E-book
23.63
drukowana A5
51.47
Złudzenie i inne historie

Bezpłatny fragment - Złudzenie i inne historie


Objętość:
225 str.
ISBN:
978-83-8351-334-8
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 51.47

Ostatnia puszka piwa

Cholera wie, co mnie podkusiło, żeby akurat wtedy pójść po piwo. Równie dobrze mogłem to zrobić pół godziny później, podłoga zdążyłaby przeschnąć. W każdym razie od tamtego czasu nie piję.

Był zimowy wieczór, kończyłem opowiadanie z dreszczykiem. Szło jak po maśle, znajdowałem się w potężnym szwungu. Jak rzadko kiedy. Bo tak między nami mówiąc, miałem z tym ostatnio nieliche kłopoty. To znaczy z pisaniem opowieści grozy. Ale nie tylko. W łóżku też, jeśli już chcecie wiedzieć, nie wiodło mi się najlepiej. Ciekawe, że te rzeczy lubią iść w parze. Czy zastanawialiście się dlaczego? Ja też nie mam zielonego pojęcia, ale moja żona uważa, że gdzieś tam głęboko w mózgu kreacja łączy się z potencją.

„A picie piwa z impotencją” — zażartowała kiedyś.

No więc w tym czasie, kiedy pisałem, żona krzątała się w kuchni. Podśpiewywała sobie nasz ulubiony szlagier: „Que sera, sera”. Ona naprawdę ma świetny głos, prawie jak Doris Day. Przefarbowała się na blondynkę i maluje usta czerwoną szminką.

Tak więc zbliżałem się do szczęśliwego końca. To znaczy szczęśliwego dla mnie jako autora, ale nie dla mojego bohatera, którego nienawidziłem jak opryszczki i szykowałem mu krwawą łaźnię. Nie jest dobrze nadepnąć na odcisk autorowi horrorów. Gościom od humoresek też bym nie radził podpadać, jak już jesteśmy przy temacie.

„Zakręcone jak się patrzy, zupełny odjazd, nie ma co” — recenzowałem w myślach wymyśloną przez siebie makabrę. „Byle tylko nie spieprzyć końcówki, nie popuścić napięcia” — zagrzewałem sam siebie, pociągając chłodny browarek z puszki.

Żona skończyła robotę, stanęła w drzwiach mojej kanciapy i powiedziała:

— Jadę na zakupy, Stefek. Zaraz wracam. Tylko mi się nie ululaj!

Wyszła i nie pocałowała mnie na pożegnanie. Raz, że nie chciała mnie odrywać od pracy — z czegoś musimy żyć, nie? — a dwa, że nie lubi zapachu piwa z moich ust. Trudno. Do zobaczenia, kochanie.

Już miałem kapitalną puentę w głowie, widziałem ją tak klarownie, jakbym patrzył przez czystą szklankę, trzeba było tylko zrobić ten ostatni sztych, kiedy nagle zabrakło mi piwa. Normalnie jedna zgrzewka wystarczała mi na krótkie opowiadanie, ale tym razem o tę jedną puszkę było za mało.

Zawsze tak jest. Przychodzi taki moment, że tego, co dotychczas było dość, okazuje się za mało. To znak, że zaszedłeś za daleko i powinieneś przestać. Nawet gdyby z tego powodu jakiś horror miał mieć słabszy finał. Nawet gdyby przez to jakiś thriller nie został ukończony. Powinieneś cholerstwo rzucić, jeśli ci życie miłe.

No, ale wtedy wstałem od biurka i poszedłem do kuchni po ostatnią puszkę.

Ledwo przekroczyłem próg, kiedy moja lewa noga pojechała do przodu jak na jakiejś pieprzonej łyżwie, pociągając za sobą prawą nogę, skutkiem czego moje pozbawione podpory ciało zwaliło się na podłogę, którą żona przed paroma minutami wytarła na mokro. Już mniejsza o plecy, to uderzenie głową o kafelki mogło zakończyć moją przygodę z życiem raz na zawsze. Mogło, ale nie zakończyło. Co więcej, dopiero od tej chwili zaczął się prawdziwy cyrk.

Jak długo leżałem, nie powiem, bo straciłem przytomność. Normalka. Kiedy człowiek wali głową w posadzkę jak ten baran, to traci przytomność, co nie? Niekiedy się ocyka w ciemnym tunelu ze światełkiem u wylotu i podąża w jego stronę. Ja odzyskałem przytomność w naszej jasnej kuchni, ale na wiele mi się to nie przydało, bo nie mogłem wstać, a cóż dopiero dokądś zmierzać. Kątem oka widziałem lampę na suficie, lecz gałki oczne nie chciały drgnąć. Zamknąć powiek też się nie dało. Już chciałem zakląć, kiedy sobie uzmysłowiłem, że nie mogę słowa wymówić. Język bezwładnie spoczywał w ustach, przegięty na bok jak sflaczały kutas.

Paraliż? Całkowity. A więc to nie kręgosłup. Bo co ma kręgosłup do mrugania oczami albo mielenia jęzorem? Czyli, biorąc na logikę, wylew spowodowany uderzeniem. Może zrobił się krwiak w mózgu i coś tam pękło? Psiakrew. Czemu nie studiowałem medycyny? Przynajmniej wiedziałbym, na co umieram.

Ale jeszcze nie odwaliłem kity. Nie tak szybko. Ledwo zipię, ale wciąż dycham. I myślę. Nawet dość logicznie jak na te warunki. Więc żyję, do cholery! Tylko mam problem, żeby to udowodnić. Jest takich więcej na tym świecie, nawiasem mówiąc.

A tak w ogóle, to gdzie jest moja żona? Miała pojechać na zakupy i zaraz wrócić. Nie no, ją tylko po śmierć posłać! Ile czasu można robić zakupy? Strasznie tu zimno. Zostawiła uchylone okno, żeby podłoga wyschła. Dosłownie jak lód ta podłoga. Gołe kafelki. Zupełnie się wychłodzę. Czemu nie rymnąłem w pokoju? Tam jest parkiet i dywan. Zanim mnie ktoś tu znajdzie, będę zimny jak autentyczny truposz.

Oho, jest nareszcie. Muszę się przygotować na niezły szok. Przede wszystkim jej szok, ale mój też. Jej szok może być dla mnie wstrząsem. Może to co pomoże? Uwaga, wchodzi. Zaraz się przekonamy, czy mnie kocha.

— Stefan! No co ty? Wstawaj! Słyszysz?

Słyszę, słyszę. Nie musisz tak krzyczeć. Lepiej zrób mi sztuczne oddychanie albo coś. Usta, usta. W końcu zaliczyłaś kurs pierwszej pomocy, pamiętasz? Ja się wtedy wymigałem.

— Stefek! Nie umieraj! Nie rób mi tego!

Gdyby to ode mnie zależało, nigdy bym nie umarł. Słowo daję. Nigdy bym ci tego nie zrobił, kochanie. Ani nikomu innemu, jeśli już o to chodzi. Przestań płakać, przecież widzę, że mnie kochasz. Dzwoń po karetkę, jak nie wiesz, co robić. Nie szarp mnie tak. No, już tak nie całuj, nie całuj. Teraz to ci nie przeszkadza odór piwska z moich ust?

O, właśnie, grzeczna dziewczynka. Największy burak zna numer pogotowia. Karetka zaraz będzie. Pan doktor mi pomoże. Od tego jest.

— Gdzie chory? — lekarz z sanitariuszem, obaj w kitlach zielonych jak zepsute mięso, weszli do kuchni.

Czuję fachowe ręce doktora obmacujące moją głowę i szyję. Bada puls w nadgarstku. To dureń. Wyjmij stetoskop, człowieku. Co! Nic nie słyszysz? Moje serce bije! Może słabo, ale bije. Jak jasna cholera! Nie dotykaj mnie tutaj, bo mam gilgotki. Lepiej przyłóż mi lusterko do ust. Nie uczyli cię tego?

— Kiedy to się stało?

— Nie wiem. Wróciłam z zakupów i znalazłam go w takim stanie.

— Jak długo pani nie było?

— Godzinę, może dwie. Najwyżej trzy.

Trzy godziny?! Na zakupach? No, jak z tego wyjdę, to z tobą pogadam. Zanosi się na poważną rozmowę, koleżanko. Tym razem ci nie odpuszczę.

— Już ostygł, proszę pani.

— Nie!

— Przykro mi.

Co ci przykro? Co ci przykro? Mojej żonie to jest przykro. Zbadaj mnie porządnie, konowale jeden. To hipotermia. Mówi ci to coś? Nie widzisz, że leżę na zimnej podłodze?

— Nic nie możemy zrobić. Musimy zaraz jechać do wypadku. Akt zgonu wystawię później.

Jakiego zgonu?! No, już! Leć, leć. Spieszy wam się, żeby dać cynk firmie pogrzebowej. Jest świeża skóra, będzie ekstra kasa.

Tak się na nich zdenerwowałem, że znowu straciłem przytomność.

Miałem szczęście. Miałem niesamowite szczęście, że moja ukochana małżonka postanowiła zatrzymać ślubnego nieboszczyka w domu. Życie pod jednym dachem z autorem powieści grozy nauczyło ją wielu rzeczy, o których zwykli śmiertelnicy nie mają pojęcia. Już ona dobrze wie, czego można się spodziewać po osobnikach pracujących w kostnicach, prosektoriach i firmach pogrzebowych. Dlatego najęła dwie kobiety ze wsi do przygotowania zwłok na miejscu.

Ocknąłem się — o ile można z pewną dozą przesady tak powiedzieć, zważywszy na to, że nadal nie potrafiłem dać znaku życia — nagi na własnym łóżku. Leżałem na brzuchu, ugniatając nosem prześcieradło, z jedną dziurką całkowicie zatkaną, i starałem się nie udusić. Wezwane przez żonę kobiety myły mi plecy szorstkimi myjkami, maczając je w misce z wodą. Miały gumowe rękawiczki. Chyba dlatego nie zauważyły, że nie jest jeszcze ze mnie taki zimny trup. Słyszałem i czułem przez skórę wszystko, co się ze mną działo, ale nic nie widziałem. Musieli mi przymknąć powieki. Tak się robi umarlakom.

Kiedy mnie przewróciły na wznak, i przetarły myjką twarz, ujrzałem moją żonę na krześle w kącie pokoju. Nie, żebym nagle z własnej woli otworzył ślepia. Po prostu myjka jednej z bab zahaczyła o moją prawą powiekę i zadarła ją w górę. Lewe oko pozostało zamknięte.

Żona przyglądała się ablucjom. Podoba ci się, prawda? Ona ciągle ma do mnie pretensje o to, że w ferworze pisania zapominam o kąpieli. Najgorzej marudzi, jak piszę długą powieść.

Była smutna i blada, ale nie płakała. „Tak bardzo chciałbym się do ciebie uśmiechnąć. Pamiętasz, kiedy było nam źle, zawsze umiałem cię rozśmieszyć” — mówiłem do niej bezgłośnie.

Nie tym razem. Zaraz ubiorą mnie w białą koszulę i czarny garnitur, następnie włożą do trumny, zamkną wieko i wyniosą z domu. Nogami do przodu. Stukając trzy raz o próg. Ci wieśniacy są tacy przesądni.

Czy żona będzie pamiętać o tym, by mi włożyć do kieszeni marynarki dobrze naładowaną komórkę? Zastrzegłem to sobie w testamencie, ale chyba nie potraktowała tego punktu poważnie. Jednak to ostateczność. Nawet jakbym się obudził pod ziemią i zdążył zadzwonić, nie wiadomo, czy starczyłoby im czasu, żeby mnie odkopać. Nie mówiąc już o tym, że ktoś mógłby odebrać mój telefon jako makabryczny żart. Wyobrażacie sobie, jak ludzie reagują, kiedy im tłumaczę, kto dzwoni i skąd? A swoją drogą to niezły pomysł. Jak przeżyję, to machnę o tym opowiadanko.

Dość tych wygłupów. Szkoda czasu. Trzeba działać. Trzeba coś zrobić tu i teraz, i to szybko, póki wszystko jest jeszcze możliwe.

Przypomniałem sobie film Hitchcocka, który oglądałem jako dzieciak. Sparaliżowany mężczyzna, ofiara wypadku samochodowego, uznany zostaje za zmarłego i trafia do prosektorium. Już mają go rozpłatać, kiedy udaje mu się uronić łzę. Jedną małą łzę. Dobre, ale nie w moim stylu.

W rzeczywistym życiu każdy sposób wywinięcia się śmierci jest dobry, więc spróbowałem zapłakać.

Nic z tego. Nigdy nie byłem w tej dziedzinie ekspertem. Żona może zaświadczyć. Zawsze lepszy był ze mnie śmieszek niż płaczek. Zresztą, czemu miałbym płakać? Przecież wiodło mi się w życiu świetnie. Nie miałem powodu, by się uskarżać. Co by inni powiedzieli.

A potem pomyślałem o swoim własnym opowiadaniu z dawnych lat na podobny temat. Tam sparaliżowany bohater, którego ukąsił wąż na polu golfowym, leżąc już na stole w prosektorium i czując nożyce na brzuchu, ma wzwód, kiedy lekarka łapie go za członka. Tak, to już bardziej w moim stylu. Z tym że tamta lekarka była młoda i ładna. Nie to, co uwijające się przy moich zwłokach stare baby. Myją mi fiuta i nic. Choćby mi tu obie strip tease zrobiły i taniec przy rurze odstawiły, to i tak by mi nie stanął. Tym bardziej że żona patrzy. Przy niej bym się wstydził. Jeszcze nigdy jej nie zdradziłem. Czy uwierzycie?

A tak przy okazji, skoro już o tym mowa, krojenie bez znieczulenia na szczęście mi nie groziło. Żona nie zgodziła się na sekcję zwłok. Kategorycznie zabroniłem tego w testamencie. Nasuwa się pytanie, czy uduszenie się w trumnie było dużo lepsze? W końcu gdyby zaczęli mnie ciąć, od razu by zauważyli, że coś jest nie tak, i odratowali. No, powiedzmy. Ale mój problem polegał na tym, że zawsze potwornie bałem się bólu. Dentysta musiał mi usuwać kamień pod narkozą.

W pokoju było chłodno. Zakręcony kaloryfer. Pewnie. Po co ogrzewać trupa? Zaraz, zaraz. Szkoda, że to nie jest lato. Środek upalnego lata. Wtedy przekonalibyście się, że moje zwłoki wcale nie cuchną. Pozostają świeżutkie i pachnące. Żadnych oznak rozkładu. Chociaż nigdy nie byłem święty.

Momencik. Teraz coś poczułem. Jakby drgawkę w okolicach brzucha. Łaskotki. Od dziecka miałem łaskotki, prawie na całym ciele, ale najgorsze na stopach. Kobieta wytarła mi udo. Zawyłem ze śmiechu, zachichotałem jak wariat, ale tylko w moim niepanującym nad ciałem mózgu ten życiodajny akt się odbył. Usta pozostały nieruchome, nogi nie drgnęły.

— Odziewać czy jak? — zapytała kobieta. — Tam już chłopy czekają z trumną.

— Chwileczkę — odpowiedziała moja żona.

Podeszła do łóżka i popatrzyła na mnie uważnie. Czyżby chciała na zawsze zapamiętać widok rozebranego męża? Drugi raz nie wyjdzie za mąż. Będzie się sama pieścić, mając moje nagie ciało przed oczami. Tfu! Co ja gadam.

Kiedy ona na mnie patrzyła szeroko otwartymi oczami, ja też na nią patrzyłem. Jednym okiem. Nie ruszaliśmy się. Nic nie mówiliśmy. Musiało to cholernie zabawnie wyglądać dla kogoś z boku. Ale moja żona zachowywała powagę. Przyglądała mi się coraz pilniej, jakby coś dziwnego dostrzegła.

Pocałuj mnie! — wołałem do niej niemo. Ten ostatni raz. Przekonasz się, że nie jestem martwy. Nie jedzie mi z gęby. Mój język nie jest zimy ani sztywny. W ogóle nie mam stężenia pośmiertnego. Rigor mortis brak.

Wtedy ona wyciągnęła rękę i poskrobała mnie paznokciem w prawą stopę.

Błyskawica przeszyła mi mózg i poczułem, tak, wyraźnie poczułem, że duży palec u mojej prawej nogi mimowolnie się poruszył, a moje wargi rozciągnęły się w uśmiechu. Co prawda, tylko z jednej strony. Bezwiednie uśmiechnąłem się półgębkiem. Zobaczyłem łzy w jej oczach. Łzy szczęścia.

Rekonwalescencja po wylewie trwała długo, jednak powróciłem do pełnej sprawności. Owszem, mówię niewyraźnie i jakby w zwolnionym tempie. Ale czy to jest jakaś wada u pisarza? Najwyżej nie będę cholernym prezenterem.

Najważniejsze, że przestałem pić, ustąpiły problemy z erekcją, a pomysłów na nowe kawałki mam od licha i trochę. Niejeden młody mógłby mi pozazdrościć.

Telefon spod ziemi

Rozmawiałem o tym z żoną wielokrotnie, mimo że nie lubiła tego tematu i była nastawiona do mojego żądania sceptycznie. Aby ją przekonać, że mówię serio, pokazałem jej potwierdzony przez notariusza testament. Sporny punkt był tam zawarty wytłuszczonym drukiem. Widząc, że traktuję rzecz śmiertelnie poważnie, przyrzekła zastosować się do moich wskazówek.

I oto obudziłem się w kompletnych ciemnościach, leżąc na łóżku w butach i garniturze. Czułem się słabo i kręciło mi się w głowie. Jakieś przyjęcie. Wypiłem za dużo, więc położyli mnie w sypialni i zgasili światło. Niech się prześpi i wytrzeźwieje.

Chciałem się podnieść, ale tylko stuknąłem czubkiem głowy w drewnianą powałę i padłem z powrotem na posłanie. A to co? Piętrowe łóżko? Pewnie pokój dziecinny. Nie miałem czasu zastanawiać się nad tym, ponieważ w tym momencie okropny ból zaczął rozsadzać mi czaszkę, tyle że od strony potylicy. Kiedy złapałem się oburącz za głowę, dotknąłem łokciami czegoś twardego, co znajdowało się po bokach. Gdzie oni mnie położyli?

Pomacałem wokół siebie. Lite drewno, aksamitna wyściółka, charakterystyczny kształt. Nie było wątpliwości: leżałem w zamkniętej trumnie. Starałem się ją otworzyć. Z całych sił pchałem wieko ku górze. Ani drgnęło. Waliłem pięściami w sufit — żadnego echa. Opukałem boczne ściany. Wszędzie ten sam głuchy odgłos. Trumna była przywalona ziemią. Zostałem żywcem pogrzebany.

Tak strasznie się tego bałem, tak często o tym myślałem, tak bardzo pragnąłem się przed tym zabezpieczyć, że byłem na tę ewentualność do pewnego stopnia mentalnie przygotowany. Tym należy tłumaczyć fakt, że nie wpadłem w panikę, lecz zachowałem zimną krew. Oczywiście, byłem też osłabiony, apatyczny i najwidoczniej trochę już niedotleniony.

Jak to się stało, że się tu znalazłem? Pamiętam, że pracowałem w swoim gabinecie. Jak zwykle w czwartkowe popołudnia pisałem opowiadanie grozy. Żona pojechała na zakupy. Przypominam sobie, że poszedłem po coś do kuchni. Tam się pośliznąłem, upadłem na plecy i uderzyłem głową w posadzkę. Nie wiem, co się działo potem. Nic więcej nie pamiętam. Prawdopodobnie na długo straciłem przytomność. Leżałem na zimnej podłodze, przez co moje ciało uległo wychłodzeniu, a tętno prawie zanikło. W wyniku powierzchownie przeprowadzonych oględzin lekarskich uznano mnie za zmarłego i pochowano.

Sięgnąłem do kieszeni marynarki i znalazłem to, co miałem nadzieję znaleźć. Naładowany telefon. A więc żona dotrzymała słowa. Wyświetlacz się rozjaśnił i zobaczyłem, że trumna została wykonana zgodnie z moimi zaleceniami. Była wyjątkowo obszerna. Przede wszystkim miałem na uwadze większy zapas powietrza, ale prawie równie ważną okolicznością było to, że chociaż nie cierpiałem na klaustrofobię, miałem awersję do ciasnoty.

Sprawdziłem datę i godzinę. Wypadek miał miejsce w czwartek, dzisiaj jest sobota, godzina dokładnie 23.44. Czyli pochowano mnie niedawno. Kilka, najwyżej kilkanaście godzin temu. Z powodu nadzwyczaj płytkiego i spowolnionego oddechu — inaczej nikt nie wziąłby mnie za nieboszczyka — nie mogłem jeszcze zużyć całego tlenu. Mimo to w trumnie było dość duszno. Zważywszy na to, że teraz oddychałem pełniej i szybciej — serce biło mi coraz mocniej — bez wątpienia za jakiś kwadrans, najdalej za pół godziny, zacznę się dusić i naprawdę umrę, tym razem już nieodwracalnie.

Najpierw postanowiłem zadzwonić do żony. Pomimo tego, że to właśnie ona włożyła mi telefon do kieszeni, spełniając moją ostatnią wolę, naiwnością byłoby zakładać, że nie zdziwi się, kiedy zobaczy, kto do niej telefonuje. Ale istniała duża szansa, że poznawszy mój głos, otrząśnie się z szoku, podejdzie do sprawy poważnie i coś z tym zrobi. Powiem więcej, znając moją żonę, mogłem być pewien, że poruszy niebo i ziemię (zwłaszcza o poruszenie ziemi mi chodziło), aby mi pomóc. I tu wystąpił pierwszy problem.

Próba wybrania numeru do żony nie powiodła się. Albo jej telefon był wyłączony, co było raczej wątpliwe, biorąc pod uwagę jej skłonność do pogawędek w każdym miejscu i czasie, albo nie miałem zasięgu. Raczej stawiałem na tę drugą możliwość. Aby się upewnić, spróbowałem skontaktować się z moim wydawcą, chociaż nie miałem pojęcia, jak zareaguje. To znaczy nie byłem przekonany, czy mi pomoże, nawet jeśli uwierzy w to, co usłyszy. Wszystko zależało od tego, co mu się będzie bardziej opłacać: czy to, że uratowany napiszę i wydam u niego więcej książek, czy też to, że moja śmierć zwiększy popyt na moje dotychczasowe dzieła. W każdym razie do połączenia nie doszło.

Jakość usług tej sieci była marna, ale żeby człowiek nie mógł się nigdzie dodzwonić spod dwóch metrów ziemi? Przestraszyłem się nie na żarty. Śmierć zajrzała mi w oczy. I tak jak wielu innych w podobnej sytuacji powiedziałem sobie, że jeśli przeżyję, to całkowicie odmienię swoje życie. Oczywiście zacznę od zmiany operatora.

Jeszcze raz popatrzyłem na rozjarzony ekran. Zobaczyłem komunikat: „Nie zalogowany do sieci. Tylko alarmowe”. A więc to tak. Nikt nie może do mnie zadzwonić i z nikim nie mogę się połączyć z wyjątkiem trzech numerów alarmowych: pogotowia, policji i straży pożarnej. Ale dlaczego? Mniejsza z tym. Nie mam czasu do stracenia.

Na początek zadzwoniłem na policję.

— Dyżurny Zięba. Słucham.

— Dobry wieczór. Przepraszam, że dzwonię o tak późnej porze, ale sprawa jest raczej pilna i dosyć delikatna.

— Słucham.

— Trzeba mnie prędko odkopać, bo się uduszę.

— Zasypało pana?

— W pewnym sensie. Leżę pod ziemią. Proszę o pilną interwencję.

— Gdzie pan leżysz?

— Jakieś dwa metry pod ziemią. Niezbyt głęboko. Obejdzie się bez koparki. Paru ludzi z łopatami wystarczy, byle szybko.

— Nazwisko.

— Stefan Król.

— Adres.

— Po co panu adres? Teraz nie leżę pod swoim adresem.

— To mówisz pan, że co się stało?

— Zakopano mnie przez pomyłkę. Na cmentarzu.

— Gdzie? Gdzie?

— Na cmentarzu. Nie powiem panu, w której części, bo byłem nieprzytomny.

— Napadli pana?

— Niezupełnie. Myśleli, że nie żyję i mnie żywcem pogrzebali.

— Znaczy się, że skąd pan teraz konkretnie dzwonisz?

— Z trumny.

— Słuchaj pan. Pana numer został zarejestrowany. Rozmowa jest nagrywana. Powiedzieć, co grozi za składanie fałszywych zeznań po pijanemu?

— No to mnie aresztujcie! Byle jak najprędzej. Kończy mi się tlen.

— Jeszcze raz. Jak się pan nazywasz?

— Stefan Król. Ten pisarz od horrorów. Nie słyszał pan w wiadomościach, że umarłem?

— Nie słyszałem. Adres.

— Już mówiłem, że leżę na cmentarzu, ale nie wiem, w którym grobie. Będzie tabliczka. Świeży grób, dzisiejszy. Najlepiej zadzwoń pan do mojej żony, ona panu powie co i jak.

— Czyli pan chcesz, żebym wysłał patrol na cmentarz o północy, żeby pana wykopali z grobu, tak?

— Wiem, że to brzmi, jak jakiś makabryczny kawał, ale o to właśnie chodzi.

— Panie, wyłącz się pan, bo będzie źle.

— Błagam pana, proszę zadzwonić do mojej żony.

— To niby ja mam dzwonić do pana żony w środku nocy, żeby ją zapytać, z której trumny pan dzwonisz?

— Panie dyżurny, zrób pan to i nie wchodź pan w szczegóły, bo to za trudne.

— Spadaj człowieku i nie blokuj linii. Może kogoś w tej chwili okradają.

W tym momencie przerwało połączenie. Wygląda na to, że z winy mojego telefonu. W porządku, zapomnijmy o dyżurnym Ziębie. Pogotowie. Prędko.

— Pogotowie, słucham.

— Proszę o pilną pomoc. Duszę się.

— Proszę podać objawy. Obrzęk dróg oddechowych? Z jakiego powodu: gaz, dym? Dlaczego nie może pan oddychać?

— Mogę oddychać, tylko nie mam czym. Tlen mi się kończy.

— Oddycha pan przez maskę? Co to za gaz? I gdzie pan w ogóle jest?

— Oddycham bez maski. Jestem przyduszony ziemią.

— Gdzie pana zasypało? Nazwisko. Adres. Muszę wiedzieć, gdzie posłać karetkę.

— Jestem na cmentarzu, ale nie wiem, który grób. Niech szukają tabliczki z nazwiskiem Stefan Król.

— Stefan Król? Ten od horrorów? Co właśnie umarł?

— Ten sam. Niech ekipa karetki weźmie łopaty.

— Panie, zaraz dzwonię na policję. Doigrasz się pan. To już trzecie fałszywe wezwanie w tym tygodniu. Naczytają się bzdur, a potem żarty sobie stroją.

— Niech pani zadzwoni do mojej żony. Podam numer. Proszę notować. Znam adres.

— Pan chce, żebym zawiadomiła wdowę o dwunastej w nocy, że nieboszczyk dzwoni z grobu?

— Tak. Ona wszystko potwierdzi. Sama mi włożyła telefon do trumny.

— Rozłączam się i dzwonię na policję. Ludzie potrzebują pomocy, a ten tu będzie się wydurniał.

Słabłem z każdą minutą. Łapałem powietrze jak wyciągnięta z wody ryba. Po ostatniej rozmowie pociemniało mi w oczach. Nie, to tylko wyświetlacz telefonu przygasł. Bateria się wyczerpuje. Jeszcze przed chwilą pokazywała, że jest pełna. A prosiłem żonę, żeby nowy telefon dała. Zlekceważyła to. Chciała oszczędzić. Albo nie pamiętała. Diabeł tkwi w szczegółach. Ludzie, którzy nie przykładają się do tego, co robią, nie zdają sobie sprawy z tego, jak ważne są detale.

Pozostała jeszcze jedna rozmowa. Jeśli straż pożarna nic nie zrobi, to przepadłem.

— Straż pożarna. Ogniomistrz Dołęga.

— Chciałem zgłosić pożar. Pali się na cmentarzu. Chyba pojemnik na śmieci albo domek grabarza.

— Nazwisko i adres zgłaszającego?

— Stefan Król. Adres…

W telefonie zaczęło pikać. Pusta bateria.

— Nie ma czasu… Przyjeżdżajcie prędko…

— Przyj…

Telefon się wyłączył.

Odczekam parę minut i spróbuję jeszcze raz. Powinien na chwilę zaskoczyć. Ciekawe, czy przyjadą? Sądząc po głosie, ten ogniomistrz Dołęga to młody, energiczny facet. Tacy są nieobliczalni. Z czystej głupoty mogą zrobić coś pożytecznego.

Leżałem nieruchomo, aby zużywać mniej tlenu. Czekałem.

Po małej pauzie telefon znowu się włączył. W tej samej chwili usłyszałem dzwonek i poczułem wibracje w drętwiejącej ręce. Sieć ożyła!

— Gdzie jest ten pożar? — poznałem głos Dołęgi. — Nic tu się nie fajczy!

— Nie ma pożaru. Ratujcie mnie… Pogrzebano mnie żywego. Jestem Stefan Król. Autor… — powoli traciłem świadomość.

— Ten Stefan Król?! Coś podobnego! Uwielbiam pana książki! Zaraz, zaraz, a to nie jest znowu jakiś numer? Mówili w radiu, że Król nie żyje.

„Umarł Król, niech żyje Król” — miałem na końcu języka, ale to nie był odpowiedni moment na popisywanie się błyskotliwym dowcipem. W baterii tliły się resztki energii, a ze mnie uchodziło życie.

— Żyję… Szukajcie grobu. Szybko…

— No to powiedz pan, w jaki sposób żona budzi sparaliżowanego pisarza w jednym takim opowiadaniu?

— Skrob… go… w… — powiedziałem i wtedy komórka wyłączyła się na dobre. Wysunęła mi się z ręki i wpadła w jakąś szczelinę z boku. Naszła mnie straszna senność, ale wiedziałem, że nie mogę się poddać, muszę walczyć do końca.

Z trudem utrzymywałem się na granicy między jawą a snem, co kilka chwil przechodząc z jednej strony na drugą, aż usłyszałem na górze realne łomoty. A potem męskie głosy.

— To co? Otwieramy?

— Raz kozie śmierć. Otwieramy! — powiedział ogniomistrz Dołęga. — Najwyżej mnie wyleją.

Straciłem przytomność, zanim podnieśli wieko.

Odtwarzacz donosicielem

Prawda, strasznie zdenerwowany byłem i jestem! Ale dlaczego można powiedzieć, że jestem szalony? Choroba zaostrzyła moje zmysły, nie stępiła ich. Przede wszystkim był słuch ostry. Słyszałem wszystkie rzeczy w niebie i na ziemi. Słyszałem wiele rzeczy w piekle. Jak więc jestem szalony? Słuchajcie i obserwujcie, jak zdrowo, jak spokojnie mogę opowiedzieć całą historię.

Nie da się powiedzieć, jak pierwszy pomysł przyszedł, ale co raz poczęte, to straszy dzień i noc. Myślę, że to był jego iPod. Tak, to było to! On nosił słuchawki w uszach i słuchał tych dźwięków co dzień, strasznych odgłosów. A więc zdecydowałem się na odjęcie życia młodego człowieka. Pozbyć się głosów na zawsze!

Nigdy nie byłem milszy dla niego niż przez cały tydzień przed tym. I co noc, o północy, jego drzwi otwierałem, tak delikatnie! A potem, kiedy dokonałem otwarcia wystarczającego do wetknięcia głowy, wyjmowałem nóż i latarkę. O, to masz, jak sprytnie urządziłem, by nie zakłócić snu młodego i nie obudzić jego podejrzeń. Ha! To wariat nie był tak mądry jak ten? A potem, gdy moja głowa była już dobrze w pokoju, wsłuchałem się. Zrobiłem to i przez siedem nocy, każdej nocy tylko o północy, ale znalazłem go zawsze bez słuchawek dźwięczących w uszach, śpiącym cicho, bo nie był młody człowiek, który mnie drażnił, ale ten okropny dźwięk. Co rano, gdy świtało, poszedłem do jego komory śmiało, odważnie, i mówiłem do niego, wzywając go po imieniu w serdecznym tonie, i pytałem, jak on przeszedł noc. Jak więc widzisz, byłby on bardzo sprytny, by podejrzewać, że co noc zajrzałem do niego, gdy spał, i nasłuchiwałem.

Ósmej nocy byłem więcej niż zwykle ostrożny w otwarciu drzwi. Nigdy wcześniej tego wieczora nie czułem zakresu własnej władzy, mojej przenikliwości. Pomyśleć, że tam byłem, otwierając drzwi, powoli, a on nawet marzyć nie mógł o mojej tajemnicy czynów, czyli myśli. Zaśmiałem się na myśl, że może i słyszał mnie, bo przeniósł się na łóżku, nagle, jakby zaskoczony. Teraz może pomyśleć, że cofnąłem się, ale nie. Jego pokój był czarny jak smoła z ciemności (okiennice były zamknięte z obawy złodziei), a więc wiedziałem, że nie mógł się zbudzić na otwarcie drzwi i trzymałem nóż i latarkę, przesuwając się stale, stopniowo.

Po chwili usłyszałem ten dźwięk i wiedziałem, że to brzmią jego słuchawki w uszach, że to grający jest iPod. Był to niski, stłumiony, rytmiczny dźwięk, który powstaje z dna piekieł, z czeluści mojego horroru. Mówię: wiedziałem to dobrze, słyszałem straszne echo. A teraz — nie mówiłem, że to jest szaleństwem zbytniej ostrości zmysłów?

Tymczasem piekielny łomot wzrósł. Rósł szybciej i szybciej i coraz głośniej z każdą chwilą. Zrobiło się głośniej, mówię, co chwila głośniej! Powiedziałem wam, że jestem nerwowy: tak, jestem. Młodego nadeszła godzina! Z głośnym wrzaskiem zapaliłem latarkę i wskoczyłem do pokoju z podniesionym nożem. On wrzasnął raz, tylko jeden raz. Przypadłem do niego i wbiłem mu nóż w gardło, i wyrwałem mu z uszu słuchawki i rzuciłem odtwarzacz na podłogę z całej mocy, by ucichł nareszcie. Zrobiło się cicho, przeklęty iPod nie grał więcej. Młody nie żyje. Zbadałem zwłoki. Tak, to był kamień, martwy kamień. Podałem rękę na sercu i trzymałem tam wiele minut. Nie było pulsacji. Kamień był martwy.

Noc zanikła, a ja pracowałem pośpiesznie, ale w milczeniu. Przede wszystkim rozczłonkowane zwłoki. Odciąłem głowę i ramiona, i nogi. Wziąłem maksymalnie do trzech desek z podłogi komory i złożyłem jego członki razem z iPodem. Tak mądrze, tak zręcznie przykryłem wszystko z powrotem deskami, że nie ma ludzkiego oka, które może wykryć coś złego.

Kiedym skończył te prace, to godzina czwarta była, jeszcze ciemno jak o północy. Przyszło pukanie do drzwi ulicy. Poszedłem, aby otworzyć z lekkim sercem. Na co się już bać? Weszło trzech mężczyzn, którzy przedstawili się z całą słodyczą za funkcjonariuszy policji. Krzyk został podsłuchany przez sąsiada w nocy i jest podejrzenie nieczystej gry rozbudzonych. Informacje zostały złożone w urzędzie policji, a oni zostali odesłani do przeszukania pomieszczeń.

Uśmiechnąłem się. Za co, gdyby się bać? Krzyk, powiedziałem, był w moim śnie. Młody, już wspomniałem, był nieobecny. I kazałem im — szukajcie dobrze. I doprowadziłem ich do swego pokoju. Pokazałem im swoje skarby, bezpieczne, niezakłócone. W entuzjazm przeszło moje zaufanie, przyniosłem krzesła do pokoju, chciałem ich tutaj, aby odpoczęli od ich trudu, a ja sam, w dzikiej śmiałości moim idealnym triumfem, umieściłem własne siedzenie na tym samym miejscu, pod którym spoczywały zwłoki ofiary.

Funkcjonariusze byli zadowoleni. Mój sposób przekonał ich. Jestem wyjątkowo spokojny. Siedzieli, a ja wesoło rozmawiałem. Ale czułem się coraz bledszy i chciałem, aby ich już nie było. Moja głowa bolała, a zdawało mi się dzwonienie w uszach, lecz wciąż jeszcze siedzieli i rozmawiali. Dźwięk stał się bardziej wyraźny. Rozmawiałem bardziej swobodnie, aż wreszcie odkryłem, że hałas nie był w moich uszach.

Nie ulega wątpliwości, teraz pobladłem bardzo, ale mówiłem bardziej płynnie, a wraz z podwyższonym głosem. Jeszcze siła dźwięku wzrosła. I co mogę zrobić? To był niski, brzękliwy, szybki dźwięk. Rozmawiałem szybciej, bardziej zdecydowanie, ale hałas stale wzrasta. Dlaczego ich nie doszedł? Chodziłem po podłodze tam i z powrotem, ciężkie kroki, jakby pobudzony do furii przez obserwację ludzi, ale hałas stale wzrasta. Co mogłem zrobić? Przekręciłem krzesło, na którym byłem, i to na deski, ale hałas ciągle wzrasta. I jeszcze ludzie rozmawiali przyjemnie i uśmiechali się. Czy to możliwe, że nie słyszeli? Były to kpiny z mojego horroru! Wszystko było lepsze od tej udręki! Nic nie jest bardziej nieznośne niż to pośmiewisko! Mógłbym pokryć te obłudne uśmiechy. Czułem, że muszę krzyczeć albo umrzeć. A teraz znowu! Słuchajcie!

„Łotry! — wrzasnąłem — Nie udawać więcej! Przyznam czynu! Wyrwać deski! O, o! To jest potworne granie jego iPoda!”

Chowanie młodzi tudzież reforma kleru

— A jako to z chowaniem i edukacyją młodzi w teraźniejszych czasach bywa? Co lepszego niż drzewiej bywało?

— Zacznijmy od początku. Dziecko odstawiane jest od piersi tak późno, jak to możliwe. Lekarze zalecają karmienie piersią przez matkę, zwłaszcza przez pierwsze miesiące. Mleko matki zawiera wszystkie składniki odżywcze potrzebne dziecku. Ponadto siara jest naturalnym czynnikiem uodparniającym oraz zapobiega alergiom.

— Pani matka sama karmi, powiadasz? A gdzie mamka?

— Instytucja mamki to zamierzchła przeszłość. Karmienie piersią przez matkę wytwarza więź między nią a dzieckiem. To ważne dla psychiki obojga. Następnie dziecko przestawiane jest stopniowo na mleko w proszku i zmiksowane odżywki warzywno-mięsne. Wreszcie dochodzą zupki.

— Uchowaj Boże takiej potrawy dziecięciu. Toż to, nim ono odsadzą, utyje jak cielę.

— Odżywki są wytwarzane z najlepszych produktów zgodnie z naukowo opracowanymi procedurami, są sprawdzone, przebadane i nie powodują otyłości.

— Do kilku lat papinkami karmią! Mięsa wołowego dziecięciu nie dać ani grochu? A kto pieczę nad dziecięciem trzyma?

— Dziecko zwykle wychowuje matka albo babcia, często oddawane jest do żłobka lub do przedszkola, gdzie opiekują się nim wychowawczynie.

— I tak między onymi białogłowy roście? Czerstwość i ochotę do cnoty zatraci, powiadam, i zmarnieje w owym więzieniu między fraucymerem.

— Feminizacja zawodu nauczyciela i wychowawcy niestety jest problemem. Natomiast spacery i zabawy na świeżym powietrzu są mile widziane, pod warunkiem że dziecko zostanie odpowiednio do warunków zewnętrznych ubrane.

— I na piądź mu wyniść z izby nie dopuszczą, chyba zatkawszy gąbkę i nosek, i uszka. Czy więc pośle go do szkół na nauki?

— W wieku lat siedmiu dziecko zaczyna naukę szkolną.

— A gdy gnuśnym dziecię bywa, czy nie przykaże pedagogowi, aby rózga na ciałku nie postała?

— Kary cielesne są zabronione.

— Nie inaczej. Roście jak cielątko, będzie wołek z niego. A cóż po nim w domu? Czy pan ociec stanie mu za mistrza dobrego?

— Wzorce zachowań przekazywane dziecku w domu są bardzo ważne. W patologicznych rodzinach dzieci uczą się złych rzeczy, przez co mają gorszy start w życiu i często powielają niepowodzenia rodziców.

— Ociec pije w dzień i w noc, a z nim synek. Gra ociec kostek — i tych pewnie syn dopomoże. Ociec zwadźca, wprawi się też niedługo w toż i syn. Rad podwiczki pilnuje, i w tym się wyrazi, i w inszych zbytkach i nierządzie.

— Nasze badania to potwierdzają.

— Co po tym synowi po łacinie umieć, kiedy i ociec po łacinie głupi.

— Zasadniczo nie odbiega to od prawdy. Jakkolwiek w szkołach powszechnych język angielski zastąpił łacinę, to faktem jest, że pokolenie rodziców na ogół słabo zna języki obce.

— Aż się też ociec namyśli wysłać go gdzie daleko w cudzoziemskie kraje. Po co proszę? Aby się tam z małpą ożenił? Albo więc inspektora marnie okaliczył albo zabił?

— Bywa i tak. Rodziny pomagają młodym w emigracji, także finansowo, licząc na ich późniejsze wsparcie. Jeśli chodzi o międzykulturowe małżeństwa zawierane przez emigrujących młodych ludzi, to często rozpadają się one po roku lub dwóch. Bariera jest zbyt duża. Również przestępczość wśród mieszkających za granicą rodaków jest niepokojąco wysoka.

— Wraca się tedy pan syn ze Włoch albo i ze Francyi do ojczyzny. Nie wspominam straty i nakładu, i kosztu, i złota, które się tam rozeszło, raz na pijatyki, drugi raz na zamtuzy i złą kompaniją. Lecz tego nie żałować, bo się grać na lutni, śpiewać, skakać galardy, ba, i po francusku dyszkurować nauczył, więc i a la mode chodzić, stroić i wszytko czynić po francusku. Cóż z tego? Siła tym wygrał? Już mu i ojczyzna śmierdzi i wszytko w niej gani. W zwierciedle ustawicznie ni ta małpa jaka muszcze się, goli brodę i dwa razy o dzień. Siła przejął zwyczajów.

— O ile wielu młodych ludzi rzeczywiście nie jest w stanie nic odłożyć z jednej strony ze względu na wysoki koszt życia za granicą, a z drugiej strony z powodu braku nawyku oszczędzania, to jednak nie wolno bagatelizować tej wartości, jaką jest znajomość świata, poznanie innych stylów życia, etosu pracy i efektywnej organizacji, nawyków higienicznych i mody nie wyłączając, i przeniesienie tego na rodzimy grunt.

— Niejednemu, co też był ze Francyi i ze Włoch powrócił, każdy się tutaj zdał być ledajaki, tylko on grunt. Za czasem tak mu się zaś zdało, że wszyscy mądrzy, tylko on sam jeden błazen.

— Powrót do ojczyzny jest dla niektórych szokiem i powoduje długotrwałą frustrację. Readaptacja czasami przebiega boleśnie.

— Co wżdy czynić będziesz z tym to synem, który się świeżo powrócił? Poślesz go do dworu czy do wojska?

— Kariera w administracji publicznej nie jest wykluczona. Znajomość języków obcych, otrzaskanie w świecie, doświadczenie funkcjonowania w międzynarodowym środowisku mogą się stać poważnymi atutami. Co do służby w armii zawodowej, wiele zależy od stanu zdrowia i wieku kandydata, ale generalnie będą i tam mile widziani, o ile nie byli karani.

— Nic z tego. Wielu domem będzie się bawić. Tu się siła nauczy: pić a kostyrować, warcabami kołatać, kart grać do umoru. Nuż utracać, po miastach hulać, krzosać, wadzić się, sąsiadów najeżdżać. Aż utną rączkę i onę gąbkę sprośnie nakarbują.

— Potrzebne są programy wspomagające powroty.

— Inaczej śmiele rzekę: lepiej nie mieć dzieci, niżeli mieć takowe, które dom twój, siebie i ciebie zhańbić mają.

— Toteż jedyną skuteczną drogą zwiększenia przyrostu naturalnego jest pomoc rodzinie w wychowaniu i kształceniu dzieci.

— A jako z kapłańskim stanem sprawa się ma? Czy reformy świeccy potrzebują kapłani?

— Dyskusja o reformach cały czas się toczy. Celem reform jest polepszenie jakości duchownych i przybliżenie ich do coraz bardziej laickich wiernych oraz przygotowanie osób konsekrowanych na nowe wyzwania w modernizującym się świecie.

— Powiem, skąd ta morum poszła corruptela. Stąd, że do stanu tego przypuszczacie niegodnych, bez nauki i bez obyczajów. Examen ledajakie kleryków; mało się pytacie, jaki żywot pędzili.

— Metody selekcji kandydatów powinny być zaostrzone, a egzaminy bardziej wymagające, to nie ulega wątpliwości. Proponuje się na przykład, aby kapłanami zostawali tylko ludzie po studiach wyższych. Świadectwo moralności wystawiane przez właściwego proboszcza powinno być zaledwie wstępem do oceny predyspozycji kandydata.

— A kiedy on nieraz dla chleba, nie dla nieba chce być księdzem.

— Istotnie, względy finansowe odrywają tu niemałą rolę, nad czym należy ubolewać. Szczególnie niektórzy proboszczowie wiejscy zachęcają młodzież do wstępowania do seminariów, przytaczając argumenty natury materialnej oraz akcentując pewność zatrudnienia. Liczą w ten sposób na wzrost liczby powołań, która niestety spada.

— Przeto żony niech biorą jako i świeccy. Omnes ludzie sumus, nobis tamen esse żonatis concessum est, solos grzech jest ożeniare kapłanos?

— Zniesienie celibatu wpłynęłoby zapewne pozytywnie na liczbę kleryków, ale do tego daleka jeszcze droga. Nie tylko doktryna jest tu przeszkodą, również tradycja.

— Esse scelus księdzo cnotliwam ducere żonam, et non esse scelus kurwam choware kucharkam?

— Pewien procent księży faktycznie żyje w mniej czy bardziej dyskretnych konkubinatach, a nawet ma potomstwo, więc można się zastanawiać, czy nie lepiej by im było wstąpić w związek sakramentalny, ale to wciąż jest sprawa przyszłości i nie można być pewnym, czy społeczeństwo jest na tę zmianę gotowe.

— Daleko to chybiają apostolskich obyczajów i życia? Czy piją, hulają, kart grają po gospodach w miasteczku albo na wsiach w karczmie?

— Hazard, nadużywanie alkoholu oraz grzech nieczystości nieobce są, niestety, pewnej grupie kapłanów i jeśli dzieje się to na oczach wiernych, czyni niepowetowaną szkodę obrazowi kleru. Sami księża przyznają, że plagą wśród nich jest tak zwane 3K: korek, karty, kobiety.

— Daj Boże, żeby to fałsz był, co mówią: omnis ksiądz avaritia. Czy siła jest pasterzów, którzy siebie pasą, nie owieczki?

— Plotki o bogactwie i zachłanności księży są przesadzone. Dochody z małych wiejskich parafii nie pokrywają nawet utrzymania księdza, a w miastach aż połowa przychodów uzyskanych z użyczania wież kościelnych firmom telekomunikacyjnym przekazywana jest kurii. Pieniądze z tacy nie idą w całości do kieszeni księdza, jak niektórzy mylnie sądzą, a ogrzanie budynku kościelnego może pochłonąć spore sumy.

— Przecie ksiądz weźmie, by i z ołtarza.

— Nie każdy, wielu księży żyje w ubóstwie.

— A czy w zgodzie z innymi żyją? Bo to znieważyć, zdespektować bliźniego codzienna potrawa, zwłaszcza gdy ksiądz furyjat. Przyczyna, co zechce ksiądz, to śmiele zrobi. Żadna egzekucyja, żadna sprawiedliwość.

— Konflikty księży z parafianami nie są częste, aczkolwiek się zdarzają. Trzeba podkreślić, że księża podlegają prawu tak jak wszyscy i każdy może dochodzić swoich racji przeciwko nim w sądach powszechnych. Skonfliktowany z wiernymi ksiądz jest przenoszony decyzją biskupa do innej parafii.

— Cóż tedy czynią w domu i czym swój czas trawią? Otia dant vitia. Je, śpi, leży, stąd z kucharką zabawa.

— Mitem jest, że ksiądz pracuje tylko od święta. Księża mają aż nadto pracy na co dzień. Ich również dotyka wypalenie zawodowe, nierzadko tracą zdrowie z przepracowania.

— Podałbym zwyczajne lekarstwo: częste wizytacyje biskupów. Czy i w tych srogą oziębłość widać? Bo to spuszczą się na drugich, których snadnie srebrem i złotem przedarować.

— W miarę możliwości biskupi regularnie wizytują parafie. Zastępstwa są z reguły wyjątkiem. Korupcję należy raczej wykluczyć.

— Nie jest sprawiedliwą rzeczą inwektywy na drobniejszych księży stroić, a wyższych głów i arcykapłanów przemijać. Skądże mają brać księża exempla, jeśli nie z nich?

— Przypadki arcybiskupów, którzy zgrzeszyli przeciwko swojej misji pasterskiej, są na szczęście odosobnione. Takie incydenty jak współpraca ze służbami specjalnymi, patronowanie partiom politycznym czy molestowanie kleryków nie powinny być uogólniane tylko dlatego, że zostały aż nazbyt nagłośnione przez żądne sensacji media.

Laugh story

Już wcześniej zdarzało mi się gromko zaśmiać w kinie, ale to pierwszy film, na którym dosłownie poryczałem się ze śmiechu.

Dwoje studentów najpierw zakochuje się w sobie, a potem pobiera. I nie byłoby w tym jeszcze nic szczególnie śmiesznego, gdyby nie fakt, że ojciec studentki robi chleb, a ojciec studenta robi pieniądze. Na tym zasadniczo polega komiczność sytuacji wyjściowej. Nic dziwnego, że w pewnym momencie syn pyta ojca:

— Ojcze, co cię bardziej śmieszy: czy to, że ona jest córką biednego włoskiego katolika, czy to, że ja jestem synem bogatego anglosaskiego protestanta?

Ojciec nie jest w stanie wydobyć z siebie słowa, ponieważ dusi się ze śmiechu na myśl o tym, że jego przyszła synowa jest córką piekarza, a jego syn jest synem milionera. Tak dobrze zapowiadająca się komedia skończyłaby się jednak przedwcześnie, gdyby ojciec rzeczywiście skonał ze śmiechu, dlatego pożegna się ze światem zupełnie kto inny i to nie od razu. Ale nie zdradzajmy puenty.

Do innych elementów komizmu, którym jak gąbka przepojony jest film od czołówki do końcowych napisów, zaliczyć należy następujące różnice między kochankami: po pierwsze, on gra w hokeja, podczas gdy ona jest bibliotekarką, po drugie, on studiuje prawo, a ona muzykologię. Już samo to, że są tak różni, wywołać może u widza paroksyzm niepohamowanego śmiechu. Jak wiadomo, naczelną zasadą komizmu jest, że im bardziej uwypuklamy kontrast, tym się robi komiczniej. Zatem w dobrej komedii muszą być mężczyźni i kobiety, biedni i bogaci, hokeiści i bibliotekarki, muzycy i prawnicy, a nade wszystko żywi i martwi.

Zgodnie z regułami gatunku, jakim jest komedia o życiu i śmierci, oboje bohaterowie są sceptycznie nastawieni do zaświatów. Niebo jest tu, na ziemi — mówi dziewczyna z lekkim przymrużeniem oka. Czy na tamtym świecie może być coś lepszego od Bacha i Mozarta? — pyta z szerokim uśmiechem, odsłaniając równe, białe zęby.

Na długo zapada w pamięci scena, kiedy kochankowie uprawiają seks w łóżku, a potem zapasy w śniegu. Tu biało i tam biało, czy jednak nie ucieszniej by wypadło, gdyby zmienić kolejność? Zapasy w łóżku, a potem seks w śniegu. Przepuszczono tu doskonałą okazję wzmocnienia efektu komicznego.

Podobnie muzyka mogłaby być dużo weselsza, chociaż z drugiej strony może to właśnie kontrast między nieodpartym komizmem sytuacji i dialogów a rzewnością melodii ma działać rozśmieszająco? Nawet jeśli taki był zamysł twórców filmu, to nie do końca im się udało. Marsz żałobny Chopina byłby tu bardziej na miejscu.

Zakończenie pozostawia nieco do życzenia, aczkolwiek i tak jest pocieszne. Ona umiera na białaczkę. Wprawdzie śmierć już sama w sobie jest zabójczo śmieszna, ale problem w tym, że widz zdążył dziewczynę polubić, to jest jedna rzecz, a druga to fakt, że studentka umiera za wolno. Zabawniejsza jest śmierć ludzi, których nie lubimy, i to szybka.

Umierając bez pośpiechu, młoda kobieta ma dość czasu, aby przemyśleć swoje ostatnie słowa, żeby potem ludzie, czytając je w rozmaitych antologiach, nie drwili z niej, mówiąc ze śmiechem: Chryste, co za smutas, krzty poczucia humoru, iskierki dowcipu w tak przełomowym momencie, ostatnia szansa zmarnowana. W kiepskich komediach bohaterowie w takiej chwili chwytają się zwykle wypróbowanego, lecz coraz słabiej śmieszącego dowcipu, pytając: „Czemu ja? Czemu akurat mnie to spotkało?” Dają w ten sposób do zrozumienia, że przecież jest tylu ludzi na świecie, zwłaszcza w Indiach i Chinach, a choćby i sąsiadka z naprzeciwka, w czym niby jest lepsza od nich? Albo ten facet, co mieszka na dole, stary grubas, ledwo na schody wchodzi, niech on cierpi i zdycha zamiast nich. Przykładem odrobinę bardziej wyrafinowanej odmiany humoru jest pytanie: Gdzie jest Bóg? Dlaczego na to pozwala? Ale nawet ta wersja już tylko mało wyrobionym odbiorcom potrafi rozciągnąć usta w uśmiechu.

Dlatego trzeba oddać sprawiedliwość twórcom filmu i podziwiać ich inwencję. Bohaterka przytomnie wykorzystuje okres jako takiej świadomości i zwraca się do męża: „Przynajmniej będziesz wesołym wdowcem”. On mówi dla kawału, że nie, nie będzie wesoły. Więc ona się śmieje, że będzie, na pewno będzie, ona chce, żeby był, i dopiero wtedy, kiedy widzi, że go rozśmieszyła do łez, umiera.

W ostatniej scenie syn rozmawia z ojcem, który obśmiawszy się jak norka, z najwyższym trudem mówi sorry, nie próbując nawet ukryć rozbawienia. Na co syn odpowiada dowcipnie, że jak się kocha, to się nie mówi sorry. Purnonsensowa puenta syna jest najzabawniejszą kwestią tego filmu i niewiele równie celnych powiedzeń da się znaleźć w całej kinematografii.

Słowo na czas Wielkiej Konsumpcji

Wymownym obrzędem odkorkowania butelek szampana rozpoczęliśmy ponownie okres Wielkiej Konsumpcji, podczas którego konsumpcjonizm wzywa każdego człowieka do gruntownej przemiany serca i umysłu w duchu większego spożycia.

U samego początku kolejnego dwunastomiesięcznego okresu konsumpcji dociera do nas dobitne wołanie: „Nawróćcie się na konsumpcjonizm całym swym sercem przez konsumpcję, radość i zabawę. Nawróćcie się na konsumpcjonizm! On bowiem jest radosny, daje szczęście, dobrobyt i satysfakcję”. Tymi słowy ojcowie założyciele konsumpcjonizmu już wieki temu wzywali wszystkich do konsumpcji w domach prywatnych i miejscach publicznych, takich jak kramy, traktiernie, place i ulice.

Ta praktyka miała dopomóc ludziom do rzeczywistego uznania własnej natury, której największym pragnieniem i potrzebą jest konsumować. Miała skłonić do pozbycia się niedobrych skrupułów i zahamowań, odrzucenia krępujących konsumpcję ograniczeń i wyrzeczeń oraz podstępnej pokusy umiaru.

Koryfeusze konsumpcjonizmu, świadomi tego, jak łatwo przychodzi człowiekowi zachowanie zewnętrznych pozorów konsumpcji, wzywają nas przede wszystkim do osobistego jej przeżywania: „Strzeżcie się, żebyście nie konsumowali przed ludźmi po to, aby was widzieli”. Chodzi w tej przestrodze o to, abyśmy kupując nowy samochód, motorówkę czy telefon, nie robili tego tylko po to, by zaimponować ludziom, iżby nam zazdrościli, ale przede wszystkim dla własnego szczęścia. „Kiedy konsumujecie, nie bądźcie posępni jak obłudnicy. Przybierają oni wygląd ponury, aby pokazać ludziom, że konsumują niechętnie, a dopiero w skrytości serca się cieszą. Ty zaś, gdy konsumujesz, włóż drogie ubrania, zrób sobie modną fryzurę i uśmiechaj się szeroko”.

Wzywając wszystkich do konsumpcji, trzeba wskazać na niewystarczalność tradycyjnego pojęcia sprawiedliwości w zapewnieniu każdemu warunków do spożycia. Łatwo bowiem zauważyć, że nie wszystko da się do końca zagwarantować przez prawo. Nawet w najbardziej sprawiedliwej społeczności zawsze będą tacy, którzy nie mogą konsumować tyle, ile by mogli. Tacy ludzie potrzebują pomocy drugiego człowieka. Pamiętajmy, że datek na dobroczynność, mimo że ogranicza naszą konsumpcję, nie jest stracony, albowiem umożliwia konsumpcję innym. Aby rozpropagować tę postawę, wiele współczesnych aukcji i zbiórek pieniędzy na cele charytatywne jakże słusznie przeprowadzanych jest w świetle jupiterów i kamer.

Okres Wielkiej Konsumpcji jest wezwaniem, abyśmy odnowili nasze życie przez zwiększenie tempa sprzedaży w celu zdobycia środków na kupowanie i z nową gorliwością przystąpili do konsumowania.

Konsumpcjonizm ukazuje konsumpcję jako środek leczący nie tylko ciało, ale przede wszystkim ducha. Konsumpcja, czyli nabywanie rozmaitych produktów i usług, spożywanie potraw i napojów, korzystanie z rozrywek i przyjemności, umacnia naszą wolę i nadaje większą skuteczność w pracy dla zdobycia środków na nią potrzebnych.

Wielkimi przyjaciółmi człowieka są alkohol, seks i narkotyki. Alkohol daje wiele radości i uprzyjemnia życie ludzkie, zaś seks i narkotyki czynią to jeszcze skuteczniej. Jednak erotyki mogłoby być w naszym życiu znacznie więcej, natomiast reklam napojów alkoholowych w mediach jest obecnie za mało, aby stanowiły zachętę do spożycia alkoholu, szczególnie wśród młodzieży. W jeszcze większym stopniu dotyczy to narkotyków, których w ogóle się nie propaguje, jeśli pominąć dopalacze, które wszakże nie mogą się z twardymi narkotykami równać.

Innym zagrożeniem dla konsumpcji, zwłaszcza wśród dzieci i ludzi młodych, stają się dzisiaj wezwania przeciwników konsumpcjonizmu, aby ograniczyć korzystanie ze smartfonów i telewizji. Tymczasem smartfony i telewizja mogą odegrać dobroczynną rolę w szerzeniu konsumpcjonizmu tylko wówczas, gdy korzysta się z nich bez umiaru i kontroli. Warto zastanowić się nad tym, ile czasu tym mediom poświęcamy i czy nie możemy jeszcze więcej.

Jak przeżywać czas Wielkiej Konsumpcji? Co jest w nim najważniejsze? Oto pytania, które powinniśmy sobie postawić, by tego czasu nie zmarnować.

Dla jednych czas Wielkiej Konsumpcji jest ulubionym okresem: sprzyja wewnętrznej odnowie, przypomina, że wszystko można nabyć, podprowadza do prawdziwej radości, płynącej z faktu konsumowania. Inni natomiast nawet go nie dostrzegają, bo i tak spożywają tyle, ile tylko mogą. Na cóż im nauki i wezwania? Po co refleksja?

Dla prawdziwych wyznawców konsumpcjonizmu okres Wielkiej Konsumpcji jest zadaniem uświadomienia sobie jej wielkiego znaczenia. Mam w tym czasie odpowiedzieć sobie na pytania: jaka jest moja konsumpcja, ile i jak konsumuję, czy jestem wierny ideałowi konsumpcjonizmu, czy dokonuje się we mnie przemiana i staję się jeszcze lepszym konsumentem?

Owocnemu przeżywaniu okresu Wielkiej Konsumpcji towarzyszyć powinny rozważania na temat wartości i sensu konsumowania. Wydaje się, że w obecnych czasach zmniejszyło się nieco znaczenie duchowe konsumpcji, a stała się ona raczej środkiem wspomagającym i pielęgnującym ciało.

Konsumpcja służy oczywiście dobrej kondycji fizycznej, ale dla świadomych wyznawców konsumpcjonizmu stanowi w pierwszej kolejności terapię pomagającą leczyć ducha. Dzieje się tak, ponieważ ciągła konsumpcja umacnia człowieka w unikaniu zwątpienia, w przezwyciężaniu stanów depresji i pomaga zwalczyć poczucie bezsensu. Wytężona praca nad zdobyciem środków umożliwiających wysoką konsumpcję sprawia, że człowiek nie marnuje czasu na poszukiwanie czegoś tak złudnego i nieuchwytnego jak cel życia.

Pamiętajmy jednak, że dokąd żyjemy na tym świecie, nie będziemy wolni od pokus i wyzwań, bo przeciwnicy konsumpcjonizmu znają wartość konsumpcji, znają też jej słabości. Będą jednak bezsilni i bezradni, jeśli znajdą nas bez wytchnienia pracujących i konsumujących.

Przytoczę na zakończenie dialog jednego z mistrzów konsumpcjonizmu z pewnym niebezpiecznym przeciwnikiem. „Potrafię robić to samo, co i ty, i aż nadto: umiem wydajniej pracować i więcej konsumować. Jest tylko jedna rzecz, którą ty potrafisz, a ja nie” — powiedział przeciwnik konsumpcjonizmu. „Cóż to takiego?” — spytał mistrz. „Widzieć w tym sens” — odparł tamten i odstąpił od niego.

Na żywo

Jak dobrze, że państwo to widzą. Podejdźmy bliżej, o, tutaj będzie najlepiej, pod tym kątem proszę popatrzeć. Wyraźnie teraz widać, jak ta kobieta obficie krwawi, postrzelono ją w prawe udo, raczej to był zwykły rykoszet, prędzej zbłąkana kula niż mierzony strzał, partyzanci nie marnują w ten sposób amunicji, która jest na wagę złota w tym konflikcie. Ofiara, którą widzimy leżącą w tej chwili na ziemi obok spalonej chaty, jest jedną z wielu, praktycznie cała wioska została wymordowana, co niech świadczy o ostrości prowadzonych tutaj walk, ale zamiast pokazywać państwu walające się wszędzie zwłoki, poszatkowane maczetami, z rozbitymi głowami, skoncentrujmy się na jedynej ofierze pozostającej wciąż przy życiu. Wszystko wskazuje na to, że tętnica w prawym udzie tej kobiety została uszkodzona, ten krwotok nie daje się zatamować, krew przecieka kobiecie przez palce, którymi ostatkiem sił ściska naprędce zrobiony tampon z kawałka materiału, zdaje się jakiegoś nakrycia głowy, może to strzęp jej podartej odzieży, trudno się tutaj rozeznać, jak państwo mogą się sami przekonać, i wsiąka ta krew w spękaną ziemię, na którą od miesiąca nie spadła kropla deszczu. A teraz obejdźmy ją z drugiej strony, gdzie kobieta ma na plecach ranę zadaną maczetą, która wygląda groźnie, ale na szczęście nie jest śmiertelna, tylko sprawia takie wrażenie z powodu na głębokość dwóch palców rozpłatanego mięsa na odcinku długości około dwudziestu centymetrów, może trzydziestu, co jest obrazem typowym dla użycia maczety w tym konflikcie. Jest tu teraz piekielnie gorąco, trzydzieści stopni w cieniu, a przecież ta kobieta leży na słońcu, kto wie jak długo, pot leje nam się po plecach, nasze koszule można wyżymać i człowiek tylko marzy o spędzeniu reszty dnia w klimatyzowanym hotelu. Kobieta nie reaguje, upływ krwi musiał ją osłabić do tego stopnia, że nie jest w stanie się podnieść, właśnie dlatego ta kobieta leży, proszę państwa, mimo nieznośnego upału, zamiast biec z umierającym dzieckiem, które przyciska lewą ręką do piersi, tam gdzie mogłaby uzyskać jakąś pomoc albo chociaż trochę cienia. Problem polega na tym, że o skuteczną pomoc w tych okolicach nadzwyczaj trudno, proszę rozejrzeć się wkoło, kamera pokazuje, że nie ma tu żywego ducha, wszyscy zabici albo uciekli, chaty puste i popalone, nikt tej kobiecie nie spieszy z pomocą, ale miejmy nadzieję, że ktoś się jednak zjawi. Dziecko być może już nie żyje, na co wskazywałoby to, że nie daje znaku życia, mimo że chodzą po nim muchy, ma otwarte oczy, więc również nie śpi. Najwidoczniej przybyliśmy za późno, żeby państwu pokazać to dziecko w chwili, kiedy jeszcze żyło, wielka szkoda. Jedno, co teraz wiemy na pewno, to ten prosty fakt, że dziecko jest całkowicie nieprzytomne, zobaczmy, z jakiego powodu, no tak, uszkodzona czaszka, prawdopodobnie jeden z partyzantów mocno uderzył w główkę kolbą karabinu, gdy matkę gwałcili jego towarzysze broni, ale to tylko domysły, nie fakty, ponieważ nie było nas przy tym, dopiero w ostatniej chwili dostaliśmy informację o wydarzeniach, a dojazd w te rejony terenowym dżipem zajmuje dwie godziny, tak więc niestety państwo stracili okazję, żeby zobaczyć na własne oczy, jak to wszystko się dokładnie w tym miejscu odbyło. Bez wątpienia ta kobieta musiała wcześniej zostać brutalnie zgwałcona przez wycofujący się oddział partyzantów, dlatego że jest to powszechnie tutaj stosowana praktyka, a to znaczy, że według wszelkiego prawdopodobieństwa ma poranioną pochwę i rozerwany odbyt, gdyby kamerzysta się pochylił, o tak, to na pewno zauważą państwo ciemną strużkę krwi, która nadal wycieka spomiędzy nóg i natychmiast zastyga, tworząc czarny strup. Jednak to pęknięcie tętnicy w udzie i będący jej konsekwencją krwotok będzie prawdopodobnie bezpośrednią przyczyną śmierci, aczkolwiek ta kobieta cały czas żyje, proszę spojrzeć, całe szczęście, że przybyliśmy na tyle wcześnie, by to uchwycić, kwadrans później i byłaby martwa jak pozostali, nie zobaczyliby jej państwo przy życiu. Kobieta trzyma kurczowo martwe dziecko jak największy skarb, sama traci przytomność, ale nie chce dziecka wypuścić, coś szalenie poruszającego wydarza się na naszych oczach, widok, który zapewne wywoła głośny protest opinii publicznej. Nie jestem lekarzem, jestem tylko reporterem, ale wiele świadczy o tym, że to właśnie widoczne w tym miejscu, o, proszę o zbliżenie, to tutaj potworne wgłębienie na skroni świadczy o nieodwracalnym uszkodzeniu mózgu dziecka, kości wbiły się w krwawą masę, która stała się teraz pożywką dla much, tego, proszę państwa, nikt by nie przeżył, nawet silny, rosły mężczyzna, a cóż dopiero takie maleństwo. W tym momencie kobieta wyciąga rękę w naszą stronę, ona wzywa państwa na pomoc, apeluje do opinii publicznej, aby coś w tej sprawie zrobiła, aby nie była obojętna, lecz zdobyła się na dobitny głos protestu wobec tego, co się tu dzieje. Wystarczy wysłać SMS-a o treści PROTEST, koszt 7,50. Ręka kobiety zaczyna drżeć, to już koniec, w samą porę, my też musimy kończyć, bo zaraz wchodzą reklamy. Teraz wyciągnięta ręka kobiety opada, głowa leci do tyłu, ciałem wstrząsają drgawki, wypuszcza z objęć martwe dziecko. Kobieta umiera, a my kończymy naszą relację i oddajemy głos do studia, gdzie dalszy ciąg wiadomości i pogoda. Waldku, czy u was też tak ciepło?

Jagodowa Góra
po raz pierwszy

Mieliśmy po piętnaście lat. Zaczęły się wakacje. Czerwcowy wieczór zastał nas na Jagodowej Górze. Byliśmy sami. Reszta jeszcze przed zmierzchem rozeszła się do domów z pełnymi słoikami i bańkami. Ich śmiechy i krzyki dawno umilkły.

Usiedliśmy pod rozłożystą sosną na mojej flanelowej koszuli, którą rozciągnąłem na trawie. Koszula nie zapewniała wiele miejsca do siedzenia, stykaliśmy się ramionami. Ja miałem nogi wyprostowane. Ręce zająłem rolowaniem długiego źdźbła. Ty podciągnęłaś nogi i zaplotłaś dłonie na złączonych kolanach. Z boku stał koszyk, do którego razem zbieraliśmy jagody przez całe to późne popołudnie. Wiklinowy koszyk był pełen. Na wierzchu położyłaś liść łopianu, żeby się nie wysypało.

Patrzyliśmy ze szczytu wzgórza na zapadającą noc, oparci plecami o gruby pień samotnej starej sosny.

Na dole zapalało się miasto. Światła samochodów sunących obwodnicą ciągnęły się dwiema długimi smugami w przeciwnych kierunkach: żółte pasmo zjeżdżało w dół, czerwone pięło się pod górę. Jasnych świateł było więcej, żółta smuga była mocna i gęsta. Rozpoczęły się wyjazdy nad morze. Wracało dużo mniej. Czerwony szlaczek był cienki i przerywany.

Z prawej strony widać było bliższy fragment jeziora. Lampy wzdłuż nadbrzeżnej promenady odbijały się w wodzie pozbawionej w tamtym rejonie szuwarów. Nad przeciwległym, słabo już teraz widocznym w oddali, porosłym trzcinami brzegiem wschodził księżyc. Niebo granatowiało, ale wciąż pozostawało jasnofioletowe w tej okolicy, gdzie przed ponad godziną zaszło ceglastoczerwone słońce.

Na lewo od nas, tylko trochę niżej, rósł ciemnozielony zagajnik, który częściowo zasłaniał widok na północną część miasta. Pachniało żywicą i ziołami. Wiał ciepły wiatr, niezbyt mocny, ale wystarczająco silny, by przegonić komary. Co chwilę odgarniałaś włosy z twarzy i zakładałaś je za ucho.

Prawie nic nie mówiliśmy. Po odejściu pozostałych nie przychodziły nam do głowy zabawne rzeczy do powiedzenia. Onieśmielało nas nasze pierwsze sam na sam. Opanowała nas dziwna, niezwykle podniosła, zupełnie nie licująca z naszym wiekiem powaga. Może po prostu słuchaliśmy świerszczy oraz innych odgłosów letniego wieczoru? Z gospodarstwa, które znajdowało się u podnóża pagórka, ale z tyłu, za naszymi plecami, dochodziło ujadanie psa i muczenie krów.

Wówczas wyciągnąłem rękę i przytuliłem cię. W odpowiedzi położyłaś głowę na moim ramieniu. Czułem zapach twoich włosów. Łagodny, naturalny, jakby suchej trawy pod koniec sierpnia. Siedzieliśmy tak przez jakiś czas. Czy twoje serce biło równie mocno jak moje?

Pocałowałem cię w czoło, tuż nad skronią, tam gdzie zaczynają się włosy. Uniosłaś głowę, nie wiem, zaskoczona czy raczej zakłopotana. Pocałowałem cię w policzek. Spojrzałaś na mnie szeroko otwartymi oczami. Tęczówki twoich oczu były takie ciemne, że prawie nie odcinały się od źrenic. Lekko rozchyliłaś wargi, jakbyś nabierała tchu, żeby mi coś powiedzieć.

Po raz pierwszy nasze usta się spotkały. Z wierzchu suche, spierzchnięte. W środku wilgotne, słodkawe. Języki zrazu ostrożnie i płochliwie zaczęły się badać, jednak prawie natychmiast rozpoznały się i ośmieliły, rzuciły się na siebie i przystąpiły do bezwstydnych igraszek. Obróciliśmy się do siebie i objęliśmy ciaśniej, całując się zachłannie.

Zniżyliśmy się do pozycji leżącej i przywarliśmy do siebie całym ciałem, jak dwie pasujące do siebie części, które nareszcie się odnalazły. Nasze ręce radośnie, z gorączkową ciekawością obmacywały drugą połówkę jak jakiś rzadki, jedyny w swoim rodzaju skarb, za którym tęskniły.

W poświacie księżyca baśniowe były nasze czarne włosy, granatowe usta, fioletowe języki, białe ciała.

Twoje małe piersi, subtelne, okrągłe. Całowałem, lizałem, smakowałem i delikatnie brałem w zęby te nieznane mi do tej pory zabawki. Robiłem to tyleż niewprawnie, co z wielkim entuzjazmem. Nie bardzo wiedziałem, co z tymi cudeńkami począć. Zachowywałem się jak małe dziecko, które cieszy się, kiedy dostanie coś nowego, i natychmiast wkłada to do buzi. Brodawki, których jeszcze nikt nie ssał, stawiały się pod moim językiem.

Mój nos buszujący pod twoimi pachami. Zapach młodego, dziewczęcego potu, łaskotliwe włoski. Słonawa skóra, lekko podpiekana na karku i ramionach. Świeża opalenizna. Brzuch biały, zaokrąglony, miękki dla palców, ust, zębów, języka. Obok pępka miałaś pieprzyk. Z lewej strony? Tak, z lewej.

Twoje włosy łonowe, runo czarnego baranka, którego za chwilę mieliśmy złożyć w niezbyt krwawej ofierze. Kwaskowata woń jabłek z twojej szparki, z której wyciekał sok. Ale przedtem zachłannie cyckałem płatki sromowe, gorzko-kwaśne, mięsiste, gmerałem w nich językiem, masowałem wargami. Skupiłem się na pieszczeniu guziczka u góry, nabrzmiałego pręcika rozkoszy, aż zajęczałaś i zadygotałaś.

A potem, kiedy już ochłonęłaś, twoje niezręczne manipulacje moją sterczącą pałką. Mało wiedziałaś, co się z tym fantem robi, a mimo to czułem rozkosz, jakiej nigdy później nie udało mi się zaznać z doświadczonymi kobietami. Twoje chłodne, wilgotne usta doprowadziły mnie na krawędź eksplozji, ledwo się powstrzymałem. Nastąpiło krótkie zespolenie, z długim spełnieniem, i odpoczynek pod gwiazdami.

Wracaliśmy w milczeniu, trzymając się za ręce. Nie zapomnieliśmy o koszyku z jagodami. To ja go niosłem. Wyglądałaś na zadowoloną. Z twojej twarzy biła duma czy coś w tym rodzaju, chociaż wzrok miałaś zwrócony skromnie ku ziemi. Noc była jasna, ale i tak należało raczej patrzeć pod nogi niż na rozgwieżdżone niebo.

Mnie było smutno. Okropnie. Nie potrafiłem pozbyć się uczucia rozżalenia pomieszanego ze wstydem. To dobrze, że nic nie mówiłaś. Mógłbym nieładnie odpowiedzieć i zrobiłbym ci przykrość. Wyszarpnęłabyś rękę z mojej dłoni. Może byś nawet płakała. Szkoda było zepsuć tę chwilę, tak żałośnie piękną.

Odprowadziłem cię do domu, cmoknąłem w czoło i uciekłem bez słowa. Ale nie poszedłem od razu spać. Długo spacerowałem nad jeziorem, kontemplując plamę księżycowego światła, kołyszącą się na czarnej wodzie.

A wiesz, czemu było mi wstyd? Bo wiedziałem, że nic z tego nie będzie. Wakacje się skończą. Przyjdzie wrzesień. Ty pójdziesz do szkoły zawodowej, ja do liceum. Nigdy nie byłaś dobrą uczennicą, nie oszukujmy się. Starałaś się, ale… No cóż, byłaś ładna, ale nie byłaś inteligentna. To, co między nami zaszło, nie mogło zmienić mojej opinii. Miłość nie jest ślepa. W każdym razie moja nigdy nie była. Zresztą, o jakiej miłości może być mowa?

Nie patrz tak na mnie. Ależ tak, wiedziałem, że masz dobre serce. Nikomu nie odmówiłabyś pomocy. Na swój sposób doceniałem to. I naprawdę było cudownie na Jagodowej Górze, ale o czym byśmy rozmawiali na dłuższą metę? Przecież wiesz, że uwielbiałem czytać książki, które były dla ciebie za trudne. Byłem najlepszy z prawie wszystkich przedmiotów, podczas gdy ty brnęłaś z klasy do klasy na dostatecznych. Od dziecka wygrywałem w szachy z dorosłymi, sama widziałaś. Ty umiałaś rozpoznać tylko konika i dla ciebie ten fakt był śmieszny. Ale nie dla mnie. Nie wtedy.

Czy to nie było dla ciebie oczywiste, że świetnie zdam maturę i wyjadę na studia? Ukończę prawo, ekonomię, psychologię, filologię. Zostanę lekarzem, architektem, dyrektorem, nauczycielem.

A czymkolwiek zostanę, dobrze będzie mi się wiodło i ożenię się z inteligentną, wykształconą, ambitną kobietą, która umie zadbać o siebie. Będzie nosić gustowne ubrania i odwiedzać salony piękności. Zawsze wydepilowana. Pachnąca drogimi perfumami. Będziemy mieli zdolne dzieci. Odziedziczą inteligencję po nas. Zamieszkamy w ładnym domu. Zatrudnimy opiekunkę i pomoc domową. Będziemy jeździć na wczasy za granicę. Będziemy zwiedzać muzea i galerie. Chodzić do teatru i filharmonii. Jedząc kolację w dobrej restauracji, będziemy dyskutować o muzyce i literaturze.

A ty? Po szkole zostałaś kelnerką. Potem pracowałaś w sklepie. Wyszłaś za mąż. Za kierowcę. Łysego buca z brzuchem od piwa, który umie rozmawiać tylko o samochodach i futbolu. Ale ty tego prymitywa pokochałaś. Możliwe, że to dobry człowiek. Zamieszkaliście w małym mieszkaniu w obskurnym bloku. Urodziłaś dzieci, które nie były zdolne i poszły do zawodówki. Jeden syn, ten starszy, jest blacharzem, drugi pracuje na budowie. Córka wybrała fach fryzjerki. Niedługo wyjdzie za mąż. Za kogoś pokroju twojego męża. Bez urazy.

Zbrzydłaś jeszcze przed trzydziestką. Po drugiej ciąży już nie wróciłaś do swoich dziewczęcych kształtów. Nabawiłaś się nadwagi. Na łydkach porobiły ci się granatowe żylaki, a twoje uda i brzuch zdobi fioletowa pajęczyna popękanych naczyń. Wiesz, że coś takiego da się usunąć laserem? Ale taki zabieg kosztuje.

Na biodrach masz rozstępy tak wyraźne, jakby to były blizny. Cellulit na pośladkach wygląda naprawdę fatalnie. Zrzedły ci włosy. Dziwny kolor. No tak, farbujesz byle jaką farbą, żeby pokryć siwiznę. Twoje oczy są wyblakłe, to już nie jest ten intensywny brąz co kiedyś, i podkrążone. O zmarszczkach przez litość nie wspomnę.

Po pracy sprzątasz, robisz zakupy, gotujesz. W wolnych chwilach oglądasz seriale i programy rozrywkowe w telewizji. Najbardziej lubisz romantyczne komedie, które się dobrze kończą.

Często myślę o tamtej czerwcowej nocy. Może to śmieszne, ale nie ciebie mi jest żal po tych wszystkich latach, ale siebie. Mam łzy w oczach nie z twojego powodu. Możesz mi wierzyć lub nie, możesz się ze mnie śmiać, ale to ty miałaś szczęśliwe życie, a nie ja. Zdaję sobie sprawę z tego, że wychodzę na kabotyna.

No tak, przecież ty nie znasz takich słów. Chodzi o to, że możesz sobie pomyśleć, że się głupio zgrywam. W końcu wszystko potoczyło się tak, jak było do przewidzenia. Faktycznie mam wykształconą żonę. Oboje zrobiliśmy karierę. Rzeczywiście dobrze nam się powodzi. Właściwie jest nam dobrze ze sobą. Wszyscy mówią, że do siebie pasujemy. Nasze dzieci poszły na prestiżowe studia.

Skąd miałem wiedzieć, że byłaś jedyną istotą na tym świecie, która mogła mnie pokochać naprawdę.

Jagodowa Góra
po raz drugi

To było wtedy, jak skończyliśmy podstawówkę. W te wakacje, się znaczy, tak na początku, jeszcze czerwiec był, ale już tak pod koniec. Po południu poszliśmy wszyscy razem na jagody, parę osób, koleżanki i koledzy, przeważnie z naszej klasy. Słońce ładnie świeciło i było bardzo ciepło, pamiętam, że się cała spociłam. Ale wesoło było. Cały czas gadaliśmy i śmialiśmy się, jak to młodzi. Ile mieliśmy lat? Piętnaście skończone, niecałe szesnaście.

On też tam z nami poszedł. Wyjątkowo, bo on rzadko z nami chodził. Chyba był taki trochę odludek z niego. Przeważnie siedział w książkach i grał w szachy, nawet z kolegami nie za bardzo dokazywał. Dosyć mi się podobał, był bardzo zdolny, prawie zawsze najlepszy w klasie.

Ja nie byłam taka dobra w nauce, mnie za bardzo nie ciągnęło do książek i nie lubiłam się za dużo uczyć. Najwyżej nieraz czytałam takie dziewczyńskie powieści z serduszkiem. Za to pomagałam mamie w domu, opiekowałam się braciszkiem, robiłam babci zakupy. Miałam co robić, na brak zajęcia nie narzekałam. Tylko czasem się spotykałam z koleżankami po szkole, ale zbytnio myśmy nie imprezowały, jak te małolaty dzisiaj.

On nie zwracał na mnie uwagi z początku, chociaż byłam ładna, teraz tego już nie widać, mam swoje lata, ale byłam dość ładna i chłopaki mnie podrywali, nawet starsi. Tylko że on w ogóle nie oglądał się za dziewczynami, taki był zawsze poważny, może dlatego mi się podobał, bo był inny, i tak mnie jakoś przez to do niego ciągnęło. Raz na przerwie widziałam, jak gra sam ze sobą w szachy na takiej małej szachownicy, i go zapytałam, co robi. Powiedział mi, jak się nazywają figurki, a najbardziej podobał mi się konik, taki śmieszny, i on mi pokazał, jak ten konik skacze.

Potem się do mnie czasami odzywał w szkole albo jak szliśmy do domu po lekcjach, ale nie za często, chociaż specjalnie dla niego uprosiłam mamę, żeby mi kupiła nową sukienkę na wiosnę, jak już się zbliżał koniec roku, bo chciałam ładnie wyglądać. A myśmy nie mieli za wiele pieniędzy. Tata miał wypadek i był na rencie, mama pracowała w fabryce na zmiany, tak że raczej ciężko było, nie przelewało nam się.

Już się ciemno robiło, kiedy zostaliśmy sami na takim pagórku pod lasem, co się nazywa Jagodowa Góra, gdzie zbieraliśmy jagody. Mieliśmy pełny koszyk i tak jakoś zostaliśmy sami, wszyscy sobie poszli. On się nie spieszył, a mnie też nie było pilno z nim się rozstać. Było mi dobrze. Siedzieliśmy na Jagodowej Górze i patrzyliśmy na nasze miasto. Ja do dzisiaj tu mieszkam, tylko w innym bloku, on się później wyprowadził. I było widać jezioro, i samochody na szosie. Teraz już nie ma tam takiego ładnego widoku, bo zarosło młodymi sosnami. Ale wtedy była tylko jedna, taka gruba. Już było ciemno, ale jeszcze nie tak bardzo. Pod koniec czerwca długo jest jasno.

I wtedy on mnie przytulił. Tak mi serce biło, że się bałam, że on usłyszy. A potem mnie pocałował w policzek. Nie spodziewałam się tego w ogóle, ale było mi przyjemnie. Ucieszyłam się, że mu się podobam i że mnie lubi. Ja go na tej wycieczce, na tych jagodach, jeszcze bardziej polubiłam, ale już dużo wcześniej coś do niego czułam, on mi nie był całkiem obojętny. Może to była taka moja pierwsza dziewczęca miłość? Jak w tych powieściach z serduszkiem. On był taki pogodny i opiekuńczy cały czas wtedy. Pomagał mi zbierać jagody, nie obijał się jak inni chłopcy i nie odzywał się tak ordynarnie do dziewczyn i w ogóle do nikogo. Taki raczej grzeczny był, tylko nierozmowny.

Pocałowaliśmy się po raz pierwszy w usta i aż mnie w brzuchu zakłuło, poczułam, że się tam robię mokra. Było takie dziwne to wszystko, teraz mi się tak wydaje. Może przez ten ciepły wieczór? I początek wakacji był, to też swoje robi. No i te hormony nam się obudziły. No i tak jakbym o całym świecie zapomniała. Jakbym się gdzieś przeniosła, do innego wymiaru czy coś takiego, do jakiejś baśni, czy ja wiem, jak to powiedzieć. On tak ładnie pachniał. Najwięcej sobą, takim chłopięcym potem, i świeżym powietrzem, i lasem.

Sama nie wiem, jak to się stało, ale potem się pieściliśmy wszędzie, on nie był taki nieśmiały, na jakiego wyglądał, i doszło do tego między nami. Chyba nie powinniśmy tak od razu. No, ale stało się, i nie żałowałam. Tak szybko wtedy to przeżyłam, to szczytowanie, aż mi się dzisiaj śmiać chce. A to był mój pierwszy raz! Byłam taka młoda, wrażliwa. No i podniecona. Nawet kiedy mnie całował po piersiach, to już prawie szczytowałam. Naprawdę. Teraz mój stary musi się zdrowo napracować, żebym doszła, a i tak rzadko kiedy mam orgazm. Ale wtedy? To jest nie do uwierzenia. Aż mi potem trochę wstyd po wszystkim było.

Byłam taka szczęśliwa, kiedy wracaliśmy razem i on mnie trzymał za rękę i mnie odprowadził do domu, bo już było późno i mama się martwiła. Myślałam, że przyjdzie zaraz na drugi dzień, ale nie przyszedł. Szłam rano po zakupy do sklepu i myślałam, że wszyscy ludzie widzą, że już to przeżyłam, że to od razu widać, i byłam taka dumna, tak się czułam jak prawdziwa kobieta.

On przyszedł dopiero za dwa dni i poszliśmy nad jezioro. Nawet już nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy. Właściwie to on przeważnie mówił, ale jakieś takie rzeczy, że nie wiedziałam, o co mu się rozchodzi, dlatego milczałam i tylko chciałam, żeby mnie trzymał za rękę i pocałował, i powiedział coś miłego, ale on się jakoś już nie kwapił. A jakby się wtedy koło mnie porządnie zakręcił, to kto wie, chyba bym się w nim na poważnie zakochała, a jak bym się mocno zakochała, to już bym chyba za nim w ogień poszła, taka byłam uczuciowa, wiadomo, pierwsza miłość.

Potem wyjechał na wakacje. Przysłał widokówkę, trzymałam ją chyba z rok, nawet później, jak już ze sobą nie chodziliśmy. Bo on poszedł do liceum, a ja do szkoły zawodowej i tak jakoś między nami się urwało, że od września już się nie spotykaliśmy, tylko czasem widywaliśmy się na mieście, ale rzadko. No, a później gdzieś się przeprowadził po szkole średniej, ponoć wyjechał na studia, a ja wyszłam za mąż.

Ale nie wiem, czy byśmy byli szczęśliwi, jakby co. Chyba jednak do siebie nie pasowaliśmy. On był taki trochę artysta. Z takimi różnie bywa, mogą człowieka skrzywdzić, szczególnie kobietę, nawet niechcący. Kto wie, jak by to tam z nami było.

Z moim mężem żyjemy w zgodzie, nie mogę narzekać, choć to już tyle lat. Lubi wypić, to prawda, jak wraca z dłuższej trasy, ale tak to nie pije. I lubi dobrze zjeść, to tak, i oglądać mecze w telewizji. Normalny chłop, robotny, porządny, czuję się przy nim bezpieczna. I wszystko umie zrobić w domu i przy samochodzie, i u synów ma poważanie. Mieszkania się dorobiliśmy własnego uczciwą pracą, i dzieci wykształciliśmy i wykierowaliśmy na ludzi.

Synowie mają dobry zawód, jeden pracuje w warsztacie samochodowym, drugi na budowie jest fachowcem. Dobrze zarabiają, zdrowi są, mocni. Młodszy chodzi na siłownię. Córka jest fryzjerką i niedługo będzie brała ślub. Ma dobrego narzeczonego. Fajny chłopak, taki spokojny, grzeczny, i pracuje. Ja też jeszcze pracuję w sklepie, tylko na pół etatu, bo mnie nogi bolą, ale lubię być między ludźmi. Poza tym każdy grosz się przyda, chociaż biedy u nas nie ma, grzech się skarżyć. Dużo czasu spędzamy razem, rodzinnie, jak to mówią. A wesoło przy tym jest! Te zmarszczki koło ust i oczu — to ze śmiechu.

Ale zdaje się, że go ostatnio widziałam w naszym mieście. Pewnie przyjechał kogoś odwiedzić. A może to nie był on? Bo mi się nawet nie ukłonił. Tylko tak patrzał, jakby nie poznawał. Strasznie się zmienił. Nie, to chyba nie był on.

Kolekcjoner dynksów

Kim pan jest?

Kolekcjonerem. Obejrzałem dziesiątki tysięcy dynksów, przez moje ręce przewinęło się parę tysięcy, ale gdy widzę jakiś nowy dynks, budzi się we mnie żyłka kolekcjonerska. Wczoraj kupiłem dynks za 30 tysięcy dolarów, chociaż mogłem poczekać, aż cena spadnie do 20 tysięcy. Parę dni temu nabyłem dwa dynksy, o które zabiegałem od lat, 50 tysięcy dolarów każdy.

Ma pan też takie specjalne miejsce, gdzie dynksy się wystawia i sprzedaje.

Ale to nie jest działalność komercyjna. Większość dynksów, które tam prezentuję, należy do mojej kolekcji. Tych nie sprzedaję, tylko je pokazuję. Na sprzedaż oferuję wyłącznie nowe i mało znane dynksy w przystępnych cenach.

Sprzedawał pan też stare, znane dynksy, które wcześniej były przedstawiane jako część kolekcji.

Oprah Winfrey miała kiedyś kolekcję starych dynksów w swojej rezydencji. Kiedy odwiedziłem ją po upływie roku, stanąłem jak wryty. Nie było ani jednego dynksa, który pamiętałem z poprzedniej wizyty. Sprzedała wszystkie dotychczasowe dynksy i zaczęła kupować nowe.

Pierwszy krok w stronę zbioru dynksów zrobił pan za młodu, kiedy zdobył pierwsze pieniądze.

Miałem wtedy 19 lat. Pierwszy dynks kupiłem za 50 dolarów i wylądował na strychu.

Kiedy trafił do sprzedaży?

Dwadzieścia lat później, już jako znany kolekcjoner, wystawiłem ten dynks na licytację. Osiągnął bardzo wysoką cenę.

Od najmłodszych lat był pan zajęty zdobywaniem pieniędzy i zbieraniem dynksów i dlatego nie skończył studiów. Jaki byłby pan, gdyby poszedł na studia?

Gdybym studiował na uniwersytecie, dziś lepiej rozumiałbym mentalność dilerów i kolekcjonerów dynksów. Byłbym bardziej otwarty na różnego rodzaju dynksy. Mój sąsiad i przyjaciel Brad Pitt, mąż Angeliny Jolie, był kolekcjonerem dynksów, których początkowo nie doceniałem. On wyczuł rosnącą rangę i popularność tych dynksów i płacił za nie po kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Tymczasem ja przegapiłem sprzyjający moment. Dzisiaj jego dynksy są warte miliony.

Ale dostrzegł pan walory innego rodzaju dynksów, które najpierw były praktycznie nieznane, a później ich cena wzrosła.

Na tych dynksach, o których pan mówi, w porę się poznałem i miałem odwagę je kupować u najdroższych dilerów. Gdy wypełniłem tymi dynksami mój nowojorski apartament przy Park Avenue, moi goście, Bob Dylan, Hugh Grant czy Kate Moss, byli nimi zaszokowani. Dzięki mnie odkryli te dynksy i sami zaczęli je kupować.

W jaki sposób udało się panu zdobyć pieniądze na dynksy?

Jak każdy osiemnastolatek marzyłem, żeby zarabiać pieniądze na obrocie nieruchomościami i zbierać dynksy. Najpierw kupiłem mieszkanie w Nowym Jorku za 300 tysięcy dolarów i po dwóch latach sprzedałem za milion. Potem dołożyłem drugi milion i kupiłem dom w Greenwich za dwa miliony. W lesie wokół niego chodziły sarny, a moimi sąsiadami byli Rowan Atkinson, Mick Jagger i Julio Iglesias. Dzisiaj ta nieruchomość jest warta 20 milionów.

Czy zbieranie dynksów nie przeszkadzało w obracaniu nieruchomościami wartymi miliony dolarów?

Trochę tak, ale nie potrafiłem inaczej. Skoncentrowanie się wyłącznie na obracaniu nieruchomościami i porzucenie kolekcjonowania dynksów nie wchodziło w rachubę. Takie życie nie miałoby sensu.

Jednak nie zawsze się panu udawało.

Takie jest życie. Kiedy pojawiła się szansa na zakup pałacyku w Paryżu, nie zdołałem zgromadzić wystarczających pieniędzy w odpowiednim czasie. Trzy lata później już mogłem sobie na ten pałacyk pozwolić, ale wtedy nie był na sprzedaż. Szkoda, wielka szkoda. Teraz byłby wart co najmniej trzy razy tyle.

Kiedy kupił pan pierwsze dynksy, które po dziś dzień pozostały w kolekcji?

Już samym na początku zbierania dynksów postanowiłem, że będą to tylko dobre dynksy bez względu na cenę.

Ale dobre dynksy nie były tanie, zwłaszcza na kieszeń dwudziestoparolatka stawiającego pierwsze kroki w nieruchomościach.

Średnio kosztowały od 20 do 30 tysięcy dolarów za jeden dynks. Szybko zrozumiałem, że dobre dynksy muszą być drogie. Bez mrugnięcia okiem kupowałem dynksy, za które płaciłem 100 tysięcy dolarów i do tego sporą prowizję dla dilera. Wtedy była to szalona suma. Za 100 tysięcy dolarów można było w tamtym czasie kupić willę, która dzisiaj osiągnęłaby cenę 4 milionów.

Nie bał się pan, że inwestuje setki tysięcy dolarów w dynksy, których cena może spaść?

Ufałem swojej instynktowi, że dynksy, które kupuję, zostaną odkryte przez innych kupujących dynksy i będą z czasem coraz droższe.

Co się stało później z pana zbiorem dynksów?

Rozwiodłem się z żoną i sąd przyznał pół kolekcji dynksów mojej byłej żonie, a pół mnie. Ożeniłem się po raz drugi, urodziło się dziecko. Zacząłem zbierać inne dynksy, a nowa kolekcja kosztuje. Wyprzedałem większość starych dynksów, ale cały czas kupuję nowe. Moja kolekcja wciąż się zmienia i rozwija tak samo jak ja.

Dwa przykazania

1

Miłość fizyczna nie jest niczym złym, jeśli służy do osiągnięcia celu. Wynika stąd zasada, że przyjemność związaną z seksem wolno czerpać tylko wtedy, jeśli cel zostaje osiągnięty. Celem miłości fizycznej jest zrodzenie dzieci. Jeśli nie chce się rodzić dzieci, to mówi się trudno, trzeba przestać uprawiać seks, nie ma innej drogi. Mówią, że to niezgodne z naturą. Głupstwo. Są ludzie, którzy nie mogą powstrzymać się od picia ginu codziennie, ale czy codzienne picie ginu jest zgodne z naturą? Ostatnio brytyjskie Ministerstwo Zdrowia Publicznego wydało odezwę w tej sprawie, w której podkreśla zupełną bezpodstawność tych twierdzeń. Mówią inni, że wstrzemięźliwość seksualna ma złe skutki dla zdrowia. I to nieprawda. Owszem, bywają przypadki, że przerwanie picia starej, dobrej whisky odbija się fatalnie na zdrowiu, więc i przerwanie rozpusty też może się źle na kimś odbić. Ale z tego nie wynika, by abstynenci mieli czuć się fizycznie i nerwowo gorzej od kochających się codziennie lub choćby dwa razy w tygodniu. Przeciwnie, historia daje nam przykłady doskonałego zdrowia u ludzi żyjących w zupełnej wstrzemięźliwości, a przy tym, mimo osobliwego wyglądu i niestandardowego zachowania, całkiem normalnych fizycznie i psychicznie. Zupełnie śmieszne jest twierdzenie, że chodzi tu o osoby z dawnych czasów, żyjące na pustyni, gdzie nawet porządnych zwierząt nie było, tylko szarańcza. Prawdą jest, że atmosfera życia jest obecnie bardziej przeniknięta rozpustą niż sto lat temu, ale prawdą jest też, że w starożytnym Rzymie uprawiano seks jeszcze częściej i też z kim popadło, nie mówiąc o Grecji. Nie ma się co dziwić, że obie te cywilizacje upadły.

Przechodząc do szczegółów, zabroniona jest wszelka postać miłości, która uniemożliwia poczęcie i urodzenie dzieci. Trzeba pamiętać, że jeśli ktoś grzeszy, to mniejszym grzechem jest, jeśli grzeszy przynajmniej w sposób zgodny z naturą, niż gdyby miał na dokładkę obciążać swoje sumienie grzechem niezgodnym z naturą. Ujmując to konkretniej: stosunek waginalny z panną albo nawet z cudzą żoną jest mniejszym grzechem niż stosunek analny z własną żoną, nie wspominając o koledze. Z tego samego powodu potępiona zostaje tak zwana miłość francuska, która, jak większość rzeczy z Kontynentu, od złego pochodzi. Każdy z tych grzechów może być popełniony uczynkiem, mową i myślą i jeśli jest pełna świadomość i wolna wola, grzech jest śmiertelny. Miarą grzechu jest tu przeżycie grzeszącego: pocałunek może być zupełnie bezgrzeszny, nawet w usta i z języczkiem, jeśli całujący w ogóle się nie podnieca, lecz niewinny z pozoru całus w czoło może być bardzo ciężkim grzechem, jeśli to powoduje zdrożne myśli i członek się wypręża, sutki się stawiają, a pochwa wilgotnieje. Dlaczego prawo moralne jest tak surowe w tej sprawie? Nie może być innym, chodzi bowiem o bardzo potężny popęd, który trzeba trzymać na wodzy.

Jest też sprawa wolności: grzech nieczysty wiąże człowieka jak jakiś sadysta i robi z niego niewolnika przykutego kajdankami do łoża rozpusty. Jeszcze tylko pejcz i skórzana bielizna i droga na zatracenie stoi otworem. Młodzi często nie zdają sobie sprawy z tego, jak będą wyglądali za parę lat, jeśli potrwają w takiej rozpuście. Rozpusta sprawia, że człowiek tępieje, nawet o tym nie wiedząc. To logiczne: nie może być na tyle bystry ten, który tępieje, by wiedzieć, że tępieje. Nadto łajdaczenie się zupełnie wypacza charakter, a będzie dobrze, jeśli przy tym nie zniszczy zdrowia, nie zepsują się zęby, wypadną włosy, a pod oczami zrobią się sine wory. Nie bez przyczyny kobiety złej konduity mają na starość więcej zmarszczek i okropne rozstępy. Natomiast nagrodą za czystość jest siła życiowa i zdrowy wygląd. Jeśli nic tak nie wyczerpuje jak rozpusta, to nic nie daje takiej duchowej i fizycznej tężyzny jak czystość. Piłkarze przed najważniejszym meczem, chcąc dodać sobie wigoru i krzepy, odprawiają swoje żony. I nie trzeba mówić, że ten był rozpustny, a przecież mocny i dzielny, jak Aleksander Macedoński albo Juliusz Cezar, bo należałoby zobaczyć, jak on by dopiero wyglądał, gdyby nie był rozpustnikiem, i ile by osiągnął.


2

Po pierwsze, piąte przykazanie nie zabrania odbierania życia zwierzętom, jak niektórzy mylnie sądzą, lecz dotyczy wyłącznie człowieka. Ani wyznawcom judaizmu, ani muzułmanom nie przyszłoby nigdy na myśl, by stosować to przykazanie do zwierząt, mimo że Budda umarł, spożywszy kawałek tłustej wieprzowiny. Jeśli w dzisiejszych czasach niektóre chorobliwe dusze tak sobie to przykazanie tłumaczą, to dlatego, że Budda uczył, że nie należy niczego zabijać. Jego wyznawcy cedzą wodę, aby przypadkiem nie połknąć jakiegoś komara i zamiatają przed sobą ścieżkę, by insektów nie podeptać. U innych sekt znowu ten zakaz jest tak surowo stosowany, że im nie wolno się zajmować rolnictwem ani górnictwem, w obawie, aby nie przerżnęli w ziemi jakiegoś robala. Wskutek tego wszyscy oni zajmują się handlem i bankowością, ściągając na siebie słuszny gniew uczciwych ludzi pracy. Jest rzeczą w najwyższym stopniu niepoważną, kiedy człowiek naśladuje tych biednych wschodnich pogan. Zakazane jest wprawdzie okrucieństwo na zwierzętach, ale nie ze względu na zwierzęta, czort z nimi, lecz ze względu na okrutnika, który podleje przez okrucieństwo.

Drugim fałszywym zrozumieniem przykazania jest to, które twierdzi, że zakazuje ono zabijać człowieka w jakichkolwiek warunkach. Można mieć oczywiście taki pogląd, ale nie trzeba mówić, że jest to pogląd Boga, albowiem Bóg się nie patyczkuje, tylko w pewnych sytuacjach wręcz nakazuje karę śmierci, a jeśli i to nie pomaga, wykonuje ją własnoręcznie. Zbrodniarz może, a nawet powinien być zabity z nakazu władzy, jeśli jego zbrodnia jest rzeczywiście wielka, a to dlatego, że przez taką zbrodnię stał się on zgniłym członkiem społeczeństwa, który należy odciąć, tak jak się odcina zepsuty palec czy nogę. Nie można mówić, że zbrodniarzowi dzieje się krzywda, bo przez zbrodnię pozbawił się praw ludzkich i stał się podobny do bestii, zaś zwierzęta wolno zabijać, o czym była mowa wcześniej.

Drugi przypadek, kiedy wolno zabić, zachodzi wówczas, gdy jest to konieczne dla własnej obrony. Człowiek ma prawo się bronić, a życie napadającego jest mniej warte od życia napadniętego. Na tej zasadzie opiera się prawo do sprawiedliwej wojny. Ci, którzy uważają, że wojna jest niedozwolona, powinni od razu przyznać się do Gandhiego. Jeśli jednak dość jest złoczyńcę zranić, wówczas nie wolno go zabijać. W dzisiejszych czasach, kiedy ludzie tak źle strzelają, nawet policjanci, mało kto będzie celować tak, aby zranić, ale jeśli na przykład można napastnika związać, to lepiej tak zrobić, a dopiero potem strzelać.

Rzeczą oczywistą jest, że wolno zabijać napastnika, jeśli jest zagrożone nasze życie i zdrowie, ale oprócz tego także inne bardzo wielkie dobro, którego utrata doprowadziłaby nas do bankructwa. Należy jednak potępić twierdzenie, że wolno zabić tego, kto chce nam zabrać jednego funta, na pewno musi to być co najmniej dziesięć tysięcy, powiedzmy pięćdziesiąt, w gotówce, kosztownościach lub papierach wartościowych. Samobójstwo jest zabronione, bo człowiek jest nie właścicielem życia, tylko jego użytkownikiem. Nie mów: to jest moje życie i mogę z nim zrobić, co zechcę. Używaj życia, ale pamiętaj, że musisz je oddać. Toteż pod przykazanie piąte podpada wszystko, co nam samym szkodzi na zdrowiu i skraca życie, jak na przykład picie ginu, jedzenie tłustej wieprzowiny, sztuczne barwniki w słodyczach, brak ruchu, praca w kopalni oraz więcej niż dwa stosunki w ciągu jednej nocy, albowiem to wszystko jest zabijaniem samego siebie.

Futurysta

Skończyła się wielka wojna. Teraz liczyła się przyszłość. A przyszłość znaczyła powrót do tego, co było, tylko nowocześniej. Wesołe przedpołudnie wszystkim się uśmiechało. Inwalidzi wygrzewali się na słońcu, kapitaliści zbijali pokojowo kapitał, robotnicy harowali, Żydzi handlowali, młodzież studiowała, dzieci się bawiły. Życie cudownym sokiem trysnęło mi w oczy jak pod nożem dojrzały ananas. Nastały chwile kruche i słodkie jak chrust. Z myślą o przyszłości zostałem futurystą. Krokami zamaszystymi odmierzałem zastany świat (uwaga na literówkę!). Szedłem młody, genialny, trzymałem ręce w kieszeniach. Pustych, oczywista. Wszystkim kłaniałem się grzecznie i poprawiałem im pled. Pogrobowcom minionej epoki, heroldom starego porządku, który przypominał burdel: płacisz i twoje potrzeby zostają zaspokojone. Nie płacisz — pieść się sam. Serce mi się rechotało. Byłem młody, genialny, niosłem but w butonierce.

Gdyby mnie ktoś spytał, jak się zostaje utalentowanym poetą futurystycznym, odpowiedziałbym, że na to trzeba się urodzić Żydem albo Polakiem. A najlepiej jedno i drugie. Bo mój ojciec nazywał się Jakub Zysman, jeżeli już chcesz wiedzieć, ty antysemito. Tak więc trzymałem ręce w kieszeniach, pustych z braku stałego zajęcia. Moje wiersze przynosiły mało dochodu. Moje ręce zaciskały się w kułak. A z rur poezja się wydzielała jak gaz. Czułem, że wszyscy zginiemy.

Dzień chylił się ku zachodowi. Co ja mówię, dzień zdychał na zachodzie i z nosa sączył farbę. Pierwszy dzień odzyskanej wolności, kiedy niewolnikom jest jeszcze do śmiechu. Szybko nastał wieczór. Księżyc-gonokok zaraził mnie niezdrową tęsknotą do czarnej nocy. Przyszła i zgwałciła, noc-megiera wystrojona w tanie świecidełka. Trawiony już byłem gorączką, kiedy ranek nadszedł chłodny i mglisty. Słońce wzeszło blade i łyse jak łeb Bismarcka. Potem niebo na dobre się zaciągnęło. Wnet zaczęło mżyć. Zimny deszcz ludziom twarze porżnął. Zmył im humanitarne rysy. Na klomby wyskoczył czarnych myśli chwast i wszelki kwiat zagłuszył. Kroczyłem po spleśniałym mieście i wypruwałem przesądom flaki rymem ostrym jak skalpel. Nawet swoją ortografią wierciłem im nuż w bżuhu. Obchodząc się bez chloroformu! Co mnie ich ból obchodzi, hodujących wrzody na mózgu. W strugach deszczu nie znać łez. Wiatr tłumił jęki, zapierał dech. Tylko nie dać się udusić. Nie dać się uśpić. Nie dać się cofnąć w pędzie przed siebie. Na zielonych karuzelach policjanci gonili złodziei na drewnianych koniach. Zabawa trwała do znudzenia. Odszedłem, bo mnie mdliło. Posągi w parku nie miały tej możliwości.

Wszystko przez to, że dotychczasowa poezja była utrzymanką bladych masturbantów. Trzeba zakończyć ten jałowy stosunek poety do wiersza, zapłodnić wyobraźnię — wołałem na wieczorach autorskich, po których obrzucali mnie jajami. Okazało się zgodne z prawem wsadzić człowieka do ciupy za jeden niewinny wers o siedmioletniej dziewczynce, którą gwałci staruch. Na wieczornicy poetyckiej w jednostce wojskowej to się działo. Moja huczna deklamacja okazała się niewypałem. Z uwagi na obecność dam i księży nie powinienem tego robić. Ale ja tego nie robiłem, tylko ten staruch! Damy i księża wolą, aby takie rzeczy odbywały się w sekrecie. W rzeczy samej. Dlatego chciałem sławić czarnych, ordynarnych chamów, co nie potrafią France’a odróżnić od francy ani Rimbaud od Rambo. Mordy robotników zwęglone w hutach, do których przyrósł kopeć. Zasypiałem, kiedy Otello mordował Desdemonę, ale nogi mi się trzęsły, gdy na rogu zdychał zajeżdżony koń dorożkarski. Widziałem oczy psa rozjechanego przez automobil ciężarowy. Nie mogłem potem patrzeć na obrazy w galeriach. Ile bym dał za to, aby poczuć w nosie łaskotanie popielatego dymu z wszechnic i bibliotek. Kichać na to, aż ktoś powie: na zdrowie! To była epoka używek i poezji. A jednak zmuszony byłem uciec od zachwytów nad Apollinaire’em, Marinettim, Rolandem, Whitmanem. Nie trawiłem ich nawet po antypirynie. Dobre dla dam poobiednich, co jadły kremową nudę srebrną łyżeczką. Miały wklęsłe oczy, zamszowe powieki. Zbuntowałem się również przeciw religii, co głos sumienia zagłuszała kościelnym dzwonkiem, a głód sensu oszukiwała opłatkiem.

Wyjazd do Francji okazał się pomyłką. Myślałem, że rozwinę tam skrzydła, wydobywszy się z zapadłej dziury na szerszą arenę, ale tam było to samo, tylko bardziej comme il faut, a mniej faux pas. Wytworne milieu zjadało trupy robotników z kawiorem. Tam równie mocno doskwierał głód miłości i niedosyt pieniędzy. Chociaż nie notowała mnie żadna giełda, byłem bogatszy od Rotszyldów. Posiadałem najcenniejsze akcje. Byłem większościowym udziałowcem własnego życia. Blady, z monoklem w prawym oku i czarnym lokiem nad lewym okiem, w ustach trzymałem długi papieros. Wyfiokowany na ostatni guzik, woniejący jak drogerzysta, zjawiałem się na recitalach poetyckich z miną znudzonego Tyberiusza i bajecznie oszlifowanymi palcami brałem wstążki zapisanego papieru i chrapliwym, donośnie skandowanym głosem — czytałem. Pan redaktor z pisma Świat Kobiecy trafił w sedno. Dawałem wyraz mojemu apetytowi. Pornograf i ludożerca. Chude szynki dziewczynki są przedziwnie kruche i dobry jest kobiecych, muskularnych nóg krem. Czy go lizać z lukrem?

Błąkałem się nad Sekwaną z biedną moją żoną, która niedojadała tyle samo co ja, a może jeszcze więcej. Na moście stał jeden, trzymał się rampy, wymiotował w czarną wodę żółte bluzgi. Lepiej by było dla niego, gdyby się utopił. Pod głową miałem nieba twardy asfalt. Nad rynsztokiem siadły w szereg smutki. Stałem tam cicho, podpierałem ścianę, aż mnie spłoszył krzyk zegarów. Dni ulatywały, głód pozostawał. Był człowiek, który nie jadł, nazywał się Hamsun, i zrobił na tym później sławę i majątek. Mnie nagroda Nobla nie był pisana. Spaliłem Paryż jedną powieścią. Wydalili mnie za to z Francji. A także za komunizm, naturellement. Oto, co robi burżuazja z głodnymi poetami. Pożera ich i wydala. C’est la vie!

Chciałem biec, nie słyszeć, gonić. Precz z Europy do Polinezji. Nie będę żył jak Katon ani walczył jak Samson. Starożytność jest martwa. Idą nowe czasy. Kraj Rad okazał się znakomitą alternatywą dla Polinezji. W ojczyźnie futurystycznej rewolucji fetowano mnie jako wielkiego pisarza. Nareszcie. I mogłem żyć z pisania. O rewolucji. O budowie Kanału Białomorsko-Bałtyckiego i jego zasługach dla reedukacji przestępców. O partii bolszewików, której pomagałem dobić wroga klasowego.

Jako prawdziwy komunista już od dawna nie byłem ani Polakiem, ani nawet Żydem, kiedy towarzysz Stalin uznał obie te nacje za wrogie. Jak raz podpadałem. Moje przyznanie się do szpiegostwa zawdzięczać należy tak chwalonym przeze mnie za skuteczność metodom śledczym NKWD. W ostatnim słowie poprosiłem tylko o jedną łaskę: aby mnie rozstrzelać jako człowieka niezasługującego na zaufanie władzy radzieckiej, a nie szpiega. Oficjalna rehabilitacja mojej osoby nastąpiła po śmierci wielkiego Stalina. Jeżeli czegoś żałuję, to tylko tego, że nie dane mi było zapłakać nad jego trumną. Bez idei rzyć się nie da.

Papamobile

Któregoś czerwca to było, pamiętam. Jakoś tak. Raczej tak na początku. Pogodny był dzień od rana. Się zapowiadał ciepły. Jak latem. Jednak to jeszcze wiosna była. W kalendarzu. Ale późna i ciepła jak lato. Zapowiadali, że miało padać. Niby. I Ela mnie pyta:

— Weźmiemy parasolkę?

— Możemy — ja mówię.

Więc tego czerwcowego dnia, ciepłego, ze słońcem na razie, a później z chmurami, wstaliśmy raniutko. Ja, Ela i Jacek. Bo my w jednym akademiku mieszkaliśmy. Na Służewie nad Dolinką. Niedaleko Wyścigów.

Tak więc jemy śniadanie razem, chleb z twarożkiem, herbata. I Ela mówi:

— Dużo ludzi będzie? Ciekawe.

— Dużo — ja mówię. — Nikt nie pracuje dzisiaj. Studenci i tak dalej.

— Jeszcze jak — mówi Jacek i je chleb z twarożkiem, herbata z cukrem.

Potem — pamiętam — Ryś przyjechał. Ze stancji. Byliśmy umówieni. Podobno autobusy nie chodziły. Wstrzymane. Czy co? Szedł do placu Unii, a potem tramwajem. Ledwo wsiadł. Puławską aż do Wałbrzyskiej. Taki tłok. Daj pan spokój. Ryś po śniadaniu. Nie je. Tylko pije. Herbatę. Z cukrem. Postanowiliśmy się udać razem. W grupce raźniej. Się rozmawia, żartuje, ha, ha, ha. Zobacz tu, tam zobacz. A słyszałeś? Nie! Tak? No, nie!

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 51.47