bo św. Rozalia zapewne i nad nim jakoś czuwała. Ciekawe czasy — piękne wspomnienia, bo sam też tu chętnie na msze św. przychodziłem, często brnąc po pas w głębokim śniegu lub skacząc przez wielkie, wiosenne kałuże. Ten mały, skromny kościółek przyciągał bowiem nas wszystkich, jak jakiś niewidoczny magnes… a może to św. Rozalia tak skutecznie nas tu przywoływała?
Tą drewnianą, prowizoryczną świątynię stopniowo modernizowano i upiększano, ale był to przecież tylko dosyć siermiężny zlepek dwóch, wojskowych baraków, który coraz bardziej wymagał kosztownego, generalnego remontu, albo… albo szybkiej rozbiórki. Pilniejszą potrzebą było jednak jak najszybsze wzniesienie nowego kościoła parafialnego w Szelkowie. Po wielu perturbacjach i usilnych staraniach podejmowanych przez ks. Romualda Biedrzyckego, a następnie przez ks. Aleksandra Pasternakiewicza, udało się w końcu uzyskać oficjalną zgodę ówczesnych władz, na pobudowanie wymarzonego kościoła w miejscu dawnej neogotyckiej świątyni, tak brutalnie wysadzonej dynamitem przez Niemców. Ten nowy kościół (o dość ciekawej bryle, symbolizującej otwartą księgę Ewangelii), po trzech latach intensywnej budowy został w roku 1978 konsekrowany przez ówczesnego biskupa płockiego — Bogdana Sikorskiego jako, że wtedy parafia Szelków należała jeszcze do diecezji płockiej. W oparciu o dotychczasową, prowizoryczną kaplicę staraniem ks. prob. Stanisława Pakieły i ówczesnego wikariusza ks. Marka Makowskiego w latach 1982 — 1988 r. urządzono w pobliżu kościoła Diecezjalny Dom Rekolekcyjny, z którego bardzo chętnie zaczęły korzystać różne grupy oazowe oraz inne organizacje świeckie i kościelne. Dyrektorami tego bardzo prężnie działającego Domu kolejno byli tacy wikariusze jak — ks. Marek Makowski, ks. Marek Kruszewski, ks. Janusz Kotowski i ks. Marek Rogowski, który ten Dom znacznie zmodernizował. Jednym słowem — ta stara parafia w Szelkowie wyraźnie odżyła i zdynamizowała swoją działalność. Przyszedł więc dobry czas na konkretne decyzje dotyczące także filialnego kościółka, czyli sanktuarium św. Rozalii. Jego generalny remont i ewentualne powiększenie nie byłoby rozwiązaniem ani tanim, ani sensownym. Dlatego, mimo dość dużych dotychczasowych obciążeń, związanych z budową i urządzaniem nowego kościoła w Szelkowie, ówczesny proboszcz — ks. Stanisław Marzec podjął bardzo słuszną decyzję, aby tutaj wybudować także całkiem nową świątynię. Wiązało się to oczywiście z dość dużymi wydatkami oraz konkretną pracą społeczną okolicznych mieszkańców. Ksiądz Marzec cieszył się tu jednak bardzo wysokim autorytetem, dlatego ludzie mu zaufali i w miarę swych możliwości starali się wspierać to nowe dzieło. Wiem jednak, że temu bardzo operatywnemu i gorliwemu księdzu wcale nie było łatwo. To ciągłe dopingowanie parafian do kolejnych prac i kolejnych składek wiele go kosztowało. Nowy kościół pod wezwaniem św. Rozalii — budowany w latach 1991 — 1995 jednak stanął i podczas kolejnego odpustu w dniu 4.09.1995 roku został oficjalnie pobłogosławiony przez ówczesnego biskupa łomżyńskiego — Juliusza Paetza (gdyż w międzyczasie zmieniono diecezję). Z dotychczasowej kaplicy ceremonialnie zdjęto święcenia i przeniesiono ją do pobliskiej wioski — Sielc, aby tam służyła za wiejską remizę, co pomimo pewnych, nielicznych zresztą głosów krytyki, było także bardzo dobrym i pożytecznym pomysłem.