E-book
1.47
drukowana A5
34.79
zimowe ciepło

Bezpłatny fragment - zimowe ciepło

czyli podróż przez przez przysypany śniegiem labirynt tego starego, górskiego schroniska


Objętość:
181 str.
ISBN:
978-83-8245-012-5
E-book
za 1.47
drukowana A5
za 34.79

Notka od autora

13.12.2020

Witajcie!

Na wstępie chciałbym bardzo szybko i krótko wyjaśnić kwestię poprzedniej wersji „zimowego ciepła”. Otóż, książka ta ukazywała się pierwotnie w grudniu dwa tysiące dziewiętnastego na platformie Wattpad, przygotowana przez trójkę autorów — Szymona Czardybona (mnie), Julię Homę (stinginrose) i Grzegorza Starewicza (StarGraja). W tym wydaniu, za pełną zgodą wszystkich związanych, zawarłem opublikowane fragmenty tamtego grupowego projektu oraz dodatkowy, krótki wywiad, który z nimi przeprowadziłem. Mam nadzieję, że zrozumiecie oraz, co najważniejsze, spodoba Wam się co przygotowałem!

„Dobrze znała zasady i konstrukcję leżącej przed nią pułapki. W końcu sama ją zbudowała. To ona wbiła ostatniego gwoździa i zawiązała ostatni supeł. Robiła to wszystko jak najbardziej świadomie, zapisując plany gdzieś w tyle umysłu. Ale mimo to, następnego dnia, przychodząc na to samo miejsce, sama weszła w tę samą pułapkę, którą nie tak dawno własnoręcznie stworzyła. Nikt jej do tego nie zmusił, nikt w ostatnim momencie nie podłożył nogi lub popchnął. To wszystko, zacząwszy od planu a na złapaniu się w jej sidła, było świadome i robione czysto z własnej woli. Dla każdego obserwującego jej akcje były czystym absurdem, każdy patrzył na to i, zachodząc w głowie, zastanawiał się „dlaczego ona to robi?”. Z nią, w zasadzie, było podobnie. Czasami przed ponownym włożeniem stopy w wykrzywione ostrza przez myśl przechodziło jej to samo pytanie. Dlaczego ona to właściwie robi? Oczywiście odpowiedzi na nie nigdy nie znalazła — zbyt trudno myśli się, z mięśniami i ścięgnami brutalnie rozszarpywanymi żywcem.”
~ o ile zwykle dodaję do motta jakiś komentarz, tutaj się przed tym powstrzymam. po prostu. tyle i aż tyle.

„zimowe ciepło”

Rozdział 1

14 grudnia 2019

Deszcz. Rzęsisty, z ogromną zawziętością uderzający o okno niewielkiej, przydworcowej kawiarni, jakby chciał wedrzeć się do środka i zmoczyć sobą wszystkich chroniących się przed nim ludzi. Na ogół deszcz lubiła, nawet bardzo — nie bez powodu jesień pozostawała jedną z jej absolutnie ulubionych pór roku — nie znosiła go jednak gdy musiała być na niego aktywnie wystawiona. Tak więc słuchanie spadających kropel z pozycji wygodnego fotela, z ciepłą herbatą i z narzuconym na siebie kocykiem zawsze doceniała, sprawa wyglądała jednak nieco inaczej, gdy przychodziło do czekania gdzieś na coś lub kogoś, powoli zmieniając się w wielki, przemoczony kłębek ubrań i włosów. Do tego pogoda tamtego dnia była kompletnie nieprzewidywalna — jeszcze pół godziny, gdy jechała w kierunku dworca bezpiecznym i, co najważniejsze, suchym busem, niebo było jedynie lekko zachmurzone — gdy jednak przyszło jej postawić dosłownie pierwszy krok poza tą bezpieczną strefę, na odsłoniętej głowie poczuła nieprzyjemną, chłodną kroplę. Jak zwykle świat w dość brutalny i bezpośredni sposób pokazuje, jak bardzo jej nienawidzi. Westchnęła, ale na tyle cicho, żeby żaden z siedzących niedaleko ludzi to usłyszał. Kawiarnia nie była co prawda przepełniona, ale nie zostało już żadnego wolnego stolika. Jak dla niej to i tak o wiele, wiele zbyt dużo. Nawet przez douszne słuchawki przebijały się dźwięki śmiechów, rozmów i pełnych oburzenia krzyków. Pochyliła się bardziej nad filiżanką herbaty, którą zamówiła tylko po to, by odpędzić natrętną kelnerkę. Smakowała okropnie, ale wtedy właściwie jej to nie przeszkadzało. Dziwne byłoby, gdyby ona, jak lśniący na tle szarych kamieni diament, okazała się wyjątkowo dobra.
Wykonała kolejne połączenie. Znowu bez żadnego efektu, abonament dalej pozostawał niedostępny. Miała co prawda jeszcze pół godziny, ale z każdą sekundą zaczynała stresować się coraz bardziej. Czekała na siostrę, by razem z nią poczekać na pociąg, w którym czekałyby na wspólny wyjazd w góry. No i oczywiście w czekanie na pociąg włączało się również czekanie na chłopaków, których, podobnie jak jej, nigdzie nie było widać. Sytuację poprawiało trochę to, że to nie pierwszy taki wyjazd, w jakim brała udział. To ciągnęło się od lat, w pewnym momencie nawet przestała liczyć. W którym roku to mogło być? Jedenastym? Dwunastym? Gdzieś w tym okresie rodzice przyjaciela jej siostry dostali w spadku niewielkie schronisko w górach, w którym od tamtego momentu dwoma rodzinami spędzali święta i ferie zimowe. To, dlaczego te dwie wcześniej niezwiązane ze sobą rodziny tak się ze sobą zżyły, było długą historią. Na początku siostra, Patrycja Wrońska zaprzyjaźniła się w pierwszej klasie z Adamem Skowrońskim. Wtedy Martyna ledwie kończyła roczek. Bardzo zbliżali się do siebie, a w związku z tym ich rodzice mimowolnie też często się spotykali. I tak rok po roku, przez niemalże szesnaście lat, stali się praktycznie ich krewnymi. Patrycja oczywiście była z tego powodu niesamowicie ucieszona, a Martynie po prostu to nie przeszkadzało. Nic więcej. Co prawda chłopaków, dwóch braci Skowrońskich, lubiła nieco bardziej niż resztę rodziny, było to uczucie niewykraczające w żadną ze stron poza granice tolerancji. Gdyby jednego dnia zniknęli, nie miałaby z tym żadnego problemu, ale z drugiej, gdyby wprowadzili się do nich, również specjalnie by nie protestowała. Na tych samych zasadach podchodziła do ich wspólnych wyjazdów — tolerowała, czasami bawiła się nieźle, czasami trochę gorzej — nigdy jednak nie było to coś, czego oczekiwała z utęsknieniem wiele miesięcy. Nie mogła jednak ukryć, że gdyby nagle, w dzień wyjazdu, gdy siedziała już z kubkiem niesmacznej herbaty w zatłoczonej kawiarni, zostało to odwołane, poczułaby się nieco rozczarowana. Nieco, ale jednak. Cokolwiek, przynajmniej w tym temacie, wykraczające poza obojętność było już czymś nadzwyczajnym i wartym uwagi. A ona niezbyt lubiła rzeczy nadzwyczajne i warte uwagi.
Jeszcze raz wybrała jej numer. I jeszcze raz nie dostała odpowiedzi. Zwykle była dość uparta i, jeśli jej na czymś zależało, dość uparcie parła w kierunku celu. Tak samo tutaj. Na dobrą sprawę zdolna byłaby dzwonić nieprzerwanie cały dzień, byleby zająć czymś głowę powoli wypełniającą się objawami i stresem. Od zawsze była raczej introwertyczna, cicha, nieco wyobcowana. I od zawsze towarzyszyło jej to charakterystyczne przyśpieszone bicie serca, gdy znajdowała się wokół nieznanych ludzi. Z każdą chwilą coraz bardziej żałowała swojej decyzji o wejściu do środka. Na zewnątrz w końcu nie było tak źle — ubranie i włosy wyschną, ale straconych nerwów raczej nikt jej nie odda. Przynajmniej miała stolik tylko dla siebie, powtarzała sobie ciągle, chcąc jakoś podnieść się na duchu. Zawsze mogła trafić na gadatliwą starszą panią, która wyciągnęłaby z niej wszystkie informacje, zaczynając na rozmiarze buta i tym gdzie kupiła kurtkę, a na tym po ile sprzedałaby własną nerkę kończąc. Szczęście w nieszczęściu, mruknęła, stukając palcami w blat w rytm słuchanej właśnie piosenki. Gdy siedział tam, nudząc się niemiłosiernie, z jakiegoś powodu przychodziły jej do głowy same takie bezsensowne i oczywiste slogany. Być może to efekt niewyspania — zerknąwszy na zegarek upewniła się, że dalej było przed szóstą, a jedyna różnica była taka, że siostrze i jej zostało już nie pół godziny, a jedynie dwadzieścia trzy minuty. Nienawidziła wcześnie wstawać, a mówiąc wcześnie, miała na myśli wszystko poniżej jedenastej. Być może ona i chłopaki zaspali, pomyślała, upewniając się, że w jej skrzynce odbiorczej dalej brak żadnych wiadomości od nich. Szybko jednak wyrzuciła z głowy tę myśl. Oni wszyscy, dziwacy, nie należeli do nocnych marków jak ona. I wielokrotnie tego doświadczała, szczególnie gdy ich nieudane próby zachowania ciszy przy wstawaniu pozbawiały jej tego słodkiego i jakże potrzebnego snu. Na pewno już dawno są na nogach, coś innego musiało ich zatrzymać. Ale co? 
— Cześć Martyna. — głos wysokiego chłopaka nagle wyrwał ją z zamyślań. — Oh, cześć Piotr. — odparła automatycznie, wyciągając z uszu słuchawki, pauzując utwór i obserwując, jak nieudolnie siada naprzeciwko niej. 
— Nie widziałaś może reszty? — zapytał, rozglądając się wokoło z skonsternowaniem — Myślałem, że to ja się spóźniłem.
Pokręciła powoli głową. 
— Nie, nie odbierają ani nie odpisują. Wiesz, o co może chodzić?
Wzruszył ramionami. 
— Nie mam pojęcia.
I na tym rozmowa się zakończyła. Uśmiechnęła się lekko w duchu — przez obojętność przebijała się w niej lekka sympatia do tego równie nieśmiałego i niezdarnego chłopaka co ona. Byli do siebie podobni w wielu względach, chociaż to podobieństwo nieraz niejednokrotnie niezbyt ułatwiało im komunikację. Jej jednak zbytnio to nie przeszkadzało. Rozumiał ją a ona rozumiała jego — siedzenie w kompletnej ciszy nie było krępujące, wydawało się całkiem naturalne i normalne. Z powrotem włożyła słuchawki do uszu, nieco uspokojona. W końcu — skoro on jest, oni też zaraz dotrą. Prawda?

Rozdział 2

14 grudnia 2019

— Oho. — mruknęła, podnosząc wzrok znad telefonu — Wygląda na to, że mamy problem. 
— Co się stało? — zapytał od razu, odkładając swoje urządzenie na stół — Umarli? — dodał ironicznym tonem. 
— Jeszcze nie. Patrycja pisała, że spóźnią się na nasz i wsiądą do następnego pociągu godzinę później. 
— Więc czekamy na nich? 
— Nie. Kazali nam wsiąść i przygotować się na ich przyjazd. W końcu wszystkie klucze mamy my. 
— Mamy pojechać tam sami? — powtórzył, z nutą niedowierzania. 
— Na to wygląda. Ja nie zamierzam się kłócić, ale jeśli ty masz ochotę, to… 
— Nie, nie, nie będę się jeszcze bardziej stresować. — westchnął i oparł głowę na ramionach — Co im się mogło stać?
Martyna wzruszyła ramionami, zostawiając go bez odpowiedzi. W ten sposób kolejna krótka rozmowa urwała się niemal tak szybko, jak się zaczęła. Oboje wrócili do snucia swoich własnych, niezależnych od siebie myśli, rozwijających się powoli w panującej między nimi ciszy. Do odjazdu mieli jeszcze chwilę — zwykle już zrywaliby się z miejsc, by wystawać na odsłoniętym peronie i wypatrywać nadjeżdżającego pociągu, ale w tamtą pogodę nie mieli na to ochoty. Wszystko, ale to naprawdę wszystko w tamtym przeklętym dniu zdawało się jej nienawidzić. Zaczynając od uderzającego coraz bardziej uparcie w szybę deszczu, na nagłej wiadomości od siostry kończąc. Co jej się stało? Czemu się spóźnią? Nie wyjaśniła nic, jedyne co, to kazała im czekać i wsiąść w ich planowany pociąg. Z jednej strony miała ochotę natychmiast do niej zadzwonić i powiedzieć jej co o tym wszystkim myśli, ale z drugiej nie chciała stracić niepotrzebnych nerwów. Ułożyła ręce na blacie stołu i dokładnie się im przyjrzała. Niewielkie, blade, z niepomalowanymi, poogryzanymi palcami. Miejscami brudne, chociaż nie dalej jak dwie godziny temu dokładnie je myła. Nie była z nich w żaden sposób dumna, ale nie były też w żaden sposób powodem jakichś kompleksów czy wstydu; po prostu istniały, współgrając z innymi organami, nie zwracając na siebie praktycznie żadnej uwagi. Czasami jednak, szczególnie gdy była wyjątkowa zdenerwowana lub zniecierpliwiona, patrzenie na nie uspokajało ją. Powoli wyginała każdy palec, podziwiając niesamowite umiejętności ludzkiego ciała. O co tak naprawdę była zła? Chyba o to, że nie wszystko idzie po jej, ściśle zaplanowanej, myśli. Nienawidziła wyłamywać się z rutyny, dopasowywać się do sytuacji na bieżąco i zmieniać planów w locie. Do wszystkiego musiała być, szczególnie mentalnie, przygotowana. Problemem były nie rekwizyty, lecz kolejność, w jakiej zostaną użyte. Tak więc o ile normalnie z taką sytuacją nie miałaby najmniejszego problemu, teraz była zła, bo nie mogła odpowiednio się na nią nastawić. Jej siostra o tym wszystkim bardzo dobrze wiedziała. A mimo to poinformowała ją w ostatniej chwili, gdy oboje siedzieli w kawiarni koło dworca, trzymając w dłoni zakupione bilety i wciąż nerwowo zerkając na peronowy zegar. Jedynym pocieszeniem wydawało się jej to, że Piotr zdawał się ją rozumieć, przechodzić to samo co ona. Nie potrzebowała słów, by to wyczuć. Wydzielany przez jego stres zapach był identyczny do jej własnego — aspołeczni introwertycy potrafili bez problemu rozpoznać swojego, a jeśli już to zrobili, powoli i nieśmiało lgnęli do siebie niczym gotowe do prokreacji ślimaki. Lub w jakimkolwiek innym, socjalnym celu te powolne mięczaki się spotykają. Mimowolnie, niemal automatycznie, jej wskazujący palec wylądował w ustach. To jeden z tych nawyków, z którymi zawsze obiecywała sobie zerwać, lecz zawsze brakowało jej siły, by faktycznie to zrobić. Chcąc powstrzymać się od dalszej dewastacji biednego paznokcia, podniosła się ociężale i zerknęła na siedzącego naprzeciwko chłopaka. Zrozumiał przekaz — nasz pociąg zaraz odjedzie, pora wstać.
Gdy wielka, metalowa maszyna wtoczyła się na rozciągające się przed nimi tory, Martyna, starająca się osłonić przed agresywnym atakiem ciężkiego deszczu, z bijącym sercem myślała o czekających na nią obowiązkach. Najpierw się rozpakować, częściowo rozebrać, następnie pokazać przechodzącemu kontrolerowi bilet. Wcześniej przygotować sobie legitymację, by możliwie uniknąć jakiejkolwiek rozmowy. Dopiero wtedy, po odhaczeniu wszystkich tych punktów przyszedł czas na wygodne rozłożenie się w fotelu i cieszenie oczu ciągnącym się za oknem krajobrazem. Siedzenie w pociągu było też jedną z tych sytuacji, gdy uderzające o okno krople były nadzwyczaj kojące i przyjemne — przynajmniej na tą jedną, drobną rzecz była delikatnie podekscytowana, ostrożnie wchodząc po metalowych schodkach na pokład. Zajęli cichy, pusty przedział i pospiesznie się w nim zorganizowali. Znów usiedli naprzeciwko siebie — przychodziło im to naturalnie, chociaż raczej nie zamierzali zbyt wiele rozmawiać, okazyjne spojrzenia na znajomą twarz były niezwykle pomocne i kojące. Przyszedł kontroler, sprawdził ich bilety, tym samym pozwalając im na chwilę odetchnąć — rozłożyli wygodnie nogi i ze słuchawkami w uszach oparli głowy o zimną szybę. Na razie nikt nie wyraził chęci usiądnięcia koło nich, co przyjęli z wielką dozą satysfakcji i ulgi. Bo chociaż było to raczej nieuniknione, woleli odkładać nieprzyjemność tak długo, jak to tylko możliwe. Martyna wiedziała, że jej, a raczej — ich — problemy związane z życiem w społeczeństwie były, w istocie, problemami. Przymykała jednak na to oko. Przeżyła w ten sposób tak długo, nieśmiałość i aspołeczność w pewien sposób stały się częścią się jej charakteru. Co by z niego zostało, gdyby się tego pozbyć? Tymi i podobnymi myślami zajmowała się, wlepiając wzrok w przesuwające się lasy, pola, przedmieścia wielkich metropolii. Droga trwała około pięciu godzin, na tyle, by porządnie zmęczyć, ale jeszcze nie na tyle, by stawała się nie do wytrzymania. Znośny balans stwierdziła, zatapiając się w kolejnej porcji filozoficznych rozmyślań stawiających w centrum większości swoich tez ją samą.

Rozdział 3

14 grudnia 2019

Gdy kilka godzin później postawiła stopę na peronie niewielkiego dworca, czuła się wyczerpana. Może nie kompletnie, może nie do tego stopnia, żeby nie być w stanie postawić jednego kroku, zmęczenie jednak owinęło się wokół jej ciała niczym gruby koc w deszczową, jesienną noc. A jeśli jego imię zostało już wywołane, warto wspomnieć, że całkowicie przestał padać. Gwałtowne opady przetoczyły się przez kraj niczym zniecierpliwieni kierowcy wyścigowi. Obijając się od siebie oraz barierek jakoś doczłapali się do mety i wysiedli z okrzykiem radości na ustach. Jedyne co po nich zostało to kawałki samochodów oraz odbite na jezdni ślady opon. Jej białe, sportowe buty niezdarnie starały się wyminąć co większe kałuże, czego oczywiście nie można było powiedzieć o ciągniętej przez nią walizce, która zdawała się pchać w jak największe skupiska brudnej wody, jakie tylko mogła. Pozostali pasażerowie potrącali ją przypadkowo ramionami, próbując jak najszybciej dopchać się do wyjścia. Ich zachowanie było tak gwałtowne i pełne irracjonalnego pośpiechu, że gdyby nie doświadczenie, pomyślałaby, że za jej plecami właśnie rozgrywa się jakaś makabryczna scena, przed którą przestraszony tłum próbuje w popłochu uciec. Piotr szedł zaraz koło niej, podobnie jak ona wyraźnie skulony i delikatnie zagubiony. Wiedzieli gdzie iść, mapę drogi do schroniska mieli wytatuowaną w tyłach swoich umysłów — to był jednak pierwszy raz, gdy musieli iść sami, skazani tylko na siebie. Niczym przestraszone owce, w źrenicach których wypaliła się droga z bujnych pastwisk do bezpiecznej zagrody, które widząc swojego pasterza pożeranego przez zgraję wilków, nie wiedzą, co mają ze sobą zrobić. W ich przypadku nie było co prawda tak źle — pasterz, i to w liczbie mnogiej, nie umarł rozszarpywany na strzępy, a jedynie spóźnił się na spotkanie — mimo to czuli niemal pierwotny, instynktowny strach przed znanym w nieznanym im wcześniej wydaniu.
Droga z dworca do schroniska nie była tak długa ciężka. Wprawni podróżnicy nie musieli pokonywać dziesiątek gór, lasów i bezdennych przepaści, by tylko tam dotrzeć. Wystarczyło przejść pieszo około pięciu kilometrów wzdłuż polnej drogi, a następnie z obecnego tam parkingu wsiąść do prowadzonego przez zaprzyjaźnionego kierowcę busa, który zawiezie ich na samą górę. Ten element podróży trwa zwykle mniej więcej trzy, w ekstremalnych, spowodowanych utrudnionymi warunkami, przypadkach cztery godziny. Szli obok siebie w ciszy, znowu całkiem pogrążeni we własnych myślach. I znowu między nimi nie było żadnego wynikającego z tego negatywnego napięcia lub niezręczności. I chociaż Martynie ten stan bardzo przypadał do gustu i najchętniej zostałaby w nim do końca dnia, to musiała jednak przerwać milczenie. To zawsze ona pierwsza się odzywała — on nie zauważał tych wszystkich rzeczy, czy po prostu był aż tak nieśmiały? 
— Zapomnieliśmy o jednej rzeczy. — mruknęła. 
— Hm? — chrząknął, stawiając na końcu niewidzialny pytajnik. 
— Bus odjeżdża tylko raz dziennie. Za dwadzieścia minut. Nie bez powodu wybraliśmy właśnie tamten pociąg. Gdybyśmy pojechali innym, nie zdążylibyśmy. 
— Faktycznie. Jak oni dojadą na miejsce? Wątpię, by jakaś taksówka byłaby skłonna męczyć się po tych ciasnych, polnych drogach. 
— Nie mam pojęcia. To już problem mojej kochanej siostrzyczki i twojego kochanego braciszka. Podziękujmy im potem za narzucanie nam na barki dodatkowego stresu. 
— Zadzwonię do nich. — odparł, sięgając po telefon i lustrując wzrokiem listę kontaktów. Nawet dla Martyny, której życie społeczne również nie było specjalnie zachwycające, była ona strasznie krótka. — Nie odbierają. Oboje.
Wzruszyła ramionami. Miała już dość załatwiania problemów za ich starsze rodzeństwo. Chociaż nie zdarzało się to specjalnie często, już nie raz w przeszłości stawiani byli w podobnej sytuacji. Oni we dwójkę, o wiele mniej doświadczeni i zorientowani w danym temacie, rozwiązywać mieli za nich najróżniejsze sprawy, które ci bez słowa przeprosin bądź słowa wyjaśnienia zrzucali im bezceremonialnie na barki. Kiedy jej telefon zaczynał dzwonić, a na ekranie wyświetlała się twarz Piotra, dobrze wiedziała, że czas przygotować się na kilka godzin wspólnego taplania się w zostawionych przez nich syfie. I chociaż praktycznie nigdy nie miała na to ochoty, mogła jedynie posłusznie skinąć głową i zakasać rękawy. Tym razem miało być inaczej. Nieważne, po której stronie postawi się chłopak, ona nie zamierzała znowu iść im na rękę. Są już dorośli — mogą w końcu nauczyć się, co ta odpowiedzialność za sobą pociąga. 
— W takim razie niech poradzą sobie sami. — odparła sucho, licząc, że Piotr wyłapie żywioną przez nią urazę. 
— Od początku ciągle coś mi tu śmierdzi. Wątpię by byli aż tak głupi i nierozsądni. 
— Wątpisz? Chyba rozmawiamy o zupełnie innych osobach. Daj mi sekundę, a wymienię ci na jednym wdechu dziesięć przypadków ich skrajnej głupoty i nieodpowiedzialności. 
— No dobra, zgadzam się, zazwyczaj faktycznie tacy są. Ale tego wyjazdu nawet nie musieli planować. Od co najmniej trzech lat w przeddzień kupujemy bilety, wyciągamy spakowane wcześniej walizki i idziemy na dworzec. Nawet oni nie umieliby spieprzyć coś takiego. 
— Więc co, robią nam jakiś głupi żart? Czekają tam na nas od wczoraj z imprezowymi kapelusikami i confetti? Jeśli tak, to pozdrawiam wszystkich widzów, mam nadzieję, że podoba wam się ten odcinek Śmiechu Warte.
Teraz to on wzruszył ramionami. 
— Nie mam pojęcia. Być może. Dobrze wiesz, że coś takiego faktycznie mogłoby strzelić im do głowy. 
— Oni byliby w stanie zaszyć się na rok w ich jakiejś tajnej pracowni, robić tam jakieś tajne rzeczy, tylko po to, by w kolejne święta zawieść nas do tamtego schroniska limuzyną, na którą w tamtym czasie zarobili i nabijać się z naszych zszokowanych min. 
— Wersja z żartem nie wydaje się więc aż tak abstrakcyjna. 
— To prawda. Jeśli nią nie jest, to naprawdę się zdenerwuję. — zadeklarowała i sapnęła zniecierpliwiona, gdy jedno z kółek walizki zahaczyło o dziurę w podmiejskiej drodze. 
— Chce ci się? — spojrzał na nią lekko sceptycznie. 
— W sensie? 
— No, denerwować się, kłócić, krzyczeć. Też kiedyś miałem takie podejście, ale w końcu zrozumiałem, że to walka z wiatrakami. Możesz nawet na nie nasikać, a one dalej uparcie będą się kręcić.
Mimowolnie parsknęła śmiechem. Byli sami pośrodku kompletnej nicości, którą, dla ukrycia tego faktu, wyłożono starą, ciągnącą się aż po horyzont prostą drogą, wszechobecnymi polami i paroma drzewami rosnącymi co kilka metrów. Trawa wszędzie miała identyczny, jasnozielony kolor, nawet wyrastające spomiędzy jej źdźbeł kwiaty wydawały się ułożone jak od linijki w takich samych formacjach. Podziurawiony asfalt, zachmurzone, przedpołudniowe niebo, rozpadające się drewniane płoty służące bardziej do dekoracji niż faktycznej ochrony, to wszystko wydawało się małym, kilkumetrowym fragmentem kopiowanym i wklejanym w nieskończoność. Gdy stawiała krok, kafelek za nią przestał istnieć, a ten przed nią właśnie rodził się do życia. Zawsze miała takie samo wrażenie, gdy przechodziła ten kawałek. Nie był długi, jego przejście zajmowało może trochę powyżej czterdziestu minut. Ale w istocie dłużył się on tak, że wydawało się, że szło się całą wieczność. Co ciekawe, dokładnie pamiętała, jak zmieniało się ułożenie pojawiających się w jej myślach słów na przestrzeni lat. I z każdym rokiem były one coraz bardziej skomplikowane i wykwintne. Nie mogę się doczekać roku, w którym zacznę używać słownictwa z fizyki kwantowej, pomyślała, uśmiechając się delikatnie do siebie. Kolejny żart, który wymaga zbyt wiele tłumaczenia, by ktokolwiek go zrozumiał, także lądował finalnie w koszu gdzieś w samym tyle świadomości. Ciekawe, w którym momencie skończy się w nim miejsce. 
— Sama nie wiem. — odparła, wracając do rozmowy. Często im obojgu zdarzało się na chwilę wyłączyć się i oddać własnym myślom, także nie skomentowała chwilowej przerwy i od razu przeszła do właściwego tematu — Czasami mam na to ochotę, czasami nie. I pewnie jeszcze do czasu tego ewentualnego spotkania zmienię zdanie pięć razy. Wiesz, jak to jest.
Skinął głową w znaku zrozumienia. Widać i on był już lekko zmęczony nieco nienaturalnie długą rozmową, skrócił ją więc taktycznie, by w spokoju wrócić do zrzuconej na ziemi, ciepłej kołderki spokojnej ciszy.

Rozdział 4

14 grudnia 2019

Podróż rozklekotanym busem zakończyła się równo po trzy godzinach, dwudziestu dwóch minutach i czterech sekundach. Martyna liczyła to ze stoperem w ręku, który zatrzymała, gdy noga kierowcy mocniej przycisnęła pedał gazu, zatrzymując pojazd na parkingu nieopodal schroniska. Niby przywykli już do regularnych podróży środkami transportu, które „wygodnymi” można by nazwać jedynie na potrzeby satyrycznego żartu, ale bolących pleców i nóg nie dało się tym w żaden sposób załagodzić. Nie była nawet pewna czy to, czym jechali można było w ogóle nazwać busem — to raczej stara półciężarówka z trzema siedzeniami wciśniętymi jakoś do tyłu. Jak komukolwiek udało się dokonać takiego inżynierskiego cudu, albo, jak to coś w ogóle dopuszczone zostało do jazdy po drogach, wychodziło poza jej zrozumienie. Jedyne czego była pewna to to, że okryte łuszczącą się skórą fotele zamontowano tak, że już po pięciu minutach kręgosłup odmawiał posłuszeństwa, a miejsca na nogi było tak mało, że trzeba je było sobie trzymać na kolanach. Jedynym luksusem było to, że tym razem, jadąc w dwójkę, mieli znacznie więcej miejsca. Busa pomyślano na sześć osób łącznie z kierowcą, a według jego opowieści kiedyś udało mu się wcisnąć nawet osiem. Jednak już przy ich czwórce zaczynało się robić okropnie ciasno. Przynajmniej z nagłego spóźnienia ich rodzeństwa wynikał jeden plus.

Nie był nim jednak fakt, że rozmowy z, na oko pięćdziesięcioletnim panem Mirkiem, kierowcą, spadły wyłącznie na ich barki. Zazwyczaj to bardziej rozgadane i otwarte rodzeństwo przejmowało pałeczkę, wypełniając już i tak malutką przestrzeń wybuchami swojego głośnego śmiechu, krzyków i żywej gestykulacji. Im zaś pozostawało uśmiechać się do czasu do czasu i odpowiedzieć słowem lub dwoma na sporadyczne, skierowane w ich stronę pytania. Tym razem, gdy rozmownego rodzeństwa zabrakło, zostali sami. I w żadnym stopniu nie było to najprzyjemniejsza podróż ich życia.

Martyna i Piotr pana Mirka lubili, znali się przecież od lat. Poza byciem kierowcą był również konserwatorem schroniska, także praktycznie każdego dnia pobytu udało im się zaciągnąć go na krótką pogawędkę, czy to przy kawie, czy rozpalonym na tyłach ognisku. I zdawało im się, że on również darzył wielką sympatią. Szczególnie od śmierci jego żony, gdy pięć lat temu na stałe przeniósł się w góry, by dostępnym być dwadzieścia cztery godziny na dobę w miejscu pracy (i, od tamtego momentu, zamieszkania). Był miłym i zabawnym facetem w średnim wieku, którego krótkie, czarne włosy zaczynały powoli wypadać i przybierać siwy kolor. Zawsze, w zależności od sytuacji i tematu rozmowy, potrafił opowiedzieć co najmniej dziesięć ciekawostek, z czego około sześciu pochodziło z dobrze mu znanego PRL-u. Wychowany w powojennej Polsce wciąż nosił w sobie zdobyte wtedy cechy i lekcje. Żył bardzo prosto i skromnie, oddany był Bogu i modlitwie, a za największą życiową wartość uznawał pomaganie innym. Nikt, w tym on sam, nie ma pojęcia w jaki sposób wylądował w tym niewielkim schronisku pośrodku górskiej nicości. Podobno już dwadzieścia lat temu znał się z dobrym znajomym założyciela i tak, przez serię znajomości i bliżej nieokreślonych zbiegów okoliczności, piętnaście lat pracuje jako kierowca i konserwator. Podobno, co powiedział im w żarcie, cały czas używa tego samego busa, który, gdy dostał do niego kluczyki, wyglądał o wiele gorzej. Martyna naprawdę nie chciała sobie wyobrażać co musieli czuć przewożeni przez niego goście.

Droga prowadząca do ośrodka była dość długa, kręta, prowadziła albo przez lasy, albo ciasne jednopasmówki ciągnące się przez górskie pola. Większość czasu nie można było złapać zasięgu ani fal radiowych, odbywała się więc ona w kompletnej ciszy, przerywanej jedynie przez większe kamienie wpadające pod koła i zgrzyty starej, wysłużonej, manualnej skrzyni biegów. Dlatego pan Mirek tak kwapił się do rozmowy — trasę znał w najmniejszych szczegółach, bez problemu mógłby przejechać ją z zamkniętymi oczami, a na technologii nie zna się na tyle, by sprawić sobie jakąś muzykę lub audycję bez radia. Cóż mógł więc robić, poza zagadywaniem siedzących na tylnych fotelach gości, uśmiechaniem się do nich przez lusterko i opowiadaniem im najróżniejszych ciekawostek z osiemdziesiątego szóstego roku (ponieważ, z jakiegoś powodu akurat o tym mówił najwięcej)? Tak samo postępował z nieśmiałymi Martyną i Piotrem, wlepiającymi wzrok w pocące się dłonie spoczywające na ich ściśle złączonych kolanach, próbujących wydukać jakąś sensowną odpowiedź na zadane przez niego pytanie. Chciał wiedzieć czemu rodzeństwo ich zostawiło, jak minął im rok szkolny, co zamierzają robić jak pójdą na studia i inne, typowe dla tego typu rozmów rzeczy. Skorzystał też z okazji by trochę po obgadywać ekstrawertyczne rodzeństwo. Odpuścił im po mniej więcej godzinie męczącego wywiadu, kiedy to zrozumiał, że dalsze ciągnięcie ich za rękę nie ma sensu i samemu zajął się męczącym zadaniem zapełniania słowami tkwiącej pomiędzy nimi ciszy. Gdy zrozumieli, że niebezpieczeństwo minęło odetchnęli z ulgą i, rozciągając się z przyjemnością na fotelu, zatopili się w opowieściach z późnych lat osiemdziesiątych i wczesnych dziewięćdziesiątych, gdzie siedzący za kierownicą mężczyzna miał, przynajmniej według niego, szczęście przeżyć swoje młodzieńcze lata. Jego sposób mówienia, specyficzny humor i za każdym razem niezmiennie intrygujące tematy nigdy ich nie nudzili. Mogliby słuchać go godzinami, szczególnie trzymając w ręce patyk z nabitą na niego kiełbasą, trzymany nad buchającym iskrami ogniskiem, siedząc całą grupą pod rozgwieżdżonym, zimowym niebem. To przypomniało im o tych dobrych stronach tego wyjazdu i, mimo wspomnianych wcześniej bólowych i społecznych niedogodności, wysiedli z lekkim uśmiechem goszczącym na ich twarzach. Chwycili za swoje walizki i zaczęli ostatnią, najkrótszą wędrówkę w całej tej męczącej podróży — z położonego około kilometr poniżej parkingu, do samego budynku schroniska.

Rozdział 5

14 grudnia 2019

Przekręciła klucz w drzwiach i odłożyła go delikatnie na stojącą nieopodal komodę. Pokój, który dostała, był identyczny jak te, do których przywykła przez lata przyjeżdżania do tego obiektu. Zmieniał się jedynie numerek i widok z wielkiego okna umieszczonego na tylnej ścianie, dokładnie naprzeciwko drzwi. Układ był prosty. Mniej więcej pięć na dwa metry, dwa pojedyncze łóżka ustawione przy przeciwległych ścianach, stara, drewniana komoda, parę wieszaków na ubrania, wspomniane okno i malutki dywan ustawiony nieśmiało na środku wytartych paneli. Wszystko utrzymane w nijakiej, bladej, jasnej kolorystyce — jedynie biały, szary, brązowy. Ściany pokrywała stara tapeta w wrzozaste wzorki, a na dawno niemalowanym, białym suficie wyraźnie widoczne były zacieki i pajęczyny. Martyna swobodnie odłożyła walizkę na prawe łóżko i zaczęła się rozpakowywać. Nie przeszkadzały jej te warunki, to nie one były najważniejsze. Bardziej interesował ją majestatyczny widok z okna, pozwalający spojrzeć na świat z góry, oddalenia, jakbyśmy stali na samym jego szczycie. Wszystkie położone poniżej wioski i miasta wydawały się śmiesznymi, miniaturowymi makietami ułożonymi dla dekoracji, podobnie jak drzewa, przejeżdżające samochody i pociągi. Dla czegoś takiego warto było zdzierżyć niezbyt przyjemny wystrój pokoju. Malutka, osobista łazienka mieściła się w rogu i była naprawdę miniaturowa. Nie miała pojęcia, jakim cudem udało im się na tak małej przestrzeni upchnąć umywalkę, prysznic i kilka wieszaków na ręczniki, zdawała sobie jednak sprawę, że było to naprawdę niebywałe osiągnięcie. Podobnie jak korzystanie z niej i nienabawienie się chociaż lekkich obrażeń — nie może zliczyć ile siniaków czy otarć zebrała, przez nawet te najkrótsze z wizyt. Białe kafelki bywały strasznie śliskie, a niewyszlifowane krawędzie i rogi potencjalnie śmiercionośne. Na razie nikt nie zakończył swojego żywota pośród powoli obrastających grzybem fug, ale Martyna była pewna, że to jedynie kwestia czasu.
Przybyli na miejsce po południu, akurat po zakończeniu pory obiadowej. Pan Mirek dał im pół godziny na ogarnięcie się i obiecał, że zagada kucharzy, by odgrzali spóźnialskim resztki z dzisiejszego dania dnia. Co zresztą było standardem, przyjęli więc to polecenie bez zająknięcia. Pół godziny to niezbyt długi okres czasu, akurat wystarczający jednak na załatwienie tych najpilniejszych i najpotrzebniejszych potrzeb. Także długi, gorący prysznic, ku zawodowi Martyny, odpadał, na spokojnie jednak zdąży częściowo się rozpakować, umyć zęby, poprawić makijaż i fryzurę, po czym zejść na dół, by uspokoić wciąż domagający się swojego posiłku żołądek. To brzmi jak plan, pomyślała, wyciągając z napakowanej po brzegi walizki dzisiejsze ubrania.
Jak zwykle zdecydowała się na ciemną bluzę, luźne i materiałowe spodnie również w tym samym kolorze. Nigdy nie przywiązywała specjalnie wielkiej wagi do jej ubioru. Zależało jej głównie na wygodzie, wygląd stawał się sprawą drugorzędną. Nie rozumiała i nie potrafiła do końca dogadać się z wszystkimi innymi dziewczynami w jej wieku starannie dobierającymi najwykwintniejsze kreacje na całkowicie zwyczajne, codzienne sytuacje. Oczywiście nie uważała się z tego powodu za lepszą bądź gorszą — ją to, jak sporo innych części życia, zwyczajnie nie obchodziło. Zrzuciła z siebie płaszcz i cyjanowy sweter, który wcześniej na sobie miała. Dostała go dwa lata temu od siostry na urodziny, założyła go więc specjalnie by w dniu wyjazdu sprawić jej przyjemność. Nie udało się. Zmięła go brutalnie i rzuciła w kąt. Jak zwykle nic nie chciało iść po jej myśli. Ciągle słyszała krytykę odnośnie jej ubioru, że powinna nosić więcej kolorów, że nie zaszkodzi jej ubierać się bardziej „żywo” i mniej „ponuro”. Ale gdy pierwszy raz na próbę posłuchała danej jej rady, nikt, nawet najwięksi krytycy nie zwrócili na to żadnej uwagi. Miała to gdzieś. Pewnie jak siostra, jutrzejszego popołudnia zawita wreszcie w schronisku, pierwsze co zrobi, to zwróci jej uwagę na strój. Nie zauważy cyjanowego swetra wciśniętego gdzieś na samym dnie walizki, którego założenie kosztowało ją mnóstwo stresu i odwagi. Jak zwykle nic nie doceni, niczego nie pochwali, po prostu stanie po środku i zacznie narzekać na wszystko, co tylko wpadnie jej w oko. A tym czymś najczęściej bywała ona. W pokojowej łazience znajdowało się również duże, zajmujące prawie połowę ściany lustro, mogące objąć człowieka od stóp aż po czubek głowy. Stare, pełne zacieków i smug, których nikomu nie chciało się wytrzeć. Wyglądała w nim naprawdę, naprawdę żałośnie. Niewielka lampka z sufitu rzucająca na nią nierówne, zimne i migające co kilka sekund światło tylko dodawało do tego efektu. Stała w samym staniku i na wpół ściągniętych spodniach, wpatrując się w swoją postać odbijającą się po drugiej stronie. Niska, mierząca co najwyżej metr sześćdziesiąt, z figurą gruszki, z wyraźnymi biodrami i brzuchem powoli zaczynającym się wylewać z ciasno ściśniętego gumką pasa. Blada, pełna niewielkich niedoskonałości skóra. Niezbyt imponujące wielkością bądź kształtem piersi w nudnym, białym staniku. Lekko zgarbiona postawa, obniżająca ją o dodatkowe parę centymetrów. Wydawała się jakby dziwnie skurczona i niepewna, nawet przed samą sobą. Ciemne, brązowe, lekko falowane włosy upięte dla wygody w niedbałego koka, okrągła twarz z ciasnymi ustami, zapadającymi się policzkami, podkrążonymi oczami i trochę zbyt mało wydatnym nosem. Nie ratowała tego nawet cienka warstwa lekkiego makijażu, przykrywającego największe ślady po nastoletnim trądziku. Przyglądała się sobie dokładnie, tej mizernej dziewczynie w mizernym lustrze mizernego, górskiego hotelu i zastanawiała się, jak doszło do tego, że, w przeciwieństwie do niej, siostra jest tak piękna i seksowna. Już wiele razy prowadziła ze sobą o tym wewnętrzną dyskusję, porównując ich wzrost, rozmiar i kształt piersi, postawę, długość i kolor włosów, wagę, figurę i wiele, wiele innych charakteryzujących ją rzeczy, które tylko mogła ze sobą zestawić. Podczas gdy w opisie jej siostry można było użyć wiele „niebywałe” i „bardzo”, to wszystkie określające ją przymiotniki czy cechy poprzedzało słowo „niezbyt” bądź „lekko”. Westchnęła głęboko, rozbierając się do końca i zakładając właściwe ubrania. Chociaż na ogół Martyny specjalnie to nie obchodziło, tak naprawdę zależało jej na swoim wyglądzie. Po prostu brakowało siły i inspiracji, by się za siebie zabrać, pomyślała, wciągając na ramiona ukochaną, czarną bluzę. Zaraz znów stanie się tą lekko pesymistyczną, ironiczną dziewczyną, która wszystko ma głęboko gdzieś. Rozpuściła koka i tym razem, pomagając sobie szczotką, pozwoliła upaść włosom na ramiona. Posmarowała też usta szminką nieco ciemniejszą niż zazwyczaj. Dalej wyglądała, w jej opinii, niezbyt ładnie czy interesująco, ale przynajmniej do pozbawionego smaku dania dodała szczyptę ostrej przyprawy. Przynajmniej Piotra nigdy nie obchodził jej wygląd — może to sprawiało, że czuła się przy nim całkiem bezpiecznie i pewnie? Ograniczał się do okazyjnych, krótkich, nieśmiałych spojrzeń, w których nie kryła się choćby nuta dezaprobaty czy pogardy. Przynajmniej ten jeden dzień uwolnię się od tych wszystkich uwag, powiedziała do siebie, ostatni raz przejeżdżając ręką po włosach. Była gotowa. Najwyższa pora wyjść z tej godnej pożałowania łazienki i wreszcie iść coś zjeść.

Rozdział 6

14 grudnia 2019

— Cześć. — przywitał się, widząc, jak Martyna podchodzi do zajętego przez niego stolika w stołówce. 
— Przepraszam za spóźnienie, po prostu… — machnęła ręką i posłała mu spojrzenie mówiące mniej więcej “rozumiesz”.
Skinął głową i wrócił do jedzenia. Na niewielkim, starodawnym, drewnianym stole nakrytym białym obrusem, leżały dwa pełne talerze z zupą. Na dzisiejszy obiad podano akurat grochówkę. Nie była z tego powodu jakoś specjalnie zadowolona, ale też nie zamierzała głośno narzekać. Po prostu chwyciła łyżkę i nieco mechanicznie zaczęła napełniać żołądek. To schronisko zdecydowanie nie było znane z ich jedzenia — nie wyróżniało się bowiem ono jako specjalnie złe bądź dobre. Było nijakie, średnie, zawieszone gdzieś w połowie tych dwóch skrajnych pojęć. A nie-skrajności zwykle ludzi nie interesowały, przechodzili koło nich, nawet nie podnosząc na nie wzroku, zwyczajnie akceptując ich istnienie. Podobnie myślała Martyna, Piotr, ich rodzeństwo i najpewniej reszta odwiedzających. Nikomu specjalnie nie smakowało, ale nikt też nie czuł odrazy na tyle dużej, by podnieść głos. Może to i lepiej. Kucharka, poczciwa kobieta w średnim wieku, wydawała zdawała się wypruwać sobie żyły nad każdym z podawanych tutaj posiłków — czasami podczas obiadu, gdy zasiadali w dogodnym do tego miejscu, obserwowała jej pracę przez szparę w wiecznie niedomkniętych, kuchennych drzwiach. Naprawdę się starała, wkładała to całe swoje siły do tego stopnia, że czasami musiała posiedzieć kilka minut na wysłużonym, niewygodnym taborecie, by złapać oddech. Robiło się jej wtedy szkoda. Nie dlatego, że tak ciężko pracowała, ale dlatego, że te wysiłki nie przekładały się na nic wyjątkowego. Bo w pracy nie ma nic złego, to ważna część życia oraz spora część czerpanej z niego radości i przyjemności. Jednak problem pojawia się, gdy efektów nie ma bądź są strasznie znikome. Naprawdę życzyła jej, by spod jej wprawionych rąk wyszło kiedyś danie wybitne, wspaniałe na tyle, że do tego niewielkiego schroniska pośrodku górskiej nicości zlecą się najwięksi krytycy kulinarni świata, by doceniać wielkość jej wyczucia smaku i talentu. Bo zasługiwała na to. Ale w głębi duszy wiedziała, że to nigdy się nie stanie. Wciąż słyszymy inspirujące historie o przeciętnych osiągających nieprzeciętne rzeczy i myślimy wtedy „wow, to naprawdę świetne. też kiedyś zostanę tak wielkim człowiekiem jak on!”. Jednak nigdy nie słyszymy historii o ludziach jak ona — kompletnie przeciętnych, którzy w tej przeciętności, mimo ogromnych starań, pozostają do samego końca. To demotywujące i straszne. Okropnie się tego bała i czasami myśl o tym, że skończy, jak ta kucharka przyprawiała ją o stany bliskie atakom paniki. Lecz nic nie mogła na to poradzić. Jedyne co jej zostało to zanurzyć łyżkę ponownie i upewnić się, że po posiłku pośle zapracowanej kucharce szeroki uśmiech wdzięczności. W niewielkiej stołówce byli całkiem sami. Wokół ustawiono dziesięć stolików, każdy z czterema krzesłami. Wszystkie puste. Wystrój wnętrza był właściwie identyczny do tego znanego z pokojów — wrzożaste tapety w malutkie wzorki, drewniana podłoga i biały sufit. Wszystko niemiłosiernie nudne, nijakie i pozbawione tej trudnej do określenia “duszy”. Słowem — przeciętne. To słowo tamtego późnego popołudnia bardzo do niej przylgnęło. Przeciętna była ona, przeciętne było to schronisko, przeciętne była stołówka, przeciętne były podawane w niej posiłki. Przeciętne było życie i śmierć, a to, co po niej pozostawało, najpewniej również określić można by było tym prostym przymiotnikiem. Krążyła łyżką po dnie talerza jak dziecko udające przed zniecierpliwionym rodzicem, że je. Mimo głodu nie miała specjalnej ochoty jeść. Zaspokoiła jego pierwszą falę, dyskomfort zniknął, został jedynie cichy głosik raz po raz starający się namówić ją do przyjęcia większej ilości pokarmu. Normalnie pewnie wstałaby, wylała resztki do kosza, a puste już naczynie odłożyła do zlewu. Nie chciała jednak sprawić kobiecie przykrości — nie mogła przecież przyjść, zabrać ją na stronę i powiedzieć “proszę pani, to nic związanego z pani jedzeniem — ja dzisiaj po prostu nie mam apetytu”. Dla kucharza sprawa była prosta — niedojedzone znaczy odrzucone, a owe odrzucenie najpewniej wzięło się z winy niewystarczająco wysokiej jakości. Chciała tego uniknąć, mimowolnie i bardzo powoli zaczęła więc wciskać w siebie kolejne porcje tej niezbyt smacznej, przeciętnej zupy. Piotr już skończył, odłożył łyżkę do środka i rzucił jej niepewne spojrzenie. 
— Nie masz apetytu? — zapytał, wskazując na jej powolne ruchy. 
— Tak, niezbyt. — przyznała — Ale muszę coś zjeść po tych paru godzinach bez niczego konkretniejszego w ustach.
Skinął głową ze zrozumieniem. 
— Też tak czasami mam. Zdrowy rozsądek mówi jedno, a uparty umysł drugie. I potem zostaje kwestia jakiegoś pogodzenia tych dwóch. 
— I co wtedy robisz? 
— Zazwyczaj odpuszczam. Jak zawsze we wszystkim. — rzucił, kończąc to krótkim, ironicznym parsknięciem — Jak raz już się podda, zwykle już więcej nie wstaniesz. 
— To prawda. Dlatego, dopóki mogę, zawsze się staram. 
— Podziwiam za postawę. A tak w ogóle — przerwał na chwilę, zastanawiając się jak ułożyć w głowie słowa, które zamierzał jej wypowiedzieć — bardzo ładnie ci w rozpuszczonych włosach.
Uśmiechnęła się niepewnie, nie do końca wiedząc jak przyjąć komplement. Chociaż było to miłe, naprawdę nie wiedziała jak na to zareagować. — Dziękuję. Czasami męczy mnie noszenie ciągle tego samego, nudnego koka i postanawiam to trochę zmienić. 
— Pewnie to mniej praktyczne i bardziej problematyczne, prawda? 
— Trochę. Ale to cena, którą chyba warto zapłacić.
Ponownie skinął głową, tym razem na znak zakończenia rozmowy. Nie miał nic więcej do dodania, zamilknął więc, pozwalając komfortowej ciszy zająć jej miejsce. Podobały im się takie krótkie, urywane po chwili rozmowy. Były przyjemne i, co chyba najważniejsze, niczego nie wymagały. A właśnie tego Martyna najbardziej bała się od ludzi — wymagań. W międzyczasie skończyła zupę, wstała więc od stołu i bez słowa zabrała też talerz Piotra. Ten podziękował jej szybkim gestem i wrócił do swojego pokoju. Szeroki uśmiech wdzięczności, przypomniała sobie, odkładając naczynia na wyznaczone do tego miejsce.

Rozdział 7

14 grudnia 2019

Bardzo ładnie mi w rozpuszczonych włosach, pomyślała, zamykając za sobą drzwi. Jak sięgała pamięcią to jeden z naprawdę niewielu, całkowicie szczerych komplementów, które dostała na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy. Oczywiście zdarzały się również bardzo mechaniczne i sztuczne „ładnie wyglądasz” bądź „super fryzura”, wypowiadane automatycznie przez każdego w promieniu kilku kilometrów, kiedy tylko zmieniała cokolwiek w swoim marnym wyglądzie. Nie obwiniała ich, sama przecież robiła dokładnie to samo — po prostu wykluczała ich słowa z kolekcji „prawdziwych komplementów”, tych, które brała do siebie i zakopywała na samym dnie serca. Chociaż od jakiegoś czasu przychodziło jej to coraz trudniej. Najwidoczniej wciąż słyszana krytyka zajmowała wszystkie wolne tam miejsca, pozytywne opinie nie miały się gdzie podziać. Bardzo ładnie mi w rozpuszczonych włosach, powtórzyła znowu, stając przed lustrem i delikatnie je przeczesując. Sięgały jej do ramion i były w kolorze przypieczonego orzecha, jak często lubiła się do nich odnosić Patrycja. Od dzieciństwa były lekko falowane i nawet mimo wielokrotnych, zakończonych niepowodzeniem, prób ich prostowania takie pozostawały. To akurat nie było specjalnie problemem — zdążyła się do tego przyzwyczaić i całkiem to polubić. Te niesforne, niedające się w żaden sensowny sposób okiełznać włosy stały się integralną częścią jej wyglądu. Zawsze spięte w niedbały kok lub warkocz wyglądały dziwnie naturalnie — jakby właśnie do takiej fryzury były stworzone. Rozpuszczała je jedynie w domu, gdy była pewna, że nikt nie może jej zobaczyć. No i, oczywiście, na wyjątkowo specjalne okazje jak ta. Sama do końca nie wiedziała, co ją do tego skłoniło. Może tak działała na nią atmosfera tego miejsca? Tak dobrze wtapiała się w to niedbałe, niezbyt urodziwe tło, że stała się dla samej siebie niemal niewidoczna. Dopiero za pomocą tego jednego, prostego triku, za jednym pociągnięciem gumki, udało jej się jakoś na tle tej mizerności wyróżnić. I pewnie trwałaby jeszcze długo w tych niezbyt pocieszających rozmyślaniach, stojąc przed zabrudzonym, łazienkowym lustrem z ręką wetkniętą w jej opadające na pochylone i skrzywione ramiona włosy, gdyby nagle nie rozległo się pukanie do drzwi. Charakterystyczne, delikatne, uprzejme, jakby nieśmiałe. Ktoś stojący po ich drugiej stronie naprawdę starał się być możliwie jak najmniej natarczywy i, już samym dźwiękiem dłoni uderzającej o drewno, chciał powiedzieć „naprawdę przepraszam, że przeszkadzam”. Martyna szybko wyszła z łazienki i poszła otworzyć. 
— Um, cześć. — powiedział cicho Piotr, zerkając na nią niepewnym wzrokiem, szukając u niej potencjalnej złości i żalu. Kiedy nic z tego nie znalazł, przeszedł do kolejnej części swojej wypowiedzi — Przepraszam, mógłbym chwilę u ciebie posiedzieć? 
— Jasne. — odparła, przepuszczając go w ciasnym progu — Po pokoju nie muszę cię chyba oprowadzać, oboje znamy je lepiej niż własne kieszenie. 
— Może i jest w nich trochę mniej śmieci, ale dalej to dość trafne porównanie. 
— Usiądziesz? — zapytała, samemu zajmując miejsce po prawej stronie nieoficjalnie przejętego przez nią łózka. Było na nim wystarczająco miejsca na trzy, a co dopiero dwie osoby. Oparła się plecami o wyłożoną tapetą ścianę, obserwując, jak jej kolega jeszcze mniej pewniej niż wyrażały to jego słowa, siada koło niej, zachowując bezpieczną odległość. 
— Dzięki. Przepraszam, że przeszkadzam, ale po prostu… Jakoś nie mogłem wysiedzieć u samemu u siebie. Cisza jest chyba zbyt głośna.
Skinęła głową ze zrozumieniem. 
— Nie musisz tak ciągle za wszystko przepraszać, to żaden problem. Właściwie to — zerknęła na powoli zachodzące słońce zmieniające kolor wieczornego nieba na delikatnie pomarańczowy — też mnie to trochę męczyło. To naprawdę dziwne być tu bez nich, co nie? 
— Nigdy bym nie pomyślał jak bardzo. Czasami nie mogę się doczekać dnia bez Adama ciągle narzekającego mi na coś nad uchem, ale kiedy to wreszcie przychodzi, czuję się jakoś nieswojo. 
— Widać spędzamy z nimi zdecydowanie zbyt dużo czasu. 
— Prawda. Sam się tego samemu dziwię, jak jeszcze im się nie znudziliśmy.
Między nimi zapadła chwila niezręcznej ciszy, która opadła na nich niczym proch powalonego budynku po wybuchu większego pocisku. 
— Przepraszam, nie chciałem sugerować, że jesteś nudna, czy coś. — rzucił szybko, zmartwiony jej reakcją. — Nie, nie szkodzi. Po prostu spodobała mi się twoja szczerość. Bo masz rację. Naprawdę powinniśmy im się dawno znudzić. 
— Może po prostu mają wyrzuty sumienia, że zostawiają swoje rodzeństwo same sobie? 
— Jeśli tylko z tego powodu się z nami dalej zadają, to nie pozostaje mi nic jak tylko im współczuć. 
— Dlatego czasami nawet cieszę się, że jestem tym drugim. Bo chociaż mnie się najbardziej obrywa, to jednocześnie nie mam żadnej odpowiedzialności. 
— Jak dziecko i gumowa kaczka. — powiedziała bez zastanowienia. 
— Hm? 
— Dziecko jest tym ważnym. Każdy się o niego troszczy, każdemu na nim zależy. O nim jest najgłośniej, on jest w centrum wszystkiego. A gumowa kaczka pływa sobie w wannie obok, z dala od wzroku większości. Zwraca się na nią uwagę zwykle tylko wtedy gdy się jej potrzebuje lub przeciwnie, gdy zaczyna stawać na drodze. Kaczce się najbardziej obrywa, podczas gdy dziecko cały czas jest chwalone. Ale gdy to kaczka zniknie, nikogo to nie obchodzi. Nikt nie czuje bólu, nikt nie płacze, nikt nie bije na alarm. W przeciwieństwie do dziecka. 
— Więc gdy dwójki dzieciaków nagle wszystko się zmienia, łazienka staje się pusta i pozbawiona życia, prawda? 
— Dokładnie. A gdy to dwie kaczki sobie gdzieś pójdą, wszystko zostaje z grubsza takie same. 
— Ale dzieci czują się zobowiązane opiekować swoimi kaczkami. Bo tak powiedzieli im rodzice. 
— Nawet gdy te kaczki stają się brudne, pękają i przestają je interesować tak jak kiedyś.
Między nimi znów zapadła cisza. Oboje wyobrażali sobie niewielką, żółtą, gumową kaczkę dryfującą bezwładnie po szalejącym morzu. Bez nikogo, kto mógłby ją uratować. Najpewniej utrzyma się na powierzchni, taka przecież jest jej najważniejsza cecha, ale co zmieni jej przetrwanie, gdy utraciła swoje dziecko? Niebo przeszywają pioruny, z chmur leje się rzęsisty deszcz. Coraz większe fale w nią uderzają, a ona dzielnie przyjmuje cios za ciosem, a gdy na chwilę znika pod powierzchnią, wynurza się chwilę później. Jej pomarańczowy dziób wciąż wykrzywia dziecięcy uśmiech.
Oderwała się na chwilę od tych rozmyślań i spojrzała na niego. Był dość wysoki, mierzył nieco ponad metr osiemdziesiąt, chociaż stale zgarbione plecy odbierały mu jednak kilka centymetrów. Niezbyt chudy, niezbyt gruby — mieścił się niemal kompletnie w samym środku tego spektrum. Miejscami przez skórę widoczne były kości, miejscami zbierał się niepotrzebny tłuszcz. Nie był specjalnie wysportowany, ale też nie zaniedbał całkowicie swojego ciała. Jego włosy były niemal kruczoczarne, zarówno na głowie, niedbale ogolonej brodzie i rękach. Fryzura Piotra nie była długa, zgolony był na parę centymetrów i zaczesany na prawo. Skóra trochę odrobinę ciemna, szczególnie na rękach i twarzy. Nie był zbyt przystojny, tak jak ona, pozostawał w cieniu swojego wyjątkowo i obiektywnie ładnego brata. Nie wyróżniał się niczym specjalnie, wyglądał jak typowy mężczyzna w przedziale od piętnastu do dwudziestu lat. Ale mimo to, przynajmniej dla niej, w jego wyglądzie była niewielka iskierka przyjaznego ciepła, której trudno było znaleźć w kimkolwiek innym. Jakby za kompletnie przeciętnym przebraniem kryła się specjalna dusza. Dlatego tak trudno było jej go opisać, choćby w myślach — tego pierwiastka wyjątkowości, niemożliwego do nazwania składnika nie dało się w żaden sposób ująć w słowach czy nawet obrazach. To po prostu trzeba było zobaczyć. 
— Mimo wszystko, jak na kaczki, jesteśmy całkiem nieźli. — odezwała się nieśmiało Martyna, po kilku minutach przyjemnego milczenia. Chciała jakoś odwdzięczyć się za dany jej przez niego komplement. Mimo że mały i pozornie nic nieznaczący, był dla niej naprawdę ważny. 
— To prawda. — powiedział, uśmiechając się delikatnie. Następnie przysunął się do niej odrobinę bliżej. — Myślałaś może o tym, żeby ująć tę metaforę w wiersz? 
— Nie, szczerze, dopiero teraz na to wpadłam. 
— Według mnie ma naprawdę potencjał. Szczególnie z twoim bardzo intymnym i delikatnym stylem. — widać było, że gdy zaczęli rozmawiać o pasjonującej go dziedzinie, od razu się rozkręcał i słowa przychodziły mu o wiele łatwiej. — Jeśli chcesz, mogę ci z tym pomóc. 
— Chętnie. Masz może ochotę teraz to napisać? Uwielbiam patrzeć na powoli zachodzące słońce kryjące się za koronami drzew, to zawsze mnie inspiruje.

— Oczywiście. — zgodził się i z uśmiechem czekał, aż Martyna wyciągnie jej notatnik i dwa długopisy — Dobrze, to od czego zaczynamy?

Rozdział 8

14 grudnia 2019

Piotr był jednych z tych ludzi, których niezwykle łatwo było przeoczyć. Praktycznie nigdy się nie odzywał, nie wychylał, robił wszystko by pozostawać jak najbardziej naturalny i przeźroczysty. I nawet w bezpośredniej rozmowie w cztery oczy było mu ciężko nawiązać kontakt. W zasadzie to Martyna doskonale go rozumiała, przechodziła przecież przez to samo. I to na swoim przykładzie nauczyła się potrzebnej cierpliwości i wytrwałości potrzebnej do obcowania z tego typu człowiekiem. Dotąd nie miała zbyt wielu okazji, by w praktyce ich użyć — poza nim nie znała nikogo takiego, a nawet jeśli kogoś kojarzyła, to z wyżej wymienionych powodów ich relacja nie była na tyle mocna, by się na to odważyć. Dopiero w tamten zimowy wieczór spędzony w niewielkim, mizernym pokoju niewielkiego, mizernego schroniska w górach, udało jej się tego wszystkiego wypróbować. I sama zaskoczona była jaki sukces niemalże od razu osiągnęła. Charakterystyczną cechą ludzi im podobnych było, poza chorobliwą wręcz nieśmiałością i niechęcią do obcych, ogromne zainteresowanie jakimiś kilkoma, wybranymi dziedzinami. Ponieważ nie musieli przejmować się skomplikowanymi relacjami i związkami, całą swoją uwagę poświęcali pasjom i zainteresowaniom. To oczywiście było jednym, wielkim, błędnym kołem — odcinanie się od ludzi popychające do zainteresowań, a następnie zainteresowania popychające do dalszego odcinania się od ludzi. Tego typu osobom to jednak zupełnie nie przeszkadzało. Cieszyli się z ogromnych możliwości rozwoju, jakiego inni nie mieli. Dlatego tak wielu introwertyków zostaje artystami, naukowcami lub po prostu specjalistami w danej, mocno zawężonej dziedzinie. Jedni malują, drudzy grają w gry. A inni, do których zaliczała się też Martyna i Piotr, oddawali się światowi słowa pisanego i poezji.
Sama nie pamięta, kiedy pierwszy raz złapała za pióro i postawiła na kartce papieru swoją pierwszą literę — mówiąc oczywiście nie o podstawowej edukacji, a o chęci artystycznego wyrażenia się. Najpewniej było to w okolicach trzeciej, czwartej klasy — naprawdę wieki temu — kiedy to zaczęła pisać swój pierwszy oficjalny pamiętnik. Wytrwała w tym pomyśle zaledwie półtora tygodnia, po którym to czasie niewielki zeszyt z jej niedbałym autoportretem na okładce wylądował na samym dnie głębokiej szafy, skazany na wieczne zapomnienie. Zapisywała tam krótko przebieg swojego dnia, pogodę, losowe pomysły przychodzące jej akurat do głowy — skrótem wszystko, co mogłoby znaleźć się w dziecięcym pamiętniku powstałym po wpływem męczącej nudy. Po porzuceniu tej formy zabrała się za opowiadania. Bardzo krótkie, napisane prostym, dziecięcym językiem, przedstawiające zwykle historie kotów lub psów bawiących się w swoim zwierzęcym gronie. Z tym została nieco dłużej, bowiem aż do połowy szóstej klasy wytrwale co kilka dni zasiadała za drewnianym biurkiem, by stworzyć swoje kolejne, niewielkie arcydzieło. Była z nich bardzo dumna i podejmowała nawet (nieudane) próby sprzedawania ich kolegom z klasy oraz rodzinie. To był pierwszy poważny krok jej przygody ze słowem pisanym, który zaszczepił w niej chęć i głód tworzenia. Po prostu żyjąc, zaczęła dostrzegać niektóre szczegóły i zależności, na które wcześniej nigdy nie zwróciłaby uwagi — choćby to, że zasiadający na drzewie nieopodal ptaszek odzywa się zawsze, gdy słońce podnosi się do swojej dziennej wędrówki naokoło ziemi, bądź, że zrzucony z wysokości głowy liść spada delikatnie, kołysząc się na boki, wyginając swoje zielone kończyny w wykwintny taniec. Skrzętnie zapisywała takie szczegóły w tyle pamięci, w specjalnej szufladce przeznaczonej właśnie do tego celu. Potem, gdy znajdowała się już we własnym pokoju pochylona nad świeżą kartką z piórem gotowym do pisania, sięgała do niej, wyciągając to, czego akurat potrzebowała. Tematy stopniowo stały się coraz dojrzalsze i rozbudowane, podobnie jak jej język i styl. Wszystko zmierzało w dobrym kierunku, wyobrażała sobie swoją przyszłość jako wielka pisarka, gromadziła nawet plany na swoją pierwszą, pełnoprawną powieść — aż tu nagle stało się coś, co odwróciło jej zamiłowanie do prozy do góry nogami. Na szczęście nie był to żaden wypadek, śmierć kogoś bliskiego ani jakikolwiek inne wydarzenie tego typu; nie, chodzi jedynie o przypadkowo znaleziony tomik poezji, który zainspirował ją do stworzenia czegoś dla niej kompletnie nowego. Nie pamięta już ani autora, ani tytułu — jedyne co ostało się na ten temat w jej szufladce, zaraz koło tego, że miotły pani woźnej miały kolorowe trzonki powieszone koło siebie na ścianie na wzór tęczy, była okładka — całkowicie biała, z niewielką plamą jasnoczerwonej farby na środku. To przykuło jej uwagę — najpierw myślała, że to jakaś pomyłka i ktoś ją przypadkiem zabrudził, gdy jednak przyjrzała się bliżej, to zrozumiała, że ślad został umyślnie wydrukowany. Z tyłu nie było żadnego opisu, grzbiet pozbawiony został tytułu czy nazwiska autora. Nie ostało się nic poza białym kartonem i czerwoną plamą. Zaciekawiona wypożyczyła tę dziwaczną książkę z biblioteki i, od razu po powrocie do domu, zabrała się za czytanie. Tomik składał się z dziesięciu krótkich wierszy — miał może ponad trzydzieści stron. Wszystkie napisane były wyjątkowo prostym, wręcz ubogim stylem — żadnych ozdobników, gier słownych, rymów, po prostu wyrazy ułożone koło siebie, po kilka na jeden wers. I to właśnie sprawiło, że naprawdę się w nim zakochała. Opowiadał o życiu, codziennych troskach i szczęściach, pragnieniach i marzeniach. Sporo nie rozumiała, była w końcu dość młoda, jednak tworzone przez tą niezwykle oszczędną poezję obrazy bez problemu malowały się w jej głowie, niczym za pociągnięciem pędzla wyjątkowo wprawnego malarza. Niegdyś poezji nie cierpiała, wiersze, które czytali w szkole, były dziwne, niezrozumiałe i nudne, a szukanie jakichś na własną rękę niezbyt ją interesowało. Zamknęła się więc w ciasnej bańce wierzenia, że to największe zło literackiego świata, które należy omijać szerokim łukiem — dopóki nie zetknęła się z tamtym tomikiem, którego nazwy i autora niedane jej było zapamiętać. Jeszcze tamtego samego dnia zmięła w kulkę opowiadanie, nad którym akurat pracowała i wyrzuciła do kosza. Zabrała za to nową kartkę, wsadziła w pióro nowy nabój i zaczęła pisać. Sama dokładnie nie wiedziała, jak i o czym — jedyne co miała wtedy w głowie to wyobrażenie zamoczonego w świeżej farbie pędzla, powoli przesuwającego się po delikatnym płótnie umysłu czytelnika. Tak właśnie, kilka lat temu, zaczęła się jej przygoda z poezją. I przez ten cały czas właściwie nic się nie zmieniło — dalej tworzy całkowicie intuicyjnie, nie zwracając specjalnej uwagi na technikę czy styl — po prostu w wyobraźni stoi przed rozłożoną sztalugą i delikatnie wypełnia szkielet, jakim jest podstawowy pomysł na temat wiersza, życiem w postaci różnokolorowej farby. Jednak mimo swojego, jak na jej wiek, długiego doświadczenia nigdy nie pokazywała nikomu swojej poezji. To nie do końca tak, że jakoś bardzo tego ukrywała — gdyby ktoś wprost poprosił ją „Martyna, mogłabyś pokazać mi jakiś twój wiersz?”, ona raczej bez wahania by się na to zgodziła. Po prostu nikt z zewnątrz się tym nie interesował, a ona nie tego zainteresowania nie prowokowała. Nie stały za tym żadne negatywne emocje, obawy albo wstyd — jak z wieloma innymi rzeczami, ją to zwyczajnie nie obchodziło. Brak opinii z zewnątrz też specjalnie jej nie doskwierał — z natury nie lubiła jakichkolwiek rad, więc nawet gdyby jakieś otrzymywała, najpewniej spływałyby jej mimo uszu i jedynie marnowały czas tej próbującej pomoc osobie. Może więc lepiej, że się tak złożyło. Jedyną okazją, kiedy aktywnie wykazała się w tym temacie, był niewielki, szkolny konkurs, na który anonimowo wysłała jeden ze swoich wierszy. Zajął nawet wysokie miejsce, ale na szczęście nie na tyle, by zasłużyć sobie na jakąś fizyczną nagrodę — nagrodzona więc została jedynie rzuconymi w eter, do „owego anonimowego autora”, słowami pochwały od odpowiedzialnych za organizację wydarzenia nauczycieli. To ani ją nie zniechęciło, ani nie zachęciło do próbowania dalej. Zanurzyła opuszek palca w sosie, zbliżała do ust, stwierdziła, że „jest okej”, po czym poszła dalej, wzbogacona o tę wiedzę, ani niczego nie żałując, ani się z niczego nie ciesząc. Sama nie do końca wiedziała, co chce robić ze swoją pasją w przyszłości. Oczywiście myślała o tym, żeby spróbować jakoś to spieniężyć — wydać najlepsze jej dzieła w pięknym, ilustrowanym tomiku i zostać znaną na cały świat poetką. Jednak wiedziała, że to będzie naprawdę trudne, drogie i niesamowicie stresujące. Musiałaby też zebrać opinie o jej dziełach, w końcu, poza jej dość ograniczonym poglądem nie miała pojęcia, jakiej jakości są. Gdy tak to sobie analizowała i po kolei podsumowywała kolejne potrzebne do osiągnięcia tego celu kroki, czuła się coraz bardziej zniechęcona. Na razie siedziała sama z notatnikiem pełnej jej twórczości, niepublikowanej gdziekolwiek innej, schowanej głęboko na dnie szuflady — czy naprawdę koniecznie musiała wychodzić ze swojej bezpiecznej strefy komfortu? Wizja osiągnięcia sukcesu, zarówno komercjalnego, jak i artystycznego była kusząca, ale nie na tyle, by od razu rzuciła wszystko i biegła do drzwi wydawnictwa z rękopisami wysypującymi się jej z rąk. Odkładała więc tę kwestię coraz bardziej i bardziej, z każdym dniem jeszcze bardziej nie wiedząc, co ma robić. W końcu jednak zdecydowała — kontynuować pisanie hobbistycznie, skończyć edukacje, znaleźć sobie jakąś stabilną, dobrze płatną pracę, a dopiero później zacząć zastanawiać się co robić z piętrzącymi się zeszytami pełnymi jej autorskich wierszy. To przyniosło jej pewnego rodzaju spokój i wytchnienie — jeszcze ma czas, zajmie się tym później — problem chwilowo rozwiązany, można spocząć w spokoju i zająć się innymi rzeczami. Sytuacja zmieniła się jednak nieco parę miesięcy temu. Siedziała wtedy, jak zwykle, w upatrzonym przez siebie kącie na tyłach mieszkania Adama, trzymając na kolanach notatnik i zabierając się do tworzenia nowego wiersza. Często się jej to zdarzało. Zmęczyło ją chwilowo ich towarzystwo, odchodziła więc bez słowa, by zaszyć się na cichym i spokojnym strychu. Był niemal pusty, bo poza wysłużoną kanapą i rozpadającą się szafą nie znajdowało się w nim nic. W powietrzu unosiły się drobinki kurzu, a przez malutkie okienko do środka wpadały malownicze promienie słońca. Lubiła tam przychodzić też dlatego, że atmosfera tamtego pokoju bardzo ją inspirowała. Od razu nabierała ochoty coś napisać, przelać swój zachwyt na kartkę papieru. I tak samo robiła tamtego popołudnia — pióro powoli przesuwało się po niebieskich liniach, układając w słowa niezwykłe obrazy pojawiające się jej przed oczami. Była w środku stanu podobnego niemal do transu, całkowitego skupienia, kompletnego odizolowania od otaczającego jej świata, gdy nagle rozległo się ciche, nieśmiałe pukanie do drzwi. Wiedziała kto to — znała tylko jedną osobę, której delikatne uderzenia dłonią o drewno były tak subtelne i pełne przepraszającej skruchy. Zaprosiła go do środka i powiedziała, że może z nią posiedzieć i jej to w ogóle nie przeszkadza. Wytłumaczył, że na dole Patrycja z Adamem jak zwykle zaczęli robić się strasznie głośni, dla własnego komfortu wyszedł więc, by nie przeszkadzać im w ich sprawach. Oczywiście nawet tego nie zauważyli. Chwilę ponarzekali na postawę starszego rodzeństwa, po czym Piotr zwrócił uwagę na trzymany przez nią, nieskończony wiersz. Z drobnym wahaniem pokazała mu go i wyjaśniła, że wciąż wymaga jeszcze mnóstwo pracy. I tak właśnie zaczęła się ich wspólna historia z poezją. 
— Świetnie nam wyszło. — powiedział, jeszcze raz czytając na głos napisany przez nich przed chwilą wiersz o gumowych kaczkach należących do dzieci — Współpraca z tobą to zawsze sama przyjemność.
Zachichotała, rumieniąc się lekko. Miał bardzo przyjemny, lekko chropowaty i, co najważniejsze, ekspresyjny głos. Idealnie nadawał się do przemawiania lub recytacji — wymawiana przez niego poezja lub proza nabierała niespotykanej głębi, jakby swoimi niezwykłymi umiejętnościami dodawał jeszcze jeden, szczególny wymiar do interpretacji. Jego talent pisarski również był, przynajmniej według niej, imponujący. Ćwiczył dopiero od dwóch lat, a już zbliżał się do poziomu bardzo bliskiego jej. Co prawda tworzył w kompletnie innym stylu, bardziej uroczystym i opisowym, nie zmieniało to jednak faktu, że pisane przez niego wiersze od razu przemawiały do serca czytelnika, poruszając go do głębi. Gdy zasiadali do wspólnej pracy oboje, bardzo naturalnie, pisali najpierw kilka swoich linijek, a następnie oddawali partnerowi pióro i pozwalali teraz pisać jemu. Następnie dość burzliwie omawiali każdy aspekt powstałego tak tekstu — zaczynając na kompozycji, a na finalnym przesłaniu kończąc — a gdy dochodzili wreszcie do satysfakcjonującego obu porozumienia, brali osobną kartkę i przepisywali wszystko na nowo — w finalnej, ostatecznej wersji. Przepisywaniem zwykle zajmowała się Martyna, ze względu na jej czytelny, prosty, a jednocześnie charakterystycznie ładny charakter pisma — z kolei Piotr, z wyżej wymienionych powodów, brał na siebie rolę czytającego. Stworzyli tak wspólnie dopiero kilka utworów, nie mieli więc razem aż tak wielkiego doświadczenia — mimo tego oboje zgodni byli w tym, że ich prace były naprawdę, naprawdę dobre. Odsuwając na bok zarówno wywołaną kompleksami niepewność i skromność, jak i dyktowaną przez uprzejmość życzliwość, zostawali z wręcz wybitnym kawałkiem tekstu. Tekstu, który z każdą taką sesją stawał się coraz lepszy. Gdy chłopak skończył czytać i oparł się o ścianę wygodnie, oddychając głęboko, przez umysły obu przeszła zgodna myśl — zupełnie jakby poezja połączyła ich świadomości cienką nitką możliwego bez słów porozumienia — „stworzyliśmy razem coś niesamowitego, niewątpliwie nasze wspólne, jak i indywidualne najlepsze dzieło”. Przysunęli się do siebie nieco bliżej, naprawdę i szczerze wyczerpani, z szerokimi uśmiechami wymalowanymi na pokrytych rumieńcami twarzach. Nie odzywali się cały wieczór, nie komentując nawet zakończonej wreszcie ucieczki słońca na drugą stronę świata. Oboje wiedzieli, że ani słowa, ani gesty nie są tu potrzebne. Byli jedynymi istotami na całym, wielkim, pokrytym sięgającym do kostek śniegiem, które potrafiły się tak dogłębnie zrozumieć. I oboje doceniali to, jak tylko mogli.

Rozdział 9

15 grudnia 2019

Piotr wyszedł z jej pokoju trochę koło drugiej nad ranem. Po dłuższym milczeniu znowu zaczęli rozmawiać, głównie na tematy związane z poezją i literaturą. Dzielili się swoimi ulubionymi twórcami, wymieniali personalnymi, nowymi odkryciami w tych dziedzinach i prowadzili podobne, bardzo typowe dla lokalnego klubu czytelniczego rozmowy. Jedynie pod koniec, gdy zmęczenie finalnie zaczynało wygrywać walkę z młodzieńczą energią i entuzjazmem, zeszli na bardziej przyziemne tematy. Obgadywali nielicznych wspólnych znajomych, ich nauczycieli i kolegów z klasy, aż wreszcie, na czym finalnie zakończyli, zgodnie kochane przez ich dwójkę rodzeństwo. Zawsze wszystko sprowadza się do ich tematu, pomyślała Martyna, owijając się śmierdzącą papierosami kołdrą. Była stara, wysłużona i mimo wyczuwalnej, świeżej woni płynu do prania, kompletnie przesiąkła smrodem dymu. Do tego nie należała do najcieplejszych — mimo dokładnego przylgnięcia do niej całym ciałem, zwinięcie się w małą kulkę i próby zachowania uciekającego od niej ciepła, wciąż odczuwała przenikające do szpiku kości zimno. Normalnie siostra zaoferowałaby swój zapasowy koc, który zawsze ze sobą brała. To do niej, w ich wyjazdowym kwartecie, należała rola noszenia koców i poduszek. Widać jej brak niósł za sobą o wiele większe i dalej sięgające konsekwencje, pomyślała, próbując zacisnąć zęby i przyzwyczaić się do nieprzyjemnej temperatury. Nawet nie zauważyła, kiedy rodzeństwo wsiąknęło w niemal każdy, nawet najdrobniejszy aspekt jej życia. Nie wiedziała, czy to zdrowe, czy nie, albo, czy jeśli nie spełnia tego pierwszego aspektu, nie jest chociaż na tyle powszechne, by mimowolnie uznać to za normalność. Nie miała pojęcia i w tamtą, wyjątkowo zimną, noc nie miała ochoty się tym zadręczać. Myślała i mówiła o starszej siostrze zdecydowanie zbyt dużo, czy to stojąc samotnie w mizernej łazience, przyglądając się swojemu równie mizernemu ciału, czy to finalnie otwierając usta do drugiego, żywego człowieka, jakim był Piotr. Rozumiał ją, na pewno ją rozumiał, jego podejście było niemal identyczne, przechodził przez praktycznie to samo. Co prawda nigdy nie żalił się jej z personalnych problemów i rozterek, na przykład ciągłego porównywania się do starszego, praktycznie idealnego w oczach innych rodzeństwa, ale wystarczał jej rzut oka, by stwierdzić, że na pewno czuje to samo. Widziała w nim te same, dręczące i ją, myśli, przed którymi nie było ucieczki. Siedzieli w tym oboje, może na odrobinę innych pozycjach, ale nie zmieniało to faktu, że ich cel, wbicie miecza w serce przeciwnika, był taki sam. Stali obok siebie na polu bitwy, on jako rycerz z lśniącym ostrzem w dłoni, a ona łuczniczka z już gotową, naciągniętą do granic możliwości cięciwą. I oboje wpadli w te same sidła, powaliła ich ta sama pułapka tego samego wroga. Oboje, nieświadomie czy nie, dali się całkiem pochłonąć tej obsesji. I nawet w tak przyjemną noc, jaką razem spędzili, musiała ukradkiem wślizgnąć się ta obrzydliwa macka, pochwycić ich obu w swoje łamiące objęcie i przytrzymać, zmuszając, by patrzyli prosto w twarz monstrum, do którego owa należała. Miała już tego dość. Bycia sobą, tylko i aż sobą. I zawsze bycia przynajmniej jeden krok za nią. Obiektywnie może i nawet ona przewyższała swoją lekko nadpobudliwą i niezorganizowaną siostrę, ale dla niej obiektywna ocena tej sytuacji zatraciła się lata temu. Widziała tylko siebie, swoje marne ciało i ją, stojącą dokładnie naprzeciwko, jak zwykle rzucającej swoje zwyczajne spojrzenie pełne dezaprobaty i żalu. Z jej ust nie leciały już żadne obelgi czy słowa krytyki, one pozostawały zamknięte, jedynie głowa lekko kiwała się na boki, dając Martynie do zrozumienia, jak bardzo jest nią zawiedziona. Dla obcych lub gdy w pobliżu znajdował się Adam i Piotr relacja obu sióstr musiała wydawać się dla każdego rozczulająca i wspaniała. Jednak gdy drzwi ich pokoi się zamykały, sytuacja zmieniała się niemal nie do poznania. Leżała skulona bardziej niż poprzednio, rękami obejmując ściśnięte aż do bólu kolana. Sama nie wiedziała, czy mokra jest bardziej od potu, czy łez. Przywykła już do takiego stanu, do tak wyglądających nocy. To nie było dla niej nic nowego. Ale pierwszy raz została sama z nim będącym tak blisko, niemal na wyciągnięcie ręki. Wybiła trzecia, możliwe, że również nie umie zasnąć. Gdy ostatni raz się żegnali, wymieniając delikatny uścisk, nie wyglądał na specjalnie zmęczonego. Gdyby tylko wstała, przeszła parę metrów i zapukała do drzwi jego pokoju — co wtedy by się stało? Jak potoczyłaby się reszta tej nocy? Czuła silną, naprawdę silną, wręcz duszącą potrzebę znalezienia się w czyichś ramionach. W jego ramionach. Nigdy wcześniej nie czuła jakiegokolwiek, innego niż czysto platoniczne, zainteresowania wobec jego osoby, jednak w tamtej chwili poczuła, jakby jakaś niewielka dźwignia się w niej przestawiła. Jakby tych kilka, spędzonych z nim sam na sam godzin kompletnie zmieniły jej nastawienie. Myślała jeszcze o tym wszystkim ponad pół godziny, aż zmęczenie i sen przejęły kontrolę nad jej ciałem. Była zbyt słaba i przestraszona, by iść do niego i spróbować to wszystko wyznać. Wyrzucić ze swojego cały, znajdujący się tam od tak dawna, ciężar. To była jedyna szansa. Jutro przyjeżdża siostra, tak przez nią ukochana i jednocześnie znienawidzona. Niezależnie jednak od ich wzajemnego podejścia do siebie, faktem było, że powtórzenie tamtego wieczoru było już niemożliwe. Straciła jedyną okazję i, dobrze o tym wiedząc, poddała się, zamykając zmęczone płaczem, jak i całymi trudami dnia oczy. Kiedy jutro wróci, wszystko, razem z nią, wróci wreszcie do normalności…

Rozdział 10

15 grudnia 2019

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 1.47
drukowana A5
za 34.79