E-book
7.35
drukowana A5
23.84
Zaginiony Świat

Bezpłatny fragment - Zaginiony Świat

czyli Podróży Guliwera ciag dalszy

Sławomir Józef Olesiak

Objętość:
82 str.
ISBN:
978-83-8273-908-4
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 23.84

Zaginiony Świat

czyli

Podróży Guliwera ciąg dalszy


OPOWIADANIE

Niniejsze opowiadanie obejmujące istotny okres życia mojego pokolenia nazywanego umownie „komuną” dedykuję wszystkim zainteresowanym bynajmniej nie z powodu własnych przeżyć które uważam za banalne lecz potrzeby przekazania w miarę obiektywnego obrazu świata który wtedy istniał (wraz z niesionymi wartościami) i który bezpowrotnie przeszedł do historii.

Sławomir Wierzbicki

— 1 —

Rozdział I

Krajobraz po wojnie

Urodziłem się pod koniec wojny w Wierzbicy — małej wiosce położonej u podnóża Gór Świętokrzyskich. Jednak dzieciństwo spędziłem gdzie indziej bo już rok później rodzice przeprowadzili się do Zagłębia do którego przenieśli też niewielki wiejski sklepik — główne źródło Naszego utrzymania.

Ojciec szumnie nazywał go sklepem kolonialnym matka zaś mówiła o Wierzbicy że jest najpiękniejszym miejscem na ziemi.

Pierwsze wydarzenia które zapamiętałem były związane właśnie z tym sklepem oraz Wierzbicą — najpiękniejszym miejscem mojej matki.

Pamiętam jak któregoś dnia ciężki poniemiecki rower oparty o sklepową ladę przygniótł mnie do ziemi w momencie kiedy po raz kolejny kradłem cukierki. Kiedy po wielu próbach wygrzebałem się w końcu spod jego ramy ochota na „groszek” — tak nazywał się leżący w słoju na ladzie towar — całkiem mi przeszła.

Sprawa zresztą wkrótce się wydała bo rower którego nie byłem w stanie unieść bronił mi skutecznie dostępu do słoja uniemożliwiając jego przeniesienie na swoje miejsce. Kara jaką wyznaczyli mi rodzice nie była ciężka. Dostałem do ręki gilzy nazywane też „tutkami”, „tytoń” i przyrząd do nabijania tytoniu. Były też tutki z filtrem dla bardziej wymagających palaczy.

Ponieważ miałem zręczne paluszki częściej zajmowałem się skręcaniem papierosów niż nabijaniem gdyż były tańsze i lepiej się sprzedawały w sklepie. Produkcja ich polegała na tym że do otwieranej na boki rurki wkładałem bibułkę nasączoną klejem, sypałem na nią tytoń, śliniłem brzegi a następnie ją zamykałem. W ten sposób powstawały papierosy których byłem producentem. Palić jednak nauczyłem się dopiero półtora roku później.

Następne wydarzenie które utkwiło mi w pamięci to pomaganie ojcu w zamalowaniu korony. Któregoś dnia ojciec wyciągnął z szafy niewielkie owinięte ceratą zawiniątko które po rozpakowaniu rozłożył na podłodze. Był to prostokątny kawałek płótna z namalowanym na czerwonym tle białym orłem w złotej koronie. Uderzyło mnie piękno olejnych farb i to z jakim namaszczeniem ojciec rozwijał zawiniątko. Na drugiej stronie płótna widniała równie piękna Matka Boska — z napisem na górze — Królowa Polski. Był to proporzec lub jego część a bardziej część sztandaru wojskowego który ojciec razem z menażką i szczotką do czyszczenia konia przechowywał w domu — pamiątki jak mówił po „kampanii wrześniowej”

Umieszczenie godła Polski w centralnym miejscu sklepu było wymogiem ustawowym który ojciec wraz ze mną zrealizował na swój sposób. Otóż złotą koronę orła zamalowaliśmy czerwoną farbą. O ile pamiętam była to akwarela (innej w domu nie było) którą z płóciennej teczki wyciągnął mój starszy brat — uczeń podstawówki. Efekt był kiepski. Niby zamalowana korona ale tak że można się było domyśleć co nadal jest pod spodem. Wtedy nie rozumiałem jeszcze rozterek i obaw ojca czy taki orzeł nie przysporzy nam kłopotów. Tym bardziej że sklepikarz w tym czasie na drabinie społecznej był już całkiem na dole.


— 2 —


Po raz pierwszy też dzierżyłem w ręku pędel który wraz z kredkami stał się odtąd ważną częścią mojego życia.

Podobnie jak wydarzenia z orłem nie rozumiałem też codziennego rytuału jakiemu wieczorami oddawał się ojciec słuchając radia„Wolna Europa”. Ponieważ za takie słuchanie można było iść do kryminału ojciec w obawie przed denuncjacją ustawiał radio tak cicho że nie tylko nie słyszeli go sąsiedzi ale i sam niewiele słyszał. Poza tym to ówczesne „okno na świat” było jeszcze skutecznie „zagłuszane”. Do dziś nie wiem kto i czym je zagłuszał. Trzeba dodać że wtedy byliśmy jedynymi lokatorami kamienicy którzy mieli radio i rower. Radio było na wyposażeniu sklepu i ustawione na cały regulator miało przyciągać klientów zaś rower służył głównie do wożenia towaru.

Wspomnienia ze sklepu zamknął rok później epizod który wczesnym rankiem rozegrał się na moich oczach. Widziałem pobladłego ze wzburzenia ojca nerwowo krążącego po sklepie i powtarzającego w kółko zatroskanej matce dwa słowa — „wymiana” oraz „domiar”.

Wymiana dotyczyła pieniędzy zaś domiar to było coś co miało Nas zrujnować. Większym opanowaniem wykazała się matka która spokojnie powiedziała ojcu „żeby przestał tańcować po sklepie” i że na pewno w końcu coś się wymyśli.

Od tego momentu zacząłem zazdrościć rówieśnikom ojców którzy byli hutnikami, górnikami czy ślusarzami a najlepiej zwykłymi robotnikami socjalistycznego zakładu. Stanowili oni bowiem zdrowy trzon — jak mówiono wtedy nie tylko w radiu — socjalistycznego społeczeństwa. Wszyscy koledzy z podwórka podzielali mój pogląd z wyjątkiem jednego którego ojciec był inżynierem. Nie za bardzo go rozumieliśmy tym bardziej że jego ojciec jak większość ówczesnej inteligencji mimo że był inżynierem udawał robotnika. W każdym razie nikt wtedy nie „darł mordy” że należy do inteligencji katolickiej bądź nadzwyczajnej kasty.

Samego aktu likwidacji sklepu nie pamiętam ale jego skutki — jak najbardziej. Z kuchni do pokoju w którym był kiedyś sklep rodzice przenieśli dwa duże łóżka i niewielką dokupioną gdzieś kanapę. Nie musiałem więc już spać z bratem w” nogach” bo przeniósł się na kanapę natomiast miejsce łóżek w kuchni zajął pokaźnych rozmiarów stół. Można więc powiedzieć że władza Ludowa likwidując Nasz sklepik podniosła Nam komfort życia co było zresztą zgodne z większością haseł które głosiła na drodze do budowy rozwiniętego socjalizmu.

Jedyny kłopot jaki mieliśmy był z ojcem który po „rozkułaczeniu” dorobił się „statusu” bezrobotnego a jakiekolwiek próby zdobycia pracy kończyły się dla Niego jak w dzisiejszym serialu że, „nie ma pracy dla ludzi z jego wykształceniem”. I tak mieliśmy szczęście że go nie „wsadzili” gdyż jako „element niepewny” i w dodatku „żerujący” miał w kierunku kryminału wspaniałe perspektywy. Prawie rok żyliśmy z oszczędności uciułanych w sklepie. W końcu rodzice przyciśnięci widmem głodu wyjęli z szafy „rodowe srebra” na które składało się około pół kilograma srebrnych monet z Piłsudskim i Królową Jadwigą. Z tego co wiem nikt ich jednak nie chciał kupić przynajmniej za cenę podawaną przez rodziców. A w ogóle posiadanie takich monet tak jak słuchanie radia „Wolna Europa też było zabronione pod groźbą więzienia. Jedyny pożytek z tych pieniędzy miałem ja bo pozwolono mi się nimi bawić.


— 3 —


Kiedy rodzice zaczęli już tracić nadzieję na odwrócenie losu przypadek zrządził że dzięki protekcji znajomej matki pojawiła się szansa dla ojca na otrzymane pracy na poczcie.

Zacznijmy od tego że Dyrektorem Poczty Polskiej był w tym czasie niejaki Pan Saloman — „dusza człowiek”. Tak przynajmniej mówiła o nim znajoma matki. Któregoś dnia matka udała się do Niego na umówioną wizytę zabierając mnie z sobą. Dyrektor ten mieszkał na poczcie położonej niedaleko Naszej kamienicy więc wycieczka do niego nawet dla takiego jak ja szkraba nie była zbyt męcząca. Ponury budynek poczty wydał mi się największym gmachem jaki w życiu widziałem. Większym nawet od budynku w którym mieściło się kino do którego chodziłem z matką na niedzielne „poranki”.

Kiedy weszliśmy do mieszkania Pana Dyrektora pierwsze co zobaczyłem to postać uśmiechniętego murzyna. Był chyba dwa razy większy ode mnie. Murzyn w jednej ręce trzymał popielniczkę druga zaś ręka zgięta w łokciu służyła do wieszania garderoby.

Kiedy matka nie zdejmując kapelusza powiesiła na jego ramieniu parasolkę — murzyn ukłonił się przewracając przy tym zabawnie oczami.

To tylko boy — on jest z blachy — powiedział niewielki pulchny człowieczek o czarnych kręconych włosach który przywitał Nas z głębi ogromnego pokoju.

Pod nogami miałem perski dywan podobny do tego na którym siedział Ali Baba w filmie dla dzieci. Na okrągłym błyszczącym stole z rzeźbionymi nogami stała chińska waza w której były jakieś owoce których nigdy przedtem nie widziałem. Duży rzeźbiony kredens z kryształowymi szybami mieścił kryształy, różnokolorowe flakony i bibeloty. Pierwszy raz widziałem tak duży pokój oraz ogromne rozwieszone na ścianach kilimy na których wisiały szable i kindżały. Jednak to co najbardziej mnie zainteresowało to wielkie obrazy w złotych rzeźbionych ramach. Były jeszcze piękniejsze od matki boskiej ze sztandaru ojca. Najbardziej spodobał mi się obraz przedstawiający ułanów na koniach wśród śnieżnej zamieci na których z góry spoglądał również na koniu ich dowódca.

Widzę że Pani syn bardzo lubi obrazy — usłyszałem nieco piskliwy głos gospodarza który następnie zwrócił się do mnie. Ten na górze młody człowieku to Napoleon powiedział wskazując palcem jeźdźca na białym koniu. Mam jeszcze kilka innych Kossaków ale ten podoba mi się najbardziej. O ten tutaj z powozem i końmi — to Sztenbek, wilki to Wierusz a portrety Arabów i Arabek to Styka. One nie są olejne. Styka dużo robił temperą.

Niewiele rozumiałem z tej paplaniny. Pochłonięty oglądaniem obrazów słyszałem jak matka powołując się na swoją znajomą zaczęła mówić o ojcu i pracy dla niego. Z tego spotkania oprócz obrazów zapamiętałem jeszcze moment w którym nasz gospodarz zdjął ze ściany mandolinę i przy jej akompaniamencie zaczął śpiewać w nieznanym mi języku. Dopiero później od matki dowiedziałem się że śpiewał po rosyjsku.

Co do pracy dla ojca to okazało się że Poczta od dłuższego czasu poszukiwała konwojenta obeznanego z bronią. Od czasu napadu na pocztowy dyliżans podczas którego zginął poprzedni konwojent nikt się za bardzo do objęcia tej posady nie kwapił. Ojca w końcu jako podoficera z wojska mimo podejrzanego pochodzenia przyjęto na okres próbny.


— 4 —


Zaś o Panu Dyrektorze usłyszałem raz jeszcze ale kilka lat później. Było to w pamiętnym roku śmierci przyjaciela dzieci i młodzieży Generalissimusa Stalina. Podobno konkubina z którą Pan Dyrektor mieszkał okradła go „do imentu” jak mawiał ojciec i wyjechała do Warszawy. Nawet nie mógł powiadomić milicji bo na majątek który mu zabrała nie posiadał żadnych kwitów. Ponieważ nieszczęścia chodzą parami w tym samym roku stracił jeszcze posadę. Aha, byłbym zapomniał — w tym też mniej więcej czasie zmieniono nazwę Katowic na Stalinogród co rodzicom przysporzyło trochę kłopotów bo była wymiana dowodów. Patronem ulicy przy której znajdowała się nasza kamienica był nadal generalissimus dalej więc mimo zawirowań politycznych po staremu mieszkaliśmy przy ulicy Stalina

Ponieważ trochę wybiegłem do przodu wracam więc do swoich wczesnych lat.

Zacznę od dużego wydarzenia jakim było zapisanie mnie przez matkę do ochronki (tak nazywano wtedy przedszkole) mieszczącej się w przestronnej prywatnej willi. Ze względu na wiek poszedłem do „starszaków” gdzie od razu się zakochałem. Moją wybranką była pucułowata dziewczynka o niebieskich oczach i długich jasnych warkoczach za które pociągali ją rówieśnicy. Miłość szybko mi jednak przeszła kiedy moja wybranka naskarżyła na Mnie do wychowawczyni że palę papierosy. Owszem przyłapała mnie wraz z kolegą kiedy naśladując dorosłych paliliśmy ale nie papierosy lecz zwinięte w ruloniki kawałki gazety. Poza tym to „palenie „w ogóle nam nie smakowało. Brak szczęścia w miłości który później często mi towarzyszył spowodował że skupiłem się na kolegach co objawiło się już wkrótce częstym „mordobiciem”. W krótkim też czasie dorobiłem się w ochronce opinii awanturnika ku strapieniu matki która dotąd się mną chwaliła.

Ochronka miała też i swoje dobre strony głównie w postaci małego posiłku nazywanego wtedy deserem podawanego codziennie wraz z kapsułkami tranu oraz niemego kina które raz na dwa miesiące oglądaliśmy w niewielkiej salce. Atrakcje te zawdzięczaliśmy w głównej mierze miejscowemu zakładowi pracy którego partia wyznaczyła Nam na opiekuna. Deser jedliśmy z chęcią natomiast tran niekoniecznie a właściwie pod przymusem.

Jeżeli chodzi o kino to mankamentem było to że otyły jegomość który majestatycznie wnosił do salki niewielki projektor miał tylko dwa czarno białe filmy które nam co drugi miesiąc na zmianę wyświetlał. Mimo tego oglądanie ruchomych obrazków było wtedy atrakcją a każde pojawienie się grubaska podopieczni ochronki witali z radością.

Pamiętam również swoje pierwsze spotkanie ze śmiercią którego doświadczyłem tuż za progiem naszego mieszkania. Zmarł bowiem Nasz sąsiad — starszy człowiek. Wracając myślami do tamtych chwil do dziś widzę zasłonięte kotary w jego mieszkaniu, zatrzymane zegary wskazujące godzinę śmierci i wychodzący z półmroku wyostrzony nos nieboszczyka. Zobaczyłem część nieznanego świata który odtąd zawsze później gdzieś obok mnie istniał mimo że go na co dzień nie widziałem.

O tym że wszystko dobre co się dobrze kończy dowiedziałem się już wkrótce kiedy wdowę po nieboszczyku zabrała rodzina a do opuszczonego mieszkania wprowadził się nowy lokator.


— 5 —


Było to małżeństwo w wieku moich rodziców wraz z synem i córką. Syn był dwa lata starszy ode mnie i już wkrótce stał się nieodłącznym towarzyszem moich podwórkowych zabaw. Imponował mi nie tylko wiekiem ale również tym że chodził do szkoły i umiał pisać. Na wyposażeniu miał drewniany tornister i również drewniany piórnik oraz pióro z modną wówczas obsadką tak zwanym krzyżakiem.

To właśnie w tym mniej więcej okresie pierwszy raz zobaczyłem swoją rodzinną wioskę Wierzbicę. Z perspektywy obecnego czasu to dostanie się z Będzina na Wierzbicę zajęłoby Nam nie więcej jak dwie godziny jazdy samochodem. I to bez specjalnego pośpiechu. Wtedy jednak to była wielka wyprawa. Jechałem z matką pociągiem całą noc. Najpierw do Katowic a stamtąd po „przetoczeniu” wagonów do Jędrzejowa. W Jędrzejowie była przesiadka na kolej wąskotorową. Niewielka lokomotywka z dużym dymiącym kominem ciągnęła pięć lub sześć wagoników. Miejsca mniej niż w tramwaju. Ławki podobnie jak w tramwaju drewniane.

Miarowy stukot kolejki i kołysanie wagoników sprawiło że nad ranem w końcu usnąłem. Obudził Mnie dopiero głośny gwizd „ciuchci” która wtoczyła się na małą stacyjkę. Z Hajdaszka bo tak nazywała się stacyjka wyszliśmy z matką na szutrową drogę. Dalej można było przemieszczać się tylko pieszo. Po obu stronach szosy gdzie okiem sięgnąć widziałem pola z dojrzewającym żytem lub pszenicą. Wielkie i czerwone słońce którego wschód po raz pierwszy w życiu zobaczyłem w całej okazałości zabarwiło żółte zboża na intensywny pomarańczowy kolor. W mieście ze względu na okoliczne domy taki widok nigdy nie był możliwy. Szedłem więc przez jakiś czas urzeczony kolorami wyobrażając sobie że jestem w innym piękniejszym świecie znanym z bajek opowiadanych przez ojca czy filmowych poranków. Z tego rozmarzenia wyrwała mnie matka która przystanęła i zaczęła mną obracać na wszystkie strony. W końcu ze złością stwierdziła że mam za bladą cerę i jej znajome na pewno pomyślą że jestem niedożywiony. Niby z miasta a tu taki wstyd.

Czułem się winny swojego wyglądu i jednocześnie bezradny aż do momentu kiedy matka wyjęła z torebki szminkę i zaczęła mi różowić policzki. W końcu kiedy uznała że nie wyglądam już na zabiedzonego ruszyliśmy w dalszą drogę.

Po około półgodzinnym marszu zawitałem do domu swojej babci którą po raz pierwszy w życiu zobaczyłem i gdzie przez miesiąc pod jej opieką miałem przebywać. Na mój widok się popłakała. Całując mnie wydała mi się dziwnie znajoma więc od razu poczułem się jak u siebie w domu. Podczas gdy babcia zajęła się przygotowaniem śniadania pozostali domownicy- siostra i dwaj bracia ojca oprowadzali mnie po obejściu. Obok wybielonego wapnem niewielkiego domu pokrytego strzechą stała duża obora z bocianim gniazdem na górze zaś kilka metrów dalej niewielki chlewik i wysoka stodoła zamykały podwórko oddzielając je od łąki i sadu.

W środku podwórka zauważyłem głęboką studnię z kołowrotem na którym był nawinięty łańcuch. Chociaż widok koni i krów nie był mi obcy to jednak w stykającym się z oborą chlewie po raz pierwszy zobaczyłem świnie z prosiętami a na podwórku dużą ilość kur, kaczek i gęsi. Kiedy jedna z nich sycząc zaczęła mnie gonić przez całe wakacje omijałem je z daleka.

Od początku moją największą wakacyjną atrakcją stała się lampa naftowa, strzecha oraz krowa „Krasula” — Nasza żywicielka — jak mówiła


— 6 —


babcia. Do ogromnego i zaślinionego pyska Krasuli lubiłem się przytulać natomiast lampa naftowa była czymś w rodzaju zaczarowanej lampy Aladyna z filmowego poranka szczególne wtedy kiedy wieczorami rzucała chybotliwe cienie na ściany przestronnej izby. Co do strzechy którą pokryta była obora to bezpośredni kontakt z nią okazał się bardzo bolesny. Dwa dni po przyjeździe pomyślałem sobie że jak na nią wyjdę to zobaczę nie tylko bocianie gniazdo ale z góry także całą wioskę. Kiedy byłem już blisko obu celów trzymana przeze Mnie kurczowo słoma nie wiedzieć czemu ostała mi się w rękach w następstwie czego wylądowałem wraz z nią na okalającym oborę murze. Zdarta na nogach i plecach skóra oraz piekący ból wyleczyły Mnie z romantyzmu „strzechy” a wkrótce również i lampa naftowa przestała świecić dawnym blaskiem kiedy dowiedziałem się od stryja że od przyszłego roku wszystkie okoliczne wioski będą jak się wyraził „przez władzę elektryfikowane — na co zresztą wszyscy z utęsknieniem czekają”.

Zadrapania goiły się na Mnie jak na psie więc o przygodzie szybko zapomniałem tym bardziej że, kilka dni później miałem już tuzin kolegów — miejscowych chłopców. Z początku traktowali Mnie z wyższością uważając Mnie i chyba słusznie za niezdarę później jednak kiedy zacząłem opowiadać im o ogromnym kinie do którego co dzień chodzę i ubikacji którą w mieście ma każdy w swoim mieszkaniu (co oczywiście nie było prawdą) nabrali do mnie większego szacunku przyjmując często to co mówię jako prawdę objawioną. Spostrzegłem też że w odróżnieniu ode Mnie wszyscy Oni mimo swojego wieku mają już nałożone przez dorosłych obowiązki i że ich czas to nie tylko jak w moim przypadku zabawa. Moi rówieśnicy również zauważyli między nami różnicę stwierdzając że się wałkonię a w dodatku mówię po „pańsku”co wpędziło Mnie w kompleksy. Kompleksów się pozbyłem dopiero kiedy babcia przydzieliła mi „poważną” pracę polegającą na wypasaniu Krasuli.

Każdego ranka prowadziłem ją na łańcuchu na „naszą łąkę” co wiązało się z przejściem przez drogę w taki sposób żeby nie weszła w „szkodę”. Część dnia spędzałem więc z Krasulą pilnując aby po wyskubaniu wokół siebie całej trawy przenieść ją w inne miejsce co nazywano tutaj „przepolowaniem”.

Nauczyłem się też ubijać masło małym kijkiem zakończonym na końcu radełkiem który babcia nazywała kijanką po przepuszczeniu wcześniej śmietany przez centryfugę. Do dziś pamiętam smak schłodzonego w studni mleka oraz pachnącego chleba który babcia raz w tygodniu wypiekała w ogromnym piecu. W sumie było tego siedem dużych bochenków każdy przynajmniej o trzy razy większy od tych które rodzice kupowali w mieście.

Drugim poważnym zajęciem wyznaczonym mi przez babcię było znajdywanie poza kurnikiem porzuconych przez kury jajek. „Co znajdziesz powieziesz do domu „- oznajmiła babcia — tak więc już wkrótce mogłem pochwalić się matce kiedy przyjechała Mnie odebrać dużą papierową torbą pełną jajek które pilnowałem jak nie przymierzając Indiana Jones swoje artefakty.

W czasie mojego pobytu w wiosce wydarzyła się też duża atrakcja która szczególnie utkwiła mi w pamięci. Było to „kino objazdowe” do którego zabrał mnie stryj Kaźmirz (tak nazywała go babcia).Film był


— 7 —


dla dorosłych i nosił tytuł „Fan Fan Tulipan”. Po raz pierwszy pozbawiony kontroli matki mogłem więc późną nocą oglądać bajkę dla dorosłych. W remizie strażackiej rozpostarto na rusztowaniu przymocowanym do tak zwanego „dekla” to jest podwyższenia do tańca — duże białe płótno naprzeciwko którego ustawiono ogromny „aparat kinowy”.Kiedy usiadłem ze stryjem Kazikiem na ustawionych naprzeciwko płótna długich ławach ten szepnął mi tajemniczo do ucha — „jak zobaczysz Sławciu coś brzydkiego to zaraz zamknij oczy”.

Ponieważ nie za bardzo wiedziałem o jakie brzydkie rzeczy mu chodzi miałem przez cały seans oczy szeroko otwarte. Tym bardziej że jako analfabeta nie rozumiałem wyświetlanych na ekranie dialogów. Jednak czekanie na zmierzch, widok i warkot projektora oraz sceneria otaczających remizę drzew na tle wygwieżdżonego nieba miały taki urok jakiego później nigdy już nie doświadczyłem w dorosłym życiu.

Miałem pisać o Wierzbicy a rozpisałem się o Kijach — miejscu pamiętającym czasy piastów i Jagiellonów z relikwią Grunwaldzką a obecnie zrekonstruowaną Kasztelanią.

Wracam zatem do najpiękniejszego miejsca na ziemi mojej matki to jest do Wierzbicy. Wioskę położoną dwa kilometry na północ od Kij z dala od komunikacyjnych szlaków, prawie odciętą od świata

zapamiętałem jako otoczone zielenią sioło ze schludnie utrzymanymi białymi domkami. Na rogatce wejścia do wioski broniła biała figurka Matki Boskiej. Wijący się pośrodku domów strumyk przecinały drewniane kładki zaś na krzyżujących się drogach prawie nie było ruchu poza wiejską furmanką i stadem spacerujących gęsi i kur. Tą oazę ładu i spokoju dopełniał obraz klekoczącego na co drugiej stodole bociana.

Prawie wszystkie domy kryte były strzechą których żółto-brązowa barwa kontrastowała z wapienną bielą oraz kolorowymi ramami okien. Ponieważ zwarta zabudowa umożliwiała mieszkańcom bezpośredni kontakt cała wioska przypominała jedną wielką rodzinę w otoczeniu wierzbowego gaju. Było to rzeczywiście piękne miejsce którego widok w późniejszym wieku odnajdywałem jedynie w wierszach Wincentego Pola. Tym bardziej ze smutkiem a nawet rozczarowaniem oglądałem domek w którym się urodziłem bo mimo podobieństwa do innych był zaniedbany i nie miał żadnej towarzyszącej zabudowy. Położony w niewielkim zagajniku był prawie niewidoczny. Kiedy jednak wszedłem w jego progi miałem podobne uczucie jak przy spotkaniu z babcią bo zobaczyłem znowu coś co było mi znane mimo że widziałem to po raz pierwszy. To uczucie towarzyszyło mi przez cały czas kiedy patrzyłem na dużą izbę z drewnianą podłogą w której kiedyś Mój ojciec prowadził swój niewielki sklepik oraz lokatorkę która ją wynajmowała.

Ostatnie dni u babci spędziłem z matką która zajęła się praniem moich sponiewieranych ubrań, pokazywania Mnie koleżankom i wyłapywaniem wieczorem pcheł do których byłem już przyzwyczajony.

Przed samym wyjazdem dołączyła do Mnie filigranowa dziewczynka o imieniu Jasia.

Była tak mała że przypominała Calineczkę z baśni Andersena o której opowiadał mi ojciec. Nie była jednak Calineczką tylko Moja kuzynka ze


— 8 —


strony ojca. Poznałem też jej brata który wydał mi się wtedy olbrzymem. Miał na imię Zbyszek. Kiedy Mnie pocałował na powitanie wypełniał sobą całe drzwi pokoju w którym spałem.

Już na początku znajomości kiedy próbowałem się z Nią zaprzyjaźnić Jasia oświadczyła że jak się do niej zbliżę to „tak dostanę w papę że wpadnę pod kanapę”. Trochę więc z obawą poszedłem spać mając ją niedaleko siebie. Okazało się jednak że kiedy śpi to nie jest drapieżna. Nazajutrz kiedy na łące za stodołą zacząłem się z nią bawić nieoczekiwanie dowiedziałem się że ma na Mnie jeszcze kilka innych sposobów z wydrapaniem ślepiów włącznie. Pomyślałem że wyjazd dobrze by mi zrobił tym bardziej że stęskniłem się za kolegami z podwórka i ojcem. Tak więc wyjazd od babci okazał się tak samo radosny jak przyjazd.

Po przyjeździe do domu wróciłem do swoich stałych zajęć a więc rysowania, grania w piłkę oraz bicia się z kolegami. Wszystkie te czynności miały jednak dość umowny charakter bo zamiast piłki była „szmacianka” to jest wypchana szmatami pończocha, bicie z kolegami polegało na tym ze to Ja biłem kolegów zaś podstaw rysunku i perspektywy uczyłem się korzystając z radzieckiego „Ogonioka” a właściwie zestawu jego trzech „główek” co może było i politycznie poprawne z poziomu ochronki jednak z poziomu nabywania umiejętności malarskich dość karkołomne.

Wracając więc do rysowania pamiętam że były to głowy Marksa, Lenina i Stalina. Mimo że Marks był pierwszy miał w tej perspektywie najmniejszą główkę, Lenin już większą a Stalin jako ostatni i najbliżej widza największą. Była to więc niejako perspektywa socjalistyczna. Największa główka była najważniejsza.

Zestaw tych trzech główek niebawem powiększył się o jeszcze jedną. Była to główka fabrykanta niejakiego Engelsa która pojawiła się tuż za główką Marksa. Przyjąłem to ze zrozumieniem gdyż ktoś w końcu musiał żywić pierwszą główkę zajętą leczeniem parchów i wymyślaniem światowych idei które potem z mozołem wcielały w życie dwie ostatnie główki. Do dziś nie wiem kto te ostatnie finansował. Być może same się finansowały. Ten że tak powiem nowocześnie „czteropak” przetrwał w mojej ojczyźnie aż do końca lat 80-tych to jest do czasu kiedy towarzysz Rakowski wyniósł sztandar partii. Sądzę że do dziś nikt nie wie gdzie go wyniósł. Piszę o tym bo sam byłem jak miliony Polaków jej członkiem a w wieku młodzieńczym w nią wierzyłem.

Przepraszam za kontekst w jakim przedstawiłem swoją drogę w poznawaniu zasad malarstwa ale robię to z perspektywy starego już człowieka z bagażem doświadczeń których nie ukrywam i nie mogę pominąć. Mogę tylko zapewnić że jako samouk innych możliwości nauki rysunku wówczas nie miałem zaś figury które tak mozolnie przenosiłem kredkami na papier były w tym okresie moimi idolami. Mijał bym się jednak z prawdą gdybym powiedział że Moją wrażliwość postrzegania piękna kształtowały wyłącznie strony radzieckiego „Ogonioka” mimo że w tym czasie było to jedyne kolorowe czasopismo prezentujące dorobek światowego malarstwa na dość wysokim poziomie.


— 9 —


To raczej „okruchy życia” w postaci dużych lub małych epizodów często pozornie nieistotnych czy ryciny Szancera w Świerszczyku kształtując moją wrażliwość na piękno powoduje że od dzieciństwa poprzez lata młodzieńcze aż do pełnoletności nie rozstawałem się z ołówkiem kredkami czy farbami.

Dwupiętrowy budynek w kształcie litery L w którym mieszkaliśmy mieścił wraz z Nami ( nie licząc właściciela) — siedmiu lokatorów. A właściwie ośmiu bo niewielką dobudówkę od strony podwórka zajmowała samotnie mieszkająca Gitle — stara panna — podobno żydówka. Podwórko plac moich zabaw i spotkań towarzyskich lokatorów zamknięte było z dwóch stron budynkiem a z pozostałych dwóch komórkami na węgiel, szambem oraz ogrodem właściciela. To właśnie w tym szambie na moich oczach omal nie utopił się jeden z kolegów dziecięcych zabaw. W krótkim czasie po tym wydarzeniu miejscowa władza zmusiła właściciela budynku do likwidacji szamba zaś część lokali mieszkalnych dotychczas nie skanalizowanych wyposażono w ubikacje. Tego typu zabudowa jeszcze z czasów międzywojnia dominowała wszędzie na peryferiach miasta z wyjątkiem gęsto zaludnionego niewielkiego śródmieścia.

To właśnie w murach tej banalnej zabudowy wykształciły się dość specyficzne relacje międzyludzkie które w większości ukształtowały moje pokolenie i które właściwe tylko temu pokoleniu przeszły wraz z Nim bezpowrotnie do historii. Mimo że z zapamiętanych wtedy epizodów jak z puzli staram się obecnie ułożyć obraz tamtych lat i przybliżyć go czytelnikowi bez zniekształceń to zdaję sobie sprawę że przekaz ten nawet gdybym się bardzo starał zawsze będzie subiektywny a zatem ułomny.

Któregoś dnia mój kolega sąsiad wpadł zdyszany na podwórko wołając że jadą cyganie. Rzuciłem„rajfę” (obręcz koła od roweru ) i pogrzebacz (prowadnica z grubszego drutu do toczenia koła) i wybiegłem przed budynek.

Przed budynkiem byli już nasi sąsiedzi wraz z moją matką. Przez szeroką ulicę z czerwonego klinkieru jechały kolorowe wozy a właściwie domki na kółkach. Przystrojone polnymi kwiatami konie o smukłej budowie były nieco mniejsze od naszych masywnych koni pociągowych. Każdy domek miał inny kolor i fantazyjnie wymalowane okiennice. Przez okna które nie miały szyb wychylały się głowy dzieci i cyganek. Na szerokiej ławie (koźle) siedzieli wąsaci mężczyźni w czarnych kapeluszach na głowie z batami w ręku. Nawet baty mieli inne od naszych woźniców bo każdy miał kolorowe frędzle. Tabor który zmierzał w kierunku pobliskiego boiska „Sarmacji” z jakichś niewiadomych mi przyczyn się zatrzymał. Z taboru wysypały się cyganki i rozbiegły po okolicznych domach.

W pewnym momencie podbiegł do Nas mały cyganek dużo młodszy ode Mnie i zaczął uderzać się piąstkami we własną brodę. Wszyscy w osłupieniu słuchaliśmy jak na zębach wygrywał melodię która przeszła później w szybki rytm harcerskiego werbla. Kiedy skończył wyciągnął rękę w błagalnym geście. Nikt nie kwapił się do dawania mu pieniędzy. Po chwili jedna z sąsiadek się zreflektowała oznajmiajac — „Przecież on jest głodny”


— 10 —


Dwie albo trzy kobiety w tym maja matka poszły do domów i po chwili wróciły z pajdami chleba posmarowanymi grubo smalcem. Wspominam o tym bo smalec w tym czasie był rarytasem otrzymywanym z paczek „UNRA”.Kiedy mały cyganek zjadł 3 pajdy i zabierał się do czwartej podbiegła do Nas młoda cyganka zabierając go z powrotem do taboru.

Zanim się nie wynieśli przez prawie tydzień mieliśmy w okolicy folklor w zasięgu ręki a na każdym kroku widziałem cyganki wróżące pannom z kart wielką miłość. Ten piękny epizod miał też i ujemne strony szczególnie kiedy okolicznym gospodarzom zaczęły ginąć kury.

Atmosferę tamtych lat zapamiętałem też przez większe wydarzenia jakimi niewątpliwie były święta Bożego Narodzenia i Wielkanocy oraz wydarzenia których nikt nie był w stanie przewidzieć.

Krzątaninę matki przygotowującej wieczerze wigilijną, karpie pływające w drewnianej balii oraz nawiedzające Nas sąsiadki które wymieniały się z matką przepisami pamiętam jako okres w którym wraz z ojcem zaczynaliśmy pełnić poważniejszą rolę.

Mówię tu o strojeniu choinki poczynając od jej kupna na placu targowym aż do kończącego dekorację umieszczania na szczycie gwiazdy betlejemskiej. Większość ozdób takich jak kolorowe papierowe łańcuchy czy zawinięte w aluminiową folię cukierki i ciastka wykonywane były ręcznie. Z tą choinką to było trochę dziwnie bo rytuał jej strojenia szybko przekształcił się wśród lokatorów w konkurs na najładniej ubrane drzewko. W rezultacie powstała osobliwa tradycja być może nigdzie indziej nie spotykana.

Co roku wszyscy sąsiedzi odwiedzali się nawzajem oceniając piękno ustrojonych przez siebie drzewek jednak bez wydawania końcowego werdyktu która najładniejsza bo tak zwanego jury nie było. Do dziś pamiętam gwiazdę betlejemską zmajstrowaną przez jednego z sąsiadów która jako jedyna miała w środku zainstalowaną elektryczną lampę. Wszystkie pozostałe choinki za iluminację miały cienkie kolorowe świeczki które przytwierdzano „żabkami” do gwiazdy i gałązek. Miały one ten mankament że po zapaleniu trzeba ich było pilnować.

Natomiast Święta Wielkanocne mniej tajemnicze niż Boże Narodzenie zawsze uważałem za weselsze. Kupowana przez większość rodzin raz w roku szynka z kością (innych nie było) była daniem na które cały rok się czekało. Przyrządzano ją w prosty sposób gotując lub marynując w zależności od umiejętności kulinarnych gospodyni. Na tę okoliczność ojciec ucierał chrzan jako dodatek do kraszanek i właśnie szynki. Był to również czas pieczenia ciast pod różnymi postaciami.

Raz w roku jadłem więc sernik i pieczone na brytfannie kruche ciastka. Na stole zawsze królował duży baranek z wetkniętą w bok chorągiewką. Po świętach można go było zjeść jak zwykłe ciasto. Aluminiowa forma do jego pieczenia podobnie jak młynek do kawy, waga z mosiężnymi szalkami i lodziarka był pozostałością po sklepie. Z czasem z tego sprzętu ostała się jedynie waga którą ojciec zawsze na Wielkanoc aż do śmierci starannie czyścił. Myślę że była dla niego czymś w rodzaju symbolu jak szczotka do konia, menażka i sztandar z kampanii wrześniowej.


— 11 —


Obok Naszego budynku stał mały domek w którym mieszkały dwie staruszki-chyba siostry. Utrzymywały się z sprzedaży jarzyn które hodowały w maleńkim ogródku. To tam kupowałem swój największy przysmak — rzodkiewki. Jedna kosztowała 50 groszy. Mogłem kupić jedną na tydzień. Tyle dostawałem od matki. Zaś od „wielkiego dzwonu” lody od Goraja — tak się reklamował obwoźny lodziarz. Gałka kosztowała złotówkę. Od czasu do czasu jagody kupowane na cynowe miarki z których mieliśmy w domu zupę jagodową. Matka potrafiła często wyczarować prawie z niczego coś smacznego.

Na przykład chleb z mlecznym kożuchem posypany cukrem który często jadłem na śniadanie. Wtedy mleko po przegotowaniu miało jeszcze kożuch. Któregoś dnia Nasz sąsiad z przeciwka przyniósł Nam na spróbowanie dwie konserwy ze szprotami. Fabryka w której pracował dawała swoim pracownikom przed świętami niewielki związkowy deputat w postaci „rogu obfitości”. Część produktów było z UNRY część z Naszych zakładów jako odrzut eksportowy. W każdym razie mając prawie siedem lat po raz pierwszy widziałem konserwę. Podobnie było z kabanosami których wiązkę przyniósł sąsiad z pierwszego piętra — dobrze zapowiadający się pracownik „Społem”. To ten który zrobił elektryczną gwiazdę betlejemską. Często później u Nas gościł ucząc ojca oprawiania książek. Był to zresztą w ogóle bardzo zdolny człowiek po którym wszystkim dzieciom Naszego budynku zostały „pamiątki” w postaci zdjęć które zrobił przy pomocy samodzielnie wykonanego powiększalnika.

Wprawdzie biedna Poczta nie dawała „rogów obfitości” ale już prasę czy niektóre czasopisma oraz dostęp do deficytowych książek po ulgowych cenach ojciec miał ułatwiony. Stąd co miesiąc miałem „Ogonioka”, pierwsze wydanie „Wicka i Wacka” i dużą księgę rosyjskich bylin „O wojach i witeziach” przełożonych na piękną polszczyznę.

Moimi więc ulubionymi bohaterami był Wicek i Wacek oraz rosyjski Ilia Muromiec nie licząc oczywiście towarzysza Stalina który w tym czasie był już przyjacielem dzieci i młodzieży wszystkich krajów które Związek Radziecki otoczył opieką.

Zanim poszedłem do pierwszej klasy szkoły podstawowej wydarzyła się rzecz która na zawsze (tak wtedy myślałem) przypieczętowała moją decyzję o zostaniu artystą malarzem.

Otóż podczas corocznego konkursu strojenia choinek u jednego z sąsiadów zauważyłem w pokoju duży olejny obraz rozmiarami porównywalny do tych jakie widziałem już u Naczelnika poczty. Różnił się jednak od tamtych zasadniczo gdyż miał bardziej żywe kolory i pachniał świeżą olejną farbą. Urzekła mnie soczystość barw nieporównywalna do tych z rycin i oleodruków a nawet starych obrazów naczelnika. Przypominał mi barwy z chorągwi ojca która gdzieś w międzyczasie zaginęła.

Kiedy wróciliśmy do domu wymogłem na matce aby poszła prosić sąsiadów o umożliwienie Mi „przerysowania” tego obrazu to jest zrobienia jak byśmy dzisiaj powiedzieli jego kopii. Z niecierpliwością czekałem na powrót matki ściskając w ręce Koh-I -Nora to jest paczkę czeskich kredek najlepszych jakie wtedy były na rynku. Matka wróciła z radosną wiadomością oraz obietnicą zakupu arkusza bristolu który w tym czasie był podobnie drogi jak kredki które dostałem na Boże


— 12 —


Narodzenie. Przez trzy kolejne wieczory nanosiłem mozolnie kredkami na bristol szczegóły obrazu. Kiedy skończyłem matka pokazała moje „dzieło” prawie wszystkim sąsiadom którzy zgodnie orzekli że, mam duży talent który „nie może się zmarnować”. Pierwszą też nagrodę jaką w życiu otrzymałem za malowanie było poznanie twórcy obrazu który utwierdził Mnie w przekonaniu że powinienem „iść tą drogą” oraz pokazał mi tubki farb olejnych i sposoby ich mieszania a na końcu swój szkicownik w którym naniesione były rysunki ptaków, kwiatów oraz Świętych Mikołajów.

Wtedy nie wiedziałem jeszcze że w przyszłości podzielę jego los samouka zaś moje malowanie często będzie pasmem zarówno radości jak i utrapienia.


— 13 —

RozdziaŁ II

Moje Uniwersytety (nauczania

ustawicznego)

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 23.84