Wieczna komedia
Konigsberg to zbyt poważne nazwisko dla komika, ale czego można się spodziewać, jeśli człowiek się rodzi w Brooklynie, gdzie wszyscy są tak nieszczęśliwi, że nikt nie myśli o samobójstwie? Takie nazwiska jak Lupowitz, Rosenzweig czy Weinstein, że już nie wspomnę o starym Fleischmanie, który chorował na raka prostaty, nie brzmią za grosz śmieszniej, jeśli nosisz aparat słuchowy.
Dlatego zacząłem opowiadać dowcipy w kafejkach Greenwich Village. Lepsze to niż chodzenie do szkoły dla opóźnionych umysłowo nauczycieli i tylko trochę mniej zabawne niż granie na klarnecie. Moim koronnym numerem był kawał o pani Sarze Rosenkrantz, którą jej mąż, pan Daniel Rosenkrantz, obwoźny sprzedawca srebrnych wykałaczek, zastaje w łóżku z panem Schneiderem, tym, co ma sklep żelazny zaraz za piekarnią, co to go za bezcen kupił od pana Salomona Hirscha, na co pani Resenkrantz woła w najwyższym zdumieniu: Danny! To ty? W takim razie z kim ja leżę w łóżku? A jeżeli nawet wtedy goście się nie śmiali, to po prostu mówiłem, że kiedyś będę światowej sławy reżyserem i dostanę Oscara.
Dowcip, nie dowcip, słowo się rzekło. Poszedłem na uniwersytet, skąd mnie po pierwszym roku wywalili, bo nie zaliczyłem przedmiotu o nazwie film. Nawet nie pamiętam czyj. Teraz oblewają studentów z moich filmów. No, ale wtedy nie miałem wyjścia i zacząłem pracować dla telewizji jak wszyscy, którzy się do niczego nie nadają. Nadawcy mnie cenili, ponieważ miałem duży nos, byłem mały, chudy i nosiłem okulary.
Opowiadałem kawały w wieczornym show. Oczywiście musiałem zmienić repertuar i dostosować go do mniej wyrobionego odbiorcy. Powiedziano mi, że przeciętny telewidz to piętnastoletni Afro-Amerykanin z Bronksu, który z powodu dysleksji nie ukończył podstawówki. Poznałem go osobiście. Nazywał się Jason Walker i chciał zostać koszykarzem, tak jak ja, ale był za wysoki. Zginął, kiedy mu ktoś przyłożył nóż do szyi, a on dostał czkawki.
Mój najlepszy numer leciał teraz w ten sposób: pan Daniel Rosenkrantz zastaje swoją żonę, panią Sarę Rosenkrantz, w łóżku z panem Schneiderem i krzyczy: Sara! Na co ja patrzę? Na co pani Rosenkrantz odpowiada: Ty się nie patrz. Ty się ucz. W tym momencie reżyser programu dawał znak, podnoszono tablice z napisem „funny, ha, ha”, publiczność zgromadzona w studiu rechotała jak najęta, a ludzie w domach robili to samo, bo śmiech jest zaraźliwy jak AIDS, którego jeszcze wtedy na szczęście nie znano. Poza tym śmiech to zdrowie. Ludzie umierali ze śmiechu, jak to mówiłem.
Dzięki występom na estradzie stałem się rozpoznawalny i nie musiałem już płacić za drinki w Michael’s Pub, pod warunkiem że nie grałem na klarnecie. Jednak sława ma swoje ujemne strony, bo ludzie, którzy mnie rozpoznawali na ulicy, najczęściej brali mnie za kogo innego, na przykład Elvisa Presleya, Boba Dylana czy prezydenta Kennedy’ego, i mieli taką zawiedzioną minę, kiedy widzieli mój autograf, że na wszelki wypadek zdejmowałem okulary. Wtedy oni kręcili głowami i odchodzili. To jeszcze pół biedy, ale kiedy mnie ktoś pomylił z Marilyn Monroe, to pomyślałem, że już dosyć tej komedii i postanowiłem, że zostanę reżyserem filmowym. Ale nie byle jakim, tylko takim, do którego filmów trzeba dopłacać.
Mój pierwszy film miał tytuł „Bierz forsę i w nogi!” i opowiadał o tym, jak trudno jest biegać z dużą ilością gotówki i że o wiele wygodniej jest biec z czekiem. A jak masz ciężką walizkę z pieniędzmi, to potrzebujesz limuzyny z szoferem. Potem zastrzegałem to sobie w każdym kontrakcie. Ale wtedy, po premierze mojego pierwszego filmu, poszedłem na drinka, a na drugi dzień nakręciłem następny film. I tak co roku.
Niektórzy twierdzą, że zrobiłem „Manhattan”, bo mi zabrakło kilku dolców na pięciokondygnacyjną rezydencję na Upper East Side. Po pierwsze, przeprowadziłem się na Manhattan jeszcze przed „Annie Hall”, za którą dostałem Oscara, o ile sobie dobrze przypominam, bo nie poszedłem na galę. Miałem tyle nominacji, że straciłem rachubę. Po drugie, na chałupę przy Piątej Alei było mnie stać przed „Manhattanem”. Co więc mną kierowało? — spyta ktoś cynicznie. Miłość — odpowiem równie szczerze. Kocham Nowy Jork i muzykę jazzową. Niestety, bez wzajemności. Po tym, jak mój psychoanalityk wstąpił do zakonu, robienie filmów stało się dla mnie terapią, co niekompetentnych krytyków doprowadzało do obłędu. Na szczęście przeciętny widz za mało wie, żeby być niekompetentnym.
Bohaterem „Manhattanu” jest znerwicowany reżyser, który nie potrafi się zdecydować, z którą kobietą się związać. To nie jest mój autoportret, zapytajcie mojego psychoterapeuty. Jeżeli o mnie chodzi, zawsze wiedziałem, czego chcę i nie miałem kłopotów z wyborem.
Moją pierwszą żonę Harlene wybrałem, bo była aktorką. Po mojej drugiej żonie Louise, która była aktorką, wybrałem Diane Keaton, bo była aktorką. Po Diane wybrałem Mię Farrow, bo była aktorką. Ale i z nią się rozwiodłem. Wolałem jej adoptowaną córkę, która nie była aktorką.
Niektórzy mówią, że jestem już skończony. No i co z tego. Wszechświat też jest skończony, a wciąż się rozszerza.
Chciałbym zrobić niemy film o gangsterach, którzy postanawiają nakręcić burleskę pod tytułem „Gagi Nowego Jorku”. Film będzie miał niesamowite tempo. Błyskotliwe dialogi będą się pojawiać w ramkach tak szybko, że nikt nie zdąży ich przeczytać.
Zgoda, jestem stary i wiem, że moje filmy nie zapewnią mi nieśmiertelności. Dlatego nie chcę umierać. Nie chodzi o to, że się boję. Po prostu nie chcę przy tym być. Tak jak mój ojciec, który też nie chciał być przy swojej śmierci, dzięki czemu dożył setki. Umieranie byłoby całkiem beznadziejne, gdyby nie to, że można to zrobić na leżąco.
Właściwie miałem udane życie. Wszystko potoczyło się tak, jak sobie wymarzyłem. Z jednym wyjątkiem — zawsze chciałem być kimś innym. Ale do tego trzeba mieć talent. W ogóle życie to cierpienie. Jednak najgorsze jest to, że trwa tak krótko.
Czy jest Bóg? Nie tylko nie ma Boga, ale spróbuj znaleźć wolny stolik w restauracji Elaine’s w piątkowy wieczór. Tak, jestem ateistą. Ale jeśli jest Bóg, to na pewno nie będzie mnie karał za to, że w niego nie wierzyłem. Bóg nie może być zły. Jestem dobrym człowiekiem i wybitnym artystą, więc po śmierci w nagrodę pójdę do Paryża. A Spielberg będzie się smażył w Hollywood.
Błędne połączenie
Kiedy zadzwonił leżący na biurku telefon, podniosłem go i spojrzałem na nieznany numer. Po krótkim wahaniu nacisnąłem „Odbierz”, przyłożyłem aparat do ucha i powiedziałem: „Halo”. Usłyszałem głosy dwojga osób, mężczyzny i kobiety. Powtórzyłem głośniej: „Halo!”, ale oni najwidoczniej w ogóle mnie nie słyszeli, ponieważ kontynuowali rozmowę, nie zwracając na mnie uwagi. Zgodnie z przepisami savoir-vivre powinienem był przerwać błędne połączenie i przestać podsłuchiwać, ale zaintrygowany niezwykłością sytuacji od strony technicznej oraz powodowany naturalną ludzką ciekawością słuchałem dalej.
— Będziesz musiała się zdecydować. Tak dalej żyć nie można — mówił męski głos.
— Wiem. Tak mi ciężko. Bardzo do ciebie tęsknię — odpowiedziała kobieta.
— Mnie też nie jest lekko i chciałbym mieć cię przy sobie. Ale słuchaj, czy to na pewno przez nią nie możemy być razem? Czy ona jest jedyną przeszkodą?
— Uwierz mi, to jedyny powód. Bardzo cię kocham, ale opieka nad nią jest moim obowiązkiem. Do samego końca. Zrozum, ja muszę.
— No to weź urlop i przyjedź do mnie chociaż na parę dni. Zabierz staruszkę ze sobą.
— Ona nie może nigdzie jechać. Jest teraz na to zbyt chora.
— Najmij kogoś do opieki na tych kilka dni.
— Nie mogę. Nie w tej chwili. Ona by tego nie przeżyła. I tej jej oczy.
— Tak. Stara suka umie wzruszać.
— Nie mów tak o niej.
— Przepraszam. A może jej się jeszcze poprawi? Wtedy moglibyście się do mnie przeprowadzić na stałe.
— Bardzo bym chciała, przecież wiesz, że nie marzę o niczym innym. Pragnę tylko tego, byśmy mogli być razem. Cały czas. Tylko że ona jest w takim wieku, kiedy już się nie poprawia. Może się tylko pogorszyć. Poza tym starych drzew się nie przesadza, nawet jak są zdrowe.
— Zdajesz sobie chyba sprawę z tego, że ja się do ciebie nie przeprowadzę. To jest wykluczone ze względu na moją pracę.
— Wiem i cieszę się, że nareszcie robisz to, co lubisz. Tutaj byś takiego zajęcia nie znalazł.
— No właśnie. A ty z twoim zawodem możesz pracować wszędzie.
— Pracować mogę wszędzie, ale dopóki ona żyje, muszę mieszkać tutaj.
— Czy nie można by jej gdzieś oddać? Są takie miejsca, gdzie miałaby opiekę. Zapłacę, ile trzeba.
— Nie w tym problem. Po prostu nie miałabym serca jej w takim momencie zostawić. Strasznie by cierpiała. To by przyspieszyło jej śmierć.
— Ale sama mówiłaś, że to i tak długo nie potrwa.
— Tego nikt nie wie. Zresztą, nawet nie o to chodzi. Wiem, że musi umrzeć, i czasami chciałabym, żeby to nastąpiło jak najszybciej. Ona tak się męczy.
— A czy nie… Czy nie pomyślałaś o tym, żeby skrócić jej męki? Z litości. Ze współczucia. I tak dalej. Tak się teraz robi.
Po tym zdaniu nastąpiła pauza. Kobieta zamilkła, najpewniej wstrząśnięta potworną sugestią. „Do czego ty ją namawiasz, łotrze?” — pomyślałem z bijącym sercem. „Eutanazja jest u nas zabroniona. Nawet umierającej staruszki nie wolno zabić. Kobieto, nie daj się wrobić!”
— Halo! — powiedziałem na głos. — Czy państwo mnie słyszą? Tak nie wolno! Halo!
Nie słyszeli. Ja słyszałem ich, a oni mnie nie. Pod względem technicznym była to wyjątkowo niezręczna sytuacja. Czułem się nienaturalnie. Po chwili kobieta znowu zaczęła mówić.
— Czasem myślę, że to byłoby najlepsze wyjście. Zasnęłaby bez bólu, bez cierpienia, i nigdy się nie obudziła.
„A więc to tak! Kobieto, ty nie wiesz, co wygadujesz. Tak szybko cię przekabacił? W takim razie będę musiał zawiadomić kogo trzeba. W pamięci telefonu na pewno zachował się ten przeklęty numer. Już oni tam dojdą po nitce do kłębka. O ile mi uwierzą. Mogą być kłopoty”.
— A więc po prostu zrób to. Tak będzie dla wszystkich najlepiej.
— Ale ja nie mogłabym tego zrobić sama. Te jej oczy. Zawsze takie załzawione.
— A kto mówi, że masz jej ten środek wstrzyknąć własnoręcznie? Zamówię uśpienie z dojazdem do klienta.
„Uśpienie? Zaraz, zaraz… No tak, przecież oni rozmawiają o uśpieniu starego psa. To znaczy suki”.
Z ulgą przerwałem połączenie.
Gwiazda popu
Kiedy rodzi się Dorota Rabkowska, jej rodzice są zachwyceni.
— Będzie sławna — mówi Jan Rabkowski, ojciec Doroty, który na co dzień zajmuje się przetwórstwem ryb. Nosi wąsy, roztaczając wokół siebie zapach śledzia w occie i wędzonych dorszy. Po pracy jak zwykle idzie się załatwić, potem myje ręce. Mimo to wyciera dłoń w spodnie przed przywitaniem się. Może nie znalazł ręcznika. Albo to tylko taki odruch spowodowany długoletnią pracą przy rybach, które są oślizłe.
— Nasza pociecha — mówi matka Doroty Halina Rabkowska, pracownica sklepu obuwniczego, obecnie na urlopie macierzyńskim. Podkrążone oczy i spocone czoło świadczą o przebytym porodzie. Źle ułożone włosy. Porannik pachnie szpitalem.
— Może zostanie pisarką? — Halina Rabkowska snuje plany co do przyszłości dziewczynki. Uśmiecha się zmęczonymi wargami, patrząc jak córka ssie nabrzmiały cycek.
— Nie. Gwiazdą popu — decyduje ojciec, gładząc wąsa. — Inni będą o niej pisać.
Matka śpiewa Dorotce kołysanki. Nieświadomie wdraża ją do przyszłego zawodu. Po karmieniu Dorotka zasypia. Od początku wyróżnia się muzykalnością.
Halina Rabkowska nosi Dorotkę na rękach tak długo, aż jej się odbije. Dorotka niekiedy ulewa. Jej śliniak trąci serwatką.
Matka zmienia Dorotce zasikane pieluchy i posypuje pudrem czerwone pachwiny. Zastanawia się, czy z takiej drobiny może wyrosnąć pisarka albo gwiazda popu.
Po urlopie macierzyńskim Halina Rabkowska wraca do pracy w sklepie obuwniczym. Kierowniczka jest wredna. Każe jej nosić pudła z magazynu. Dorotkę rodzice oddają do żłobka.
— Tylko niech pani na nią uważa — Halina Rabkowska zwraca się do opiekunki.
— Będzie gwiazdą popu — wyjaśnia ojciec.
— Albo pisarką — dodaje matka.
Jan Rabkowski kręci głową.
— Gwiazdą popu — upiera się.
— No chodź, ty nasza pisarko, gwiazdo popu — śmieje się opiekunka, biorąc przyszłą sławę na ręce.
Po wyjściu rodziców kładzie dziecko do łóżeczka i kończy kawę. Nie lubi wystygniętej.
Opiekujące się dziećmi kobiety słuchają popularnych piosenek z radia. W kącie stoi telewizor. Kiedy dzieci śpią, opiekunki oglądają serial „Brzydula” oraz programy „Kawa czy herbata” i „Jaka to melodia”.
Dorotka słyszy muzykę i śpiewne głosy. Poruszając w takt nóżkami, rozkopuje się. Przemawiają do niej dźwięki potocznego języka. Uczula się na rytm i melodię mowy dobywającej się z głośników i ust kobiet, które ją karmią. Płacze, kiedy zapada cisza. Boi się, że wszyscy ją opuścili.
Dorotka rośnie, wychodzi ze żłobka i idzie do przedszkola. W przedszkolu lubi rytmikę i oglądanie książeczek z obrazkami. Kartki wykonano z gładkiej i grubej tektury.
— Ma dryg — oświadcza ojciec.
— Rozpoznaje literki — mówi matka.
Na zakończenie przedszkola dzieci tańczą poloneza. Dorotka jest w pierwszej parze. Czyta na głos tekst pożegnania. Jest śmiała i jako jedyna biegle składa litery. Dostaje brawa. Mama całuje ją w policzek, tata głaszcze po główce.
Rodzice zapisują Dorotkę na zajęcia w młodzieżowym domu kultury, na które uczęszcza po lekcjach dwa razy w tygodniu. Śpiew i taniec są jej żywiołem.
— Duże wyczucie rytmu — informuje instruktor tańca Paweł Staliński. Ociera pot z czoła T-shirtem, bierze łyk zimnej wody z plastykowej butelki. Zachrypł od przekrzykiwania podkładu muzycznego. — Mocny głos — rzuca na odchodnym.
Dorotka tańczy w pierwszym szeregu i śpiewa solo. Jan Rabkowski chodzi na wszystkie imprezy, na których występuje córka, i bije brawo. Ma dużo czasu, bo przetwórnię ryb zamknięto i Jan Rabkowski jest na zasiłku. Siwieje na skroniach, rzadziej się goli.
Halina Rabkowska nadal pracuje w sklepie z butami, gdzie atmosfera jest zła. Cieszą ją postępy Dorotki w nauce. Pani w szkole szczególnie chwali ją za pisanie.
— Rzeczywiście. Robi zadziwiająco mało błędów jak na swój wiek — potwierdza nauczycielka nauczania początkowego Luiza Mularczyk, lat 33, bezdzietna, niezamężna. — Brzuszki przy dużym „B” są ładnie zaokrąglone. Prawidłowo łączy litery.
Dorotka przekształca się w nastolatkę. Rośnie jej biust, zaokrąglają się biodra. Perlisty śmiech przyciąga uwagę chłopców. Wodzą za nią wzrokiem. Dorota odwzajemnia zainteresowanie zalotnymi spojrzeniami. Pociągają ją chłopcy ze starszych klas. Są wysocy i grają w piłkę.
— Super laska! — mówi pierwsza sympatia Doroty Tadek Radwański, czołowy napastnik młodzieżówki Legionu. — Spoko się pieprzy — dodaje.
Tadek Radwański jest pierwszym chłopakiem Doroty, ale nie ostatnim. Dorota cieszy się wzięciem. Koleżanki z klasy mówią, że częściej zmienia partnerów niż bieliznę, co nie jest prawdą. Zazdroszczą jej talentu i powodzenia.
Będąc w klasie maturalnej, Dorota w cuglach wygrywa nową edycję „Idola”. Przewodniczący jury Kuba Wierutny oblizuje się, patrząc na jej częściowo obnażone w zmysłowym tańcu pośladki.
— Ona ma to coś — uzasadnia werdykt.
Stąd tylko krok do zostania gwiazdą popu. Szkoda, że Jan Rabkowski nie doczekał. Ojciec Doroty żyje, lecz z powodu nadużywania alkoholu rozwinęła się u niego demencja. Wiadomość o sukcesie córki do jego świadomości nie dociera. Dorota roni z tej okazji łzę. Halina Rabkowska gratuluje córce wygrania „Idola”, ale nalega, żeby mimo wszystko zdawała maturę. Dorota się waha. Po co jej to? Przecież i tak nie pójdzie na studia. Nagra płytę i ruszy w trasę koncertową.
Jednak daje się matce przekonać.
Jest późna wiosna. Kwitną kasztany. Przed egzaminem z języka obcego Dorota siedzi w parku i uczy się słówek. Słyszy rozmowę młodych ludzi z tego samego osiedla, którzy siedzą dwie ławki dalej. To jej rówieśnicy, ale tamci chodzą do zawodówki. Nie będą zdawać matury. Piją piwo i klną. Dziewczyny zostaną sklepowymi lub fryzjerkami, chłopcy znajdą zatrudnienie na budowie i w warsztatach samochodowych.
Dorota wraca do domu i pisze swój pierwszy w życiu dłuższy tekst. Oczywiście na komputerze. Pismo odręczne bardzo jej się zepsuło od czasów szkoły podstawowej. Ma kłopoty z łączeniem liter, brzuszki przy dużym „B” są płaskie, a „u” i „n” wyglądają tak samo. Nie zawraca sobie głowy ortografią. Nauczycielka nauczania początkowego Luiza Mularczyk nie przepuściłaby jej do następnej klasy.
W liceum takie rzeczy uchodzą. Tutaj właściwie nic się nie pisze. Równie mało się czyta. Najważniejsze, by umieć bronić swojego zdania i w kreatywny sposób zaprezentować to, co się sądzi. Raz na semestr należy skopiować referat z internetu i zrobić wydruk.
Dorota zdaje maturę. Matematyka nie jest jeszcze obowiązkowa. Wysyła swój tekst do wydawnictwa, następnie nagrywa płytę. Po wakacjach wydawnictwo wydaje jej debiutancką powieść, która staje się bestsellerem. Krytycy i czytelnicy są pod wrażeniem. Jeszcze nikt tak nie pisał.
— Rewolucyjna proza — tłumaczy znany krytyk Henryk Bareja. — Rabkowska pisze z jednej strony tak, jak ludzie mówią, a z drugiej strony tak, jak nie mówią. Narodziła się nowa gwiazda na naszym skądinąd rozgwieżdżonym firmamencie literackim.
Również jej pierwsza płyta jest hitem jesieni. Sypią się propozycje nagrań i koncertów. Dorota Rabkowska chce iść za ciosem, lecz staje w rozkroku. Którą karierę wybrać?
Postanawia wybrać jedno i drugie. Od dziecka chciała zjeść ciasteczko i nadal je mieć.
Celna decyzja, dzięki której popularność Doroty Rabkowskiej wzrasta. Na jej koncert przychodzą ci, co czytają książki, a jej książkę kupują ci, co słuchają piosenek. Zazwyczaj te dwa zbiory nie mają części wspólnej. Gdyby Dorota była lepsza z matematyki, wiedziałaby, że takie zbiory nazywa się rozłącznymi.
Tymczasem sukces goni sukces. Powieść zostaje przetłumaczona na inne języki. Piosenki okupują czołowe miejsca na listach przebojów. Dorota Rabkowska udziela wywiadów, pozuje do sesji zdjęciowych. Staje się najbardziej znaczącą postacią literatury i show-biznesu.
U szczytu popularności wychodzi za mąż za kierowcę rajdowego Roberta Hołka.
— Dużo nas łączy — mówi Robert Hołek. — Oboje chcemy jak najszybciej osiągnąć cel.
Kiedy mąż Doroty Rabkowskiej ginie w wypadku, fani zalewają się łzami i zasypują ją wyrazami współczucia. Widzi, jaka jest ważna. Rozumie, jak wielką wagę ma to, co robi. Ale rola, jaką odgrywa, zaczyna jej ciążyć. Nie pomaga specjalna dieta i ćwiczenia relaksacyjne.
Udaje się w podróże, które kształcą.
— Uwielbiam Amerykę i Nowy Jork. To moje ulubione miejsce na świecie. Pisarek i piosenkarek takich jak ja siedzi tu po dwanaście w każdej kawiarni. Mogę trochę odetchnąć od swojej osoby i poczuć się strasznie nieważna — zwierza się reporterowi wysokonakładowej gazety.
Na wieść o śmierci ojca z przepicia Dorota Rabkowska wraca do kraju. Przestaje śpiewać popularne piosenki, rezygnuje z pomysłu napisania drugiej bestsellerowej powieści.
Otwiera ekskluzywny sklep z butami. Matka zostaje kierowniczką.
Obrączki
Kościół był pełen gości. Nie byłem jednym z nich, ale kto by się tego domyślił? Ubrany równie odświętnie jak rodzina, przyjaciele i znajomi młodej pary, niczym się nie wyróżniałem. To było także moje święto. Przede wszystkim moje.
Pan młody i panna młoda w gruncie rzeczy mało mnie obchodzili, chociaż śledziłem ich życie od czasu, gdy byli dziećmi. Dorastali na moich oczach. Byłem w wieku ich rodziców. Jednak rodziców dwojga szczęśliwych osób, zawierających dzisiaj związek małżeński, również nie znałem osobiście, jakkolwiek w wyniku rozmaitych dochodzeń wiedziałem o nich sporo. Ojcowie i matki nowożeńców, tak samo jak ich babcie i dziadkowie, byli tylko pośrednikami, byli tymi, którzy łączyli tych dwoje młodych ludzi z ich pradziadkami, którzy umarli, zanim oni się urodzili.
Za chwilę koło miało się zamknąć, a właściwie dwa koła, dwa małe kółka jak dwie obrączki.
I mnie nie było na świecie, kiedy mój pradziadek po odbyciu terminu u mistrza w swoim rodzinnym mieście uzyskał stopień rzemieślniczy, sprowadził się do Warszawy i otworzył zakład zegarmistrzowski. Po jego śmierci interes przejął dziadek i poszerzył zakres usług o złotnictwo. Wybuchła wojna, pod koniec wojny wybuchło powstanie. Dziadek zginął, tak jak zginęły tysiące innych ludzi, miasto zostało zrujnowane. Babcia z moją matką, która była wtedy małą dziewczynką, uciekły na wieś.
Kiedy tylko wojna się skończyła, babcia wróciła do Warszawy, ale nie znalazła domu, w którym przedtem mieszkała, zostały tylko zgliszcza. Zakład dziadka się uchował, ale był zdewastowany. Jego grobu nigdzie nie było. Babcia poszła na cmentarz, na którym pochowany był mój pradziadek. Tam się przekonała, że hieny cmentarne zdążyły zrobić swoje. Mogiły były rozkopane, trumny rozszabrowane. W czaszce pradziadka brakowało złotych zębów.
Kolega mojego dziadka, złotnik i jubiler, który z zawieruchy wojennej ocalał wraz z częścią dobytku, zaopiekował się wdową i jej córką. Odbudował zniszczony zakład, zatrudnił pracownika i kontynuował działalność. Ożenił się z babcią i moja matka miała odtąd ojczyma, który dobrze ją traktował. A gdy później wyszła za mąż i mnie urodziła, ja miałem żywego, chociaż nieprawdziwego dziadka, którego kochałem i nie przestałem kochać, kiedy dowiedziałem się, że mój prawdziwy dziadek od dawna jest martwy i nie ma nawet grobu.
Ojciec był urzędnikiem, teraz na emeryturze, tak jak matka, która pracowała w szkole. Moi rodzice nie byli wtajemniczeni. Nie wiedzieli o szkatułce. Dziadek tylko mnie ją pokazał.
Było to dwadzieścia lat temu, krótko potem dziadek umarł na raka żołądka. Babcia zmarła dziesięć lat po nim, ze starości, powiedział lekarz. Tak jak rodzice, babcia o niczym nie miała pojęcia. W szkatułce znajdowały się złote zęby. Schowałem ją w bezpiecznym miejscu.
Nie były to zęby mojego pradziadka. To znaczy, teoretycznie mogły być, ale w praktyce to było niemożliwe. Musiałby zaistnieć jakiś nieprawdopodobny zbieg okoliczności, aby tak się stało. Oprócz złotych zębów w środku była pożółkła kartka, na której wyblakłym atramentem zapisane zostały ręką dziadka dwa nazwiska. Przy nazwiskach widniały informacje, które udało się dziadkowi o tych osobach zdobyć.
Czy dziadek mógł nie przyjąć złotych zębów oferowanych mu przez podejrzanych typów zaraz po wojnie? Przecież łatwo dało się zgadnąć, skąd pochodzą. Oczywiście, że mógł odmówić. Obaj mężczyźni, zarówno pierwszy, nieogolony, w brudnoszarym, rozciągniętym swetrze z grubej wełny, który zadowolił się dwiema butelkami wódki, jak i drugi, porządniejszy, w kaszkiecie i kurtce ściśniętej skórzanym paskiem, który żądał uczciwej zapłaty, poszliby gdzie indziej. Zęby zostałyby przetopione, zniknęłyby raz na zawsze.
Dziadek tego nie chciał. Dziadek nie chciał, aby ślad po złotych zębach, a zwłaszcza po ludziach, którzy je przynieśli, zaginął. Dlatego udał się w ślad za mężczyznami, najpierw za jednym, potem za drugim, ponieważ nie przyszli tego samego dnia, aby się czegoś o nich dowiedzieć. Poszedł, popatrzył, rozpytał się tu i tam, a to, czego się wywiedział, zapisał na kartce, którą umieścił w szkatułce razem z zębami.
Czy zrobił coś jeszcze? A co miał zrobić. Po najstraszliwszej w dziejach wojnie, po zagładzie milionów istnień ludzkich, ruinie miast i państw, wyrywanie złotych zębów umarłym nie wydawało się rzeczą szczególnie karygodną. To nie był czas zawracania sobie głowy chuligaństwem. Musiały minąć dziesięciolecia, trzeba było, aby wojenne rany się zabliźniły. Zło wyrządzane trupom bulwersuje ludzi jedynie w okresach długotrwałego pokoju.
Nastał nowy ustrój, zapanował strach. Lata przeszły, moja matka zaczęła pracę w zawodzie nauczycielskim, który podlegał nadzorowi ideologicznemu. Potem wyszła za mąż. Mój ojciec był urzędnikiem, mimowolnym pracownikiem aparatu państwowego.
Kiedy zmienił się porządek społeczny, dziadek był już stary i chory. Nie nacieszył się zmianą. Przed śmiercią przekazał mi szkatułkę. Nie wiem, co z tym zrobić, powiedział.
Zacząłem od sprawdzenia informacji zawartych na kartce. Jeździłem i dzwoniłem w różne miejsca. Dowiadywałem się wśród ludzi i instytucji. Zaczęły wchodzić w powszechny obieg komputery, było łatwiej. Nie szczędząc trudu i doznawszy wielu niepowodzeń, udało mi się w końcu zidentyfikować mężczyzn, którzy krótko po wojnie, gdy miasto leżało w gruzach, przynieśli dziadkowi złote zęby. Ludzie ci nie żyli od lat, pomarło im się jeszcze przed dziadkiem. Nie doczekali zmiany ustroju.
Ale mieli rodziny. Żyli potomkowie. Żyły ich dzieci i żyły dzieci ich dzieci. Zebrałem jak najwięcej wiadomości. Narysowałem dwa drzewa genealogiczne. Obie rodziny mieszkały w Warszawie, daleko od siebie, w różnych dzielnicach, i zapewne nie miały ze sobą kontaktu.
Patrzyłem i myślałem, w jaki sposób dałoby się te rodziny powiązać. Wytypowałem dwie małe gałązki, za pomocą których można by obydwa drzewa połączyć. Byli to chłopiec i dziewczynka.
Chłopiec był prawnukiem nieogolonego mężczyzny w brudnym wełnianym swetrze, który sprzedał mojemu dziadkowi wybite czaszce złote zęby za dwie butelki wódki.
Dziewczynka była prawnuczką mężczyzny w kurtce ściśniętej paskiem, w kaszkiecie na głowie, który żądał przyzwoitego wynagrodzenia za złote zęby, które wyrwał obcęgami ze szczęki trupa.
Należało poczekać, aż dorosną. Byli sobie pisani.
Nie interesowałem się chłopcem i dziewczynką przez te lata zbyt intensywnie. Nie było takiej potrzeby. Żyłem własnym życiem. Niekiedy sprawdzałem, czy wszystko w porządku.
Sprawy szły zwyczajnym trybem. Tamte dzieci rosły, chodziły do szkoły, dojrzewały. Chłopak był dwa lata starszy od dziewczyny. Skończył technikum i poszedł na politechnikę. Kiedy był na drugim roku, dziewczyna zdała maturę i dostała się na psychologię na uniwersytecie. Oboje mieli już wtedy sympatie. Ona pierwszego chłopaka, on drugą dziewczynę. Cóż to znaczy w tym wieku? Pierwsze koty za płoty, grób i żona od Boga przeznaczona, jak mówiły minione generacje, które rozsypały się w proch.
Pomogłem przeznaczeniu, korzystając z rozwoju techniki, która zrodziła nowe środki komunikacji. Internet z pocztą elektroniczną i portalami społecznościowymi, komunikatory, telefonia komórkowa. Odpowiadała mi łatwość bycia anonimowym i dowolność w kreowaniu tożsamości.
„Jasnowłosa dziewczyno w czerwonej sukience, którą widziałem w galerii Złote Tarasy, odezwij się, bo nie mogę o tobie zapomnieć”, błagałem w wiadomości wysłanej do niej. „Dołącz nieśmiałą dziewczynę do grona znajomych”, apelowałem, potwierdzając kliknięciem myszy, że lubię obiekt, który był profilem chłopaka.
Robiłem te i jeszcze inne tragikomiczne rzeczy, aby wprowadzić w ich życie posmak ekscytującej tajemnicy, uwodzicielski łyk romantycznej odmiany, na którą mało który młody człowiek jest odporny. Spotkali się i zakochali w sobie od pierwszego wejrzenia, porzucając dotychczasowych partnerów.
Musieli być dla siebie stworzeni, bo ich miłość trwała do ukończenia przez niego studiów i podjęcia pracy. Postanowili się pobrać, mimo że ona dopiero zaczęła pisać pracę magisterską. Była w ciąży.
Kiedy dziadek umarł, jego zakład został przez moich rodziców sprzedany. Przejął go jeden z dwóch pracowników, który wziął na ten cel kredyt. Wiedziałem, że nie odmówi mi drobnej przysługi.
Stopiłem w domu złote zęby ze szkatułki dziadka. To łatwe, dziadek mnie nauczył. Kupiłem węgiel drzewny w dobrym gatunku i w większych kawałkach. Wybrałem wegielek bez pęknięć, o należycie wyrównanej powierzchni. Na jednej trzeciej powierzchni wydrążyłem małe wgłębienie o kształcie miseczkowatym, przeznaczone na metal. Blisko wgłębienia umieściłem część wlewaka, składającą się z trzech ścianek i dna. Czwartą ściankę stanowił sam węgiel. Wlewak przymocowałem do węgla drutem. Od wgłębienia do otworu wlewaka wydrążyłem rynienkę, przez którą po stopieniu metal przelałem do wlewnika, przechylając stopniowo płytę węglową w jego kierunku.
Poprosiłem o wykonanie z dostarczonego złota czterech obrączek. Następnie zrobiłem ulotkę reklamową i dostarczyłem ją w odpowiednie miejsce.
Przyszli do sklepu oboje. Stałem z boku i przyglądałem się zegarkom marki Rolex i Omega. Tak jak się umówiliśmy, właściciel najpierw pokazał im drogie obrączki, a zaraz potem dwa świeżo wykonane promocyjne komplety. Aby rzecz wyglądała naturalnie, nie były takie same. Jedne obrączki były tańsze, drugie droższe, choć oczywiście oba komplety były w atrakcyjnej cenie. On wybrał te nieco droższe. Powiedział, że bardziej mu się podobają. Ona była szczęśliwa.
Przymierzyli. Jedną obrączkę trzeba było trochę rozciągnąć, bo była za ciasna, drugą nieco ścisnąć, gdyż wydawała się za luźna. Pracownik zrobił to na poczekaniu. Teraz pasowały idealnie. On zapłacił, ona się uśmiechała.
I oto w tej chwili ksiądz podał im obrączki zrobione ze złotych zębów wyrwanych nieboszczykom przez ich pradziadków, mówiąc: „Na znak zawartego małżeństwa nałóżcie sobie obrączki”. Więc on włożył złotą obrączkę na serdeczny palec żony i powiedział: „Przyjmij tę obrączkę jako znak mojej miłości i wierności”. Także ona nałożyła na serdeczny palec męża obrączkę przeznaczoną dla niego, mówiąc: „Przyjmij tę obrączkę jako znak mojej miłości i wierności”.
Wyszedłem na zewnątrz i odetchnąłem jesiennym powietrzem. Złociły się liście klonów i platanów rosnących przy kościele.
Dwie pozostałe obrączki nadal znajdują się w szkatułce. Złote kółka, których niewypełniony środek symbolizuje brak, nieobecność, pustkę. Niezaspokojony głód.
Egzorcysta
Egzorcyzmy, o których jest ostatnio głośno, to katastrofalnie nieudane próby podejmowane przez kompletnych amatorów. Próbują przepędzić ducha racjonalizmu, dusząc, topiąc lub bijąc ludzi na śmierć. W tym kontekście szkolenie w egzorcyzmowaniu może być postrzegane jako sprawa bezpieczeństwa publicznego.
Październikowe spotkanie egzorcystów w Jachrance pod Warszawą odbywało się za zamkniętymi drzwiami. Jak wyznał jeden z uczestników, na spotkaniu omawiano szczegóły obrzędu egzorcyzmów i analizowano coraz częstsze przejawy racjonalizmu w społeczeństwie.
Choć teoretycznie wszyscy, którzy nie są racjonalistami, mogą sprawować egzorcyzmy, bardzo niewielu ma do tego odpowiednie przygotowanie. Konferencję mającą zaradzić deficytowi specjalistów zorganizował Tomasz Paprocki.
— Myślę, że poszło dobrze — ocenia.
Brakuje szczegółowych danych o wykonywanych w Polsce egzorcyzmach, ale zdaniem Tomasza Paprockiego rośnie na nie popyt.
— Niektórzy egzorcyści nie mają specjalistycznej wiedzy, a mimo to dostają wezwania z całego kraju. Widać, że jest zapotrzebowanie na osoby potrafiące wykonywać egzorcyzmy — podkreśla. — Popyt kreują przypadki postaw racjonalistycznych, których liczba podwoiła się w ostatnich latach. Dlatego dobrze by było, aby każda miejscowość miała fachowo przeszkolonego egzorcystę. Tymczasem większość nie ma — stwierdza posępnie Tomasz Paprocki.
Obrzęd egzorcyzmów zaczyna się od ustalenia, czy dana osoba jest racjonalna, czy po prostu myśli, że jest.
— Nie robimy tego na żądanie — mówi Paprocki. — Osoba racjonalna może nawet nie zdawać sobie sprawy z niebezpieczeństwa, jakie stanowi racjonalizm. Częściej ktoś ją przyprowadza — ujawnia Tomasz Paprocki. — Egzorcyzmuję najwyżej pięć na sto osób — przyznaje.
Jak mówi, egzorcysta to skrajny sceptyk.
— Nigdy nie zakładam, że komuś, kto na pierwszy rzut oka potrzebuje egzorcyzmów, tak naprawdę są one niezbędne. Niektórzy ludzie tylko z pozoru wydają się racjonalni, a nawet jeśli rzeczywiście są, to czasami z własnej woli wyrzekają się rozumu. Cała sztuka polega na tym, aby umieć do nich dotrzeć — odkrywa tajemnicę swojej profesji. — Natomiast należy być ostrożnym, gdy o potrzebie egzorcyzmów zawiadamia sąsiad, szef, a zwłaszcza rywal rzekomego racjonalisty. Nie zawsze tego typu informacja się sprawdza — ostrzega.
Jak mówi Paprocki, racjonalizm to stan relacji między człowiekiem a rozumem. Jego zdaniem czasami ta relacja jest bardzo silna.
— Trzeba przerwać więź, jaka panuje między rozumem a człowiekiem — tłumaczy.
Paprocki nie chciał mówić, czy czerpie satysfakcję z pomyślnie wykonanego zadania. Wspomniał tylko, że walka trwa długo i nie zawsze odnosi się zwycięstwo. To żmudna praca.
Mimo pogarszającej się sytuacji Paprocki uspokaja w kwestii zagrożenia racjonalizmem w naszym kraju.
— Racjonalizm nie jest niezależny od woli, chociaż bywa zaraźliwy. Zwykle człowiek sam musi otworzyć swój umysł, aby wpuścić tam racjonalne myślenie — mówi Paprocki.
Ludzie przychodzą do niego i pytają: „Jak się chronić, by nie zamieszkał we mnie rozum?” Na to Paprocki odpowiada, że nie mają się czego obawiać.
— Aby zostać racjonalistą, musisz sam zacząć myśleć. Racjonalizm zawsze szuka osób, które mają skłonności do racjonalnego, zgodnego z logiką myślenia. Dam przykład. 80% ludzi, którzy potrzebują egzorcyzmów, miało bardzo dobre oceny w szkole, szczególnie z przedmiotów matematyczno-przyrodniczych, i już od dzieciństwa czytało dużo książek — informuje Tomasz Paprocki. — Wiedza i nawyk logicznego myślenia często prowadzą do racjonalizmu. To nie znaczy, że każda posiadająca wiedzę i myśląca osoba zostanie racjonalistą. Oznacza to tylko, że jest zagrożona — pociesza.
Wydawczyni
Heteroseksualni mężczyźni nie czytają. Biseksualni czytają rzadko, jeszcze mniej niż homoseksualni. Poziom czytelnictwa panów reprezentujących takie orientacje jak pedofilia, zoofilia czy nekrofilia pozostaje niewiadomą, ale zważywszy na szczupłość tej kategorii czytelników, nie ma to dla nas większego znaczenia. Natomiast zdecydowanie czytają kobiety, i to bez względu na preferowaną opcję. Panie są w tej dziedzinie bezkonkurencyjne.
Co działa na nasze czytelniczki? Czasem magia nazwiska, czasem magia tytułu, czasem magiczna treść. Jest to fenomen, który przestaliśmy zgłębiać. Radzimy się wróżki poleconej nam przez firmę doradczą.
Co do określenia wielkości nakładu, to zazwyczaj korzystamy z usług jasnowidza, współpracującego z nami na umowę-zlecenie. Zdarza się, że po prostu zakładamy się o to, ile egzemplarzy danego tytułu się sprzeda, po czym wyciągamy z tego średnią. Stosujemy też takie metody jak rzucanie kości i wykładanie kart tarota. Kiedyś dokonywaliśmy analizy fusów z kawy, ale teraz wszyscy pijemy rozpuszczalną, nawet sprzątaczka. Problem polega na tym, że wszystkie sposoby bywają w tej branży zawodne. Poruszamy się trochę po omacku.
Przyjmując bądź odrzucając maszynopis, przede wszystkim zwracamy uwagę na przekaz książki. Musi być krótki i zrozumiały, tak żeby dało się go streścić w jednym zdaniu. Wzorem niech będą przysłowia. Oczywiście myśl przewodnią trzeba umieć interesująco rozpisać na kilkaset stron. To trudne, ale dla chcącego nic trudnego. Wiara góry przenosi. Trzeba tylko uwierzyć w siebie.
Przechodząc do negatywnych przykładów. Kiedy Thor Heyerdahl zgłosił się do nas z książką o wyprawie tratwą przez Pacyfik, zapytaliśmy: A czy ktoś utonął? Czy wywiązało się uczucie między członkami załogi? W takim razie się nie sprzeda.
Bez namysłu odrzuciliśmy opowiadanie pod tytułem „Carrie” autorstwa pana Kinga, bo było o menstruacji i telekinezie. Nasze czytelniczki takie tematy odpychają, szczególnie telekineza.
Jeszcze gorszy był „Proces” pana Kafki. Koszmarnie skonstruowana powieść, trudna w odbiorze, właściwie bez akcji, napisana brzydkim stylem. Z tego, co się orientuję, żadne szanujące się wydawnictwo nie wyraziło zainteresowania tym utworem.
Podobnie musieliśmy postąpić z propozycją wydawniczą Jamesa Joyce’a. Wylądowała w koszu. Dzieło pretensjonalne, chaotyczne, źle napisane. To już nie te czasy, żeby nowatorstwo czy intelektualne gry mogły zachwycić czytelnika. Raczej go odrzucą.
Jeśli chodzi o „Czarodziejską górę” pana Manna, to owszem, tytuł dobry, magiczny, nazwisko też doskonałe, takie męskie, ale rozczarowuje treść. Rzecz jest praktycznie o niczym, brak wartkiej akcji, za to w nadmiarze występują dłużyzny w postaci dysput filozoficznych. Co z tego, że powieść została napisana kunsztownym językiem? To już dzisiaj nie wystarcza.
Marcel Proust pisze sprawnie, ale zbyt rozwlekle. Na trzydziestu stronach potrafi rozpisywać się o tym, jak wierci się w łóżku przed zaśnięciem. Czytelniczki nie mają tyle czasu. Muszą ugotować obiad i zrobić zakupy. Innym typowym dla debiutantów mankamentem jego prozy jest to, że poza wspominaniem niewiele się tam dzieje. Może jakaś mała oficyna zdecyduje się na publikację, my nie możemy sobie na to pozwolić.
Nic dziwnego, że musimy odrzucać dziewięćdziesiąt dziewięć procent maszynopisów, skoro autorzy wolą opisywać swoje stany psychiczne i snuć refleksje, zamiast zdać żywą relację z konkretnych sytuacji, których faktycznie doświadczyli.
Powiedzmy, że hodujesz chomiki. I bardzo dobrze! Opisz to. Na pewno masz sporo fascynujących przeżyć z tym związanych. Może chomik ugryzł cię w palec albo samczyk zdechł z tęsknoty za samiczką, która zdechła pierwsza? Brzmi znajomo, ale jeśli zasugerujesz, że to przez ciebie, bo zapomniałeś podać karmę i napełnić poidełko, to wyjdzie z tego coś godnego uwagi.
A może masz jakieś niezwykłe hobby? Na przykład zbierasz stare bagnety. Nie wierzę, że nic interesującego cię nie spotkało. Może się takim zardzewiałym bagnetem skaleczyłeś, a nie byłeś szczepiony przeciwko tężcowi, gdyż z pewnych głęboko ukrytych powodów od małego boisz się zastrzyków. Zygmunt Freud się kłania.
Albo, dajmy na to, posiadasz żonę i dzieci. To świetnie. Córka wagaruje, syn uzależnił się od gier komputerowych. Żeby było jeszcze atrakcyjniej, twoja żona popada w bulimię, ponieważ jej kochanek zdradził ją z przystojnym gejem.
Bez wątpienia wzięcie mają rzeczy niesamowite, paranormalne. Wszyscy mamy potrzebę czytania o takich sprawach. Chcemy uciec, trochę eskapizmu nie zawadzi. Dlaczego nikt spośród rodzimych autorów nie potrafi uwieść czytelnika miejscem magicznym, ale zarazem dobrze znanym, w którym ludzie mieszkają od lat i nawet się nie domyślają, że w spowitych mgiełką tajemniczości zakamarkach, tuż za bramą, czają się stwory bez nazwy? W prozie naszych pisarzy bramy służą do załatwiania przyziemnych potrzeb i wszyscy potrafią nazwać stwory, które się tym zajmują.
Dobra książka musi być gruba, żeby czytelnik wiedział, że ubił dobry interes. Czytelnikowi, który przyszedł do księgarni prosto z warzywniaka, a tym bardziej czytelniczce, nikt nie wmówi, że wielkość nie ma znaczenia przy podobnej cenie.
Śmierć autora znakomicie podnosi wyniki sprzedaży. Wiemy to z autopsji. Nie każdy autor decyduje się umrzeć w odpowiednim momencie, ale czas działa na naszą korzyść. Ars longa, vita brevis, chciałoby się powiedzieć, z tym że w utworach należy unikać wyszukanych słów, bo to obciach.
Nie wspomniałam do tej pory o bohaterze, a to jest sprawa kluczowa. Ciekawego bohatera na darmo by szukać w większości propozycji nadsyłanych do naszego wydawnictwa. Silnego, przystojnego, który by miał w sobie to coś. Jakąś niesamowitą pasję, tajemnicę, duszę. Nieprzyzwoicie bogatego. Człowieka, za którym kobieta na kraj świata by poszła. Jak hrabia Monte Christo.
Gdybym w swoim życiu takiego mężczyznę spotkała, nie zajmowałabym się teraz wydawaniem książek.
Pozwolenie na broń
Wszyscy moi znajomi zdobyli prawo jazdy, tylko ja zamiast tego postanowiłem uzyskać pozwolenie na broń.
Oczywiście, podobnie jak tamci musiałem złożyć odpowiedni wniosek zawierający imię i nazwisko wnioskodawcy, adres stałego zamieszkania, numer dowodu osobistego, nazwę organu wydającego, PESEL oraz zdjęcie. Wprawdzie zaświadczenie lekarskie o zdolności do kierowania autem jest czystą formalnością, do której nikt nie przywiązuje wagi, ale przecież i mnie przedłożenie stosownego orzeczenia lekarskiego i psychologicznego, potwierdzającego brak przeciwwskazań do dysponowania bronią, nie sprawiło trudności.
Różnica na moją korzyść pojawiła się już na etapie szkolenia. Podczas gdy moich kolegów nauka jazdy samochodem kosztowała miesiące mitręgi, mój kurs trwał zaledwie parę godzin, dosłownie trzy popołudnia mile spędzone na strzelnicy, naprawdę przyjemne i w umiarkowanej cenie. Owszem, egzamin z teoretycznej znajomości przepisów dotyczących posiadania i używania broni oraz praktycznej umiejętności posługiwania się nią był droższy niż egzamin na prawo jazdy, ale bez problemów zdałem go za pierwszym razem. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że taki egzamin można oblać, ani członkom komisji, ani tym bardziej zdającym. Tymczasem większość wspomnianych wyżej osób, które uparły się na prawo jazdy, podchodziła do egzaminu wielokrotnie, przez co w sumie stracili tyle samo pieniędzy co ja, a niektórzy jeszcze więcej. O przeżytym stresie nie wspomnę.
A teraz do rzeczy. Przewaga broni palnej nad samochodem jest ogromna. Nawet nie ma co porównywać. Pistoletem o wiele łatwiej jest człowieka zabić niż autem. Wystarczy do danej osoby podejść na kilkanaście, w najgorszym razie kilka metrów, skierować w jej stronę broń, pociągnąć za spust i sprawa załatwiona. W razie potrzeby, gdyby ofiara wykazywała jakieś oznaki życia, można ją dobić z bliska, przystawiając lufę do potylicy, co jest bardzo skuteczne. Natomiast po przejechaniu człowieka autem stuprocentowej pewności pozbawienia go życia nie ma. Można próbować przejechać ofiarę jeszcze raz, dopóki jest nieprzytomna, chociaż jest to kłopotliwe. Przy dużym ruchu trzeba polegać na innych pojazdach. Ewentualnie, gdyby szczęśliwym trafem ofiara zaczepiła się o podwozie, można starać się ją ciągnąć jeszcze przez kilkaset metrów, co też bywa zawodne. Były przypadki ujścia z życiem mimo ciężkich obrażeń.
Generalnie skuteczność samochodu jest znacznie mniejsza już choćby z tego powodu, że nie sposób człowieka przejechać na odległość. Należy w pieszego mocno uderzyć, jadąc z odpowiednią prędkością, co w normalnych miejskich warunkach da się zrobić tylko na pasach, no chyba że ktoś ma szczęście i trafi na osobę, która przechodzi w niedozwolonym miejscu albo przez nieuwagę wtargnie na jezdnię. Ale tego ostatniego można się spodziewać jedynie po dzieciach i osobach w podeszłym wieku, sprawni dorośli zachowują daleko idącą ostrożność. Ściganie pieszych po chodnikach jest zazwyczaj utrudnione ze względu na lampy, słupki, kioski, barierki i tym podobne. Co innego poza terenem zabudowanym, gdzie nie ma chodników i ludzie chodzą poboczem. Śmiertelne potrącenie jest wtedy bez wątpienia prostsze, ale nie aż tak dziecinnie łatwe jak strzał z broni palnej.
Zgoda, pistolet jest bronią obosieczną. To znaczy, kiedy do kogoś strzelasz, to tamten może odpowiedzieć ogniem i równie dobrze zabić ciebie. Mimo że z takim wynikiem trzeba się liczyć, jest to w istocie zarzut chybiony, jeśli ty trafisz pierwszy. A mało kto się spodziewa, że nagle bez powodu zaczną do niego strzelać. Najbardziej doświadczeni policjanci i żołnierze bywają w takiej sytuacji zaskoczeni. Co innego kolizja z samochodem, na nią każdy jest przygotowany, zwłaszcza piesi, którzy potrafią dość skutecznie strzec się wszelkich pojazdów. To raz, a dwa to pytanie, czy kierowca, który próbuje ukatrupić innego kierowcę, doprowadzając do czołowego zderzenia, ma większe szanse przeżycia niż uczestnik strzelaniny lub pojedynku? Śmiem wątpić. Zazwyczaj giną obaj kierujący, a przecież nie o to chodzi.
Idąc dalej. Każdy człowiek ma takie chwile, kiedy odechciewa mu się żyć. Nie ma się czego wstydzić. Popełnienie samobójstwa strzałem w skroń albo w usta jest o niebo łatwiejsze niż rozwalenie się na drzewie albo betonowym filarze przy dużej prędkości. Żeby to fachowo zrobić, trzeba być rajdowcem, podczas gdy strzelenie sobie w łeb nie wymaga umiejętności snajperskich.
A co z najbliższymi? — można zapytać. Zabijając siebie albo obcą osobę z pistoletu, nie zabierasz do grobu własnej żony, która siedzi obok, i dziecka śpiącego na tylnym siedzeniu, co jakże często zdarza się kierowcom. Broń jest rozwiązaniem lepszym niż auto dla tych, którzy mają rodziny.
Osoby, które miewają psychologiczne trudności z pozbawianiem życia innych ludzi albo też odbieraniem życia samemu sobie, powinny dla kurażu walnąć kielicha. Śmiało można też zażyć amfetaminę albo inną podobnie działającą substancję. Także tutaj ujawnia się wyższość pistoletu nad jakimkolwiek dwuśladowym pojazdem silnikowym. Kiedy idziesz ulicą pod wpływem alkoholu czy narkotyków, z gnatem pod marynarką, w każdej chwili gotów do jego użycia, żaden policjant cię nie zatrzyma i nie każe dmuchać w balonik. A jest to niebezpieczeństwo, które prześladuje kierowców.
Na koniec, gdyby powyższe merytoryczne względy kogoś nie przekonały, podam argument natury ekonomicznej. Broń jest tańsza od samochodu zarówno w zakupie, jak i eksploatacji. Eksperci przewidują, że ceny paliwa będą rosły, zaś amunicji spadały.
Wstępowanie
Zaraz po obiedzie puścił sołtys Parzybok wici po chałupach, żeby my wszystkie przychodzili na zebranie do remizy, bo wójt i urzędniki z powiatu przyjechali. Dwa razy nie musieli nikogo zapraszać, boć to każdego korciło dowiedzieć się, a czego znowu tu przyjechali, a?
Zebrało się ludzisków jak na wesele albo w odpust: staruchów, babów i dzieciaków. My, gospodarze, czekamy kupami osobno, pogwarzywszy głośno dla większej śmiałości i pośmiawszy się trochu.
Czasu przeszło ze dwa pacierze, i drzwi na oścież odmykają się. Wójt wychodzą i wołają do środka. Baby, dzieci i staruchy zostają się, nie dla nich takie zebrania. O parytetach nikt wtenczas nie słyszał. Żeby baba między gospodarzy pchała się i głos zabierała? Wchodzimy wszystkie po kolei, gospodarze sielne z Kaczych Dołów, na dwóch, trzech, a najbogatsze na pięciu hektarach siedzące. Ze czterdziestu chłopa, a to: sołtys Parzybok, Szymek Bździuch, Kulwiec co je z buta, Durny Filip, Wojtek Pierdun, Roch Niczyj, Antek Nyga, Władzio Giez, Stach co to nie ja, Biegun zza rowu, Kuba Sobieradka, co ma przysłowie cię choroba, Józwa a ba ta jak, Jaś Konował, Smentek Ryży, Bartek Pyda i inni.
Wchodzimy, siadamy na krzesłach, rozpieramy się, aż oparcia trzeszczą. Na przedzie stół stoi, a na nim papiery jakieś leżą, broszurki drukowane, prospekty barwne. Za stołem siedzi trzech urzędników. Jeden starszy, gruby, w okularach, drugi młody, w białej koszuli, krawatce i ciemnej marynarce, z kieszonki koło klapy telefon wystaje mu. Między nimi wójt usadowił się.
Kiedy już przygadywania i śmichy-chichy uciszyły się, wójt wstaje i powiada, witam zebranych rolników, to są panowie z powiatu, którzy o wstąpieniu naszym do Unii mówić będą. I podnosi się ten starszy, gruby, w okularach, i opowiada najsampierw o Unii, jak w Unii życie rozkwita, ile nowych fabryk wybudowano, szkołów, szosów, ile młodych uczy się, jakie oni mądre, do komputerów zmyślne, jak tam w Unii biedę na wsi tak samo zwalczają, do zboża i kartofli gospodarzom dopłacają, i do mleka, i do świń, pańskie życie rolnicy mają. Pobajał, pobajał i mówi tak: nasza wieś okropnie zacofana, modernizacji potrzebuje i za wstąpieniem do Unii Europejskiej mus głosować. Na to Kuba Sobieradka odzywa się:
— Cię choroba! A co nam do tego?
— Jak to! — rozkłada ręce urzędnik. — A wy kto, nie Europejczyk?
— Nie.
— A kto, Azjata?
— Nie.
— To może Afrykańczyk?
— Nie.
— Amerykanin?
— Nie, nie Amerykanin.
— No to kto? — pyta się urzędnik
— Ja tutejszy — Kuba na to.
— Jaki tutejszy?
— A tutejszy — mówi Kuba. — Z Kaczych Dołów.
— A Kacze Doły gdzie? Nie w Europie?
— Ale my tutejsze, swoje, cię choroba, i tak żyjemy, jak dziadowie żyli, i niczyjej łaski nie prosimy się.
Gruby urzędnik usiadł, głową pokręcił na znak, że Kuby gadanie nie spodobało się mu, a wtedy ten młody wstaje, prospektami potrząsa i mówi:
— Niech mi ktoś powie, ile za taką unijną dopłatę do jednego hektara można cukru i mąki kupić?
Nikt nie wie. Patrzymy spode łba. Cukier dobra rzecz. To każdy wie.
— A ile, dajmy na to, za dopłatę do pięciu hektarów będzie pieniędzy na paliwo do traktora i samochodu? I telewizor nowy każdy do chałupy sobie wstawi, i antenę satelitarną na dachu zamontuje. A ile na papierosy jeszcze zostanie, na wódkę? — naciska młody. — Tutaj mam wyliczenia na urzędowym papierze. Takie dopłaty to jakby renta dla was — woła i liczbami rzuca, że tyle a tyle co roku się należy.
Szum przeszedł po izbie, głów kręcenie się odbyło, języków w podniebienie mlaskanie, ust cmokanie. Każdy gospodarz wylicza sobie, ile smalcu, kiełbasy, śledzi, ile marmolady i cukierków dla dziecisków kupi, i dla żony chustkę ze sklepu w mieście przywiezie, coby gęby nie darła, jak wypity wróci.
— A co mamy za te dopłaty robić? — pyta chytrze Antek Nyga, z natury jak bity pies nieufny.
— To samo, co i teraz. Orać, siać, kosić, krowy doić i świniom żreć dawać.
— I nic więcej? — dopytuje się Antek Nyga.
— Nic, a bo co?
— A bo to — odpowiada na to Durny Filip — ksiądz dobrodziej powiadali, coby do Unii nie wstępować, bo bezbożna, psia ich mać, kościoły zamyka, chłopa z chłopem żeni albo babę z babą, i tradycji naszych nie uszanuje, tfu! Tak i my w zeszłych wyborach głosowali na tego, co go nam ksiądz przykazał, bo ten drugi diabeł kostropaty, ancychryst i wróg Pambuka i wszystkich świętych najgorszy.
Młody usiadł, jakby my kto w pysk plunął, sam pewnikiem na tego ancychrysta głosował, psia menda, tak mu źle z oczu patrzy. Ale wójt się na to podniósł z miejsca i tak mówi dla nas:
— A co to księdzu szkodzi, że do Unii wejdziecie i trochę grosza wam skapie? Tak samo w Unii do kościoła co niedziela chodzić będziecie i o deszcz się modlić, i na tacę więcej jeszcze rzucać, i po kolędzie papierek ładny księdzu wpadnie, bo bogatsi będziecie. A co do tradycji i obyczajów waszych, to nic się zmieni, nie bójcie się. Dalej będziecie babę kijem lać, kiedy zupę przesoli. A z żywiną w chlewiku po swojemu postępować będziecie.
Na te słowa śmiech buchnął w izbie gromki, a Jaś Konował oczy spuścił i raka spiekł.
— Wasze wierzenia w poszanowaniu będę — ciągnie wójt swoją przemowę, kiedy uciszyło się — bo Unia tolerancyjna jak rzadko. Powiedzmy, że żona w ciąży będąc, pod żerdką przejdzie. Myślicie, że Unia zabroni wam przeżegnać się i przez ramię splunąć, żeby się dzieciak garbaty nie urodził? A jak walniesz ciężarną babę w plecy, to wiadomo, że jąkatego urodzi, chyba że odczynisz, i do tego Unia nic nie ma. To samo z łykaniem bazi wielkanocnych, dobre na żołądek, i każdy wie, że gałązki brzozowe, co na Boże Ciało ołtarz zdobiły, kusego precz od chałupy odpędzają. Co, może nie odpędzają?
— Odpędzają, odpędzają! Prawda jest! — dały się słyszeć zgodliwe głosy.
— Tak samo z przecedzaniem mleka przez wianki pierwszokomunijne — mówił wójt — żeby nie skwaśniało albo w szalej nie zmieniło się. Obyczaje to są starodawne, tożsamość naszą gwarantujące, które pielęgnować trzeba, na co pieniądze z Unii też się znajdą.
Skończył wójt przemowę, usiadł i pot z czoła otarł. Pozostałe dwa urzędniki poszeptują coś między sobą, głowami kiwają. A my siedzimy i nic nie mówimy. Oni patrzą na nas, my na nich. Cisza zapadła ciężka i coraz wredniejsza.
Aż tu nagle trach! To Wojtek Pierdun huknął z dupy jak ogier po stęchłym owsie. Co to się nie działo? Chłopów ze śmiechu poskręcało, że aż prawie z krzeseł pospadali. Co poniektórzy to się o mało co z tego rechotu nie rozpukli. Naraz pod ścianą Szymek Bździuch huknął: buch! Na ten sygnał posypały się petardy jedna za drugą: bach! bach! łup! bum! Kupa chłopa walało się ze śmiechu po podłodze, zapomniawszy o świecie, zebraniu, urzędnikach i tej całej Unii Europejskiej. Ślozy oczy zalewają, tylko jedna myśl we łbie każdemu błyska: nie dać się i pierdnąć głośniej niż drugi. A mieli my czym strzelać, bo kartoflami ze skwarkami i kapustą z grochem brzuchy rozdęte były.
Jak i kiedy wójt i urzędniki uciekli, nie wiadomo, nikt nie pamięta: tak się my wszystkie zapomnieli, tak się zapamiętali, tak się każdy tarzał w śmiechu, płaczu, jęku, że tylko to się liczyło, kto mocniej zaiwani.
Ale uspokajało się z wolna. W końcu gazu zabrakło w jelitach, pary w płucach i śloz w oczach. Już i kto bliżej drzwiów siedział, na dwór wychodzi. I jakoś nikt do nikogo nie gada, wyśmiawszy się, wyszumiawszy, czuje każdy, że trochu nabroił. Czy aby nie za dużo tego śmiechu było i psucia powietrza? Jeden za drugim wychodzimy, w ciemno, milczkiem, bez zwykłego w takiej kupie żartowania. Każdy w ziemię patrzy, bo pod nogami błoto, kałuże, szkoda walonki ugnoić. Przemykają się ludzie pod płotami, rozchodzą się po domach. Wstępować do tej Unii, czy psiakrew nie wstępować?
Gra w straceńca
Pan Ergo Sum jest człowiekiem zasad, chociaż miewa swoje kwasy. Za rzecz bezdyskusyjną uważa, że o pewnych sprawach się nie dyskutuje.
Jeśli chodzi o samobójstwo i eutanazję: nie wolno traktować życia jako imprezy, z której można wyjść z chwilą, gdy przestaje być zabawnie. Barbarzyństwo życia zawsze należy przedkładać nad cywilizację śmierci.
Pan Ergo Sum jest sługą swoich wolnych wyborów. Nazywa to konsekwencją, lojalnością, wiernością. Wolność tak, tylko bez równości i braterstwa. Pozwól ludziom robić to, co chcą, a będą robić to, co inni. Wolność rozumie jako swobodę wyboru rodzaju niewoli i lepszego pana.
Pan Ergo Sum mówi, że wierzy w Boga, bo przecież człowiek musi coś mówić. Ale nie traktuje przykazań poważnie, bo nie jest fanatykiem, tylko normalnym człowiekiem. Jest przeciwny obrażaniu uczuć religijnych i w związku z tym szanuje kult cargo.
Pan Ergo Sum radzi biednym, aby robili to, co zamożni, bo tylko w ten sposób mogą zdobyć ich majątek.
Pan Ergo Sum nienawidzi większości bliźnich. Rzecz jasna, nikogo by nie skrzywdził. Jest to nienawiść platoniczna.
Pan Ergo Sum jest w pewien przewidywalny sposób nieprzewidywalny. Człowiek zawsze może się po nim spodziewać jakiejś niespodzianki. I człowiek zawsze jest zaskoczony, kiedy sprawdza się to, co było do przewidzenia.
Pan Ergo Sum nie myśli o przyszłych pokoleniach ani o minionych, lecz skupia się na swoich aktualnych perspektywach. Co do nieszczęść spadających na innych ludzi — pan Ergo Sum demonstruje stoicyzm. Jego dewizą jest zachować dystans do spraw, które nie dotykają go bezpośrednio.
Pan Ergo Sum unika walki. Nie czyni tego z tchórzostwa, ale w przeświadczeniu, że ten, kto walczy, ponosi uszczerbek bez względu na wynik potyczki. Do zasad jego moralnej higieny należy zasada częstego umywania rąk.
To, co naprawdę chciałby robić w życiu, pan Ergo Sum odkłada do czasu, kiedy będzie za późno. Na razie musi robić to, co konieczne.
Czy jest fatalistą? A nawet gdyby był, to cóż mógłby na to poradzić?
Słabo rozwinięte poczucie humoru pomaga mu w karierze. Kto inny na jego miejscu propozycję objęcia odpowiedzialnego stanowiska potraktowałby jak kawał. Ale nie pan Ergo Sum. On się nie zna na żartach.
Pan Ergo Sum jest w zasadzie prawdomówny. Nie skłamie, jeśli przynajmniej częściowo nie przekona sam siebie, że mówi prawdę. A prawda jest taka, że kłamstwo się opłaca. Jest też uczciwy, a jeśli decyduje się na nieuczciwość, to tylko wtedy, kiedy to przynosi korzyść.
W celach turystycznych pan Ergo Sum najchętniej jeździ do Grecji, Włoch, Hiszpanii. Ale nie podoba mu się, że jest tam tak wielu turystów.
Pan Ergo Sum jest tolerancyjny. Jest tak tolerancyjny, że toleruje nawet nietolerancję. Ma również zdolność dostrzegania innych punktów widzenia. Zwłaszcza z góry lub z boku.
Pan Ergo Sum zgadza się, że świat zmierza ku przepaści i dąży tam coraz szybciej. Globalne ocieplenie i tak dalej. Nie jest naiwny i zdaje sobie sprawę z tego, że sam się do tego stanu rzeczy przyczynia. Ponieważ jest optymistą, liczy na to, że inni poniosą koszty zmiany kierunku i zapobiegną ewentualnej katastrofie. Ale inni są chytrzy i kalkulują podobnie.
Pan Ergo Sum studiował teorię gier. Trzeba pokazać, że jest się gotowym dojść do krawędzi, a nawet trochę dalej. Tylko tym sposobem można wygrać grę w straceńca.
Ślub
Za chwilę połączę was węzłem małżeńskim. To ważny i uroczysty akt. Albowiem zaraz po kawalerskim stanie stan małżeński jest najlepszy. I tak oto staniecie się mężem i żoną. Jak wiadomo, śmierć i żona od Boga przeznaczona, dlatego niech pan młody jeszcze raz przypatrzy się swojej oblubienicy, niech ona woal podniesie. A teraz wszyscy popatrzcie na niego. Ten oto młody człowiek, który do tej pory kupował kwiaty, będzie odtąd kupować kartofle. A skąd małżonka, jeśli wolno wiedzieć? Z sąsiedniej wsi, powiadacie. Pięknie. Bo koń i żona najlepsza o miedzę. Jeszcze młodzi jesteście. To dobrze. Jak to mówią, w starych latach diabeł człowieka żeni. A więc żenicie się, po raz wtóry powiadam wam. Czy aby nie za szybko? Kto się szybko żeni, ten długo żałuje, albo nawet, co gorsza, jak w innym miejscu dowiadujemy się z księgi przysłów: wcześnie ślub, wcześnie grób. Rozważcie w sumieniu waszym i tę sentencję, że kto się żeni, dobrze czyni, ale kto się nie żeni, ten lepiej czyni. Spójrzcie na mnie. Czy ja narzekam? Albowiem, jak mówi inne przysłowie, kto się żeni, jest szczęśliwy przez miesiąc, lecz ten, kto otrzymuje intratne beneficjum, żyje wesoło przez całe życie. I pamiętaj, młody człowieku, że żonaty żyje jak dziad, a umiera jak król. Ale kawaler odwrotnie. Co wam poradzę? Chyba tylko to, że wszystkie kobiety powinny wyjść za mąż, lecz żaden mężczyzna nie powinien się żenić. Ale róbcie, jak chcecie. Uf, jak tu gorąco. Jest czerwiec. Dobrze dobrany miesiąc. Może trochę za duszno. Czerwcowe małżeństwa szczęśliwe, jak najbardziej. Byle nie w maju. Niech was ręka boska broni. Ślub majowy, grób gotowy. Na ile lat naprzód trzeba było termin rezerwować? Nie słyszę? Trzy? To i tak niedługo. Ale też niejedno małżeństwo nawet tyle nie przetrwa. Bo tak już jest w małżeństwie, że jeśli coś pójdzie nie tak, zawsze możecie wziąć rozwód. A bez ślubu? To co? Wtedy tylko śmierć może was rozłączyć. Panna młoda młodziutka, jak widzę, dużo od oblubieńca młodsza. Słusznie czynisz, matko, słusznie czynisz, ojcze. Wydaj córki rychło za mąż, bo same się wydadzą, nie wiadomo za kogo. A w innym miejscu porzekadło radzi: wydaj syna, kiedy chcesz, a wydaj córkę, kiedy możesz. Czy młodzi finansowo zabezpieczeni są? Pan młody zarabia? Mężczyzna może nie mieć ręki, mężczyzna może nie mieć nogi, ale nie może być kaleką. I musi zarabiać. Życzę panu młodemu z całego serca, żeby mu się wiodło. To znaczy, żeby zarabiał więcej, niż jego żona jest w stanie wydać. I nie żałować na wesele, powiadam, nie skąpić. Bo to, wiecie, wesele bez pieniędzy to wrota do nędzy. A żona bez posagu jak ryba bez pieprzu. Czemu nie ożenić się z bogatą, skoro to tyle samo zachodu kosztuje, co ożenić się z biedną? Panna młoda jest ładna, co wszyscy tu obecni poświadczą. Ale znowu żona ładna zawsze zdradna. I to jeszcze wam powiem, że ładna żona jak groch przy drodze, każdy rad skubnie. Dlatego kury, koty i kobiety powinny siedzieć w domu. Aby mąż poniewczasie nie rzekł: żebyś była dobra żona, siedziałabyś z dziećmi doma. Ale nawet gdyby nie była ładna, to i co w tym złego? Każda Rózia znajdzie Józia. Kobieta z dobrym posagiem i bez wyraźnego garbu może wyjść za mąż, jeśli bardzo chce. Nie uroda jest najważniejsza, bracia i siostry, nie opakowanie. Albowiem małżeństwo jest jak supermarket: bierzesz, co wygląda dobrze, a płacisz za to później. I nie pozwolą ci łatwo zwrócić, nawet gdy towar wybrakowany. Wybieraj żonę uchem, nie okiem. Słyszysz? Czy wybrałbyś tę oto niewiastę na przyjaciela, gdyby była mężczyzną? Zastanów się. Byle nie za długo, bo nie kłamie też i ta maksyma, iż kto się chce żenić, a wiele przebiera, ten najczęściej diabła w dom dostanie. Niech Bóg wam da zdrowie i dobrobyt, umiłowani. Trzeba jednakże i o tym pamiętać, że komu żony umierają, a konie się chowają, ten się zbogaci, a dobra żona to trzy węgły domu. Zawsze to mówię i nieraz powtarzam, że zaraz po żadnej żonie dobra żona jest najlepsza. A chociaż kobiety są aniołami, to pamiętajcie, że małżeństwo często jest piekłem. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo przecież jest i na to powiedzenie, to mianowicie, że zła żona — dobra gospodyni. Ale wybaczajcie sobie winy, kochani, wybaczajcie. Oko na wszystko przymykajcie. Najzgodniejsze małżeństwo, kiedy mąż głuchy, a żona ślepa. Dlatego bez kłótni, proszę. Bo nad bomby i kartacze gorzej, kiedy żona gdacze. Trzy rzeczy, mówię wam, wypędzają męża z domu: dach cieknący, piec dymiący i żona swarliwa. A jednak, czy to w ogóle ma znaczenie, z kim się żenisz, skoro następnego ranka stwierdzasz, że to ktoś inny? Tak, niektórzy mężczyźni wierzą w sny, dopóki się z którymś nie obudzą jak z ręką w nocniku. I niech wam się dzieci zdrowe rodzą. I żeby miały czerwone języki, jak tatuś. Dzieci najpierw matkę ssą, a potem ojca. A jak, nie daj Boże, popadniecie w biedę, to niech wam Pan Bóg w dzieciach wynagrodzi. Albowiem dzieci są bogactwem ubogich. To szczególny dzień. Każdy mężczyzna ma dwa szczęśliwe dni ze swoją żoną: kiedy ją poślubia i kiedy ją chowa. Dlatego życzę wam wiele szczęścia. Co Bóg złączył, niech człowiek nie rozdziela. Już sam Bóg się tym zajmie.
W poszukiwaniu sponsora
Roberta poznałam w jednym ze stołecznych klubów. Elegancko ubrany, nienaganne maniery. Sporo ode mnie starszy. Zaprosił mnie na kawę. Poczułam się wyróżniona, że zwrócił na mnie uwagę. Imponował mi. Taki dojrzały i odpowiedzialny, a przy tym absolutnie czarujący. Znał się na ekonomii i polityce. Niestety, miał żonę i dziecko. Prosił o cierpliwość. Mówił, że jego małżeństwo to fikcja. Rozwód miał być tylko kwestią czasu.
Po roku zrozumiałam, że do rozwodu nigdy nie dojdzie. Kiedy zaproponowałam rozstanie, on trzasnął drzwiami. Następnego dnia wpłynęła pierwsza wpłata na moje konto. Kompletne zaskoczenie i telefon od Roberta: „Kup sobie coś ładnego”.
Potem były kolejne wpłaty i coraz droższe prezenty. Markowe ciuchy, weekendy w spa, wakacje w Grecji. Opłacił mi kurs prawa jazdy i naukę tańca. Płacił też za moje studia, których nie skończyłam, gdyż zabrakło mi motywacji.
Moja znajomość z Robertem trwała parę lat. Przez ten czas właściwie nie pracowałam, a żyłam ponad stan. Jednak pojawiły się problemy. Najpierw Robert miał kłopoty rodzinne, potem wpadł w tarapaty finansowe. Skończyły się prezenty i fundowanie zagranicznych wycieczek. Ustały wpłaty na konto. Wkrótce Robert po prostu przestał się odzywać, zniknął z mojego życia.
Znalazłam ogłoszenie w internecie. „Zamożny, przystojny, 35-letni, znudzony prozą życia męża i ojca, szuka atrakcyjnej dziewczyny w wieku do 27 lat, którą mógłby rozpieszczać pod każdym względem, również finansowym”.
Wysłałam maila. Żadnego owijania w bawełnę. Od razu zaznaczyłam, że jestem gotowa podjąć natychmiastową współpracę. Pochwaliłam go za szczerość. Wysłałam w ten sposób wyraźny sygnał, że jego rodzina nie przeszkadza mi w nawiązaniu znajomości, że nie chodzi mi o miłość i zaangażowanie, a jedynie o pieniądze.
Waldemar okazał się mężczyzną mniej hojnym i nie tak czarującym jak Robert. Ale był raczej miły. Wpłaty na konto spływały dość regularnie, wystarczały na godne życie, chociaż nie było prezentów ani wycieczek. Po trzech latach znudziłam mu się. Nie powiedział tego wprost, był dżentelmenem. Może szukał młodszej? Może nie umiał się przywiązać na dłużej? Albo zwyczajnie pragnął nowych wrażeń. Rozstaliśmy się w przyjaźni.
Przejrzałam ogłoszenia w internecie i odpowiedziałam na trzy obiecujące anonse, ale nikt z interesujących mnie panów nie skontaktował się ze mną. Zamieściłam własne ogłoszenie. „Witam serdecznie, anons kieruję przede wszystkim do miłych, kulturalnych panów. Jestem subtelną, młodą kobietą, uwielbiam pieszczoty, pocałunki, sex francuski, nie preferuję sexu analnego. U mnie poczujesz się jak u kochanki, przyjaciółki. Myślę, że będziesz do mnie wracał”.
Wiktor do bardzo miłych i kulturalnych nie należał. Miał problemy z utrzymaniem higieny, przesadzał z alkoholem i bywał ordynarny. Nie przelewał pieniędzy na konto, tylko wręczał gotówkę. Dawał mniej niż Waldemar i nie tak regularnie. Kiedy był niezadowolony, nic nie dawał. Z czasem coraz częściej był niezadowolony. Nie zabierał mnie do teatru ani do restauracji. Przychodził bez zapowiedzi i kazał mi gotować. Chciał, żebym mu prała. Traktował mnie jak żonę. Trwało to ponad rok. W końcu posunął się do przemocy fizycznej. Uderzył mnie w twarz i zgwałcił. Oczywiście kazałam mu się wynosić i nigdy nie wracać.
Jednak nie mogłam zbyt długo użalać się nad sobą. Musiałam z czegoś żyć. Dałam następny anons. „Zapraszam panów do mojego mieszkania prywatnie na spotkanie. Preferuję każdy rodzaj sexu. Francuz z połykiem, anal, sex bez gumki z finałem, pissing w obie strony, dominacja, uległa suka”.
Nie narzekałam na brak chętnych, ale pieniądze były średnie i żyło mi się przeciętnie. Różni goście odwiedzali moje wynajęte mieszkanie, nie wszyscy dobrze wychowani. W końcu sąsiedzi się poskarżyli i właściciel mi wypowiedział. Nie miałam rodziny, pourywały się dawne znajomości.
Tak trafiłam do agencji. Niestety, musiałam oddawać opiekunom prawie wszystko, co mi dawali klienci. Dostawałam tylko kieszonkowe na jedzenie, alkohol i narkotyki. Dużo tego zażywałam. Minęły trzy lata i znalazłam się na detoksie w bardzo złym stanie. Cudem mnie odratowali. Przestałam być młoda i ładna i już się do niczego nie nadawałam.
Chyba że do zabaw ze zwierzętami. Niektórzy lubią na to patrzeć. To ich podnieca. Znowu zaczęłam brać. Najgorszy towar. Tak bardzo chciałam odlecieć. Po dwóch latach nabawiłam się choroby i wylądowałam w szpitalu. Zrobili mi operację, ale za późno.
Szukam sponsora, który zadba o pogrzeb i postawi skromny nagrobek.
SUS
Jim Crook po raz ostatni widział swoją narzeczoną w marcu 2020 roku. Byli ze sobą od roku. Planowali ślub i kupno domu. Wszystko między nimi układało się dobrze. Jim Crook spoglądał w przyszłość z optymizmem. Stało się jednak coś niewytłumaczalnego. Dokładnie 21 marca przed południem kobieta ulotniła się. Do dziś nikt nie wie, jak to się stało.
To, co spotkało narzeczoną Jima Crooka, nauka określa mianem Spontanicznego Ulotnienia Się (SUS). W procesie tym człowiek ulatnia się całkowicie, nie pozostawiając śladów. To jeden z najbardziej tajemniczych i niebezpiecznych fenomenów ludzkiego świata. Dlaczego naukowcy nadal nie potrafią znaleźć jednoznacznych przyczyn tego zjawiska?
Zadziwiający fenomen od wieków zaprząta ludzką świadomość. Najdawniejsze mity i podania obfitują w opisy ulatniania się głównych bohaterów i postaci pobocznych. Pomimo iż nie wszystkie z tych przekazów są wiarygodne, coś musi być na rzeczy. Jeden z pierwszych dobrze udokumentowanych przypadków pochodzi z początków XVIII wieku. Wtedy to ulotniła się hrabina Cornelia Biondi.
Współczesna nauka jest w stanie w przybliżeniu określić, jakie czynniki mogą wywoływać niezwykłe zjawisko. Ulotnienie się dotyczy najczęściej osób młodych, zarówno kobiet, jak i mężczyzn, a także alkoholików.
Do ulotnienia się dochodzi zawsze nieoczekiwanie. Wyjaśnienie fenomenu jest o tyle trudne, że w 90% przypadków ulotnienie się następuje bez świadków. Pocieszająca — jeśli w ogóle można użyć tego słowa — jest teoria, że ulatniające się osoby czują ulgę, a proces odbywa się w błyskawicznym tempie.
Przypadki ulotnienia się zawsze stanowiły problem dla policji. I nic w tym dziwnego, bo po wielu latach badań racjonalne wyjaśnienie zjawiska wydaje się w zasadzie niemożliwe. Świadkowie twierdzą, że nic nie widzieli, a istotnych wskazówek z reguły brakuje.
Z faktu, że ulatniają się przeważnie osoby młode oraz alkoholicy, analitycy wyciągają wniosek, że oprócz wieku ulotnienie wiąże się z wagą. Tym, co łączy ludzi młodych z alkoholikami, jest bowiem szczupła budowa ciała. Znamienne, że pośród tych, którzy się ulotnili, prawie w ogóle nie spotyka się ludzi otyłych.
Cechą wspólną wszystkich przypadków jest ponadto niezwykła szybkość intrygującego zjawiska. Większość ulotnień następowała z dnia na dzień, a niektóre w ciągu kwadransa, w czasie nie dłuższym niż wyjście do sklepu. Dodatkowo w żadnym z tych zdarzeń nie sposób było dostrzec jakichkolwiek sygnałów ostrzegawczych, które zawczasu mogłyby świadczyć o zbliżającym się ulotnieniu danej osoby.
W ciągu stuleci powstało wiele hipotez próbujących wyjaśnić SUS. Niestety, większość z nich nie jest przekonująca. Do najczęściej wymienianych przyczyn fizycznych i biologicznych należą wyładowania atmosferyczne, osunięcia się gruntu, naturalne procesy zachodzące w każdym organizmie lub zatrucie alkoholem. Żadna nie została jednoznacznie potwierdzona. Co zatem sprawia, że człowiek się ulatnia i dlaczego tak szybko?
W wyjaśnienie zagadki zaangażowali się nawet psychiatrzy. Powszechnie wiadomo, że wykorzystujemy tylko 10% potencjału naszego mózgu. Można się tylko domyślać, jakie fenomenalne możliwości drzemią utajone w niezbadanych do tej pory zakamarkach naszego umysłu. Natura wielu czynności psychicznych nadal pozostaje tajemnicą. A jeśli każdy z nas ma w sobie program ulotnienia się, uruchamiany przez podświadomość?
Czym zatem jest SUS? Czy nauka kiedyś rozwikła tę zagadkę? Rosnąca liczba znaków zapytania nie nastraja optymistycznie.
Szczęśliwa kobieta
Mam dobrego męża i nie muszę pracować. Moje dawne koleżanki ze szkoły mi zazdroszczą. O takim domu wymarzonym jak my mamy, to one mogą sobie najwyżej pomarzyć. Wszystkie pracują, a niczego nie mają. Co taka nauczycielka może zarobić? Albo nawet referentka czy księgowa. Nie moja wina, że mężowie nie potrafią ich utrzymać na odpowiednim poziomie. Nie do mnie z pretensjami. A takie zdolne niektóre były. Nawet mi pomagały odrabiać zadania domowe. I na co im przyszło? Dzieci w szkole uczyć i numerki do komputera wklepywać. Co z tego, że studia pokończyły. Ja bym tam za takie pieniądze nie robiła. Chyba bym głupia była. Bym im nakichała.
Czasem odwiedzam moją najlepszą koleżankę z liceum, jak mi coś wypadnie po drodze, bo czasem wypada. Akurat jadę do kosmetyczki albo na fitness. Bo trochę przybrałam w biodrach. Krawcowa zauważyła. I zawsze kiedy przyjeżdżam, to ona zaganiana jest. Wolnej chwili nie ma. Tu coś musi zrobić, tam coś musi zrobić. A ja nie mam czasu, bo jestem umówiona. Strasznie niezorganizowana. I ona w biurze pracuje? Za grosz porządku nie umie w domu utrzymać bałaganiara. U mnie to aż się wszystko błyszczy. Ja bym dała sprzątaczce po łebkach robić. A zaniedbana aż wstyd. Mówię jej, ufarbuj włosy, jedź ze mną na fitness. To jej się nie chce ruszyć. A takie dupsko dostała. Nie dziwię się, że mąż nie może na nią patrzeć i się ogląda za innymi albo woli pić z kumplami. Na fryzjera nie ma? Na krawcową jej nie stać? Bez przesady. Aż nieraz mi jej żal. Ale jak sobie tak od serca pogadamy, jak mi się porządnie wyżali, to mi się zaraz weselej robi i jeszcze bardziej się cieszę, że mi się w życiu udało. Ale coraz rzadziej się spotykamy. Jednak trochę przynudza z tymi swoimi problemami. Kiedyś ją zaprosiłam do naszego domu, żeby zobaczyła, jak mi się powodzi. Była wtedy w dołku, bo się pokłóciła z mężem. I jeszcze jej dział zorganizowali czy coś tam. Chciałam ją pocieszyć, ale nie wiedziałam jak. O czym ja mam z nią rozmawiać?
A mój mąż skończył marketing. Ja nie poszłam na studia, bo po co. Nigdy nie lubiłam się uczyć. Zawsze wiedziałam, że wyjdę dobrze za mąż i będę panią domu. Z moją prezencją i ambicją? On jest biznesmen i ma sukcesy finansowe. Tak że na wszystko możemy sobie pozwolić. Mąż bardzo dba o rodzinę. Jest dobrym menedżerem. Ostatnio nam dochody spadły przez ten cały kryzys i trzeba będzie trochę ludzi zwolnić, aż nam się sytuacja poprawi. Mąż myśli perspektywicznie.
Dzieci się uczą w prywatnym liceum. Ja tam nic nie podejrzewałam z początku, ale mąż od razu zauważył, że córka nie za bardzo z czytaniem i pisaniem sobie radzi. I on od razu pomyślał perspektywicznie i jej załatwił u psychologa zaświadczenie o dysleksji, żeby nie miała potem problemów na egzaminie. A znowu syn nienawidzi matematyki. No nienawidzi. A bo ja wiem czemu? Zdolny jest, ale matematyki nie rozumie. Bo też ci nauczyciele nic nie potrafią teraz konkretnie wytłumaczyć. Za to ciągle o podwyżki wołają. Do roboty się wziąć, młodzież zainteresować. A nie, to iść na kasę do marketu albo znaleźć bogatego męża jedna z drugą. Mąż mówi, że on też nie był dobry z matematyki, ale na rachunkach się zna. W sprawie matematyki załatwiliśmy z psychologiem, że to dyskalkulia. Na wychowanie fizyczne psycholog najpierw proponował dyspraksję, takie coś z ruchem, ale się okazało, że zwykła alergia wystarczy, tak że poszliśmy do alergologa. Sale gimnastyczne są takie zakurzone. Właściwie nie wiem, za co te sprzątaczki biorą pieniądze. Zdecydowaliśmy, że jak syn skończy liceum, pójdzie na prawo. W prywatnej uczelni będzie studiował. Potem otworzymy mu kancelarię notarialną.
Co niedziela chodzimy do kościoła. Dzieci też. Spróbowałyby nie iść. Tu nas wszyscy znają. Czasami chodzimy w sobotę, kiedy na niedzielę mamy zaplanowany wyjazd na zakupy albo wycieczkę nad morze. W ogóle dużo ludzi przychodzi teraz na mszę w sobotę wieczorem, bo każdy chce mieć wolną niedzielę. A w sobotę mąż i tak pracuje, więc nic straconego.
W każdym razie tort malinowy według przepisu z internetu wyszedł mi całkiem dobry, nie chwaląc się. Wszyscy go chwalili. W zeszłą niedzielę po kościele pojechaliśmy do teściów na obiad. Teściowa usmażyła karkówkę. Mój mąż lubi mocno wysmażoną karkówkę, ziemniaki z sosem i kapustę. Ale ja nie lubię smażyć mięsa na ciemno jak moja teściowa. Za dużo z tym roboty. Trzeba co chwilę podlewać wodą, żeby się nie spaliło, tłuszcz wszędzie pryska i potem muszę zmywać podłogę. Wolę piec ciasta. Szczególnie torty to moja specjalność. Biszkopt nadzwyczajnie mi się wtedy udał, i krem tak samo, i polewa. Wszyscy byli zachwyceni. Teść w ogóle przepada za słodkim i teściowa też, chociaż się boi o wątrobę. Ale mój tort był taki dobry, że nawet pies zjadł kawałek.
Degustacja
Moje zainteresowanie winem datuje się z dawnych czasów, kiedy jako student prawa University of California miałem szczęście i przywilej spędzić letnie wakacje we Francji. Nie minęło wiele lat, gdy wraz ze wzrostem wiedzy i doświadczenia w tej dziedzinie moje hobby zamieniło się w pasję, a pasja stała się profesją. Zrezygnowałem z dobrze zapowiadającej się kariery prawniczej i zająłem się wydawaniem przewodnika dla smakoszy win. Jestem autorem wielu artykułów w najpoważniejszych amerykańskich i europejskich czasopismach na temat win Doliny Rodanu, Prowansji, Bordeaux i Kalifornii.
Jako obiecujący amerykański koneser gościłem kiedyś we Francji na sympozjum poświęconym winom burgundzkim pochodzącym z winnic położonych na prawym brzegu Rodanu, połączonym z degustacją, ma się rozumieć, i zbyt pochopnie przyjąłem zakład zaproponowany przez moich francuskich kolegów. Szło o przetestowanie, rozpoznanie i ocenę pewnego niezwykłego gatunku wina, czy też raczej całej klasy win, wytwarzanych za żelazną kurtyną, w jednym z komunistycznych krajów, który z produkcji wina nie słynął. Przyjmując zakład, wielką roztropnością się nie popisałem, ale pod wpływem dobrego burgunda nie na takie rzeczy człowiek jest gotów się porwać. Po latach degustowania najlepszych win świata korciło mnie, aby spróbować czegoś nowego, z gruntu oryginalnego. Niczym nie ryzykuję — pomyślałem sobie.
Po załatwieniu formalności wizowych w ambasadzie i zarezerwowaniu biletów lotniczych i hotelu, udaliśmy się na lotnisko Orly i wsiedliśmy do samolotu. Na pokładzie specjalnie imponującego wyboru win nie oferowano. Najlepsze, co mieli, to przyzwoite, ale nie wybitne, ani nawet nie bardzo dobre czerwone wino, któremu mógłbym przyznać w naszej skali rankingowej co najwyżej jakieś 85—87 punktów. Kolor średnio nasycony. Nos ładnie zaokrąglony, choć odrobinę perkaty. Wolno rozbudowujące się aromaty są początkowo słabe, zyskując na intensywności, bogactwie i złożoności, gdy da się winu trochę pooddychać. Wyraźnie wyczuwalna woń wiśni z domieszką minerałów i uwodzicielską nutką toni morskiej. Co mnie odrzucało, to nazbyt nachalny, słodki zapach acetonu. W ustach uderzało sporo taniny, która była jednak nienajgorzej skontrowana żywą kwasowością. Jeśli chodzi o strukturę, to jednak zbyt napięta. Owoc przytłumiony i jakby niedojrzały. Była pewna cierpkość, wręcz gorycz na finiszu. Kto wie, gdyby pozwolić temu winu dojrzewać jeszcze parę lat, wtedy może to brzydkie kaczątko zamieniłoby się w pięknego łabędzia?
Lot nie trwał długo, wszyscy byliśmy tacy podekscytowani. Odświeżyliśmy się w hotelu i zeszliśmy do restauracji, by zjeść kolację. Zamówiliśmy polecany przez obsługę krem z borowików i sandacza z grilla, a do tego białego burgunda, najlepszego, jakiego tu mieli, na mój gust co najmniej 93 punkty rankingowe. Średnio żółte o złotawym odcieniu. Bogaty, słodki, seksowny, złożony z kilku warstw bukiet cechujący się sporą ilością podpalanego dębu, ładnie uzupełnionego minerałami, przyprawami korzennymi, gniecionymi ostrygami oraz nitką liściastej prostoty. Potężne, ważkie, ale i młodzieńcze zarazem, intensywne i pyszne w ustach. Znakomite podniebienie. Cudowny smak pieczonej gruszki, cytryny i dojrzałej papai. To bujne, tłuste, dębowe wino odznaczało się doskonałą kwasowością i mineralnością. Bardzo długi, penetrujący finisz. Dziw, że mieli w tej części świata coś tak dobrego. Skarb zarezerwowany dla hedonistów z Zachodu.
Zaraz po kolacji pojechaliśmy taksówką w nieznanym kierunku. Skąd ten pośpiech? Czyżby moi francuscy przyjaciele obawiali się, że się rozmyślę? Jedno, czego byłem pewien, to to, że pozostali uczestnicy naszej eskapady, to znaczy Jean i Paul, czołowi francuscy sommelierzy, zdawali się doskonale wiedzieć, dokąd zmierzamy. Tym razem dłużyła mi się jazda. Zrobiło się ciemno i poczułem się zmęczony. Zapadłem w drzemkę. Nie wiem, jak długo jechaliśmy.
Obudziłem się, kiedy taksówka raptownie się zatrzymała. Dotarliśmy do tej dziwnej miejscowości, którą zapamiętam na całe życie, a której słowiańskiej nazwy nie jestem w stanie powtórzyć. Miejsce sprawiało wrażenie jakby nie z tego świata, w każdym razie nie z naszego świata. Stanęliśmy przed lokalem, gdzie miała się odbyć degustacja. Francuzi zawiązali mi oczy i wprowadzili do środka. Posadzili mnie za stołem i kazali chwilę poczekać. Niebawem usłyszałem brzęk szkła na stole.
— No, Bill. Teraz pokaż, co potrafisz — powiedział Jean łamaną angielszczyzną.
— Oui — potwierdził Paul, po czym usłyszałem znajomy bulgot wina nalewanego z butelki do kieliszka. Nie widziałem tej butelki. Nie pozwolili mi jej nawet dotknąć. Jean, chociaż równie dobrze mógł to być Paul, włożył mi kieliszek z winem do ręki.
Powoli podniosłem go do nosa i powąchałem bukiet. Myślałem, że spadnę z krzesła. Nigdy z niczym podobnym się nie zetknąłem. Morderczo agresywne, buchające siarką w pierwszym nagłym ataku. Tak, siarczyny, niewątpliwie, ale było tego więcej, całe mnóstwo, jakby piekło się rozwarło i chciało mnie pochłonąć. Usłyszałem wycie potępionych i triumfalny ryk diabła. Smoła, nie ślad, nie aluzja, nie krztynka, ale gorąca smoła gęstym strumieniem lała mi się przez nos do gardła, parzyła, wypełniała płuca, dusiła. Po chwili aromaty nieco zrzedły, lecz zarazem rozbudowały się, urozmaiciły, urosły i wypełniły, mieniąc się ciemno-ognistymi barwami jak grzyb po wybuchu ogromnej bomby. Słodko-gorzki dym, ostra spalenizna, odór pożaru, płonące na ludziach ubrania i włosy, wszystko suto przetykane kadzidłem kościelnym oraz zapachem wosku i kopcącego knota. Bardzo intensywnie ziemiste, ale to ziemia cmentarna, przeniknięta wonią butwiejącej trumny, rozkładającego się ciała, rozsypujących się kości. Humus. Roślinny, zwierzęcy, ludzki humus. Połacie ziemi żytnio-buraczanej, która ewokuje pańszczyźniany trud. Pot i zepsute zęby. Onuce wyjęte ze starych walonek. Zatęchła baranica i obsrane portki. Wino wybitnie liściaste. Zwiędłe jesienne liście. Młode listki wiosenne. Zarazem leśne. Runo leśne i wilgotne grzyby, chodzenie po chrust i jagody. Bukiet nader kwiecisty. Kwiaty o mdłym zapachu, które się nosi na cmentarz. Kwiat paproci, który zakwita tylko raz w noc świętojańską. Zwiędłe, gnijące wianki panien, które straciły cnotę z parobkiem w oborze. Przebijała się woń owoców, które zbyt długo wisiały na drzewie, aż do pierwszych przymrozków, albo leżały na trawie, w piwnicy, obok marchwi i ziemniaków. Owoce o warzywnym zapachu. Ale to nie winogrona. W żadnym wypadku. Wino bez winogron! Jabłka? Pieczone jabłka i gruszki, lekko już nadgniłe. Albo suszone. Zbyt dużo ogonków, ogryzek, parchatej skórki, pestek. I śliwki. Robaczywa śliwka, słodka, gnijąca, z aromatyczną, trującą pestką w środku. Sfermentowana brukiew. W tle dąb, buk i brzoza. Kwaśny zapach igliwia po deszczu z silną nutą olejków eterycznych, kiedy młode sosny prażą się w słońcu.
Wziąłem pierwszy łyk. Wino bardzo złożone i ostre w ustach, zagmatwane i niezrozumiałe, a przy tym mocno nakreślone grubą krechą. Wino z celowo zaburzoną harmonią, bez równowagi, ekstremalnie przechylone to w jedną, to w drugą stronę, buntownicze, szalone i pijane, zataczające się, jakby z huśtawki zeszło albo z karuzeli, we łbie mu się kręci i zaraz będzie rzygać. Faktura nierówna, chropowata, zryta kopytami koni i gąsienicami czołgów, z widocznymi tu i ówdzie lejami po bombach. Silna kwasowość typu octowego z dodatkiem cydru, na którą nakładała się mocnym głosem tanina, ale to nie dębowa beczka, ani nawet sproszkowana kora dębu, to zupełnie nie to, ale raczej kosze gnijących galasów wsypane do fermentujących w brudnej kadzi owocowych szumowin. Mocno owocowy smak. Głównie jabłka, ale też porzeczki. Ciężkim tonom acetonu akompaniowała słodko-kwaśna nuta siarki ze spalonej zapałki, z silnym posmakiem popiołu z papierosów, efekt polizania popielniczki. Gryzło w język jak wściekły pies, wiecznie trzymany na łańcuchu wygłodzony kundel, kanciaste i uszczypliwe, cięte jak sierp, bezlitośnie kłuło, jakby widłami język dziurawiło, szorstkie i gorzkie jak niemyta ręka chłopa i robotnika, którą za lata poniżenia musi lizać pan, tępe jak młot, brutalne, klnące siarczyście. Lekkie i ulotne, lecz zarazem ciężkie i wodniste, jak benzyna zmieszana z wodą, niemożliwe połączenie. Gorące, paliło w podniebienie jak bimber, mocno utlenione, napowietrzone zakurzonym wiatrem.
Wziąłem drugi łyk. Narastający posmak fekaliów. W pewnych skupieniach smakowało kupą gnoju za stodołą, gdzie indziej schnącym na słońcu kurzym guanem na podwórku, końskimi kulami w stajni i krowimi plackami na łące, które parują w chłodny wieczór. Dający się łatwo zidentyfikować smak toalety w hotelu robotniczym, kiedy nie działa spłuczka. Ale nie wyczuwałem korka. Raczej guma, zardzewiały metal. Cierpkie do tego stopnia, że drętwieją zęby, a oczy wychodzą z orbit. Cierpkość, której nie osłodzi żadna ilość gliceryny. Skoncentrowane na sobie, mające resztę świata gdzieś, lecz nieudolnie papugujące, co się da; dumne i bezczelne, a przy tym zakompleksione; niby to kształcone, a jednocześnie durne do granic wytrzymałości. To tchórzliwie wycofane, to atakujące straceńczo. Średnio mięsiste, dość tłuste, podsmażany zjełczały tłuszcz, kiszka z kaszy i wieprzowej krwi. Kleiste i ciągliwe, nieomal żylaste. Finisz potwornie długi, aż do bólu i znudzenia, graniczący ze zgagą, tak nieznośnie penetrujący, że w pięty idzie.
Wino to bardziej zadowalało intelekt i wyobraźnię niż podniebienie, trzeba przyznać, ale miało w sobie to coś, co daje perwersyjną zmysłową przyjemność. Tak bolesną, że sprawia niebywałą rozkosz. Porównałbym to wino do stosunku analnego, który choć bolesny i obciążony niezbyt estetycznymi skojarzeniami, potrafi doprowadzić do orgazmu.
Paul, chociaż równie dobrze mógł to być Jean, zdjął mi opaskę z oczu.
— I jak? — zapytałem, mrużąc oczy i spoglądając na ich zdumione twarze.
— Wygrałeś — wykrztusił Jean i pokręcił głową. — To miał być kawał — dodał stropiony Paul. — Bardzo brzydki kawał.
— Tak? Dlaczego? — zapytałem, po czym wziąłem butelkę i przyjrzałem się etykietce. Zdołałem odczytać tylko słowo „Wino”, wystylizowane tak, jakby było patykiem pisane.
— Nieważne — powiedział Jean i wróciliśmy do hotelu.
Zakład wygrałem, lecz z nieznanych medycynie powodów straciłem smak i powonienie. Od tamtego czasu żona mi mówi, jak mniej więcej dane wino pachnie i smakuje, a ja przekładam to, co ona powie, na wyrafinowany język znawców win i publikuję jej oceny w prestiżowych pismach. Myślicie, że to zaszkodziło mojej karierze? Przeciwnie, stałem się wyrocznią i światowym guru, zarabiającym krocie.
Pamiętaj o śmierci
Tematem moich rozważań będzie śmierć. Popatrzmy na liberalnych kapitalistów, wyznawców wolnego rynku. Czytając ich czasopisma, słuchając ich wypowiedzi, oglądając ich reklamy, nie znajdziecie ani słowa o śmierci. Zdają się jej nienawidzić. Nie interesuje ich. Mówią tylko o życiu: o przemyśle, o handlu, o rozwoju. Kapitalizm i rynek nie znają śmierci, albowiem nikt nie zabierze całego majątku do grobu, zwłaszcza nieruchomości, a nieboszczyk wyjątkowo mało kupuje, będąc odpornym na wszelkie promocje.
Chciałbym wam powiedzieć, abyście się mieli na baczności. Nie mamy powodu bać się naszej myśli o śmierci ani się jej wstydzić. Byłoby nieszczęściem, gdybyśmy o niej zapomnieli. A wierzcie mi, rynkowi bardzo na tym zależy, abyśmy właśnie zapomnieli. On świadomie dąży do tego, abyśmy przestali o niej myśleć, przestali w nią wierzyć i kupowali akcje nawet będąc w agonii, kiedy akurat jest szczyt długotrwałej hossy.
Zapytacie się może: dlaczego? Odpowiem wam, że liberalny kapitalizm ma po temu dwa powody. Pierwszy łatwo pojąć, jeśli się zważy na ich pogląd na rolę człowieka w świecie. Człowiek jest według nich jedynie kapitałem, elementem rynku, jest narzędziem produkcji i konsumpcji. Jego rolą jest budować i przetwarzać — jest maszyną służącą do wytwarzania różnych rzeczy, a zarazem do ich konsumowania. Jeśli się mnie zapytacie, po co oni tego przetwarzania i budowania i tej wiecznej konsumpcji potrzebują, po co człowiek bez przerwy musi produkować i kupować, to wam powiem, że celem jest ruch materii i usług, wieczna zmiana, która przynosi zysk, a której człowiek powinien służyć.
Oczywiście, aby mógł tę rolę narzędzia rozwoju spełnić, aby był dobrą i wydajną maszyną, powinien myśleć o przemyśle, o budowaniu, o produktach, a nie o sprawach, które by go mogły od tego odwieść. Dlatego tak niebezpieczna dla rynków finansowych i wszelkich długoterminowych inwestycji jest myśl o śmierci. Trzeba więc zrobić wszystko, aby człowiek o niej nie myślał.
To jest jeden powód. Ale jest i inny, jeszcze ważniejszy. Widzicie, śmierć jest sprawą osobistą. Wbrew temu, co się czasem mówi, nie można za nikogo umrzeć. Nikt za nas tego nie zrobi, nawet jak mu dobrze zapłacimy. Każdy ma swoją własną, niezastąpioną śmierć. Widzieliście kiedyś konającego? Ja widziałem wielu. Wierzcie mi, żaden nie mówił o podwyżce i zakupach. I powiem wam, że to jest osobista sprawa, którą każdy z nas przeżyć musi w odosobnieniu, choćby był otoczony czekającą na spadek rodziną.
Ilekroć pomyślicie o śmierci, to jest o waszej śmierci, a nie innych, bo czasem może się wydawać, kiedy tak sobie spacerujemy po cmentarzu, że tylko inni umierają, a my nie, a więc ile razy pomyślicie o swojej śmierci, to wtedy stajecie się naprawdę sobą, a nie tylko wytwórcą dóbr i usług oraz ich konsumentem. Zaczynacie myśleć i czuć osobiście, a nie jako klientela lub siła robocza.
Otóż oni właśnie tego nie chcą. Oni mają jako jeden z głównych celów urynkowienie człowieka. Rozumieć przez to wypada nie tylko uczynienie z nas posłusznych narzędzi korporacji, ale przede wszystkim istot, które żyją bez przerwy w świecie zewnętrznym, bezmyślnych, powolnych istot, których celem jest zarabianie i wydawanie. Dlatego kapitaliści wypowiedzieli walkę śmierci. Dlatego nigdy u nich niczego o niej nie znajdziecie. Nawet w reklamach firm pogrzebowych.
Czy zastanawialiście się, dlaczego ubezpieczenie na wypadek śmierci nazywa się ubezpieczeniem na życie? Zabijając w nas myśl o śmierci, oni chcieliby nam człowieczeństwo wydrzeć, uczynić z nas roboty, narzędzia produkcji i konsumpcji. Oni chcą, żebyśmy się zatracili w wytwarzaniu i konsumowaniu.
Pragnę więc zaapelować, abyście nie dali sobie odebrać myśli o śmierci. Pamiętajcie, że to jest warunek prawdziwego życia. Rzecz nie jest łatwa. Nie tylko liberalny kapitalizm, nie tylko rynek, ale i nasza natura odwodzi nas od koncepcji umierania.
Ale jednak dzisiaj, gdy na pomoc naturze idzie we wszystkich mediach cała moc rynkowej propagandy, sprawa staje się podwójnie aktualna i z tym większym uporem wypada nam trwać przy naszej myśli o śmierci.
Trzej bracia
Byli sobie trzej bracia. Jeden miał na imię Każdy, drugi nazywał się Nikt, a trzeciego zwano Inny. A byli do siebie na początku podobni jak trzy krople wody. Każdy wyglądał tak samo jak Inny, Nikt nie wyglądał inaczej niż Każdy. Lubili jednakowe rzeczy, dlatego zawsze się ze sobą zgadzali i chętnie bawili się razem.
Czas biegł, bracia rośli. Zmieniali się coraz bardziej i coraz wyraźniej się od siebie różnili. Lubili różne rzeczy i przestali być do siebie podobni. Każdy wyglądał inaczej niż Inny. Nikt nie wyglądał tak samo jak Każdy. Ponieważ się nie zgadzali, bawili się osobno i nie mieli ze sobą nic wspólnego. Nikt nie przyjmował do wiadomości, że Każdy jest jego bratem, ani nie widział krewniaka w Innym. Każdy uważał Innego za nieznajomą osobę i mówił, że Nikt nie jest jego bliźnim. Inny twierdził, że Każdy jest mu obcy i Nikt go nie obchodzi.
A kiedy dorośli, bardzo się powaśnili i rozstali w wielkim gniewie. Każdy mówił, że wina leżała po stronie Innego, ale też Nikt nie był skłonny do zgody. Nikt w ogóle nie widział w tym swojej winy i twierdził, że chociaż przyczyną sporu był Inny, to najbardziej winny jest Każdy. Inny oświadczył, że Nikt nie jest niewinny i Każdy ma coś na sumieniu.
Opuścili rodzinne strony na zawsze. Każdy udał się w świat, aby szukać szczęścia gdzie indziej. Nikt nie chciał pozostać tam, gdzie się urodził, ale nie wyruszył za Każdym, tylko w przeciwnym kierunku. Inny obrał trzecią drogę, którą Nikt nie poszedł i Każdy ominął.
Każdy osiedlił się w sąsiedniej krainie, pojął za żonę kobietę podobną do wszystkich i urodziły mu się takie same dzieci. Każdy miał przyjaciół, bo był pracowity i pomagał ludziom takim jak Każdy. Zbudował duży dom i został burmistrzem. Rządził dla dobra wspólnego wszystkich mieszkańców. Pobudował drogi, szkołę i szpital. Ludzie byli zadowoleni. Każdy był szczęśliwy.
Nikt nie miał tyle szczęścia co Każdy. Wędrował po świecie, ale nigdzie mu się nie wiodło. Nikt nie lubił pracować ani pomagać ludziom, dlatego się nie ożenił, nie zbudował domu i nie został burmistrzem. Szedł coraz dalej i dalej, okrążając świat.
Inny zamierzał osiąść na stałe w pewnym kraju, gdzie znalazł żonę, która różniła się od wszystkich kobiet. I powiła mu dzieci, które były takie jak Inny. Lecz chociaż Inny nie stronił od pracy i pomagał mieszkańcom w różnych sprawach, ludzie za nim nie przepadali. Inny nie był taki sam jak oni i nic nie robił tak jak wszyscy. Dlatego wszyscy niedobrze go traktowali. Toteż Inny postanowił się przenieść tam, gdzie Innego traktuje się lepiej.
Tymczasem Nikt nie spoczął, tylko wciąż błądził po świecie, aż zawędrował do miasta, gdzie burmistrzem był Każdy. Pomyślał sobie, że skoro burmistrzem może być Każdy, to Nikt nie zostanie stąd wypędzony. W takim mieście Nikt nie musi się bać i Każdy mu dopomoże. Przecież Każdy był kiedyś jego bratem. Nikt nie zapomniał dawnych uraz, ale udawał przed Każdym, że Nikt ich nie pamięta.
Nikt nie był szczery, ale Każdy wierzył, że Nikt nie ma złych zamiarów. Dlatego Każdy wspomógł dawnego brata i Nikt nie żałował, że się w tym mieście zatrzymał. Za to wkrótce Każdy pożałował, że Nikt nie wyniósł się z miasta, w którym Każdy był burmistrzem.
Zaraz potem do miasta przybył Inny ze swoją rodziną, rad z tego, że burmistrzem jest Każdy, który był przedtem jego bratem. I nie zawiódł się Inny, bo Każdy przyjął go jak brata. Każdy sądził, że Inny będzie żył jak Każdy, a przy tym Nikt nie będzie się sprzeciwiał.
Odtąd w mieście zaczęło dziać się źle. Każdy chciał pracować, lecz Nikt nie chciał pomagać, a Inny dowodził, że Każdy powinien pracować w inny sposób i Nikt nie ma prawa mu nic narzucać.
Każdy chciał, żeby były lepsze drogi, nowa szkoła i większy szpital, ale Nikt nie chciał płacić podatków. Innego w ogóle to nie zajmowało, bo wierzył w medycynę alternatywną i był przekonany, że jego dzieci trzeba uczyć inaczej.
Każdy chciał znowu zostać burmistrzem, bo Każdemu bycie burmistrzem bardzo się podobało, ale Nikt nie chciał na niego głosować. Inny uważał, że burmistrz nie może być ciągle taki jak Każdy, ale dla odmiany powinien być Inny. Lecz Nikt nie dopuszczał do siebie takiej myśli. Burmistrzem może zostać Każdy, byle nie Inny.
Każdy chciał sprzedawać, żeby interes kwitł i wszystkim się żyło dostatnio, ale Nikt nie chciał kupować, bo Nikt się nie zgadzał na takie ceny. Nikt nie chciał, żeby Każdy na nim zarabiał. Inny pragnął żyć inaczej, obchodząc się bez kupowania i sprzedawania. Jego zdaniem Każdy się mylił i Nikt nic nie rozumiał.
Miasto popadło w kłopoty i Każdy mówił o kurczących się zasobach. Ale Nikt nie miał zamiaru się ograniczać, natomiast Inny ogłosił, że to nie jego sprawa, bo jest Inny i hołduje innemu stylowi życia.
Mimo że Nikt nie prześladował Innego, to jednak Inny czuł, że Nikt go nie znosi i Każdy się od niego odwraca.
Aby ratować pogarszającą się sytuację, Każdy wzywał wszystkich do tolerancji, której jemu samemu brakowało, i prawił o potrzebie otwarcia się na Innego. Ponadto utrzymywał, że Nikt nie może być bez końca przeciw i że Każdy musi kiedyś powiedzieć tak.