Notka od autora
13.12.2020
Witajcie!
Na wstępie chciałbym bardzo szybko i krótko wyjaśnić kwestię poprzedniej wersji „zimowego ciepła”. Otóż, książka ta ukazywała się pierwotnie w grudniu dwa tysiące dziewiętnastego na platformie Wattpad, przygotowana przez trójkę autorów — Szymona Czardybona (mnie), Julię Homę (stinginrose) i Grzegorza Starewicza (StarGraja). W tym wydaniu, za pełną zgodą wszystkich związanych, zawarłem opublikowane fragmenty tamtego grupowego projektu oraz dodatkowy, krótki wywiad, który z nimi przeprowadziłem. Mam nadzieję, że zrozumiecie oraz, co najważniejsze, spodoba Wam się co przygotowałem!
„Dobrze znała zasady i konstrukcję leżącej przed nią pułapki. W końcu sama ją zbudowała. To ona wbiła ostatniego gwoździa i zawiązała ostatni supeł. Robiła to wszystko jak najbardziej świadomie, zapisując plany gdzieś w tyle umysłu. Ale mimo to, następnego dnia, przychodząc na to samo miejsce, sama weszła w tę samą pułapkę, którą nie tak dawno własnoręcznie stworzyła. Nikt jej do tego nie zmusił, nikt w ostatnim momencie nie podłożył nogi lub popchnął. To wszystko, zacząwszy od planu a na złapaniu się w jej sidła, było świadome i robione czysto z własnej woli. Dla każdego obserwującego jej akcje były czystym absurdem, każdy patrzył na to i, zachodząc w głowie, zastanawiał się „dlaczego ona to robi?”. Z nią, w zasadzie, było podobnie. Czasami przed ponownym włożeniem stopy w wykrzywione ostrza przez myśl przechodziło jej to samo pytanie. Dlaczego ona to właściwie robi? Oczywiście odpowiedzi na nie nigdy nie znalazła — zbyt trudno myśli się, z mięśniami i ścięgnami brutalnie rozszarpywanymi żywcem.”
~ o ile zwykle dodaję do motta jakiś komentarz, tutaj się przed tym powstrzymam. po prostu. tyle i aż tyle.
„zimowe ciepło”
Rozdział 1
14 grudnia 2019
Deszcz. Rzęsisty, z ogromną zawziętością uderzający o okno niewielkiej, przydworcowej kawiarni, jakby chciał wedrzeć się do środka i zmoczyć sobą wszystkich chroniących się przed nim ludzi. Na ogół deszcz lubiła, nawet bardzo — nie bez powodu jesień pozostawała jedną z jej absolutnie ulubionych pór roku — nie znosiła go jednak gdy musiała być na niego aktywnie wystawiona. Tak więc słuchanie spadających kropel z pozycji wygodnego fotela, z ciepłą herbatą i z narzuconym na siebie kocykiem zawsze doceniała, sprawa wyglądała jednak nieco inaczej, gdy przychodziło do czekania gdzieś na coś lub kogoś, powoli zmieniając się w wielki, przemoczony kłębek ubrań i włosów. Do tego pogoda tamtego dnia była kompletnie nieprzewidywalna — jeszcze pół godziny, gdy jechała w kierunku dworca bezpiecznym i, co najważniejsze, suchym busem, niebo było jedynie lekko zachmurzone — gdy jednak przyszło jej postawić dosłownie pierwszy krok poza tą bezpieczną strefę, na odsłoniętej głowie poczuła nieprzyjemną, chłodną kroplę. Jak zwykle świat w dość brutalny i bezpośredni sposób pokazuje, jak bardzo jej nienawidzi. Westchnęła, ale na tyle cicho, żeby żaden z siedzących niedaleko ludzi to usłyszał. Kawiarnia nie była co prawda przepełniona, ale nie zostało już żadnego wolnego stolika. Jak dla niej to i tak o wiele, wiele zbyt dużo. Nawet przez douszne słuchawki przebijały się dźwięki śmiechów, rozmów i pełnych oburzenia krzyków. Pochyliła się bardziej nad filiżanką herbaty, którą zamówiła tylko po to, by odpędzić natrętną kelnerkę. Smakowała okropnie, ale wtedy właściwie jej to nie przeszkadzało. Dziwne byłoby, gdyby ona, jak lśniący na tle szarych kamieni diament, okazała się wyjątkowo dobra.
Wykonała kolejne połączenie. Znowu bez żadnego efektu, abonament dalej pozostawał niedostępny. Miała co prawda jeszcze pół godziny, ale z każdą sekundą zaczynała stresować się coraz bardziej. Czekała na siostrę, by razem z nią poczekać na pociąg, w którym czekałyby na wspólny wyjazd w góry. No i oczywiście w czekanie na pociąg włączało się również czekanie na chłopaków, których, podobnie jak jej, nigdzie nie było widać. Sytuację poprawiało trochę to, że to nie pierwszy taki wyjazd, w jakim brała udział. To ciągnęło się od lat, w pewnym momencie nawet przestała liczyć. W którym roku to mogło być? Jedenastym? Dwunastym? Gdzieś w tym okresie rodzice przyjaciela jej siostry dostali w spadku niewielkie schronisko w górach, w którym od tamtego momentu dwoma rodzinami spędzali święta i ferie zimowe. To, dlaczego te dwie wcześniej niezwiązane ze sobą rodziny tak się ze sobą zżyły, było długą historią. Na początku siostra, Patrycja Wrońska zaprzyjaźniła się w pierwszej klasie z Adamem Skowrońskim. Wtedy Martyna ledwie kończyła roczek. Bardzo zbliżali się do siebie, a w związku z tym ich rodzice mimowolnie też często się spotykali. I tak rok po roku, przez niemalże szesnaście lat, stali się praktycznie ich krewnymi. Patrycja oczywiście była z tego powodu niesamowicie ucieszona, a Martynie po prostu to nie przeszkadzało. Nic więcej. Co prawda chłopaków, dwóch braci Skowrońskich, lubiła nieco bardziej niż resztę rodziny, było to uczucie niewykraczające w żadną ze stron poza granice tolerancji. Gdyby jednego dnia zniknęli, nie miałaby z tym żadnego problemu, ale z drugiej, gdyby wprowadzili się do nich, również specjalnie by nie protestowała. Na tych samych zasadach podchodziła do ich wspólnych wyjazdów — tolerowała, czasami bawiła się nieźle, czasami trochę gorzej — nigdy jednak nie było to coś, czego oczekiwała z utęsknieniem wiele miesięcy. Nie mogła jednak ukryć, że gdyby nagle, w dzień wyjazdu, gdy siedziała już z kubkiem niesmacznej herbaty w zatłoczonej kawiarni, zostało to odwołane, poczułaby się nieco rozczarowana. Nieco, ale jednak. Cokolwiek, przynajmniej w tym temacie, wykraczające poza obojętność było już czymś nadzwyczajnym i wartym uwagi. A ona niezbyt lubiła rzeczy nadzwyczajne i warte uwagi.
Jeszcze raz wybrała jej numer. I jeszcze raz nie dostała odpowiedzi. Zwykle była dość uparta i, jeśli jej na czymś zależało, dość uparcie parła w kierunku celu. Tak samo tutaj. Na dobrą sprawę zdolna byłaby dzwonić nieprzerwanie cały dzień, byleby zająć czymś głowę powoli wypełniającą się objawami i stresem. Od zawsze była raczej introwertyczna, cicha, nieco wyobcowana. I od zawsze towarzyszyło jej to charakterystyczne przyśpieszone bicie serca, gdy znajdowała się wokół nieznanych ludzi. Z każdą chwilą coraz bardziej żałowała swojej decyzji o wejściu do środka. Na zewnątrz w końcu nie było tak źle — ubranie i włosy wyschną, ale straconych nerwów raczej nikt jej nie odda. Przynajmniej miała stolik tylko dla siebie, powtarzała sobie ciągle, chcąc jakoś podnieść się na duchu. Zawsze mogła trafić na gadatliwą starszą panią, która wyciągnęłaby z niej wszystkie informacje, zaczynając na rozmiarze buta i tym gdzie kupiła kurtkę, a na tym po ile sprzedałaby własną nerkę kończąc. Szczęście w nieszczęściu, mruknęła, stukając palcami w blat w rytm słuchanej właśnie piosenki. Gdy siedział tam, nudząc się niemiłosiernie, z jakiegoś powodu przychodziły jej do głowy same takie bezsensowne i oczywiste slogany. Być może to efekt niewyspania — zerknąwszy na zegarek upewniła się, że dalej było przed szóstą, a jedyna różnica była taka, że siostrze i jej zostało już nie pół godziny, a jedynie dwadzieścia trzy minuty. Nienawidziła wcześnie wstawać, a mówiąc wcześnie, miała na myśli wszystko poniżej jedenastej. Być może ona i chłopaki zaspali, pomyślała, upewniając się, że w jej skrzynce odbiorczej dalej brak żadnych wiadomości od nich. Szybko jednak wyrzuciła z głowy tę myśl. Oni wszyscy, dziwacy, nie należeli do nocnych marków jak ona. I wielokrotnie tego doświadczała, szczególnie gdy ich nieudane próby zachowania ciszy przy wstawaniu pozbawiały jej tego słodkiego i jakże potrzebnego snu. Na pewno już dawno są na nogach, coś innego musiało ich zatrzymać. Ale co?
— Cześć Martyna. — głos wysokiego chłopaka nagle wyrwał ją z zamyślań. — Oh, cześć Piotr. — odparła automatycznie, wyciągając z uszu słuchawki, pauzując utwór i obserwując, jak nieudolnie siada naprzeciwko niej.
— Nie widziałaś może reszty? — zapytał, rozglądając się wokoło z skonsternowaniem — Myślałem, że to ja się spóźniłem.
Pokręciła powoli głową.
— Nie, nie odbierają ani nie odpisują. Wiesz, o co może chodzić?
Wzruszył ramionami.
— Nie mam pojęcia.
I na tym rozmowa się zakończyła. Uśmiechnęła się lekko w duchu — przez obojętność przebijała się w niej lekka sympatia do tego równie nieśmiałego i niezdarnego chłopaka co ona. Byli do siebie podobni w wielu względach, chociaż to podobieństwo nieraz niejednokrotnie niezbyt ułatwiało im komunikację. Jej jednak zbytnio to nie przeszkadzało. Rozumiał ją a ona rozumiała jego — siedzenie w kompletnej ciszy nie było krępujące, wydawało się całkiem naturalne i normalne. Z powrotem włożyła słuchawki do uszu, nieco uspokojona. W końcu — skoro on jest, oni też zaraz dotrą. Prawda?
Rozdział 2
14 grudnia 2019
— Oho. — mruknęła, podnosząc wzrok znad telefonu — Wygląda na to, że mamy problem.
— Co się stało? — zapytał od razu, odkładając swoje urządzenie na stół — Umarli? — dodał ironicznym tonem.
— Jeszcze nie. Patrycja pisała, że spóźnią się na nasz i wsiądą do następnego pociągu godzinę później.
— Więc czekamy na nich?
— Nie. Kazali nam wsiąść i przygotować się na ich przyjazd. W końcu wszystkie klucze mamy my.
— Mamy pojechać tam sami? — powtórzył, z nutą niedowierzania.
— Na to wygląda. Ja nie zamierzam się kłócić, ale jeśli ty masz ochotę, to…
— Nie, nie, nie będę się jeszcze bardziej stresować. — westchnął i oparł głowę na ramionach — Co im się mogło stać?
Martyna wzruszyła ramionami, zostawiając go bez odpowiedzi. W ten sposób kolejna krótka rozmowa urwała się niemal tak szybko, jak się zaczęła. Oboje wrócili do snucia swoich własnych, niezależnych od siebie myśli, rozwijających się powoli w panującej między nimi ciszy. Do odjazdu mieli jeszcze chwilę — zwykle już zrywaliby się z miejsc, by wystawać na odsłoniętym peronie i wypatrywać nadjeżdżającego pociągu, ale w tamtą pogodę nie mieli na to ochoty. Wszystko, ale to naprawdę wszystko w tamtym przeklętym dniu zdawało się jej nienawidzić. Zaczynając od uderzającego coraz bardziej uparcie w szybę deszczu, na nagłej wiadomości od siostry kończąc. Co jej się stało? Czemu się spóźnią? Nie wyjaśniła nic, jedyne co, to kazała im czekać i wsiąść w ich planowany pociąg. Z jednej strony miała ochotę natychmiast do niej zadzwonić i powiedzieć jej co o tym wszystkim myśli, ale z drugiej nie chciała stracić niepotrzebnych nerwów. Ułożyła ręce na blacie stołu i dokładnie się im przyjrzała. Niewielkie, blade, z niepomalowanymi, poogryzanymi palcami. Miejscami brudne, chociaż nie dalej jak dwie godziny temu dokładnie je myła. Nie była z nich w żaden sposób dumna, ale nie były też w żaden sposób powodem jakichś kompleksów czy wstydu; po prostu istniały, współgrając z innymi organami, nie zwracając na siebie praktycznie żadnej uwagi. Czasami jednak, szczególnie gdy była wyjątkowa zdenerwowana lub zniecierpliwiona, patrzenie na nie uspokajało ją. Powoli wyginała każdy palec, podziwiając niesamowite umiejętności ludzkiego ciała. O co tak naprawdę była zła? Chyba o to, że nie wszystko idzie po jej, ściśle zaplanowanej, myśli. Nienawidziła wyłamywać się z rutyny, dopasowywać się do sytuacji na bieżąco i zmieniać planów w locie. Do wszystkiego musiała być, szczególnie mentalnie, przygotowana. Problemem były nie rekwizyty, lecz kolejność, w jakiej zostaną użyte. Tak więc o ile normalnie z taką sytuacją nie miałaby najmniejszego problemu, teraz była zła, bo nie mogła odpowiednio się na nią nastawić. Jej siostra o tym wszystkim bardzo dobrze wiedziała. A mimo to poinformowała ją w ostatniej chwili, gdy oboje siedzieli w kawiarni koło dworca, trzymając w dłoni zakupione bilety i wciąż nerwowo zerkając na peronowy zegar. Jedynym pocieszeniem wydawało się jej to, że Piotr zdawał się ją rozumieć, przechodzić to samo co ona. Nie potrzebowała słów, by to wyczuć. Wydzielany przez jego stres zapach był identyczny do jej własnego — aspołeczni introwertycy potrafili bez problemu rozpoznać swojego, a jeśli już to zrobili, powoli i nieśmiało lgnęli do siebie niczym gotowe do prokreacji ślimaki. Lub w jakimkolwiek innym, socjalnym celu te powolne mięczaki się spotykają. Mimowolnie, niemal automatycznie, jej wskazujący palec wylądował w ustach. To jeden z tych nawyków, z którymi zawsze obiecywała sobie zerwać, lecz zawsze brakowało jej siły, by faktycznie to zrobić. Chcąc powstrzymać się od dalszej dewastacji biednego paznokcia, podniosła się ociężale i zerknęła na siedzącego naprzeciwko chłopaka. Zrozumiał przekaz — nasz pociąg zaraz odjedzie, pora wstać.
Gdy wielka, metalowa maszyna wtoczyła się na rozciągające się przed nimi tory, Martyna, starająca się osłonić przed agresywnym atakiem ciężkiego deszczu, z bijącym sercem myślała o czekających na nią obowiązkach. Najpierw się rozpakować, częściowo rozebrać, następnie pokazać przechodzącemu kontrolerowi bilet. Wcześniej przygotować sobie legitymację, by możliwie uniknąć jakiejkolwiek rozmowy. Dopiero wtedy, po odhaczeniu wszystkich tych punktów przyszedł czas na wygodne rozłożenie się w fotelu i cieszenie oczu ciągnącym się za oknem krajobrazem. Siedzenie w pociągu było też jedną z tych sytuacji, gdy uderzające o okno krople były nadzwyczaj kojące i przyjemne — przynajmniej na tą jedną, drobną rzecz była delikatnie podekscytowana, ostrożnie wchodząc po metalowych schodkach na pokład. Zajęli cichy, pusty przedział i pospiesznie się w nim zorganizowali. Znów usiedli naprzeciwko siebie — przychodziło im to naturalnie, chociaż raczej nie zamierzali zbyt wiele rozmawiać, okazyjne spojrzenia na znajomą twarz były niezwykle pomocne i kojące. Przyszedł kontroler, sprawdził ich bilety, tym samym pozwalając im na chwilę odetchnąć — rozłożyli wygodnie nogi i ze słuchawkami w uszach oparli głowy o zimną szybę. Na razie nikt nie wyraził chęci usiądnięcia koło nich, co przyjęli z wielką dozą satysfakcji i ulgi. Bo chociaż było to raczej nieuniknione, woleli odkładać nieprzyjemność tak długo, jak to tylko możliwe. Martyna wiedziała, że jej, a raczej — ich — problemy związane z życiem w społeczeństwie były, w istocie, problemami. Przymykała jednak na to oko. Przeżyła w ten sposób tak długo, nieśmiałość i aspołeczność w pewien sposób stały się częścią się jej charakteru. Co by z niego zostało, gdyby się tego pozbyć? Tymi i podobnymi myślami zajmowała się, wlepiając wzrok w przesuwające się lasy, pola, przedmieścia wielkich metropolii. Droga trwała około pięciu godzin, na tyle, by porządnie zmęczyć, ale jeszcze nie na tyle, by stawała się nie do wytrzymania. Znośny balans stwierdziła, zatapiając się w kolejnej porcji filozoficznych rozmyślań stawiających w centrum większości swoich tez ją samą.
Rozdział 3
14 grudnia 2019
Gdy kilka godzin później postawiła stopę na peronie niewielkiego dworca, czuła się wyczerpana. Może nie kompletnie, może nie do tego stopnia, żeby nie być w stanie postawić jednego kroku, zmęczenie jednak owinęło się wokół jej ciała niczym gruby koc w deszczową, jesienną noc. A jeśli jego imię zostało już wywołane, warto wspomnieć, że całkowicie przestał padać. Gwałtowne opady przetoczyły się przez kraj niczym zniecierpliwieni kierowcy wyścigowi. Obijając się od siebie oraz barierek jakoś doczłapali się do mety i wysiedli z okrzykiem radości na ustach. Jedyne co po nich zostało to kawałki samochodów oraz odbite na jezdni ślady opon. Jej białe, sportowe buty niezdarnie starały się wyminąć co większe kałuże, czego oczywiście nie można było powiedzieć o ciągniętej przez nią walizce, która zdawała się pchać w jak największe skupiska brudnej wody, jakie tylko mogła. Pozostali pasażerowie potrącali ją przypadkowo ramionami, próbując jak najszybciej dopchać się do wyjścia. Ich zachowanie było tak gwałtowne i pełne irracjonalnego pośpiechu, że gdyby nie doświadczenie, pomyślałaby, że za jej plecami właśnie rozgrywa się jakaś makabryczna scena, przed którą przestraszony tłum próbuje w popłochu uciec. Piotr szedł zaraz koło niej, podobnie jak ona wyraźnie skulony i delikatnie zagubiony. Wiedzieli gdzie iść, mapę drogi do schroniska mieli wytatuowaną w tyłach swoich umysłów — to był jednak pierwszy raz, gdy musieli iść sami, skazani tylko na siebie. Niczym przestraszone owce, w źrenicach których wypaliła się droga z bujnych pastwisk do bezpiecznej zagrody, które widząc swojego pasterza pożeranego przez zgraję wilków, nie wiedzą, co mają ze sobą zrobić. W ich przypadku nie było co prawda tak źle — pasterz, i to w liczbie mnogiej, nie umarł rozszarpywany na strzępy, a jedynie spóźnił się na spotkanie — mimo to czuli niemal pierwotny, instynktowny strach przed znanym w nieznanym im wcześniej wydaniu.
Droga z dworca do schroniska nie była tak długa ciężka. Wprawni podróżnicy nie musieli pokonywać dziesiątek gór, lasów i bezdennych przepaści, by tylko tam dotrzeć. Wystarczyło przejść pieszo około pięciu kilometrów wzdłuż polnej drogi, a następnie z obecnego tam parkingu wsiąść do prowadzonego przez zaprzyjaźnionego kierowcę busa, który zawiezie ich na samą górę. Ten element podróży trwa zwykle mniej więcej trzy, w ekstremalnych, spowodowanych utrudnionymi warunkami, przypadkach cztery godziny. Szli obok siebie w ciszy, znowu całkiem pogrążeni we własnych myślach. I znowu między nimi nie było żadnego wynikającego z tego negatywnego napięcia lub niezręczności. I chociaż Martynie ten stan bardzo przypadał do gustu i najchętniej zostałaby w nim do końca dnia, to musiała jednak przerwać milczenie. To zawsze ona pierwsza się odzywała — on nie zauważał tych wszystkich rzeczy, czy po prostu był aż tak nieśmiały?
— Zapomnieliśmy o jednej rzeczy. — mruknęła.
— Hm? — chrząknął, stawiając na końcu niewidzialny pytajnik.
— Bus odjeżdża tylko raz dziennie. Za dwadzieścia minut. Nie bez powodu wybraliśmy właśnie tamten pociąg. Gdybyśmy pojechali innym, nie zdążylibyśmy.
— Faktycznie. Jak oni dojadą na miejsce? Wątpię, by jakaś taksówka byłaby skłonna męczyć się po tych ciasnych, polnych drogach.
— Nie mam pojęcia. To już problem mojej kochanej siostrzyczki i twojego kochanego braciszka. Podziękujmy im potem za narzucanie nam na barki dodatkowego stresu.
— Zadzwonię do nich. — odparł, sięgając po telefon i lustrując wzrokiem listę kontaktów. Nawet dla Martyny, której życie społeczne również nie było specjalnie zachwycające, była ona strasznie krótka. — Nie odbierają. Oboje.
Wzruszyła ramionami. Miała już dość załatwiania problemów za ich starsze rodzeństwo. Chociaż nie zdarzało się to specjalnie często, już nie raz w przeszłości stawiani byli w podobnej sytuacji. Oni we dwójkę, o wiele mniej doświadczeni i zorientowani w danym temacie, rozwiązywać mieli za nich najróżniejsze sprawy, które ci bez słowa przeprosin bądź słowa wyjaśnienia zrzucali im bezceremonialnie na barki. Kiedy jej telefon zaczynał dzwonić, a na ekranie wyświetlała się twarz Piotra, dobrze wiedziała, że czas przygotować się na kilka godzin wspólnego taplania się w zostawionych przez nich syfie. I chociaż praktycznie nigdy nie miała na to ochoty, mogła jedynie posłusznie skinąć głową i zakasać rękawy. Tym razem miało być inaczej. Nieważne, po której stronie postawi się chłopak, ona nie zamierzała znowu iść im na rękę. Są już dorośli — mogą w końcu nauczyć się, co ta odpowiedzialność za sobą pociąga.
— W takim razie niech poradzą sobie sami. — odparła sucho, licząc, że Piotr wyłapie żywioną przez nią urazę.
— Od początku ciągle coś mi tu śmierdzi. Wątpię by byli aż tak głupi i nierozsądni.
— Wątpisz? Chyba rozmawiamy o zupełnie innych osobach. Daj mi sekundę, a wymienię ci na jednym wdechu dziesięć przypadków ich skrajnej głupoty i nieodpowiedzialności.
— No dobra, zgadzam się, zazwyczaj faktycznie tacy są. Ale tego wyjazdu nawet nie musieli planować. Od co najmniej trzech lat w przeddzień kupujemy bilety, wyciągamy spakowane wcześniej walizki i idziemy na dworzec. Nawet oni nie umieliby spieprzyć coś takiego.
— Więc co, robią nam jakiś głupi żart? Czekają tam na nas od wczoraj z imprezowymi kapelusikami i confetti? Jeśli tak, to pozdrawiam wszystkich widzów, mam nadzieję, że podoba wam się ten odcinek Śmiechu Warte.
Teraz to on wzruszył ramionami.
— Nie mam pojęcia. Być może. Dobrze wiesz, że coś takiego faktycznie mogłoby strzelić im do głowy.
— Oni byliby w stanie zaszyć się na rok w ich jakiejś tajnej pracowni, robić tam jakieś tajne rzeczy, tylko po to, by w kolejne święta zawieść nas do tamtego schroniska limuzyną, na którą w tamtym czasie zarobili i nabijać się z naszych zszokowanych min.
— Wersja z żartem nie wydaje się więc aż tak abstrakcyjna.
— To prawda. Jeśli nią nie jest, to naprawdę się zdenerwuję. — zadeklarowała i sapnęła zniecierpliwiona, gdy jedno z kółek walizki zahaczyło o dziurę w podmiejskiej drodze.
— Chce ci się? — spojrzał na nią lekko sceptycznie.
— W sensie?
— No, denerwować się, kłócić, krzyczeć. Też kiedyś miałem takie podejście, ale w końcu zrozumiałem, że to walka z wiatrakami. Możesz nawet na nie nasikać, a one dalej uparcie będą się kręcić.
Mimowolnie parsknęła śmiechem. Byli sami pośrodku kompletnej nicości, którą, dla ukrycia tego faktu, wyłożono starą, ciągnącą się aż po horyzont prostą drogą, wszechobecnymi polami i paroma drzewami rosnącymi co kilka metrów. Trawa wszędzie miała identyczny, jasnozielony kolor, nawet wyrastające spomiędzy jej źdźbeł kwiaty wydawały się ułożone jak od linijki w takich samych formacjach. Podziurawiony asfalt, zachmurzone, przedpołudniowe niebo, rozpadające się drewniane płoty służące bardziej do dekoracji niż faktycznej ochrony, to wszystko wydawało się małym, kilkumetrowym fragmentem kopiowanym i wklejanym w nieskończoność. Gdy stawiała krok, kafelek za nią przestał istnieć, a ten przed nią właśnie rodził się do życia. Zawsze miała takie samo wrażenie, gdy przechodziła ten kawałek. Nie był długi, jego przejście zajmowało może trochę powyżej czterdziestu minut. Ale w istocie dłużył się on tak, że wydawało się, że szło się całą wieczność. Co ciekawe, dokładnie pamiętała, jak zmieniało się ułożenie pojawiających się w jej myślach słów na przestrzeni lat. I z każdym rokiem były one coraz bardziej skomplikowane i wykwintne. Nie mogę się doczekać roku, w którym zacznę używać słownictwa z fizyki kwantowej, pomyślała, uśmiechając się delikatnie do siebie. Kolejny żart, który wymaga zbyt wiele tłumaczenia, by ktokolwiek go zrozumiał, także lądował finalnie w koszu gdzieś w samym tyle świadomości. Ciekawe, w którym momencie skończy się w nim miejsce.
— Sama nie wiem. — odparła, wracając do rozmowy. Często im obojgu zdarzało się na chwilę wyłączyć się i oddać własnym myślom, także nie skomentowała chwilowej przerwy i od razu przeszła do właściwego tematu — Czasami mam na to ochotę, czasami nie. I pewnie jeszcze do czasu tego ewentualnego spotkania zmienię zdanie pięć razy. Wiesz, jak to jest.
Skinął głową w znaku zrozumienia. Widać i on był już lekko zmęczony nieco nienaturalnie długą rozmową, skrócił ją więc taktycznie, by w spokoju wrócić do zrzuconej na ziemi, ciepłej kołderki spokojnej ciszy.
Rozdział 4
14 grudnia 2019
Podróż rozklekotanym busem zakończyła się równo po trzy godzinach, dwudziestu dwóch minutach i czterech sekundach. Martyna liczyła to ze stoperem w ręku, który zatrzymała, gdy noga kierowcy mocniej przycisnęła pedał gazu, zatrzymując pojazd na parkingu nieopodal schroniska. Niby przywykli już do regularnych podróży środkami transportu, które „wygodnymi” można by nazwać jedynie na potrzeby satyrycznego żartu, ale bolących pleców i nóg nie dało się tym w żaden sposób załagodzić. Nie była nawet pewna czy to, czym jechali można było w ogóle nazwać busem — to raczej stara półciężarówka z trzema siedzeniami wciśniętymi jakoś do tyłu. Jak komukolwiek udało się dokonać takiego inżynierskiego cudu, albo, jak to coś w ogóle dopuszczone zostało do jazdy po drogach, wychodziło poza jej zrozumienie. Jedyne czego była pewna to to, że okryte łuszczącą się skórą fotele zamontowano tak, że już po pięciu minutach kręgosłup odmawiał posłuszeństwa, a miejsca na nogi było tak mało, że trzeba je było sobie trzymać na kolanach. Jedynym luksusem było to, że tym razem, jadąc w dwójkę, mieli znacznie więcej miejsca. Busa pomyślano na sześć osób łącznie z kierowcą, a według jego opowieści kiedyś udało mu się wcisnąć nawet osiem. Jednak już przy ich czwórce zaczynało się robić okropnie ciasno. Przynajmniej z nagłego spóźnienia ich rodzeństwa wynikał jeden plus.
Nie był nim jednak fakt, że rozmowy z, na oko pięćdziesięcioletnim panem Mirkiem, kierowcą, spadły wyłącznie na ich barki. Zazwyczaj to bardziej rozgadane i otwarte rodzeństwo przejmowało pałeczkę, wypełniając już i tak malutką przestrzeń wybuchami swojego głośnego śmiechu, krzyków i żywej gestykulacji. Im zaś pozostawało uśmiechać się do czasu do czasu i odpowiedzieć słowem lub dwoma na sporadyczne, skierowane w ich stronę pytania. Tym razem, gdy rozmownego rodzeństwa zabrakło, zostali sami. I w żadnym stopniu nie było to najprzyjemniejsza podróż ich życia.
Martyna i Piotr pana Mirka lubili, znali się przecież od lat. Poza byciem kierowcą był również konserwatorem schroniska, także praktycznie każdego dnia pobytu udało im się zaciągnąć go na krótką pogawędkę, czy to przy kawie, czy rozpalonym na tyłach ognisku. I zdawało im się, że on również darzył wielką sympatią. Szczególnie od śmierci jego żony, gdy pięć lat temu na stałe przeniósł się w góry, by dostępnym być dwadzieścia cztery godziny na dobę w miejscu pracy (i, od tamtego momentu, zamieszkania). Był miłym i zabawnym facetem w średnim wieku, którego krótkie, czarne włosy zaczynały powoli wypadać i przybierać siwy kolor. Zawsze, w zależności od sytuacji i tematu rozmowy, potrafił opowiedzieć co najmniej dziesięć ciekawostek, z czego około sześciu pochodziło z dobrze mu znanego PRL-u. Wychowany w powojennej Polsce wciąż nosił w sobie zdobyte wtedy cechy i lekcje. Żył bardzo prosto i skromnie, oddany był Bogu i modlitwie, a za największą życiową wartość uznawał pomaganie innym. Nikt, w tym on sam, nie ma pojęcia w jaki sposób wylądował w tym niewielkim schronisku pośrodku górskiej nicości. Podobno już dwadzieścia lat temu znał się z dobrym znajomym założyciela i tak, przez serię znajomości i bliżej nieokreślonych zbiegów okoliczności, piętnaście lat pracuje jako kierowca i konserwator. Podobno, co powiedział im w żarcie, cały czas używa tego samego busa, który, gdy dostał do niego kluczyki, wyglądał o wiele gorzej. Martyna naprawdę nie chciała sobie wyobrażać co musieli czuć przewożeni przez niego goście.
Droga prowadząca do ośrodka była dość długa, kręta, prowadziła albo przez lasy, albo ciasne jednopasmówki ciągnące się przez górskie pola. Większość czasu nie można było złapać zasięgu ani fal radiowych, odbywała się więc ona w kompletnej ciszy, przerywanej jedynie przez większe kamienie wpadające pod koła i zgrzyty starej, wysłużonej, manualnej skrzyni biegów. Dlatego pan Mirek tak kwapił się do rozmowy — trasę znał w najmniejszych szczegółach, bez problemu mógłby przejechać ją z zamkniętymi oczami, a na technologii nie zna się na tyle, by sprawić sobie jakąś muzykę lub audycję bez radia. Cóż mógł więc robić, poza zagadywaniem siedzących na tylnych fotelach gości, uśmiechaniem się do nich przez lusterko i opowiadaniem im najróżniejszych ciekawostek z osiemdziesiątego szóstego roku (ponieważ, z jakiegoś powodu akurat o tym mówił najwięcej)? Tak samo postępował z nieśmiałymi Martyną i Piotrem, wlepiającymi wzrok w pocące się dłonie spoczywające na ich ściśle złączonych kolanach, próbujących wydukać jakąś sensowną odpowiedź na zadane przez niego pytanie. Chciał wiedzieć czemu rodzeństwo ich zostawiło, jak minął im rok szkolny, co zamierzają robić jak pójdą na studia i inne, typowe dla tego typu rozmów rzeczy. Skorzystał też z okazji by trochę po obgadywać ekstrawertyczne rodzeństwo. Odpuścił im po mniej więcej godzinie męczącego wywiadu, kiedy to zrozumiał, że dalsze ciągnięcie ich za rękę nie ma sensu i samemu zajął się męczącym zadaniem zapełniania słowami tkwiącej pomiędzy nimi ciszy. Gdy zrozumieli, że niebezpieczeństwo minęło odetchnęli z ulgą i, rozciągając się z przyjemnością na fotelu, zatopili się w opowieściach z późnych lat osiemdziesiątych i wczesnych dziewięćdziesiątych, gdzie siedzący za kierownicą mężczyzna miał, przynajmniej według niego, szczęście przeżyć swoje młodzieńcze lata. Jego sposób mówienia, specyficzny humor i za każdym razem niezmiennie intrygujące tematy nigdy ich nie nudzili. Mogliby słuchać go godzinami, szczególnie trzymając w ręce patyk z nabitą na niego kiełbasą, trzymany nad buchającym iskrami ogniskiem, siedząc całą grupą pod rozgwieżdżonym, zimowym niebem. To przypomniało im o tych dobrych stronach tego wyjazdu i, mimo wspomnianych wcześniej bólowych i społecznych niedogodności, wysiedli z lekkim uśmiechem goszczącym na ich twarzach. Chwycili za swoje walizki i zaczęli ostatnią, najkrótszą wędrówkę w całej tej męczącej podróży — z położonego około kilometr poniżej parkingu, do samego budynku schroniska.
Rozdział 5
14 grudnia 2019