Od Autorki
Wspaniali Czytelnicy
Od roku 2012, w którym urodził się mój syn Szymon i w którym powstał ten zbiór wierszy moje życie zmieniło się diametralnie. Wywróciłam je do góry nogami, bo nie chciałam żyć tak jak żyłam, nie byłam szczęśliwa. Zanim zostałam mamą nie sądziłam, że dziecko może dać taką siłę i motywację do działania, do zmian. Dziś wydaję ten tomik na pamiątkę dawnych lat, bo to kim byłam kiedyś i to co przeżywałam przyczyniło się do tego kim jestem teraz. Wysyłam miłość i wdzięcznośc do mojej przeszłości. :)
Zdjęcia zamieszczone w tym zbiorze też pochodzą z tamtego okresu. Są kiepskiej jakości (takiej, jakości było wtedy moje życie), ale nie zmianiam ich, bo stanowią jedność z wierszami.
Dziękuję Wam, że jesteście i że sięgnęliście po moje wiersze. Czerpcie z nich to, czego potrzebujecie.
Z serdecznością
Joanna Markowska
Kontakt:
me.me/joanna.markowska1
jaonna.markowska321@gmail.com
Wiersze
zanim zwiędnę
ogarnę jeszcze
bezsens
póki co
owijam płacz
płatkami róży
wdechem wynurzam
zapach czerwieni
aż uschnie
za herezje
pannę d’Arc spalono na stosie
mnie podtapiają dla otrzeźwienia
u boku śmiertki Marzanny
nie obiecywałam gruszek rok po roku
przy tym samym obstaję
jakoby wiosna tylko dla mnie zwykła kwitnąć
i w podarunku zostawiała dzikie pióro jaskółki
w kałamarzu
kruczoczarna
bądź zła, bądź zła
mówiła prawda do duszy
bujającej się na gałązce
strącona z milionami płatków
wtopiła się w biały śnieg
i wciąż milczała
czekając na
kiedyś wydziergałam
zdrętwiałymi palcami
magię na czas
gdyby zabrakło
dziś wdycham parę
głaszcząc żelazkiem
jej ciepłe sploty
ciszę wypełnił głos
mówiący pa
po raz ostatni
żar
myśli układane w stosy
płonęły w kominku
sęk sprawy iskrzył się żywicą
w końcu buchnął i przepadł
z wiatrem
dziwiłeś się skąd tyle ciepła
skoro mówiła wiele
nie na temat i zamilkła
trzymając w ręce pogrzebacz
zrozumiałeś gdy
po wszystkim usnęła
w ramionach
czasomierz
nastawiona na czuwanie
z nieregularnym alarmem
krzyczę z przepony
wdechem i wydechem
trybik po trybiku
naoliwiony
drganie kończyn
wykazuje potrzebę
istnienia mego
zegarmistrza
na dnie
ratuję uciekające westchnienia
kiedy biegniesz do mnie
nie boj się uchylić słowa
za furtką kamień omszały
dla nagich kolan
uszy gotowe na modlitwę
zamknięte łzy wołają
nie mam w domu ołtarza
cmentarz stoi obok krzyżem
nie wejdziemy tam
rozgrzeszę cię w cieniu księżyca
na drugim brzegu poranka
świętą rosą obmyję rany
potłuczone grzechy scałuję
wybaczy słońce że byłeś na dnie
daleko ode mnie
dojrzała
wybaczam Ojcze
że srogą ręką uderzałeś
w oblicze dziecinnego płaczu
że krzyczałeś nade mną
grzmotem nieporozumienia
bez znaczenia to teraz
gdy jesteś obecny za bardzo
zwalniam z obowiązku
wyciągania na powierzchnię
mojej grzesznej duszy
kiedy taka donikąd potrzeba
że jesteś obok niemy
a czasem za bardzo kochasz
potem boli gdy nie otulasz ciepłem
ani dzikich zapałów nie chłodzisz
bo po co
wybaczam ci Ojcze
stale od nowa wybaczam Bogu
i tobie
tato
dowód
poprzez ofiarny zapach
lata w suchych liściach
układam mozaikę
tamtego dnia
rankiem myję włosy w rosie
śpiewam ustami pełnymi malin
dla braterstwa krwi
nacinam dłoń
gdy wieczór omdleje
na śniegu
tylko plamy
namacalnie
obłąkana niepewnością
na granicy strachu
łapczywie chwytałam ćmy
przypadkowym dotknięciem motyla
w szarym płaszczu
wylałam słońce na księżyc
bo nic bez przyczyny
nie kryło się
w bólu
dmuchawiec
oczy łzawiły na oścież
chcąc ratować więdnący wianek
lekceważenie uwolniło myśli
wstyd było czekać
więc rozbiegły się po ciele
od tamtej chwili nie dmucham w los
co kwitnie w promieniach i
ścina rozlane mleko
w kożuch porażki