I
Powitanie
Na przedniej kanapie Warszawy wyjeżdżającej z Łagiewnik, leży dziewczynka. Tak na oko dwunastolatka. Jej szczupłe nogi i wyblakła sukienka koloru różowego, pociapana fabrycznymi nadrukami żabek, różyczek i zamyślonych pajacyków, to nakazuje domyślać się dziewczynki, a nie panny. Chociaż ona sama może mieć inne zdanie. Na nogach podkolanówki i sandały, na kolanach strupy. Pamiątka po grach w gumę i innych zabawach.
Za kierownicą Warszawy siedzi młody chłopak. To Oktawiusz. Od kiedy siostra się położyła na kanapie, jedzie nieco wolniej, dbając o to, by nie spadła na podłogę. Kiedy zbliżą się do Ząbkowic obudzi siostrę.
Wyjechali ze Szwederowa, to dzielnica Bydgoszczy. W kwietniu ich mama Marta miała poważny wypadek. Potrąciło ją auto, połamało jej nogi i żebra. Miała też problemy neurologiczne. Dzięki dbałości dzieci, w szpitalu i w domu wiedziała jak bardzo dzieci są jej bliskie. Podobnie mąż, który będąc inżynierem w dużym przedsiębiorstwie dbał o żonę. Ustalił z nią, że starsze rodzeństwo pojedzie na całe wakacje do jej siostry Bogumiły mieszkającej w Ząbkowicach Śląskich.
W domu w Bydgoszczy Fryderykowi pomogą jego rodzice, z którymi wspólnie mieszkają. Fryderyk wziął urlop na całe wakacje, jego brat pożyczył mu Warszawę, by dziewiętnastoletni Oktawiusz pojechał nią z siostrą na wakacje. Niech odetchną od obowiązków. Jest rok 1963.
Za Szklarami Oktawiusz budzi siostrę, która chyba dobrze się wyspała. Jest mistrzynią szkoły w szachy i tam nikt nie przejmuje się jej poobdzieranymi kolanami i łokciami, ale sukcesami w szachach jak najbardziej. Po chwili przeciągania się patrzy za okno, uśmiechając się radośnie oznajmia.
— Góry? Pierwszy raz widzę góry. Zawsze morze i morze. Jak nie ono to Koronowo. Będziemy w nich? Tak daleko są od nas.
— Mamy całe wakacje. Po to wzięłaś spodnie i sportowe buty, w nich tam będziemy chodzili.
Już bez odzywania się siostra chłonie krajobraz. Wszystko tu inne. Po lewej miasto, to na pewno Ząbkowice. Oktawiusz nie skręca na pierwszym ani drugim zjeździe. Dla dziewczynki, teraz Warszawa jedzie za szybko, uwielbia się wgłębiać w szczegóły wszystkiego na co patrzy. Nie musi to być miasto, może to być zeschły listek albo kwiatek. Potrafi gapić się na jedną rzecz godzinami. W wieku pięciu lat siadała w domu przed oknem, na nim stał fiołek afrykański. Całe godziny wpatrywała się w niego. Rodzice zastanawiali się, czy dziecko nie ma jakichś problemów psychicznych. Tato często w jej obecności, kiedy na nic się nie wpatrywała, pytał się jej, co z ciebie wyrośnie? Oktawiusz dość szybko przyzwyczaił się do nawyku siostry. Najgorzej kiedy byli w parku albo u kogoś na odwiedzinach. Wyłączała się z towarzystwa wpatrując się w jedną rzecz, oderwać jej od tego nie można było. Ludzie rozmawiali, poruszali najróżniejsze tematy, słuchali radia i muzyki czy audycji, a dziewczynka siedząc jak mumia egipska, nie odrywała wzroku od czegoś tam. Niezależnie czy była to biedronka czy rozległy krajobraz.
Siostrę zafascynował podjazd pod górkę, po skręcie w lewo na skrzyżowaniu. Oktawiusz teraz maksymalnie skoncentrowany jedzie bardzo wolno. Nie było go tu dziesięć lat, wtedy wszędzie chodził na nogach. Zza kierownicy wszystko wygląda inaczej.
Są na jakiejś wąskiej ulicy. Domy całe, ale odrapane tynki, za to sporo zieleni. Auto skręca w lewo i są na jakimś podwórku. To na pewno tutaj. Oktawiusz wysiada dając znak siostrze, że może zrobić to samo. Niewiele się tu zmieniło. Pod murem domu nie ma już klatki na króliki, poza tym wszystko takie samo. Choć nie, z drzwi domu wychodzi dziewczyna w spodniach i flanelowej koszuli wyszywanej w jakieś wzory. Dziewczyna po wyjściu zatrzymuje się przyglądając się nowo przybyłym. Oktawiusz rzuca w jej stronę spojrzenie, wypakowując walizki z bagażnika. Kiedy zamknął go, zauważa jak dziewczyna nadal mu się przygląda. Teraz i on on na nią patrzy.
Tej dwójce przypatruje się siostra. Dziewczyna w spodniach i koszuli podchodzi bliżej. Wreszcie Oktawiusz się odzywa.
— Janina?
Ta uśmiecha się podchodząc do chłopca. Emanuje z niej radość i ciekawość.
— Od razu cię poznałam. Tylko zmieniło cię auto. Wyrosłeś.
— No, dziesięć lat minęło.
Podchodzą jeszcze bliżej do siebie. Oktawiusz okazuje jakąś rezerwę, ale dziewczyna emanuje radością. Energicznie podaje mu dłoń. Z momentu zakłopotania ratuje go siostra, przypomina sobie o jej istnieniu.
— A, to moja siostra. Ma na imię tak jak ty.
Dziewczyna wyciąga dłoń do Janiny, ta z lekkim dygnięciem podaje swoją.
— Mów mi Jasia. Nie za bardzo lubię swoje imię. Z twoim bratem bawiliśmy się tu kiedyś. -zwracając się do Oktawiusza -To bierz walizy i zajrzymy jeszcze do nas. Rodzice cię pamiętają. Ucieszą się.
Powoli wchodzą na pierwsze piętro. Klatka schodowa podobnie jak korytarz pamiętają jeszcze niemieckiego malarza. Podobnie jak elewacja upomina się o murarza, niekoniecznie Niemca. Jasia otwiera drzwi do mieszkania, wchodzi pierwsza. Za nią Oktawiusz z plecakiem i dwiema walizkami, za plecami ma siostrę z walizką i plecakiem. W kuchni na fotelu bujanym siedzi Damian, który widząc Oktawiusza wpada w niepohamowany śmiech. Oktawiusz odkłada walizy. Damian wstaje tłumacząc tak nagły wybuch radości. Aż z pokoju wychodzi Maria. Janina widząc Marię natychmiast ją polubiła. Kiedy brat z tatą Jasi się wita, Maria idzie w stronę przedpokoju by powitać Janinę, ta z niesamowitym wdziękiem unosząc brzegi sukienki, ugina kolano i skłania głowę robiąc perfekcyjne dygnięcie dziewczęce w stronę Marii. Maria wyciąga rękę na powitanie dziewczynki, Janina podaje jej dłoń, po sekundzie tuląc się do niej jak do mamy. Za moment wita się z Oktawiuszem tuląc go podobnie. Damian mówi uśmiechając się.
— Śmieję się, bo jak cię zobaczyłem z tymi walizami i plecakiem, to jakbym widział nas w czterdziestym szóstym, pierwszy raz wchodzących do tego mieszkania.
Rodzeństwo zostaje zaproszone do stołu, odmawiają poczęstunku. Trzeba iść na górę do cioci.
Kiedy Maria dowiaduje się, że goście przyjechali autem zapytuje Oktawiusza czy dałby rade jutro pojechać z nią po miód do Przyłęku. Natychmiast też reaguje Jasia mówiąc, że jak do Przyłęku, to można podskoczyć na wodospad. Po uzgodnieniu idą do cioci.
Przywitanie przez Bogumiłę jest wylewne i długie. Jej uwagę zwraca się do nigdy nie widzianej siostrzenicy. Witają się z nią długo. Zaprasza gości na obiad. Męża z dziećmi nie ma. Poszli do Tarnawy do znajomych i będą pojutrze. To będzie niedziela, a w poniedziałek mąż idzie do pracy po kilkudniowym urlopie. Bogumiła jest sprzątaczką w szkole. Nawet w wakacje pracuje, ale mniej. Raz na trzy dni przychodzi i w razie jakby duża grupa na obozie wędrownym była, to wspólnie z dwiema koleżankami przychodzą i sprzątają. Dzięki temu babcia z dziadkiem nie muszą tak często przychodzić, by przypilnować dzieci.
II
Wodospad
Jadą E12. Zbliżają się do zjazdu kończącego długą prostą od kamieniołomu do zjazdu z górki. Po lewej duży śmietnik, dalej Żabia Górka, za nią krzyżówka i skręt w lewo. Na przedniej kanapie Warszawy siedzą Oktawiusz, Maria i Janina, z tyłu siedzi Jasia. Kiedy wjeżdżają do Przyłęku wymijają się z autem na jakie zwraca uwagę Janina, natychmiast komentując.
— Ale marnotrawstwo. Jedzie z włączonymi światłami, a przecież jest piękna słoneczna pogoda.
Maria komentuje.
— Może w domu nikt przed wyjazdem nie upomniał go tym. — wjeżdżają na kostkę znakomicie położoną przez Niemców -Jak będzie krzyżówka, to tam wysiądę. Pójdę do znajomych i jakoś was na tym wodospadzie znajdę. — informuje Maria
Tak też się dzieje. Kiedy Maria wysiada Oktawiusz pyta ruszając rozgląda się po wsi, której nigdy nie widział.
— Dopiero teraz przypomniałem sobie, by zapytać o twoje rodzeństwo. Kiedy Dziesięć lat wstecz byłem, to wszyscy byli w domu z rodzeństwa. Na wakacje wyjechali?
— To Ciocia Bogumiła nic wam nie mówiła. Rodzice wysłali przecież do was listy. — odpowiada zdumiona Jasia.
— No wiesz. Może mówiła, jakoś nie pamiętam, a po wypadku nie było o tym mowy.
Zaciekawiona Jasia dopytuje się co tam u cioci czyli mamy Oktawiusza. Jak zdrowie, jak się czuje i czy kiedyś jeszcze ich odwiedzi. Każe skręcać w prawo w polną drogę. Dla małej Janiny tempo jazdy po takiej drodze jest znakomite. Po lewej stronie rosną dorodne drzewa morwy białej i czerwonej. Po prawej jakieś zagrody. I kolejne gospodarstwo, to chyba jakiś badylarz tu mieszka. Szklarnie tylko dwie, jakiś foliak. Niewielkie to gospodarstwo. W głębi zauważa rabatki ładnie utrzymane, za nimi jakiś sad. Za gospodarstwem po prawej rzeczka i teraz otwarta przestrzeń, uchyla szybę. Ciepło wakacyjne wypełnia auto. Po prawej ogródki działkowe po lewej zboże i śpiew ptaków. Podoba jej się ten fragment.
— No wreszcie powiedz, co z rodzeństwem. — napiera Oktawiusz.
— Pięć lat temu wyjechał do ameryki Gienek. Pisze listy, ale wiesz jak to jest. Florek poszedł studiować geografię i tyle go widać. Dzięki znajomościom uniknął wojska. Marynka jest najbliżej. Mieszka w Bystrzycy, jak byś miał czas… A jak się spało? O tu gdzieś w cieniu zaparkuj.
— Kapitalnie. — odpowiada Janina.
Kiedy tylko wysiadają mają wrażenie jakby cała ludność wsi wybrała się tu na kanikułę. Mnóstwo ludzi, rodzin z dziećmi, na ręcznikach, kocach. Teren delikatnie opada w stronę rzeki. Wodospad nie jest tworem natury, tylko rąk ludzkich. Budowano ten próg wodny na potrzeby potężnego młyna w Przyłęku. Po prawej od głównego nurtu odbija rzeczka młynówka, którą mijali za gospodarstwem ogrodniczym. Na tym skrzyżowaniu nurtów wodnych koryto i brzegi są wybetonowane, są śluzy, chyba już nie używane, ale są. Mostkiem można przejść na drugi brzeg młynówki. Obok mostu, w lewo jest mostek w prawo na drugi brzeg młynówki. Pod pierwszym mostkiem woda szybko spływa dwiema kaskadami stromo w dół. Woda ma swój prąd i mocno się pieni, ale zaraz rozlewa się szerzej i tu najmłodsi uczą się pływać, nie lękając się prądu. Po przejściu mostka, tam jest betonowo kamienny brzeg, za nim kolejny bardzo szeroki próg wodny. W połowie opada kilkumetrowym ślizgiem na betonowy wąski trotuar, którym można chodzić, przejść na kolejną część gdzie trotuar jest bardzo szeroki i prowadzi na drugi brzeg. Druga część progu opada jak przepaść kilkumetrowa. Na dole właśnie jest ten wybetonowany trotuar, szeroki długi i pod wodą do kostek.
— Co to za dziwny zapach. — pyta zafrapowany Oktawiusz.
Jasia odpowiada.
— To zapach mgiełki wodnej. Powstaje na tych progach.
Jasia wskazuje miejsce, rozkładają koc. Starsi siadają na nim, Janina zdejmuje sukienkę pod nią ma strój jednoczęściowy. Zastanawia się w jakim miejscu najlepiej się zanurzyć.
— Idę popływać. — informuje.
— Dobra jest. Tylko się zamocz najpierw. — zwraca jej uwagę brat.
Schodzi do części dla dopiero uczących się pływać. Widzi nurkujące dzieci, które pod wodą na wdechu z prądem pływają na strzałkę. Potrafią przepłynąć nawet do dziesięciu metrów. Tutaj woda sięga do metra, jest spieniona spadając z dwóch kaskad, dno jest żwirowe tylko gdzieniegdzie są kamienie, ale kamienie najczęściej są obłe i nie ma obaw, by dziecko płynąc pod wodą o jakiś zahaczyło. Zauważa jak pływają dzieci, pod wodą mają tylko głowę i łopatki, reszta z wody wystaje i machają nogami, tu prąd jest dość silny. Przechodzi na drugi brzeg. Ta część przy brzegu jest spokojniejsza. Wszędzie tu panuje odgłos spadającej wody. Tu i na drugim dużym progu powstaje ta mgiełka, dająca miejscu tak charakterystyczny zapach. Wychodzi na niewielką łachę piasku i drobnych kamyczków. Kończy się ona granicą z betonowym murkiem. Wchodzi na niego i będąc z siedem metrów nad miejscem gdzie była, przygląda się uczącym się pływać dzieciom.
Zauważa, że nikt ich nie pilnuje, nie poucza jak należy ułożyć ciało w wodzie, nie instruuje o oddechu. Na pewno ktoś dorosły gdzieś tam od czasu do czasu spojrzy. Dzieci w wodzie mają całkowitą swobodę i żadne z nich nie wygłupia się i nie podtapia kolegów, ani nie udaje topielca.
Oktawiusz i Jasia wracają, byli popływać. Idą teraz górną częścią progu, zaraz wyjdą na betonowo kamienny brzeg, na którym siedzi Janina.
— Popatrz na moją siostrę. Siedzi tak ponad dwie godziny i ani myśli popływać.
— Ona tak zawsze?
— Coś musiało ją zainteresować.
Kiedy wychodzą na brzeg Jasia podchodzi do dziewczynki.
— Czemu nie idziesz do wody, pływać nie umiesz?
— Wiesz przecież. Zdążyłaś się zapytać o to Oktawiusza.
Jasia czuje się zaskoczona. Janina by nie przedłużać zakłopotania dziewczyny pyta.
— Górą spokojnie przejdę na drugą stroną?
— Tak. Tylko nie idź samą krawędzią, bo możesz zlecieć. Beton jest pokryty czymś śliskim. Idziemy na koc.
Janina zauważa gęsią skórkę na Jasi i bracie. Coś zwróciło uwagę dziewczynki. Wstaje i idzie górnym fragmentem progu uważając aby nie zbliżyć się nadto do krawędzi. Czasem tylko zerka w interesującą ją stronę. Przechodzi bardzo skoncentrowana. Cieszy się idąc górą. Widzi jak wszystko stąd inaczej wygląda, hałas spadającej wody w niczym nie przeszkadza.
Po prawej stronie ma szeroko rozlaną rzekę. Jej tafla wygląda jak lustro. Ciekawe, myśli sobie. Taki areał i nikogo nie ma. Dociera do brzegu. Obraca się jeszcze raz by rzucić okiem na rzekę, dość wysoki brzeg z tej strony, drzewa chylące się nad nią. W oddali kilka kaczek pływających po wodzie.
Wychodząc na brzeg i idąc w dół dochodzi do wody. Tu pływają wyłącznie dorośli i młodzież umiejąca pływać. Tylko na materacu pływa, chyba jej rówieśnik. Woda jest spokojna, więc może być głęboko. Tu gdzie wchodzi, swobodnie może przejść, woda sięga jej do szyi. Dochodzi do trotuaru zrobionego z kamiennych kostek pokrytych jakimś mułem nie zmywanym prądem wody, z łatwością wspina się na trotuar. Z zainteresowaniem podchodzi do kilkumetrowej wysokość pionowej ściany, z której opada woda, spływa na całej długości tej części. Woda jest jak przezroczysta kotara. Podchodzi do ściany, opiera o nią dłonie pochyla się i poddaje się silnemu strumieniowi wody. Nie spodziewała się takiego nacisku, który jednocześnie jest jakiś miły. Po chwili w głowie pojawia się myśl, a jeżeli z góry ktoś spadnie, albo przypłynie jakiś belek, butelka. Będzie poobijana, albo coś jeszcze gorszego. Wychodzi spod tego prysznicu. Przez ten czas ludzi na kąpielisku przybyło. Wchodzi do wody by popływać. Miejscami jest głęboko, od czasu do czasu sprawdza grunt opuszczając jedną nogę. Czasem nie dobija i budzi się w niej jakiś ucisk w klatce piersiowej, który natychmiast mija.
Teraz znajduje jakąś płyciznę, to znaczy woda sięga jej do pach. Kiedy tylko się zatrzymała poczuła wyziębienie. Ma zamiar za chwilę wyjść. Nagle całkiem niespodziewanie dociera do niej wołanie o pomoc. Tylko jak to możliwe? Jest wołanie i nikt z mnóstwa osób nie reaguje. Nawet kiedy ktoś udaje, że nie słyszy to chociaż zerka w tę stronę, a tu nic. Janina słyszy to wołanie, czy tylko się jej zdaję. I teraz dopiero zdaje sobie sprawę, wołanie to szept, taki stłumiony, zduszone wołanie o ratunek. Zduszone strachem przed utonięciem. Janina zaczyna się rozglądać. Szum wodospadu powoduje, że nikt inny tego ostatniego okrzyku przed pogrążeniem się w wodzie nie słyszy. Rozgląda się między ludźmi będącymi na tym kąpielisku. I dopiero teraz zauważa chłopca pływającego na materacu, siedzący okrakiem na jego środku i będący zanurzony niemal do piersi. Jest tak sparaliżowany strachem, że głosu z siebie wydobyć nie potrafi, a przecież dookoła są ludzie. Jest ich kilkadziesiąt. Każdy zajęty swoimi sprawami i jeszcze ten jednostajny szum wodospadu. Janina podpływa kilka metrów i holuje chłopca do trotuaru.
— Czemu tak cicho wołałeś. Nikt cię nie słyszał, a było tylu dorosłych. Na pewno ktoś by cię wyciągnął.
Chłopcu teraz dopiero nerwy puściły i po policzku spłynęło kilka łez.
— Ale nie powiesz tego moim rodzicom?
— Ależ co ty. Pójdziesz w swoją stronę i tyle.
— Popatrz. — tu pokazuje brak korka w materacu -Kiedy powietrze zaczęło schodzić, to dech mi odebrało i tylko szeptać mogłem. Umiesz pływać. Tutaj się nauczyłaś?
— Na basenie. Uczył nas ratownik. Jak miałam dziesięć lat już umiałam.
— Ja mam jedenaście. U nas też jest basen, ale tam nikt nie uczy. Jest brodzik dla takich jak ja. Albo głęboki dla całkiem dorosłych.
— To tu w tej wsi mają basen???
— Nie. Przyjechałem z rodzicami ze Srebrnej Góry i tam jest. Jak chcesz możemy tam kiedyś popływać.
— A jak się tam dostać?
— Możesz autobusem, albo pociągiem z Ząbkowic. — teraz stał się weselszy -Za basen ja zapłacę.
— To jest odkryty?
— Tak. I woda jest zimniejsza niż w rzece. Tam woda jest z gór i dopiero później się nagrzewa. No chyba jakby na noc nie spuszczali jej, to będzie ciepła.
— To będę jutro przed południem. Jak tam trafić.
— Stacja PKP i PKS są obok. Pociąg zatrzymuje się niedaleko basenu. Autobus ciut niżej, ale też niedaleko.
— A godziny odjazdów?
— Pociąg zaraz po dziewiątej, autobus chwilę przed dziesiątą. Później z powrotem po czwartej, ale co o której to nie wiem.
Janina zamyśliła się na sekundę, po czym dodaje.
— To jak będzie pogoda, to będę pojutrze.
Podnoszą się z krawędzi trotuaru, na którym siedzieli i idą na drugi brzeg. Janina nie wiedząc dlaczego już idąc górą zwróciła uwagę na chłopca na materacu i teraz taki zbieg okoliczności. Postanawia jeszcze się zapytać o jego imię kiedy już są na tym betonowo kamiennym brzegu.
— Ja mam an imię Janina. — chłopiec popatrzył na nią -Mam dwanaście lat.
— Ja jestem Teodor Zawilec. Mam jedenaście lat.
Kiedy są już za mostkiem chłopiec dodaje.
— To jesteśmy umówieni pojutrze. Jak będzie pogoda.
Janina kiwnęła potakująco głową i z uśmiechem idzie w stronę koca. Maria już wróciła. Wszyscy są uśmiechnięci. Teraz dopiero na tle uśmiechniętej młodzieży Janina zauważa oblicze Marii, jest widoczne na nim dawne cierpienie. Teraz jest uśmiechnięta i rozluźnione, ale jakieś ślady zostały. Pewnie powojenne. Janina wyraża swoje zadowolenie. Tuli się do Marii, którą polubiła od samego początku. Po kilkunastu minutach rozmowy Oktawiusz oznajmia.
— Pani Maria była u koleżanki, której mąż jest pszczelarzem, kupiła miód. Koleżanka opowiedziała jej historię tego jak w Kamieńcu palił się zamek i jak zaglądała do grobowca. Leżała w nim księżniczka rudowłosa i jakiś wojskowy z medalami. Później wiele razy odwiedzała zamek, czasem przywożąc z niego jakąś pamiątkę. Jutro po śniadaniu tam jedziemy.
Janina pomyślała o umówieniu się z chłopcem na pojutrze. Teraz ponownie przygląda się ludziom, jak zrobiła to po przyjeździe. Nastąpiły zmiany wśród odpoczywających. Ludzi jest może nawet więcej, ale części nie ma. Ich miejsce zastąpili inni. Kilkanaście metrów od ich koca, na którym siedzą jest inny koc. Jako jedyni siedzą tam czterej mężczyźni. O czymś ze sobą rozmawiają. Tylko dlatego zwróciła na nich swoją uwagę, że jest ich czterech. Gdyby było ich dwóch, to może nie, ale czterech mężczyzn. Nie ma drugiego takiego miejsca. Nawet czterech kobiet razem nie ma ani dziewczynek. Czasem niektóre dzieci bawią się w grupce, ale często mieszanej. W dodatku ci panowie wyróżniają się. Jeden jest łysy, drugi kędzierzawy. Siedzą na przeciwnych rogach koca. Druga dwójka podobnie na dwóch innych rogach, tylko oni mają zwykłe fryzury. Koc jest charakterystyczny. Pomarańczowy z niebieskimi wzorami. Takiego jeszcze nie widziała.
Kiedy towarzystwo na jej kocu zaczyna szykować się do wyjazdu Janina siedzi i wpatruje się w tych mężczyzn i ten koc. Dopiero Oktawiusz poszturchując siostrę daje jej znak o odjeździe za jakiś czas. Oktawiusz idzie się jeszcze przejść by przyjrzeć się śluzom na mostkach i tej całej inżynieryjnej konstrukcji. Zamysłowi budowniczych i wysiłkom ludzi budujący coś takiego. Kiedy zobaczył przebraną siostrę i towarzystwo gotowe do odjazdu, ruszył w stronę auta ciesząc se ze swego samopoczucia.
Zajmują miejsca w Warszawie. Obok kierowcy siada Jasia obok niej pani Maria. Z tyłu Janina. Teraz dopiero przyglądając się widzi nić połączenia pomiędzy Jasią i Otawiuszem.
Kiedy wyruszają w drogę powrotną dzielą się wrażeniami. Oktawiusz i Janina na kilka godzin uwolnili się od myśli co tam z mamą. Już była w domu, ale ciągle wymagała pomocy. Po dzisiejszej wizycie na tak nietypowym kąpielisku, inaczej patrzą na to co stało się w ich życiu i jak dobrych i wyrozumiałych mają rodziców.
Maria cieszy się z wizyty u znajomej i zobaczeniu nowego kawalątka świata. Jasia jest radośnie nastrojona wizytą na wodospadzie. W zeszłym roku jeździła tam z koleżankami rowerami. Kilka razy odwiedzała to miejsce. Tylko pogoda czasami będąc zmienną ostudzała entuzjazm dziewcząt. Jadnak spokój okolic i piękno pobliskich gór, jeszcze bardziej podkreślało atrakcyjność tych wycieczek. Teraz w czasie tych wakacji będzie tu częściej. Spodobał się jej dawny kolega. Nie jest tak władczy jak niegdyś, teraz można liczyć na jego ugiętość. Podczas pływania nie tylko obchodził sam siebie, ale potrafił pomyśleć i o niej. Kiedy po lewej mijają młynówkę odzywa się Maria.
— Znajoma jest stróżem na dyżurce młyna. Czasem, ale tylko na zakończenie nocnej zmiany dostaje telefon, żeby poszła za młyn zobaczyć czy coś jest na kratach. Takie zatrzymujące gałęzie, trawy. Kilka razy była i nic. Aż któregoś razu jest, a tam topielec.
— Jaki? — pyta Janina.
— Taki normalny. Utopiony przypłynął, na wodospadzie skręcił na młynówkę i zatrzymała go kraty. Młyn dzwoni z Kłodzka nie podając powodu. Mają wiadomość o kimś utopionym i dzwonią w miejsca gdzie taki mógł się zatrzymać. Razu pewnego poszła za młyn po telefonie, a tam na kratach dziecko. Powiedziała, by jak będzie jakieś dziecko utopione niech ją uprzedzą, wtedy wyśle na zwiad faceta.
Wyjeżdżają na ulicę, przejeżdżając mostem nad młynówką Jasia zadaje pytanie.
— To ten młyn mamo?
— Tak. Tamta krata jest z tyłu.
***
Po zjedzonym obiedzie przyszła pora na mycie naczyń i wypoczynek. Janina pomogła cioci przy naczyniach. Oktawiusz po jakiejś godzinie zszedł piętro niżej spotkać się z Jasią. Wrócił po chwili, została wysłana gdzieś przez tatę i nie wiadomo kiedy wróci.
Mimo pogody niemal upalnej ciocia zapaliła w piecu. Rodzeństwo rozgrywało partię szachów, którą oczywiście wygrała Janina. Drugiej nie chciało się jej rozgrywać, nie marnuje swoich sił na roztargnionego brata.
— Umknęła ci sprzed nosa? — pyta siostra.
— Chciałem się umówić o jakiej godzinie pojedziemy do tego zamku. Podejdę później.
— Fajnie było na tym wodospadzie. Ładne tu są okolice.
— Tamtym razem, to albo na miasto się chodziło, albo rowerami z Florkiem.
— I dokąd jechane było?
— Tarnawa, Jaworek. Raz pojechaliśmy przez Kojancin i Brzeźnicę do Bardo. Tam jest ogromna przepaść.
— I co z niej widać?
— Nie. Z dołu popatrzyłem. Przepaść jest na górze. Kawał góry się kiedyś oderwał. Na szczyt przepaści trzeba wjechać.
— To może autem tam pojedziemy?
— Na górę trzeba i tak wejść. Na razie myśl o Kamieńcu.
— A w Srebrnej Górze też byłeś?
— Aż tam to nie. Strasznie tam wysoko. Zrobiliśmy takie koło. Stoszowice, Budzów, Brzeźnica, Kiełków, Tarnawa. Srebrną Górę ominęliśmy.
Kiedy rodzeństwo w milczeniu leży na tapczanie słuchając mocno ściszonego radia, do pokoju wchodzi ciocia Bogumiła mówiąc.
— Ja już po kąpieli. Wylałam wodę i nalałam nowej gorącej. Które z was pierwsze się kąpie?
— Ja. — odparł Oktawiusz.
Ciocia wyszła, Janina zadaje pytanie.
— To naprawdę będziemy kąpali się w balii, ja po tobie? W tej samej wodzie? — autentycznie zdziwiona pyta brata.
— Się dziwisz. Myślisz, że co? Na Szwederowie w tych domkach, ile rodzin ma wychodek z wanną? My mamy dobrze, bo jest łazienka. Nie przejmuj się, na pewno trochę wody będzie do płukania. Za tydzień ty będziesz pierwsza przede mną.
Janina nic nie mówi. Nigdy nad tym czy ktoś ma łazienkę w domu się nie zastanawiała. Oni mają, to po co o taką oczywistość pytać innych. Wygrała w szachy z bratem. W szkole i chyba w całej Bydgoszczy w swoim wieku jest najlepsza, a o czymś takim nawet bladego pojęcia nie ma. Niepotrzebnie się zdenerwowała na brata o roztargnienie. Czyli co, od wojny tyle, a niektórzy dalej kąpią się w wannie albo w misce? Trudne to dla niej do pojęcia. Spostrzegawczość i refleks jeszcze nic nie mówią o mądrości. Czasem ktoś tam mówi jaka to ona jest mądra, wygrała mecz z kimś starszym i taka pochwała. Teraz pokazało się po raz kolejny, jak bardzo pozbawiony mądrości bywa człowiek inteligentny. Tylko jak długo będzie o tym pamiętała.
Następnie jej myśli skaczą w stronę Srebrnej Góry. Oktawiusz nawet rowerem bał się tam pojechać. To musi być ciekawa miejscowość. Bardzo chętnie zajrzy tam na basen. Zobaczy się jak słowny jest Teodor.
III
Zamek
Minęła dziewiąta, są już po śniadaniu. Oktawiusz pojechał zatankować Warszawę. Kiedy wrócił na krawężniku już czekali Damian, Maria, Jasia i Janina. Obok kierowcy siada Jasia, reszta grupki na tylnej kanapie.
— Jak do Kamieńca dojechać? Tyle lat minęło.
Instruuje Damian.
— Do rynku, czyli tu w lewo i w prawo i następna w prawo.
— Tak. Już coś mi świta. Tam dalej będą już drogowskazy.
Kiedy do nich dojechał wróciła cała pamięć trasy. W kilku momentach jadąc przez Sadlno. Damian wspomina o domach i stawianych w nich piecach. Po wyjeździe z Sadlna zaczynają się rozleglejsze panoramy. Widząc je Janina chłonie krajobraz nie przysłuchując się rozmowom w kabinie. Świat zewnętrzny bardzo ją pociąga swą innością, rozległością. Czuje się jakby wsysana w krajobraz i chce być jego częścią, fragmentem. Patrząc przez szybę jest jej bardzo dobrze. Wsłuchując się czasem w rozmowy, odczucie zadowolenia wzrasta. Rodzice Jasi coś mówią o odległych czasach, jak tu się żyło. Teraz zresztą jest podobnie, jeśli chodzi o komunikacje. Niby wszędzie daleko, mało kto ma samochód. Od wyjazdu z miasta nie minęli żadnego. Teraz dopiero wyprzedzają autobus. Pekaesy nawet w niedzielę jeżdżą często. Trzeba tylko odpowiednio ułożyć plan wyjazdu i wszędzie, nawet w niedzielę się dojedzie.
— Ale ogromny most. U nas takich nie ma. — pierwszy raz od wyjazdu odzywa się Janina, głosem pełnym entuzjazmu i zadumy.
Jasia tłumaczy.
— To kolejowy most. W dziewiętnastym wieku ludzie nie chcieli blisko miejscowości kolei żelaznych. Bo kury się nie będą niosły, krowy przestaną się doić. No wiesz, mleka nie będą dawały. Teraz wszyscy się śmieją z tej ciemnoty. Tylko nauczyciel historii powtarza, że czasy takie przyjdą, że autostrady ludziom przed domami będą puszczali i żadne protesty społeczeństwa rezultatu nie przyniosą. Wtedy ludzie przestaną się śmiać z dziewiętnastowiecznej maniery odsuwania nowoczesności od siebie. Na razie wszyscy śmieją się z tego nauczyciela.
Wjeżdżając do miasta zauważając jego szarość, taką normalną, nie narzucającą się ani duszącą. Po prostu niczym się nie wyróżnia. Teraz dopiero mijają pierwszych rowerzystów dokądś jadących albo skądś wracających, może z porannej mszy. To możliwe, bo wyminęli kilka aut jadących z naprzeciwka, czyli chyba jadą z kościoła. Nagle Janina zauważa bryłę zamku. Wieże i mury z krenelażem. Iście średniowieczna warownia kojarząca się jej z Ivanhoe. Niewątpliwie rycerz ten mieszkał w takim zamczysku. Teraz dla uwagi dziewczynki Warszawa mknie z nieopisaną prędkością światła. Jej uwaga wychwytuje szczegóły, ale prędkość nie pozwala się nimi sycić. W takich razach czuje się jak głodomór jakiś, mający przed sobą talerz z wykwintnym posiłkiem jakim można się raczyć powolnym rozdrabnianiem i przeżuwaniem kęsów. A ten je chłonie niczym kombajn zboże. Byle tylko się najeść i głód zaspokoić łapczywym pożeraniem, nie zwracając uwagi na smak i aromat. Co z tego błyskawicznego pożerania piękna, jeśli turysta rzuca się na atrakcje jak pies na miskę i łapczywie pożera, bo wygłodzony.
Skręcają w lewo na mostek nad jakąś rzeczką.
— Budzówka. Płynie przez Ząbkowice i teraz pod nami. — oznajmia Damian.
Janina błyskawicznie łączy te fakty tworząc zarys mapy okolicy w swojej głowie. Zadaje pytanie.
— I łączy się z jakąś rzeką, czy wpada prosto do morza?
Na tylnym siedzeniu wzbudza to śmiech, ale nie szyderczy tylko z niewiedzy pytającego wynikający. Damian odpowiada.
— W Paczkowie wpada do Nysy Kłodzkiej, a ta po iluś kilometrach do Odry.
— I Odra do morza.- odpowiada Janina.
Radośnie kończy Maria.
— Jak najbardziej nieodwołalnie. — podkreśla.
Wjeżdżają na niewielki parking u stóp zamku. Na nim stoi jeszcze jedno auto, jest to Zaporożec i to w wersji eksportowej koloru kremowego, pasażerowie też zwracają uwagę na nie uwagę. Od chwili wyjścia z auta otacza ich olbrzymi chór ptaków. Każdy gatunek ma inny utwór na tapecie, inną pieśń zanosi do odmiennego słuchacza czy słuchaczki, a i tak człowiek idąc tak wielkim parkiem, nie usłyszy fałszywej nuty. Teraz wzrok Janiny pada na widoczną część zamku i już jej uwagi od niego nic odwrócić nie może. Z miejsca zauroczyła ją ta budowla, zafascynowała i zakochała się w niej. Szybko okazuje się, że jest ruiną. Tylko to ruina najbardziej niesamowita jaką widziała. Co tam Egipskie piramidy oglądane na zdjęciach. Tu widoczny jest kunszt budowniczych i ich wyobraźnia i bogactwo zamawiającego budowę czegoś takiego. I to otoczenie lasu podkreśla nastrój.
Idą drogą w prawo delikatnie pod górkę, Janinę interesuje droga w lewo. Jakby droga ta prowadziła do jakiegoś zaklętego miejsca. Tam jednak ignoranci nie idą. Czyżby nie widzieli jak z tej drogi jest widok na zamek?
Oktawiusz czuje zadowolenie mając Jasię przy boku.
— Całkiem inaczej teraz wygląda jak kiedy byłem tu przed dziesięciu latami.
— Jakieś zmiany zauważasz? — pyta Jasia.
— Nie no, jest taki sam. Tylko kiedyś inaczej na to patrzyłem. Potężna budowla. Chyba tylko Pałac Kultury w Warszawie większy od tego.
— Gienek jak przyjeżdżał tu rowerem zapoznał się z zamkowcami, taką młodzieżą. — Jasia mówi to trochę ściszonym głosem, by rodzice idący kilkanaście metrów z tyłu tego nie słyszeli -Trzymał z kilkoma sztamę. Kiedyś w domu przyznał się, że z kolegami parę razy dopadli jakichś chłopców z innych miejscowości, co przyjechali pooglądać zamek. Ze dwa razy pobili takie dzieci, raz coś im zabrali. — mówi to uśmiechając się, ogląda za siebie czy nikt nie słyszy -Tato jak to usłyszał, to tak mu wpierdolił, aż rękę mu złamał. Trzeba było na pogotowie pójść żeby założyć gips.
— I co wziął to do siebie.
— Pierwszy raz widziałam tatę w takiej akcji. Nigdy nikogo z nas nie uderzył, nawet za ucho nie pociągnął. Mamie czasami nerwy puściły, ale to rzadko. Najbardziej Florek podpadał, ale on zawsze jakieś odjechane pomysły miał.
Słyszą wołanie Damiana.
— Idziemy tędy!
Odpowiada Jasia.
— Dobrze! Gdzieś na parterze się spotkamy! — teraz ponownie zwraca się do Oktawiusza — A co twoja siostra tak na końcu idzie.
Oktawiusz ogląda się na siostrę skręcającą za Damianem i Marią.
— Kurde, ja nie mogę. Łazi w tej różowej sukience w pajace, jak siermięga jakaś wygląda. Jak strach na wróble wygląda z tymi chudymi nogami.
— Nie lubisz jej?
— W szachy zawsze mnie ogrywa. Reprezentuje szkołę na każdych zawodach czy olimpiadach. Chwalą ją wszyscy, toż to ubrać się nawet nie umie.
— Tak już ma. Ważne jak talent wykorzystuje.
— Kiedy to było z Gienkem. — Oktawiusz zmienia temat.
— Dwa lata przed wyjazdem do ameryki. Tato jak go prał, to coś mówił o wojnie. Ten wcale się nie stawiał. Dobrze, że mamy nie było. Marynka tylko patrzyła. Jak Gienek o tych chłopcach pobitych i tamtych zastraszanych mówił, to wielkie oczy robiła. Nie stanęła w obronie brata. Mama jak przyszła, to coś tacie powiedziała jak się o tym dowiedziała. Marynka i Mama wiedziały, przeżyły wojnę. Ja tylko ze słyszenia coś tam wiem. Jakoś tam na siłę się nie wypytuje. Przychodzi do nas czasem taki starszy pan. Marynka i wszystkie dzieci nazywają go wujkiem, a to Niemiec pozostawiony po wojnie jako specjalista. Kiedyś Marynka opowiedziała mi jaki numer Florek u niego w domu wywinął, kiedy z ciastem do niego poszli. A, dobra jest.
Idą teraz szpalerem drzew. Jasia podnosi rękę mówiąc.
— Te drzewa jak były jeszcze za Niemców tak doginane, by tworzyć chylący się szpaler, taki półkolisty długi parasol.
— A ty często tu bywasz?
— Ostatnio z rodzicami pięć lat temu.
— To nieczęsto.
— Jakoś brak zainteresowań. Bardziej planistyka mnie interesuje. Może architektura mnie pociągnie. Jeszcze czas. Częściej w kamieńcu koleżankę odwiedzam.
Są teraz po przeciwnej stronie od miejsca gdzie wchodzili rodzice. Dużo zarośli. Z ich prawej, wznosi się jakieś podwyższenie, a pod nim chyba wejście do piwnic. Z lewej podparty cienkimi podwójnym kolumienkami murek, będący zwielokrotnionym wejściem na teren bezpośrednio przy zamku. Wszystko to zarośnięte. Oktawiusz idzie pierwszy. Wyciąga prawą rękę w tył i podaje ją idącej z tyłu Jasi. Kiedy przechodzą przez gąszcz zarośli wyrasta przed nimi nie tylko zamek, ale i potężne drzewo. Jest tu nie tylko ono. Też dużo krzaków i krzewów. W niektórych miejscach wygląda tak jakby zamek wyrastał z tych paryi. Teraz Jasia prowadzi do środka budowli.
***
Kiedy trójka zwiedzających weszła na poziom ponad pierwszymi schodami, ukazuje się przed nimi mała łączka z jakimś okrągłym basenem. Maria ogląda się za siebie.
— Janinko nie snuj się tak z tyłu. Chodź przy nas.
Dziewczynce trudno jest wyrwać się z zamyślenia, ale po kilku krokach odpowiada.
— Płytki ten basen. Pierwszy raz widzę taki kształt.
— To fontanna. — odpowiada z uśmiechem Damian.
Janina podchodzi bliżej i zdziwiona zauważa.
— Ile tu żabek na dnie. Można tu wejść? Nic się nie stanie?
Damian ponownie odpowiada
— Śmiało, tylko ostrożnie skacz. Dno jest betonowe.
Dziewczynka ostrożnie zeskakuje, patrząc też aby żabkom krzywdy nie zrobić. Swoim pojawieniem nie wprowadza jakiejś paniki pośród nich. Kilka w pobliżu asekuracyjnie paroma skokami zajęło według siebie lepsze miejsce obserwacyjne. Dziewczynka pochyla się i niektóre żabki wskakują jej na dłoń. Przygląda się temu ze zdumieniem. Sytuacji tej przyglądają się Kurcebowie. Kiedy dziewczynka ma już dosyć zabawy, wstaje i podaje rękę Damianowi, który wcześniej wyciągnął swoją ku niej. Teraz wzrok dziecka pada na schody tak monstrualnej szerokości jakiej sobie wyobrazić nie potrafiła wcześniej.
Kawki wzlatują z murów. Janina teraz razem z dorosłymi wchodzi po tych schodach. Jakieś olbrzymie wejścia są teraz przed nimi. Dziewczynka czuje bezpieczne ciepło panujące przy samej budowli, nie wie czy to może tak emanują rodzice Jasi, czy też, to coś innego? Wchodzą pod zadaszenie, nie wygląda na pomieszczenie. Do środka zamku można wejść tylko przez duży otwór drzwiowy. Zanim wejdzie się do wnętrza, rozgląda się w prawo i lewo zauważając niezwykłą plastyczność tego ogromnego przedsionka. Podnosi wzrok ku górze. Ktoś zrobił kilka dziur w suficie.
Wchodzi do środka, odczuwa jakiś lęk pomieszany z obawą i jakieś nieziemskie podniecenie i ciekawość niebywałą. Teraz stara się trzymać blisko dorosłych aby nie zabłądzić. Gdzieś skręcają. Przecież to jakiś labirynt. Jak ludzie tu mieszkający drogę znajdowali w miejsca do jakiego chcieli trafić. Nazwać te miejsca było sztuką. Bo jak powiedzieć gdzie się chce iść i na pewno nie tylko jedna droga do celu prowadziła. Zanim skręcili do pomieszczeń widziała jeszcze schody, tam pewnie też zajrzą. Oprócz pustych ścian nic ciekawego tu nie ma. Tylko wzrok Janiny wyłapuje w sposób nagły i niespodziewany jakieś postacie migające w odleglejszych przejściach. Są jakieś dziwne. Wyglądają na kobiety w ładnych barwnych sukniach. Nagle z jakiegoś pomieszczenia wyłania się postać z krwi i kości, widziana wczoraj na wodospadzie. To ten kędzierzawy, jeden z czwórki siedzących na tym odróżniającym się od innych kocu. Człowiek ten nie zwrócił na przechodniów uwagi, zachował się obojętnie jakby powietrzem byli. Janina czuła jak jego zachowanie nie jest obojętnością tylko skupieniem się. Człowiek ten nie jest zwykłym zwiedzającym, a raczej czegoś szukającym. Tylko czego tu szuka? Łupów ukrytych przez rycerzy kiedyś tu mieszkających?
Niespodziewanie całkiem coś innego przykuwa jej uwagę. To Jasia i Oktawiusz wychodzą z jakiegoś zakamarka czy pomieszczenie. Jasia poprawia sobie ubrania i prawie jednocześnie puka się palcem w czoło. Nie widzieli tego jej rodzice, ale zauważył spojrzenie Janiny jej brat. Dziewczynka tylko pokiwała głową. Teraz dopiero odzywa się Maria.
— I jak spacer?
Odpowiada Oktawiusz.
— Super. Florek tak ciekawie nie opowiadał. Monumentalna budowla. Podoba mi się tu. Siostrze też.
Siostra odpowiada.
— Każdemu podoba się co innego. Ciekawi mnie gdzie ci rycerze mieli skarbiec, ale taki tajny. Ten zamek bardziej mi się podoba od Malborka.
Mari wpada w niepohamowany śmiech. Dopiero po chwili ma siłę spokojnie mówić.
— Moim klientem jest pewien przewodnik oprowadzający ludzi po górach, miastach i takich budowlach. Zaczęłam się śmiać kiedy skończyłaś, a ja uświadomiłam sobie jak mało wiesz na ten temat. Janina nic wam nie powiedziała.
— Tak zagadaliśmy się podczas jazdy, że nawet nie pomyślałam o tym by coś powiedzieć. Myślałam, że powiem podczas spaceru. Tylko rozdzieliliśmy się. Ten człowiek, widzieliście go, przechodził tędy?
— Ja się mu przyjrzałam. — odpowiada Janina.
— Szedł taki niemiłosiernie spięty. Kiedy nas spostrzegł czmychnął. Skarbów szuka?
— Pani Mario, powie coś pani o zamku? — prosi Janina
— Kochanie. To w czym jesteśmy to pałac. Jakaś królewna w młodości kazała go postawić. Miała dużo złota i bogatego męża. Ten przewodnik mówił coś o trzech tonach złota, ale nie wiem czy to nie za dużo. Nie wiem jak tym złotem opłacała ludzi. Czy w złotych dukatach czy grudkach albo sztabkach, czy sztabeczkach złota. Taka to historia. Rycerzom nie śniło się stawianie fontann. Ta budowla tylko wygląda na zamek, ale nikogo odstraszać nie miała. Zamek to budowla typowo obronna. Tam nie ma komnat i różnych wygód. Pałac to rezydencja jaką może się pochwalić ktoś bardzo bogaty. Dziś nie ma szlachty, kułacy też zbiednieli
Damian dodaje.
— Pamiętasz co koleżanka z Kamieńca mówiła. Ruscy spalili zamek, twu pałac. Ograbili też grobowiec. Jednego nieboszczyka taczkami powieźli pod drzewo. Postawili go pod nim i strzelali. Innego kiedy wywożono mieszkańców na zachód. Wzięli z grobu, tego jednego w mundurze, jakoś tak dobrze zakonserwowanego. Bo przecież ci wszyscy w grobie już tam wiele lat leżeli, ten chyba najlepiej się jeszcze trzymał. Powieźli go na dworzec PKP, posadzili na ławce. Tak wyciągnęli jego prawą rękę, by w geście haihitla żegnał odjeżdżającym Niemców.
— Tak mówiła. — odpowiada Maria.
— To idziemy na górę? -popędza Janina.
I wszyscy ruszają w tę stronę. Widząc brak schodów Janina pyta.
— A schody gdzie się podziały?
— Wyjechały gdzieś do odbudowy Warszawy. — odpowiada w zamyśleniu Damian.
— To tam gdzieś są tak wielkie domy? — nie poprzestaje dziewczynka.
Udaje im się wdrapać po cegłach na piętro, nie obeszło się bez ześlizgiwania. Janina mimo zyskanej wiedzy, że nie mieszkali tu rycerze, ale wybudowała sobie taki dom jakaś królewna, nadal nie wychodzi z zachwytu nad aurą panującą i bryłą pałacu. To jakieś ciepło promieniujące z każdego zakątka budowli i te niesamowite kształty. Teraz Maria dokądś ich prowadzi.
— Tu podobno była kaplica. Popatrzcie tam wyżej. To ślady jeszcze oryginalnej farby. Ile razy tu jestem w tym pomieszczeniu, czuję jakąś zadumę, Coś cichego. Niemal czuję obecność tej dziewczyny.
Wchodzą do pomieszczenia. Nieduże. Właściwie jak na to co do tej pory oglądali, to jest malutkie, takie trochę na uboczu. Janina zauważa wejścia na wyższe piętro. Prowadzą tam wąskie schodki, ale zawalone. Ktoś nie chce aby oglądać tamte miejsca, a stamtąd można być wejść na wieżę. Teraz przechodzą wąskim przejściem wyłożonym jakąś mozaiką. Nie ma tam żadnych barierek, aż strach podejść do krawędzi. Teraz są w ogromnej sali. Wysoka jest i rozległa jak sala gimnastyczna na jakiej ostatnio w szachy grała. Za salą jest olbrzymi taras jak boisko do piłki nożnej. Trudno się tam dostać. Ktoś zrobił dziurę w przejściu i będąc nieostrożnym można spaść na dół i nie wstać więcej. Damian pomaga jej przejść.
Będąc już z drugiej strony, widok przed nią ją tak zadziwił, że gdyby Maria swojej dłoni nie położyła na jej ramieniu, to Janiny ciało spadło by w dół. Dusza za to poszybowałaby na dachami domów, później nad polami i zagajnikami dolatując do samych gór, gdzie stopiła, złączyła się, by z duszą gór i lasów, rzek i strumieni. Zmieniając się w końcu w zapach lasu, zostając tam na wieki. Przed tym właśnie wyratowała ją Maria, która teraz dopiero zauważa oniemiały zachwyt dziewczynki nad pejzażem odrywającym w zachwycie, duszę od ciała. Poniekąd rozumie tą istotkę stojąca na tarasie Kamienieckiego pałacu. Pamięta spokój w górach i ich piękno.
Wszyscy wycieczkowicze chodzą po tarasie, rozglądają się, patrzą za siebie jak stąd prezentuje się pałac. Fontanna na dole, drzewa z wolna zarastające budowlę i otwory okienne pokazujące wielkość dewastacji obiektu. Jeszcze w niektórych miejscach są resztki jakichś szybek. Okna z sali z jakiej wyszli są ogromne. W letnie słoneczne dni do późna wieczór jest jasno. Ciekawie muszą wyglądać tutejsze zakamarki w pełni księżyca.
Przyglądający się otoczeniu nie pomijają Janiny stojącej w miejscu i patrzącej przed siebie w jakimś zamyślenie i oczach pełnych zachwytu. Ten krajobraz znajduje w niej swoje odbicie i dziewczynka staje się większa od samej siebie. Rozprzestrzenia się na przestrzeń wokół pałacu.
— Idziemy dalej śpiąca królewno. — mówi do nie brat lekko ją szturchając.
— Tak, tak. Jestem gotowa. Dokąd teraz?
Wszyscy na tarasie słysząc te słowa obejrzeli się w jej stronę. Mimo dziecięcego głosu, odpowiedź zabrzmiała bardzo dojrzale. Jakby nie ona jej udzieliła. W drodze powrotnej Damian ponownie pomaga jej w przejściu. Teraz śmielej zbliża się go krawędzi mozaikowatego przejścia. W dole widzi jakby ogródek, na ścianie ogromne pnącza sięgające ścian z dużymi okrągłymi oknami.
— Co to za pnącza wspinają się po murze? — pyta z ciekawością Janina.
Odpowiada Jasia.
— Bluszcz. Taki zwykły bluszczyk. Nie widziałaś ich na drzewach?
— I jak to się stało, że tak urosły?
Damian odpowiada w zamyśleniu.
— Trzeba im nie przeszkadzać.
— Możemy podejść do niego?
— Możemy. — odpowiada.
Po zejściu podchodzą do tych pomieszczeń. Wielkość bluszczy jest niespotykana. Dzięki Janinie wszyscy doceniają ich potężny rozwój i to co powiedział Damian. Trzeba im tylko pozwolić na wzrost. Wracają na szeroki korytarz prowadzący wokół miejsce gdzie rośnie bluszcz. Janina zauważa kolejne wejście gdzie są pogruchotane schody. Dopiero kilka metrów wyżej schody są w całości, niedosiężne dla człowieka. Dokąd mogą prowadzić, zastanawia się Janina.
Powoli wychodzą na zewnątrz. Przyglądając się jednej z wież zauważają w niej kawałek spalonej belki. Ślad po pożarze z podpalenia. Kiedy już są na zewnątrz, pada pomysł by pójść na spacer po parku. Problem w tym, by nie pobłądzić.
— To jak zrobimy? — pyta Oktawiusz.
Kiedy starsi się zastanawiają odpowiada Jasia.
— Jak pamiętacie drogę do mauzoleum, to idźcie tam i spotkamy się gdzie najlepiej?
Maria z Damianem patrzą na siebie. W końcu Damian odpowiada.
— To idźmy powoli, bez pośpiechu. Spotkamy się przy aucie. Mamy cały dzień. Głód podgoni nas z powrotem.
Dwójka idzie w swoją stronę. Najstarsi z dziewczynką idą w stronę jeszcze pamiętaną przez dorosłych.
— To gdzie mnie prowadzisz? Tu jeszcze nie byłem.
— Jest tu ładne miejsce. Twojej siostrze by się spodobało.
— Co to takiego?
— Tobie też może się spodoba.
Zaczynają iść inną drogą. Tamta część wycieczki poszła w lewo, oni w prawo. Ilość zieleni jest tu przytłaczająca. Drzewa stare ograniczają dostęp światła młodszym. Jednak krzewy znajdują tu miejsce dla siebie. Ilość ścieżek i kwiatów w parku jest ogromna. Teraz idą szeroką, ale już minęli kilak węższych. Być może kiedy park należał do niemieckich właścicieli aż tylu mniejszych ścieżek i ścieżynek nie było. Zwykli turyści skracali sobie drogę dokądś się śpiesząc. Inni szli ich śladami i tak powstawały nowe dróżki. Teraz skręcają w lewo węższą, ale oryginalną dróżką.
Po jakimś czasie idąc blisko siebie milcząc, dochodzą do potężnego dębu. Oktawiusza zadziwia jego ogrom w porównaniu z innymi drzewami.
— O kurcze, ale wielki. Nie można o nim powiedzieć Janinie. Zaraz by tu kazała się prowadzić.
— Bardzo przeżywa ten pałac. Widziałam to na tarasie. Masz bardzo wrażliwą siostrę.
— Wrażliwą zołzę. — odpowiada z lekkim uśmiechem.
Podchodzą pod sam dąb. Oktawiusz okrąża drzewo, później przygląda się jego rozłożystym konarom. Niejeden z nich jest grubszy od drzew rosnących obok. To prawdziwy olbrzym rosnący na uboczu. Chyba niewiele osób wie o jego istnieniu. Ścieżka jaką przyszli jest boczna, jakby powiedzieć inaczej drugorzędna. W parku były ścieżki trzecio i czwartorzędne.
Siadają w korzeniach drzewa porośniętych delikatną trawą. Można się położyć w tych mocnych ramionach i ułożyć swą głowę do snu. Tylko chłopcu nie sen w głowie.
— Poczekaj. Gdzie się śpieszysz? — reaguje na próbę zbliżenia do niej chłopca.
Właściwie jego ręce próbują, a głowa ma tylko niewinny zamiar jaki starają się wprowadzić w życie ręce, którym się to tym razem nie udaje.
Leżą tak spokojnie. Chłopiec z nieruchomą głową, ale rozbieganymi oczami obserwuje coś ciągle innego przyciągającego jego uwagę. W jakiejś chwili obraca głowę w stronę dziewczyny. Ta leży z zamkniętymi oczami, chyba nie śpi w takiej chwili. Jeśli teraz nie może jej dotknąć, to się jej przyjrzy.
Już teraz na początku wakacji jej cera jest opalona. Ma ładny delikatne profil, ładną naturalną fryzurę, nie odwiedza więc nadmiernie fryzjera. Uszy przekłute, zgrabna szyja. Reszta zakryta flanelową koszulą i stanikiem. Na dole ma dżinsy i trampki. Pamięta jej dziewczęcą figurę. Wczoraj na wodospadzie, kiedy odpłynęli w górę rzeki aż tak całkiem niedostępna nie była. Gdyby był o kilka lat starszy jakoś ścierpiałby swoją natarczywość. Jednak jest młodszy i wcale jadąc do Ząbkowic nie spodziewał się takiego kąska. Ręce szybciej od myśli same sięgają w miejsca obiecujące więcej i więcej jeszcze.
Kiedy się już poprzyglądał zaczyna lekko palcem gładzić jej ramię z wolna kierując się ku dłoni. Zauważą komara siadającego na jej palcu. Obserwuje przygotowania owada. Bada teren i szybko decyduje się gdzie wbić ssawkę, by nachłeptać się smakołyku. Wie, że za chwilkę dziewczyna poczuje ukłucie i zechce strącić darmozjada. Kiedyś obserwował te wstrętnie poczwary jak siadały mu na skórze. Widział moment wbicia ssawki, nie czuł żadnego ukłucia. Dopiero jak szkodnik się opił i wyciągnął rurkę, po paru sekundach czuł swędzenie. Teraz patrzy czujnie, by nieść dziewczynie pomoc kiedy potrzebowała będzie jej najbardziej. Zatrzymał dłoń na końcu rękawa. Komar wyciąga narzędzie zbrodni wykonując jakiś ruch nogami. Za kilka sekund będzie ten moment. Dziewczyna nagle siada płosząc ratownika marzącego o niesieniu jej pomocy.
— Cholerna komary. Dwa użarły mnie w nogę. Mogłeś pogłaskać moje spodnie. Chociaż komarzyce dostępu bu nie miały. Kurcze jeszcze na dłoni. Byłeś tak blisko. Co, mankiet rękawa ci się spodobał, a mnie komary pożerają. O nic nie umiesz zadbać. — komentuje akcje komarów ze zniechęceniem i krytyką wobec chłopca, teraz tak zaskoczonego -Jak byłeś młodszy bardziej zdecydowanie się zachowywałeś.
Oktawiusz nie wie co powiedzieć. Trochę strapiła go jej reakcja i komentarz. Za moment jednak się uśmiecha mówiąc.
— Ciebie nie gryzą? — dopytuje Jasia.
— Gryzą. Tylko na czym innym się skupiłem i nie czułem.
— Ciekawe na czym.
— Jak myślisz?
— Nie zmuszaj mnie w takim momencie do myślenia. — na sekundę zamilkła, teraz już z uśmiechem — To co przykuło tak twoją uwagę?
— Ty.
— Aą. Taka ponętna jestem?
— Kusząca, smakowita, apetyczna.
Tu wkrada się chwilka milczenia. Wreszcie spogląda na niego pytając.
— No czekam. Jaka jeszcze.
Oktawiusz uśmiecha się szyderczo.
— Jesteś jak większa wersja mojej siostry.
Troje spacerowiczów wraca z mauzoleum. Jest to ruina, ale nie są tym zawiedzeni. Maria z Damianem już tu byli. Janina jest pierwszy raz i nie przeszkadza jej cmentarny obiekt w takim stania. Teraz idzie za tą dwójką. Ma wyciągniętą dłoń i dotyka nią gałązek, roślinek. Jej zainteresowanie wzbudzają owady podobne do os. Tylko jakieś szczupłe i zwinniejsze. Czasem latem na podwórku przed domem widuje podobne. Tylko tutaj jest ich nieprzebrana rzesza. Park jest domem milionów owadów, tysięcy ptaków.
— Panie Damianie. Dobrze pan powiedział o tym bluszczu, że wystarczyło mu pozwolić. I urósł tak wielki. Z tym parkiem jest tak samo. Pozwolono by rosło w nim to co jest i teraz jest efekt.
— O jakim efekcie mówisz. — pyta Damian.
— Że ludzie tacy jak my chodzimy tędy i jest nam dobrze.
Idą dalej w milczeniu. Wreszcie Damian się odzywa.
— Ciesze się z przeżycia wojny. Mogę widzieć dzieci spacerujące tak sobie po lesie. To jest prawdziwe szczęście.
Powoli schodzą drogą wykładaną płaskimi kamieniami układanymi na sztorc. Pałac mają po lewej stronie. Stąd wygląda jak budowla obronna z niemal gładkimi murami i malutkimi okienkami. Niemal nie widać, że to przecież ruina. Już zbliżają się do parkingu. Patrząc na to gdzie są, Janina zdaje sobie sprawę schodzenia drogą ku parkingowi, że idą drogą jaką chciała iść na samym początku. Nie ma w niej ekscytacji z tego powodu. Jest tak napełniona ważeniami jak nigdy dotąd. Piękny spacer zawdzięcza rodzicom Jasi. Idąc z nimi poczuła się jak ten olbrzymi bluszcz widziany w pałacu. Nie czuła absolutnie ich obecności. Widziała ich kiedy miała potrzebę zapytania o coś. Oni sobie gdzieś rozmawiający za jej plecami albo daleko z przodu, traktowali ją tak właśnie jak traktowana przez lata była ta roślina. Idąc przez park czuła się absolutnie bezpieczna. Jednocześnie samotna i z kimś. Rodzice Jasi pozwalali jej po prostu być. Najpierw Maria po przyjeździe zyskała jej sympatię. Po wizycie w pałacu, szczególnie po parku, postać Damiana zyskała w niej jakiś spokojny podziw.
Są już na parkingu. Zza kościółka z czerwonej cegły wyłaniają się Oktawiusz z Jasią. Są blisko siebie jakoś tak zamyśleni. Pierwsza odzywa się Maria.
— Jak apetyty u towarzystwa.
Wszyscy lekko się uśmiechają, każdy zgłodniał. Janina jeszcze się ogląda spoglądając na pałac. Słyszy otwierane drzwi do auta. Kiedy słyszy zapuszczony silnik idzie w jego stronę. Po ruszeniu przygląda się alei drzew. Na mostku nad Budzówką zamiast w prawo skręcają w lewo. Nikt się nie pyta dlaczego taki kierunek. Za dużym mostem jadą w prawo. Po chwili z prawej mijają wspaniały dąb. Janina niemal pożera go wzrokiem. Po chwili jadą szpalerem wspaniałych drzew. Są wysokie i piękne dając ostatnie pożegnanie z Kamienieckim pałacem. Jadącym z odwrotnej strony dają przedsmak piękna, jakie czeka w Kamieću i parku.
Po powrocie do domu jedzą obiad. Natychmiast po nim Janina wychodzi znaleźć dworzec. Po zaczepieniu przechodnia już wie dokąd iść. Droga okazuje się prosta. Na małym dworcu czyta rozkład jazdy. Decyduje się na pociąg, dawno nie jechała koleją, chyba pół życia.
W pół do ósmej jest połączenie do Srebrnej Góry. Okazuje się, że jeszcze dalej można pojechać. Czyta nazwy stacji. Stoszowice Dolne, Stoszowice Górne, Budzów, Srebrna Góra, Jemna, Grodziszcze, Ostroszowice, Bielawa Nowa, Kamieniczki, Pieszyce Górne, Pieszyce Stadion, Pieszyce Środkowe, Pieszyce Północne, Dzierżoniów. Ostatnie stacja to pewnie miasto, może nawet większe od Ząbkowic. Na pewno będą autobusy do Ząbkowic. Jeśli nie wypadnie jej co innego, bo nie wiadomo jakie plany ma Oktawiusz, to kolejna trasa będzie do Dzierżoniowa i z powrotem do Ząbkowic. Czyli wycieczka dookoła świata.
W drodze powrotnej Janina nie wraca prosto do domu. Idzie ulicami i zakamarkami wzbudzającymi jej ciekawość. Czuje miasto dzięki sporym betonowym śmietnikom opróżnianym raz na kilka miesięcy. Latem aromat z nich staje się mieszaniną tego co zużywają mieszkańcy. Z niektórych już przesypuje się zawartość. W innym miejscu ktoś zapalił coś w takim śmietniku i teraz tli się w nim głęboko, niezauważalny płomień czy żar. Duszący zapach nie przeszkadza mieszkańcom. Pewnie prądy powietrza omijają ich okna. Przy śmietnikach spotyka się wszędobylskie psy wyszukujące resztek dla nich smakowitych. Gdzie nie gdzie kota można spotkać. Pewnie to terytorium łowieckie. W taki dzień jak dzisiaj gorąc roznosi wszelkie aromaty na spore odległości i właśnie bezpańskie psy idą po nitce niewyczuwalnego aromatu, do atrakcyjnego kłębka. Koty mają jakąś inną preferencję, podobnie jak ludzie idą tam dokąd kierują ich, ich najbardziej wyczulone zmysły.
Franciszek, Zawisza i ich tato Fryderyk wrócili do domu pod jej nieobecność. Malcy są fajni, od ich taty i męża cioci czuje coś nieokreślonego. Po przywitaniu idzie do pokoju, w którym mają swoje wspólne łóżko. Siedzi na nim Oktawiusz.
— Gdzie byłaś tyle czasu.
— Co? Już nie interesuje cię Jasia?
— Nie wścibiaj swego nosa w nieswoje sprawy.
— To się z tym nie afiszuj. Idę się umyć i pójdę spać. I nie męcz mnie.
Kiedy siostra wychodzi, Oktawiusz nie pojmuje tego skąd jego siostra wie co on stara się ukryć. Może za mocno się stara. Może jak mysz w trawie stara się zachować ciszę, ale łamie trawki ściągając swą uwagę łasicy?
IV
Srebrna
Pociąg rusza. Dziewczynka jest podekscytowana, sama jest w przedziale i chyba niewiele osób w dwu wagonowym składzie. Czuje się niemal odświętnie. Cieszy się, że w domu nikt się o nic nie pytał. Przygotowała sobie prowiant. Zapakowała to do plecaka i wyszła. Poranek jest rześki i zapowiadający upalny dzień.
Pociąg z wolna toczy swój codzienny ciężar. Na razie widok nie jest pasjonujący, ale widzi to wszystko pierwszy raz i przygląda się otoczeniu. Powoli skład wyjeżdża z miasta, kończą się ogródki działkowe, pejzaż staje się rozleglejszy. Przez ulicę jadą płynnie bez zwalniania, prędkość jest tak niewielka, może gdyby maszynista ciut jeszcze zwolnił, to zatrzymaliby się. Auto nieznanej jej marki przepuszcza skład przez przejazd. Po prawej widać wieś. By lepiej się jej przyjrzeć musi wyjść z przedziału, otwiera okno na korytarzu i teraz naprawdę spokojnie może się przyglądać zabudowaniom, dojrzewającym zbożom i grządkom ziemniaków. W polu widzi kilka osób lekko przygarbionych, powoli idących rządkiem i coś dłubiących motyką w wyrastających z ziemi roślinom. I te góry w tle. Jest ich coraz bardziej ciekawa. Pojawia się w niej chęć przespacerowania się po jakiejś. To niesamowite wejść na szczyt jednej.
Janina wraca do przedziału, skład zwalnia i zatrzymują się na stacyjce, w której nikt nie czeka i na jaką nikt nie wysiada. Po kilku sekundach ruszają mijając jakieś mikroskopijne zabudowania dworcowe. Lekko przyśpieszają. Janina zauważa na jak długiej prostej się znajdują. Właśnie w drzwiach pojawia się konduktor. Janina z plecaka wyjmuje bilet, nie zamknęła za sobą drzwi, konduktor i tak by je otworzył.
— Dzień dobry. Bilet do kontroli. — kasuje bilet pytając — Sama jedziesz?
— Tak. Jadę na basen w Srebrnej Górze.
— Oj, to trochę za wcześnie. Woda będzie zimna. — uśmiecha się — Ja bym się zastanowił. Nie lepiej nad jakąś rzekę, albo jezioro. Trzeba było wybrać inną możliwość.
— Jest jakaś inna?
— Z Ząbkowic do Kamieńca i stamtąd do Otmuchowa.
— Za duża straconego czasu. — odpowiada nie wiedząc czy to dalej czy bliżej.
— Jesteś jeszcze młoda i czasu masz dużo. Idę, zaraz kolejna stacja.
Wychodzi. Nie słyszy, by zaglądał do innych przedziałów, jest więc w wagonie sama. Teraz patrzy na tą stronę. Widać u podnóża sporej górki jakieś zabudowania, ale to wszystko w oddali. Znowu wyczuwa zwalnianie, przechodzi na korytarz, opuszcza okno. Tu czeka kilka osób. Wychodzą spod jakiejś wiaty. Po zatrzymaniu pociągu z sąsiedniego wagonu wysiada sześć kobiet. Zastanawia się gdzie były. Ubrane są nie po wakacyjnemu. Czyli z pracy? Jedna z nich ma długi warkocz, na głowie żółta chustka. Inne nie zwracają jej uwagi. Pociąg rusza i nieco się rozpędza. Z lewej zauważa dokładnie zabudowania pnące się pod górę. To pewnie ta Srebrna Góra. Zapyta Teodora skąd taka nazwa. Tutaj bardzo podobają się jej łany zbóż pełne maków i chabrów. Czasem widzi taką kolorystykę kiedy jedzie w stronę znajomych mamy mieszkających gdzieś na wsi. Po przejechaniu kolejnego skrzyżowania z ulicą zapowiada się wreszcie lekki łuk w prawo, wchodzi do przedziału, by zabrać plecak. W tej chwili widzi jedno tylko gospodarstwo po tej stronie drogi z resztkami wiatraka. Skład biorąc skręt odkrywa przed dziewczynką nie tylko samotne gospodarstwo, ale też góry wyrastające niemal bezpośrednio przed oknami. Widziała Tatry na zdjęciach, ale tu ma góry na żywo. Inaczej wyglądają od Tatr. Tam najczęściej gołe skały, strzeliste i strome. Te są niskie i obłędnie pełne zieleni.
Tylko się patrzy, do chwili kiedy góra przed nią zamienia się w pole położone na stromym zboczu i domek z sadem na mniejszej stromiźnie. Wreszcie wyłania się miejscowość, przejazd przez ulicę i stacja. Tym razem z prawdziwego zdarzenia. Budynek piętrowy. Pamięta z czytanego na stacji w Ząbkowicach rozkładu, że Srebrna Góra jest stacją dla niej końcową, jutro tu nie wysiądzie. Na peronie pyta pierwszego lepszego pasażera o basen, ten tłumaczy i zaczyna się spacer do głównej drogi, by później iść kawałek pod górę następnie w prawo i dojdzie się do basenu.
Stoi przed otwartą furtką, po lewej malutka budka kasowa. Budka i wnętrze oraz brzegu basenu pomalowane na niebiesko. Kupuje bilet i patrzy gdzie tu można się ulokować. Wzięła dzień wcześniej spory ręcznik i zapakowała do plecaka. Przez środek basenu poprowadzony pomost z jednego brzegu na drugi. Ludzi na razie niewiele. Z lewego boku jest brodzik. Postanawia w jego pobliżu się rozłożyć, kiedy przyjdzie Teodor pewnie gdzieś w jego pobliżu osiądzie. Zdejmuje sukienkę, sandały i idzie na rekonesans. Staje przy pomoście. Nie ma zakazu przejścia więc idzie spokojnie na drugą stronę. Na końcu stoi kilku chłopaków może nieco starszych od jej brata. Powierzchnia pomostu składa się desek wąskich na pięć, sześć centymetrów. Pomiędzy deskami są szpary, pozwala to patrzeć na wodę pod spodem. Drewno jest w dobrym stanie. Kiedy jest już przy końcu spaceru, zaczepia ją jeden z chłopaków.
— Nie bałaś się, że wpadniesz do wody.
Dziewczynka odpowiada szybko.
— Jest szeroki i nie podchodziłam do krawędzi.
Ten odpowiada.
— Mi chodzi o to, czy nie bałaś się wpaść między szczeble.
Koledzy rechoczą. Janina nie zbita z tropu odpowiada.
— Poradziła bym sobie. Umiem pływać.
— Ciekawe jak dobrze. — odpowiada inny.
— Chce pan sprawdzić?
— No pewnie. — odpowiada przy śmiechu kolegów.
— Idę się zamoczyć i wymyśle w tym czasie konkurencję.
Przechodzi na lewo. Tu jest drabinka schodząca do wody. Naprawdę zimniejsza jak na wodospadzie. Wchodzi powoli, chłopcy ją obserwują dogadują jeden drugiemu. Janina śmiało mówi.
— Wybierzcie panowie swojego przedstawiciela.
Oni w śmiech. Teraz zanurza się z głową i na pieska przepływa do pomostu tam robi kilka sekund przerwy i z powrotem do drabinki. Wychodzi na brzeg. Podnosi leżącą przy ogrodzeniu cegłę i podchodzi do chłopców. Kilku z nich udaje przestrach i chowają się za głównym prowodyrem.
— I jak wybrali panowie jednego z was.
— No to niech ja będę. Mam się rozbierać do majtek czy bardziej. — chłopak pyta śmiejąc.
— Majtki mogą zostać.
— O co się założymy.
— O złote kalesony. — natychmiast odpowiada Janina.
— Ale bźdźiągwa wyszczekana. — komentuje inny.
— Są tu lody? — Janina pyta z ciekawością.
— Patrzcie, jaka szybka mała. A mama wie, że pasjonujesz się lodami.
Prowodyr zabiera głos.
— Nie ma. Musisz co innego wymyślić.
— Nie wzięłam nic do picia. Potrzebuję oranżadę dla siebie i osoby towarzyszącej.
— Może być w proszku? Mam jedną w kieszeni. Wodę weźmiesz z basenu.
— Panowie. Nie jest wam głupio. — z tyłu odzywa się męski głos -Dziecko ma z jedenaście lat i traktuje was poważnie. Bez głupich docinków. Co proponujesz koleżanko.
Chłopcom robi się trochę łyso, wszyscy na pewno się tu znają. Mężczyzna jeszcze dodaje.
— Oranżadę masz u mnie już teraz, za odwagę zadawania się z głąbami.
Zrobiło się cicho. Kilka innych osób podchodzi do grupki, kobiety i mężczyźni.
— Niech pan weźmie cegłę. Rzuci ją tak na wysokość tej drabinki. W momencie kiedy cegła uderzy w wodę, wskoczę i nim dotknie dna ją wyłowię.
Wszyscy spojrzeli po sobie. Prowodyr podnosi rękę na znak brania udziału w wyzwanie. Mężczyzna podchodzi do brzegu.
— Niech pan rzuci tak bym popłynęła na wprost.
Kiwnął głową pytając.
— Gotowa?
Janina staje na brzegu.
— Gotowa. — odpowiada obserwując mężczyznę.
Ten podrzuca cegłę na tyle wysoko, by Janina dokładnie się przyjrzała gdzie spadnie. Kiedy uderzyła o wodę, Janina wybija się, na szczupaka wpada w wodę i i kilkoma energicznymi ruchami dopada cegłę tuż nad mocno porośniętym dnem basenu. Musiała zanurzyć się około trzech metrów. Wypływa ucieszona w pozycji na plecach, podpływa do drabinki i uśmiechnięta wychodzi. Koledzy prowodyra komentują jej wyczyn. Prowodyr jest pewien siebie, ale kiedy staje na brzegu basenu jest lekko spięty.
— Gotowy? — zapytuje mężczyzna.
Ten kiwa głową. Cegła leci w ten sam sposób jak poprzednio. Po uderzeniu w wodę chłopak skacze. Wszyscy dokładnie widzą w jeszcze czystej wodzie płynącego kolegę łapiącego cegłę i wynurzającego się z nią. Teraz wynurza się zrelaksowany i uśmiechnięty. Koledzy nagradzają go oklaskami, tamten wychodzi. Podchodzi do Janiny, odkłada cegłę i podaje jej rękę mówiąc.
— Nazywam się Kornel. Faceci będą kiedyś mieli z tobą niezłą przeprawę. Tyle, że jest remis. Maże jakaś dogrywka.
Janina w milczeniu uściska mu dłoń, w myślach zastanawiając się nad jego propozycją. Mężczyzna wybawia ją.
— Kornel daj już spokój dziewczynce. Zasłużyła na oranżadę. — zwraca się do Janiny patrząc na Kornela -Zaraz przyniosę twoją nagrodę. Im nieśpieszno.
— Ta ja idę do kasy przynieść dwie, jak sobie życzyła. Są zimniejsze od wody w basenie. — reaguje jeden z nich.
Mężczyzna podchodzi z butelkami podając je i zarazem pytając.
— Skąd przyjechałaś?
— Z Ząbkowic proszę pana, ale jestem z Bydgoszczy. Brat mnie przywiózł, dlatego umiem rozmawiać z chłopakami. Umysłowo są moimi rówieśnikami.
Mężczyzna i słuchacze zanoszą się śmiechem. Jedna z kobiet zadaje pytanie.
— Ile masz lat dziewczynko i czym się zajmujesz w dodatku.
— Mam dwanaście lat i dodatkowo zajmuję się grą w szachy.
Chłopcy wydają z siebie śmiech zmieszany z prowokacyjną odzywką, chóralnie zapiali.
— No Kornel. Możesz się zrewanżować!
— Ale szachów nie ma. — komentuje sytuację Janina.
— Ja podskoczę. Mam najbliżej. — oznajmia jeden z nich.
— To ja podejdę do swojego ręcznika i za kilka minut przyjdę. — uprzedza Janina.
Idąc do ręcznika zauważa w brodziku bawiącego się Teodora. Odkłada butelki z oranżadą, w tej chwili chłopiec zauważa ją wyskakując z brodzika jak poparzony.
— Ale jesteś! Myślałem, że tam żartowałaś. Ja nie mogę, ale jaja. Dawno przyjechałaś?
— Jakiś czas. Zdążyłam popływać.
— Naprawdę byłaś na głębokiej wodzie. Bo przecież nie widziałem cię na brodziku. I co zimna woda i jeszcze nie zmącona. Po południu wszystkie traszki będą wypłoszone i woda zamulona. Pokażesz mi jak pływasz?
— To chodźmy na pomost.
— Ale dzieci gonią z pomostu. Pan z kasy i starsze chłopaki przeganiają najmłodszych.
— To idź drugą stroną, a ja z pomostu skoczę do wody i przepłynę do barierek.
— Nie boisz się, że ktoś na ciebie nakrzyczy?
— Chyba nie. Tylko schowam oranżadę pod ręcznik. I tak trzeba będzie szybko wypić żeby się nie zagotowała.
Chowa butelki i idą w stronę pomostu. Po kilku krokach Janina zatrzymuje się niczym zamurowana. Kilkanaście metrów od jej ręcznika leży koc, taki jak na wodospadzie. Tylko wtedy siedziało na nim czterech mężczyzn. Jeden łysy, jeden kędzierzawy i dwóch z normalnymi fryzurami. Wcześniej koca na pewno nie było. Przecież tędy szła od kasy w stronę brodzika. Pewnie w czasie tych konkurencji z Kornelem ktoś przyszedł, ale teraz go nie ma. Przypuszcza, że to ten sam koc. Ma niespotykany i jaskrawy wzór. Drugi raz w życiu widzi taki koc, pierwszy był wczoraj. Uważa za niemożliwe aby w ciągu całego życia nie widziała czegoś podobnego, i nagle w ciągu dwóch dni aż dwa. Jednak grając w szachy wie jak niemożliwe, staje się możliwe po rozgrywce.
Ruszają dalej. Od teraz będzie miała na oku ten koc, szczególnie, że nie ma potrzeby zbytniego wysilania się podczas obserwacji. Janina skręca na pomost, Teodor idzie dłuższą drogą brzegiem. Kiedy na pomoście i brzegu zrównali się. Janina macha do chłopca, kiedy tan patrzy na nią, ona wybija się z pomostu i skokiem pełnym gracji na główkę spada do wody. Po kilku sekundach wynurza się, dość sprawnym kraulem płynie ku drabince wyjściowej. Kiedy dopływa do niej jest lekko zmachana, wychodzi na brzeg. Teodor pełen uznania podchodzi do dziewczynki mówiąc.
— Ale zasuwasz. Ciekawe kiedy ja tak będę umiał.
— Co niesiesz? Wcześniej tego nie miałeś.
— A to? Jakiś słoiczek znalazłem. Po co ma się walać. Wrzucę do kosza przy kasie.
— Pokaż.
Bierze słoiczek, przygląda się. Na dnie jest trochę białego piasku.
— Poniosę go trochę.
Widzi tego kolegę niosącego szachownicę. Rozkłada ją na trawie i Kornel zaczyna ustawiać figury. Janina jeszcze obraca się w stronę koca. Nikogo przy nim nie ma. Ruszają w stronę oczekujących kibiców. Jest mężczyzna oraz kilku innych mężczyzn i kobiet oraz dzieci.
— Dokąd idziesz? — zdziwiony pyta chłopiec.
— Chodź ze mną. Jesteś moim sekundantem.
Zdziwiony idzie za koleżanką, na razie nie wiedząc o co chodzi. Okazuje się jak bardzo wszyscy się tu znają.
— Proszę widowni, Teodor mój sekundant.
Widownia wita chłopca z uśmiechem, Kornel dodaje.
— Spryciula. Już sobie sponsora znalazła.
— To nie sponsor. Spotkałam go na wodospadzie w Przyłęku i tu mieliśmy się spotkać. Czy Kornel ma jakieś warunki drugiego etapu rozgrywki. Na razie jest remis. Jedna rozgrywka szachowa zdecyduje o wygranej. — zdecydowanie kończy Janina.
— Ale spryciula. Dyktujesz warunki. — podkreśla ze śmiechem Kornej -Dobrze. To ja też dyktuję swoje. Kto przegra poddaje się przeciwnikowi, który wylewa mu na głowę całą butelkę tej oranżady i z taką słodką fryzurą zostaje tu do, na powiedzmy szesnastej.
Wśród dorosłej części publiczności odzywa lekki pomruk dezaprobaty. Janina dodaje od siebie.
— Zgadzam się. Tu mam słoik. Każdy widzi. — podnosi go tak by każdy mógł się mu przyjrzeć -Tu najbardziej widać piasek. Ale to inny piasek niż jest tutaj. Tam w środku są pchły pustyni.
— Co to za pchły? — z ciekawości zapytuje Kornel.
Janina odpowiada.
— Słyszałeś o szczurach pustyni?
Zdziwiony chłopak z zastanowieniem kręci przecząco głową. Janina kontynuuje.
— W słoiku są właśnie pchły, które dręczyły te szczury. Część została wyłapana i jest tu w pustynnym piasku. Przegrany otwiera słoik, tylko widownia musi się odsunąć, bo inaczej też będą zaatakowani przez te złośliwe krwiopijcze istoty. Do domu dzisiejszej nocy radzę nie wchodzić. Jak one rozbiegną się po domu to bieda.
Kornel się zgadza będąc pewnym wygranej dodając.
— I pewnie wszystkie przylepią się do lepkiej fryzur, bardzo słodkiej dziewczynki. — kończy Kornel.
Janina podaje słoiczek sekundantowi, który przygląda się szukając w słoiku pcheł. Janina siada na trawie przy szachownicy naprzeciwko Kornela. Widownia otacza zawodników, pierwszy rząd przykuca.
— Losujemy białe? — pyta Kornel.
— Ja mogę grać czarnymi.
— Jak chcesz. Ja będę grał lewą ręką i w razie czego zamkną prawe oko.
— No to zaczynaj waść, wstydu oszczędź. — komentuje Janina.
Nastaje cisza. Kornel wykonuje pierwszy ruch. Po kilku minutach gry na widowni jedna osoba wybucha śmiechem, Po chwili zaskoczenia nie rechoczą tylko Kornel, Janina i Teodor, ale on z niewiedzy. Nie potrafi grać w szachy, ale jak wszyscy się śmieją to i on wykrzywia lekko wargi udając wesołość. Mężczyzna dochodząc do siebie komentuje.
— Mat Kornelu. O szesnastej głowę sobie opłuczesz, ale czy wyłapiesz pchły.
Inny kolega dodaje.
— Taka siusiu majtka dała ci wciry.
Po chwili gdy śmiechy milkną wszyscy patrzą na Janinę. Dziewczynka orientuje się dlaczego. Przerywa milczenie.
— Ale ja tego zrobić nie mogę. — jest absolutnie zakłopotana i śmiertelnie poważna.
Jeden z chłopców poważnie dodaje.
— Umowa to umowa. Oranżadę można jakoś znieść, ale te pchły.
Janina ze łzami w oczach.
— Ja żartowała z tymi pchłami. Teodor znalazł słoik z piaskiem gdzieś po drodze.
Inny kolego dodaje.
— Ale oranżada jest prawdziwa. Możesz wyznaczyć kogoś za siebie.
— Ale ja nie potrafię, nie chcę.
Zabrzmiało to na tyle poważnie, że Kornel wstaje, czeka aż wstanie Janina i mówi.
— Przepraszam cię za moją głupotę.
Wyciąga do niej rękę. Janina robi to samo, uściskają sobie dłonie i się rozchodzą. W widowni i kolegach Kornela zaczynają się komentarze. Janina kieruje się w stronę ręcznika zerkając czy na kocu ktoś leży, nadal nikogo na nim nie ma. Od tej pory Janina nie wchodzi już do wody. Za to Teodor wchodzi kilka razy do brodzika oznajmiając kolegom, jak jego koleżanka rozgromiła w szachy Kornela, który wszystkim zawsze dokładał.
Janina waruje wręcz przy kocu. Nic to nie daje. Postanawiają napić się oranżady. Za jakiś czas bierze się za kanapek. Słońce praży coraz mocniej. Pora przerwać czuwanie i chociaż na chwilę się dla ochłody zanurzyć. Robi to tylko w brodziku pośród dzieci najmłodszych, pilnowanych przez rodziców albo starsze rodzeństwo. Około czternastej Teodor zaprasza Janinę na obiad. Problem w tym, że mieszka na samym końcu Srebrnej Góry. Niemal na samej przełęczy, by tam dojść trzeba się napocić. Po drodze zobaczą, o której ma powrotny autobus jadący z Nowej Rudy do Ząbkowic. Przystanek ma niedaleko miejsca gdzie mają zjeść obiad.
Janina patrzy się na pusty koc. Wzrusza ramionami. Ma dość czekania na nie wiadomo co. Ruszają. Po wyjściu z basenu nie idą w lewo tylko na wprost, mijając jeden domek z prawej. Z lewej szumi strumyk. Następnie skręcają w lewo i po kilkunastu metrach w prawo. Od tej chwili wchodzą w las i podchodzą lekko pod górę drogą leśną, coraz stromszą. Las otacza ich zewsząd. Promyki słońca przebijają się pośród przerw w liściach, a lekki wiatr nieustannie zmienia natężenie oświetlenia. Wszystko tu się porusza. Tysiące ptaków wyśpiewują swe melodie. Nie uświadczy się śpiewaków, gdzieś są ukryci. Ważne by śpiew dotarł do właściwego odbiorcy, czasem tylko przeleci jakiś wirtuoz treli, jodłowania czy ciągłego pogwizdywania. Nawet na wdechu potrafią gwizdać i zdaje się, że ich płuca nie mają granicy i wyglądają jak kowalskie miechy na wiotkich skrzydełkach. Tak naprawdę to malutkie, sprytne śpiewające ptaszęta.
Idąc pod górę, w pewnym miejscu Teodor zatrzymuje się i wskazując ręką w prawo w dół mówi.
— Tam jest kopalnia srebra. Jeszcze dziś na hałdzie i w środku można znaleźć srebro.
— Zejdziemy tam? — z zaangażowaniem pyta Janina.
— Ee, co ty. Tu pełno jest ciekawostek. — z uśmiechem wyjaśnia chłopiec — Nad nami na szczycie jest twierdza. Po drugiej stronie góry są fajne mosty ceglane. Nie mają barierek i są wąskie. Są kamienny wąwozy, wielkie nasypy. Pod nimi wąskie przejścia, wąskie i błotniste przy końcu. Niżej są kopalnie Samotnika, Wężowa, Pod Świerkiem. Ona jest śliczna, wejście do niej jest jak z bajki. Rośnie nad nią świerk i wejście jest obrośnięte korzeniami. A jaka jest fajna kopalnia Samotnika. Tam dopiero wejście jest malownicze. Tato mówi, że kiedyś ludzie będą chwalili się tymi miejscami, a inni, gdzie indziej pracujący będą niszczyli to piękno.
Przy takich rozmowach upływa im droga. Dopiero zatrzymują się na szczycie przy malutkim ceglanym budyneczku.
— Co to?
— Wodokaczka.
— Co takiego?
— Coś co kaczajet wodę. Niemcy jak tu mieszkali, umieli zebrać podziemne strumienie i od tego budyneczku rurami woda spływa do miasta.
— To macie tu czystą wodę.
— Czystą złudnie.
— Jak to. Czy w górach coś ją brudzi?
— No właśnie, co kilka dni przychodzi pan z wodociągów i do basenika w środku wrzuca takie duże tabletki chloru.
— A wiem. Później herbata i zupa śmierdzą chlorem.
— No i ja nie wiem po co on to robi. Widziałem ten basenik w środku. Ma jedenaście metrów głębokości i widać dno. Woda jest czysta, a on musi te tabletki tam wrzucać. Kiedy jestem w lesie często piję wodę ze strumyka i nic mi nie jest.
— Dorośli są dziwni.
Ruszają dalej, tylko po to by zatrzymać się ponownie.
— Co to za rów. Jest bardzo głęboki. — z autentyczną ciekawością pyta dziewczynka.
— To nie rów tylko kryta droga.
— Jak kryta. Przecież nic jej nie przykrywa.
— No tak mówią dorośli. Kiedyś może przykryta była deskami i przysypana ziemią. Teraz wszystko zmurszało i tylko nazwa została.
— A dokąd prowadzi?
— Jak ty nic nie wiesz. No na twierdzę.
— Pójdziemy tam?
— O cho. Cały dzień trzeba. Stoimy między dwoma szczytami. Góra Warowna jest tu, a tu Chochoł.
— No a droga kryta czemu służyła.
— No kiedy było oblężenie, to z jednej części wożono prowiant, naboje w drugą stronę. To jest taka nitka. A fortyfikacje są jak paciorki naszyjnika. Jak zerwie się nitkę to pospadają paciorki i tak się kończy oblężenie.
— Tak trochę tego nie pojmuję. Chcę to zobaczyć, wtedy pojmę.
— Jak przyjedziesz na trzy dni to połazimy. To wiesz co. Koleżanka znalazła wejście do podziemi. Ale tam rowerami trzeba podjechać.
— Najpierw twierdza.
— No to teraz za mną.
Po kilku krokach znajdują się na leśnym skrzyżowaniu, nie idą w prawo ni w lewo tylko mało wyraźną ścieżką ukośnie dół.
— Nie boisz się pokrzyw. — pyta Teodor.
— Nie lubię ich, ale się nie boję.
— To damy radę.
Schodząc stromym zboczem wchodzą w krzaki. Dochodzi ich odgłos jadącego auta.
— Niżej jest gdzieś droga?
— Tak. Jeszcze tylko pokrzywy.
Właśnie w nie wchodzą. Jest ich dużo i są wysokie. W dodatku stromizna jest większa. Najstromiej jest nad samą ulicą, ale koniec pokrzyw. Wskakują na asfalt. Teodor przechodzi na drugą stronę ulicy i nagle stają nad czymś czego Janina nie spodziewała się zobaczyć. Głęboki skalny wąwóz o pionowych skałach, szeroki na jakieś najmniej trzydzieści metrów i podobnie wysoki. Poprowadzony jest nad nim most jakiego dotąd nie widziała. Do tej pory wydawało się jej, że mieszkając w dużym mieście można zobaczyć w nim wszystko co istnieje, ale okazuje się, że tak nie jest. W dużym mieście nie ma gór czy wodospadów. Nie ma zamków, pałaców i twierdz. Nawet takiego mostu i wąwozu się w nim nie uświadczy. Wchodząc na most jest zdziwiona i delikatnie nogi jej dygoczą i kolana uginają. Ostrożnie podchodzi do barierek. Dopiero ich dotykając czuje się bezpiecznie.
— Co to za most? — lekko drżącym głosem zadaje pytanie.
— Wiszący. W dole kiedyś pociągi jeździły.
— A dokąd?
— Zależy z jakiej strony przyjeżdżały. W tamtą stronę do Ścinawki, a w tą do Dzierżoniowa, Ząbkowic i chyba Berlina, ale to mniej pewne.
— Można tam zejść na dół?
— Tak, ale teraz nie po drodze.
Janina obraca się drugą stronę. Przechodzi na przeciwległe barierki i nagle staje.
— A tam, na szczycie tamtej góry. Co to za budowla?
— A, tam. Fort Ostróg. Kawałek twierdzy. Tam też i z lewej jest twierdza.
— Kiedy możemy tam pójść?
— No mówiłem. Trzeba całego dnia, albo więcej nawet. Latarek trzeba, bo w podziemiach są wąskie lochy. I studnie bezdenne. Kto w nie wpada jest już nie do odnalezienia. Tylko we wspomnieniach bliskich się pojawia czasem. Chodź na obiad.
— Nawet nie wiem, która godzina.
Ruszają w dół. Zaraz za mostem jest znak drogowy, na nim napis Srebrna Góra. Idą asfaltem w dół. Z prawej poniżej ulicy stoi dom. Janina żałuje, że nie jest tu zimą, chętnie wrzuciłaby gałkę śniegową do komina. Chyba nic łatwiejszego w tym by nie było. Zaraz kolejną budowlą jest budynek dużo większy od poprzedniego. Wejście do niego jest od strony zjazdu pierwszego i tego budynku. Teodor kieruje się ku głównemu wejściu. Z poziomu ulicy kilkoma schodkami dochodzą do drzwi koloru srebrnego. Wewnątrz jest wąski jasny przedsionek z lustrami i kwiatami. Na lewo korytarz prowadzi dokądś skręcając w prawo. Idąc w prawo niemal natychmiast wchodzi się do jadalni pełnej luster na przeciwległej ścianie, w niej jest też okienko do zwrotu naczyń.
— Siądź przy jakimś stoliku. Ja podejdę do kuchni.
Drzwi do niej są po prawej stronie ściany. Janina siada patrząc na siebie w odbiciu luster. Widzi wszystko przed sobą i za sobą. Odkłada plecak. Z drzwi kuchennych szybko wyłania się Teodor i jakaś kobieta. Janina wstaje. Teodor odzywa się.
— To ta dziewczynka Janina, uratowała mi życie na wodospadzie.
Janina dygnęła przed mamą chłopca, a kobieta załamuje ręce mówi głośno.
— I ty niewdzięczniku wodzisz za sobą to grzeczne dziecko po pokrzywach. Trzeba się nie było mu dawać. Całe nogi w bąblach. Nie może to być.
— Proszę panią. Teodor pytał się czy boję się pokrzyw. Odpowiedziałam, że nie.
— No już dobrze. Ale gdybyś jeszcze tu kiedyś była to pamiętaj o długich nogawkach i rękawach. — mówi spokojniej mama -Siadajcie, zaraz dostaniecie obiad.
Po obiedzie Teodor zaprowadził Janinę na pierwsze piętro, na nim przeszli na spory taras. Z niego patrzą na panoramiczny pejzaż. Rozległa przestrzeń nie obejmowała wszystkiego, ale w sposób delikatny z bliższej perspektywy lewej strony przechodziła w dalekosiężny widok, by znów ograniczać siebie górami z prawej. Centralna część wyciągała duszę patrzących, wsysała duszę w siebie. Aż trudno było oderwać od tego widoku wzrok. Może patrzący szukał w przestrzeni swej duszy. Ona zatoczyła koło nad cudną panoramą i dopiero kiedy wróciła do ciała, człowiekowi wracała przytomność i rozeznanie gdzie jest ciałem.
— Sprowadzę cię do autobusu. Masz czas, czy się spieszysz.
— Mam czas. — szybko odpowiada Janina.
Są jeszcze chwilę na tarasie przyglądając się okolicom i wreszcie wychodzą na ulicę. Zaraz za budynkiem skręcają w prawo i stromymi schodami pokonują ponad czterdzieści metrów różnicy wniesień.
— Jakbyśmy poszli w prawo to za pięć minut jesteśmy pod tym mostem gdzie byliśmy na początku — Teodor nie daje dojść do głosu Janinie, ponieważ gdyby pozwolił się jej odezwać na pewno zechciałaby podejść i zobaczyć most od spodu. — My idziemy w lewo. Tam też jest ciekawie.
Ruszają. Janina obserwuje drogę lekko rozmiękłą. Szybko jednak zyskuje twardość. Na takiej dróżce kiedyś leżały podkłady, szyny i tędy jeździły kolejowe składy. Wożące towary i ludzi. Jaka szkoda, że już tędy nawet samochód nie przejedzie. Gdzieś po lewej jest ulica, słuchać auta. I nagle dziewczynka zatrzymuje się zaskoczona.
— Ej, Teodor. Co to jest??
— Most kolejowy.
— Taki wąski? Gdzie barierki się podziały? Przejdziemy tędy?
— Szyny i barierki gdzieś na złom wywędrowały. Zamiast barierek są te gzymsy po obu stronach wysokie na dwadzieścia centymetrów. Możesz iść środkiem.
Z początku idzie się normalnie. Jednak im dalej tym bardziej po bokach czuje się przepaścistą dal, plecak daje złudzenie docisku do podłoża. Na środku mostu Teodor kładzie się na gzymsie, za most wystaje mu tylko głowa.
— Podejdź i zrób co ja. Nie bój się.
— Nie boję się tylko jestem ostrożna.
Janina nachyla się nad gzymsem, opiera się na nim rękami następnie kładzie na nim tułów i już patrzy w przepaść.
— Ja nie mogę. Cieszę się, że tu jestem. Ile może być w dół?
— No, ze trzydzieści metrów.
Kilka chwil zajmuje dziewczynce przywyknięcie do innej perspektywy patrzenia. Kiedy już się nasyca wstają i pełna wrażeń idzie wspólnie z kolegą. Po zejściu z mostu zauważa dróżkę w lewo pod bardzo strome podejście.
— Gdzieś się wychodzi tą drogą.
— Możemy tam podejść.
Niespodziewanie skręcają i czasem ześlizgując się prą pod górę. Z prawej widzą fragment wąwozu. Lekko pobudzeni i sapiący wchodzą na dróżkę. Tam szybko oddech się wyrównuje i idą w prawo delikatnie w dół. Nawet ze sobą nie rozmawiają. Janina lubi takie spacery kiedy nikt jej nie rozprasza. Teodor zna drogę, w razie potrzeby nakieruje na właściwy kierunek. Teraz są ściśnięci młodym lasem i krzakami leszczyny. Po krótkim czasie otwiera się przed nimi przestrzeń nieopisana. Patrzą na miasteczko jakby z samolotu. Są na krawędzi łąki, nieco niżej zmieniającą się w pole orne. Rośnie na nim rzadkie zboże. Widok jest pierwszorzędny i godny pozazdroszczenia. Janina czuje jak w głowie coś się jej przestawia. Zapatrywanie na świat się zmienia. Coś się otwiera jeszcze bardziej, a ona nie wie co to jest. Jest niesamowicie pięknie. Zaczyna odczuwać coś pierwszy raz w życiu. Taka przestrzeń jaką ma przed sobą, otwiera się w niej. Tylko jak się to dzieje. Tam przed nią są dziesiątki kilometrów. Przecież ona od kręgosłupa do mostka zajmuje tylko kilkadziesiąt centymetrów w porywach. I gdzie ta przestrzeń w niej jest. Może to jakaś fatamorgana jak na pustyni albo inne złudzenie. Ale widzi w sobie przetrzeń miejsca. Jakby ciałem obejmowała jakąś dużo większą przestrzeń. Czyli coś drugiego w niej powstaje. Jest zaskoczona i spokojnie szczęśliwa, bez zbędnej ekscytacji.
Ruszają dalej w lewo. Wąską ścieżynką nad stromizną. Zauważa jakiś domek. To, to miejsce widziane z okna pociągu. Aż tutaj zawędrowała. Dochodzą do miejsca gdzie ziemia odsłoniła kawałek skały w sobie. Teraz w prawo i stromo w dół. Miasteczko niezwykle malownicze ale niebywale szare. Swoją burością przytłacza. Jest posępne, ale położenie tego smutku jest urocze i niemal zachwycające. Z zieleni wyłania się szarość i jakaś rezygnacja, pustka. To jakieś niesamowite miejsce. Jakby w tej miejscowości brakowało życia. Są tu ludzie, ale jakoś tak w formie przetrwalnikowej tu istnieją. Jakby na coś czekali, jakby w przerwie życiorysu tu funkcjonowali. Taka różnorodność powala Janinę. Nie spodziewała czegoś takiego po tej wycieczce. To miejsce jest jak wykwintny wizualnie tort, jednocześnie obrzydliwie słodki i przesolony. Bardzo trudno znaleźć w nim równowagę smaków. Może kiedyś dotrą tu ludzie umiejący to uchwycić.
Zastanawia się jak podzieli wrażeniami z bratem i sąsiadami. Po powrocie z rodzicami i znajomymi. Takie wrażenia poza domem. Coś nieopisanego. Jak przełożyć to na słowa.
Teraz wchodzą na jakiś stary cmentarz. Otoczony kamiennym murem, ale za tym murem też są groby i to niemało. Czy wyrzuceni ze społeczności czarne owce? Wewnątrz groby pouszkadzane, zarośnięty w większości krzakami leszczyny. Miejscami rosną malownicze stare drzewa z dziuplami, pewnie z zamieszkałymi w nich sowami. Cmentarz się kończy i dosłownie po kilku krokach są już nad przystankiem.
— Mam pytanie. Jak ten hotel się nazywa. I czy jest wasz?
— Mama jest w nim całorocznym gospodarzem. Nazywa się Bartek. Jest własnością Faelu. Mam tu coroczne wakacje. Patrz jaki fuks. Autobus nadjeżdża
Oboje patrzą się na toczący się pod górę pojazd. Żadne się nie odzywa. Na przystanku czeka jeszcze kilka osób.
— Teraz będziesz szedł pod górę taki kawał.
— Nie, przez miasteczko i wąwóz. Jakbyś jeszcze przyjechała to możemy się tak przejść. Przyjedziesz jeszcze? — autobus wjeżdża na pętlę, zatrzymuje się i kierowca wysiada, znak kilkuminutowego postoju -Masz jakieś plany?
— Coś mówiłeś o koleżance i jakichś podziemiach.
— To jak będzie słonecznie, to zapraszam do Kiełkowa w następny poniedziałek. Będę czekał na przystanku. Jak koleżanka nie da rady to się we dwójkę przejdziemy. Tylko ubierz się w coś długiego i ciepłego, weź jedzenie, wodę i latarkę. Bądź gdzieś przed dziesiątą.
Żegnają się, kupuje bilet i powoli autobus rusza. Jest czternastą pasażerką, jedynym mężczyzną jest kierowca. Siada z prawej strony obok kierowcy. Zaraz też zaczynają napływać do niej myśli całkiem nie dziecinne. Nie musi się wysilać by je czuć, tylko otworzyć na nie. Może patrzeć przez szybę autobusu i obserwować, tylko bez komentowania tego co widzi. Na równi widzi świata za oknem jak i swoje wnętrze, swój świat wewnętrzny. Zdaje się jej, że bierze się to z jej dzisiejszych doznań. Były tak świeże i nowe. Niespodziewane, bez reżyserii. Pojawiają się w niej myśli na temat szachów, jak gra w szachy. Jednocześnie pojawia się porównanie, że ona też jest pionkiem lub figurą. Przez nią i innymi ludźmi życie gra w szachy, ale to nie tak, że jest drewnianą figurką przestawianą gdzie bądź. Ona i ludzie biorą świadomy udział w grze. Życie bierze pod uwagę świadomość tych, no właśnie czego. Bo życie jest wielopoziomowe i pionów oraz figur i nieznanych nikomu postaci i postaw i wariantów w grze jest bardzo dużo. Król może zmienić się w piona, albo zniknąć, by za czas jakiś pojawić się jako ktoś całkowicie nowy. Jako niemowlę, które przez życie już wpasowane jest do gry. I teraz musi tylko zająć wobec gry właściwą postawę.
Te myśli wirują jej w głowie, niektóre ewoluują inne znikają w zapomnieniu. Kolejne zostają do użytku, tylko nie wiedzą kiedy będą użyte. Jej dziecięcy umysł nie ingeruje w to. Ta otwierająca przestrzeń jest dla niej za duża, ale będzie mogła z niej skorzystać.
W takim zamyśleniu dojeżdża do miasta. Spacer ulicami pośród ludzi. Ma wrażenie jakby podróż jakąś odbyła na księżyc. I mimo niewielkiej odległości Ząbkowic od Srebrnej Góry, to dla ludzi stąd, to inny egzotyczny świat. Mimo bycia po drugiej stronie ulicy od wejścia na cmentarz, zauważa jakiegoś pijaczka leżącego na ścieżce między grobami. Czyżby próba generalna. Nie interesuje jej to, idzie dalej z każdym krokiem zbliża się do domu. Ciekawe czy ktoś skomentuje jej długą nieobecność. Pewnie oskarżą ją o nieodpowiedzialność. I co z tego. Warszawa stoi na podwórku. Wspina się na drugie piętro. Otwiera drzwi.
Jakieś obce dzieci biegają po mieszkaniu. Są zaskoczone obecnością gościa. Dla nich Janina też jest obca. Wchodząc do pokoju wszystko się wyjaśnia. Przy stole siedzi ciocia Bogumiła z wujkiem Fryderykiem, Oktawiusz i dwie nieznane osoby. Na pewno rodzice dzieci. Na stole flaszka wódki, talerze z przystawkami, szklanki po kawie, literatki no i oczywiście pełne kieliszki. Pod stołem trzy puste flaszki i prawdopodobnie już wkrótce znajdzie się tam jej brat. Idzie do ich pokoju, na czas pobytu u rodziny. Dzieciaki są w siódmym niebie. Nikt im w zabawie nie przeszkadza. One jeszcze teraz bez wódki potrafią bawić się wyśmienicie. Za kilkanaście lat same pozbawią się tego atutu. Zostaną nauczone przez nieudaczników, że tylko przy alkoholu zabawa jest przednia.
Do pokoju wchodzi Oktawiusz.
— Gdzie, gdzie jak cię nie było, byłaśś?
— Zajmowałam się sobą.
-Ale...trzeba mnie było uprzedzić. Martwiłem się.
— Co Jasia na to?
— A nie ma jej, i dobrze. Po co ma się złościć.
— To dobrze.
— Uprzedzaj jak gdzieś wychodziszsz.
— Będę.
— No. Martwiłem się.
— Ze zmartwienia tak wyglądasz.
— No nie. Choć trochę tak. Przez ciebie nie mogłem się wyluzować.
— No popatrz. Jakbyś się wyluzował, to już pewnie pod stołem byś chrapał.
— Nie wkurwiaj mnie, bo w łeb.
— No i co jeszcze.
Do pokoju wchodzi ciocia.
— Skarbeńku. W kuchni obiad na ciebie czeka. Podejdź, jeszcze ciepły.
Ciocia bezwiednie zażegnała kiełkujący spór. Wszyscy wychodzą do swoich spraw. W kuchni czeka talerz zupy grochowej, na drugie ziemniaki i bigos. W czasie jedzenia czasem dzieci przybiegają nie zwracając już na nią uwagi. Po chwili gdzieś znikają i jest cicho. Już wie co czuła do wujka w dniu przyjazdu. To ciągoty do alkoholu. Tato ma kolegę, od niego też to czuje. Tylko nie potrafiła tego dopasować. Przechodząc przez pokój i rozmawiając z bratem czuła jak wysysane są z niej pokłady entuzjazmu z jakim przyszła do domu. Teraz nie jest całkiem pusta, jednak czuje jak to piękno w jakiś sposób przez nie wiadomo co, zostało wyssane.
Po posiłku wraca do pokoju. Oktawiusz dał jej spokój. Szuka miejsca do spania, w łóżku sobie nie pośpi. W Bydgoszczy każdy ma swój pokój, a i tak przez ścianę słychać jego chrapanie. Kiedy jest trzeźwy, jego popisy warczenia, rzężenia i gwizdów nie występują. Będąc z nim w łóżku prócz odgłosów będą wyziewy smrodu.