E-book
9.45
drukowana A5
38.72
WYNALAZEK

Bezpłatny fragment - WYNALAZEK


Objętość:
241 str.
ISBN:
978-83-8104-519-3
E-book
za 9.45
drukowana A5
za 38.72

Opracowanie graficzne: Bożena Arabasz

Skład: Waldemar Ciekalski

Korekta: Waldemar Ciekalski

Kielce 2016

To nazwisko to było moje przekleństwo. Chociaż… właściwie nie można byłoby powiedzieć, że wszystko złe, co mi się przydarzało, to z powodu tego nazwiska. Bo przecież to, że czasami chorowałem, że zdarzył mi się wypadek — jeden czy drugi albo że miałem nieraz po prostu pecha — to wszystko nie zdarzało się dlatego, że miałem właśnie takie a nie inne nazwisko. Różni ludzie mają przecież różne nazwiska — ładne i niezbyt ładne — i także im przydarza się, że chorują, mają wypadki czy pecha.

Kiedy miałem cztery latka, to chciałem wiedzieć, skąd się biorą dzieci i zacząłem o to pytać. Nie wiem, kto mi powiedział, że małe dzieci żyją sobie najpierw przez jakiś czas w brzuchu swojej matki. Zacząłem się zastanawiać nad tym, jak to tam wtedy jest i zadałem swojej rodzicielce pytanie:

— Mama, jak ja byłem u ciebie w brzuchu, to były tam jakie zabawki?

— Nie, nie było synku — odpowiedź mnie wyraźnie rozczarowała.

— To nudno tam było — skomentowałem ten fakt.

Kiedy byłem małym dzieckiem i dopiero zaczynałem chodzić i mówić, to już wtedy słyszałem od swoich rówieśników, że ja to jestem od nich gorszy, głupszy i w ogóle taki „do niczego”. Nieraz zastanawiałem się nad tym w swojej dziecięcej głowinie, dlaczego oni mnie tak traktują. Bo przecież w czasie różnych zabaw nie byłem od nich gorszy, a czasami nawet lepszy. Ale także wtedy, kiedy byłem lepszy, słyszałem takie dziwne słowa: — O! Nawet durnowaty lepiej zrobił to czy tamto.

Kiedyś słyszałem przypadkowo, jak moja matka mówiła do ojca, jakby z nadzieją w głosie: — Może byśmy sobie zmienili to nazwisko? Ale ojciec machnął tylko ręką i powiedział: — A tam, po co będziemy zmieniać.

Z czasów mojego dzieciństwa — kiedy miałem już kilka lat ale jeszcze nie chodziłem do szkoły podstawowej — zapamiętałem szczególnie pewne wydarzenie. Bywało oczywiście różnie i nieraz oberwałem od ojca czy matki za to czy owo. Ale zawsze był taki powód, że ja nie chciałem się podporządkować woli moich rodzicieli. Kończyło się to przeważnie jakimś krzykiem albo klapsem i moim rykiem. Pewnego razu postanowiłem sprawdzić co będzie, jeżeli ja nie ustąpię. Z tego co pamiętam poszło o jedzenie. Matka postawiła na stole miskę z jakąś owocową mieszaniną i powiedziała do mnie:

— Siadaj do stołu i jedz.

Nie od razu to zrobiłem i nasz domowy patriarcha–uzurpator zdopingował mnie:

— Słyszałeś co mama powiedziała? Siadaj do stołu i jedz bo jak nie, to muchy cię wyręczą.

Trochę jeszcze zwlekałem i zauważyłem, że coś się święci. Podszedłem więc do stołu, usiadłem na krześle, wziąłem do prawej ręki łyżkę i zacząłem ją dookoła obracać.

— Co tak oglądasz tę łyżkę? Nie podoba ci się? A może chcesz ją zjeść? Masz jeść to, co jest na talerzu, a nie łyżkę. — Głos gospodarza był coraz bardziej męski.

Nic się nie odezwałem, tylko przełożyłem łyżkę do lewej ręki i znowu zacząłem ją dookoła obracać, tak jakby to była zabawka. Nie wszystkim jednak ta moja zabawa przypadła do gustu. Ale byłem ciekawy, co będzie dalej. Przełożyłem łyżkę znowu do prawej ręki i tym razem zacząłem nią mieszać to, co było w misce.

— Trzeba go będzie chyba nakarmić — zauważył z troską w głosie mój kochany ojczulek, po czym usiadł na krześle obok mnie. — Nie bardzo mi się to spodobało, bo ja wcale pomocy nie oczekiwałem i nie potrzebowałem. Jeść mi się za bardzo nie chciało, więc postanowiłem kontynuować zabawę. Ale „mój stary” był wyraźnie już na to za stary. Wyjął łyżkę z mojej ręki, nabrał owocówki i przystawił mi do ust. Słodkawe to było i miałem nawet ochotę zjeść, ale zamiast tego prychnąłem tak, że cała zawartość łyżki wylądowała na twarzy mojego dobroczyńcy.

Jaka była jego reakcja, można się domyślać. Zerwał się na równe nogi, doskoczył do mnie, złapał za głowę z tyłu obydwoma rękami i wcisnął moją fizjonomią do miski. Wrzask z mojej chłopięcej buzi zaalarmował moją matulę, która skierowała swe kroki w naszym kierunku. Zanim jednakże do nas doszła, jej umiłowany wyciągnął mnie zza stołu i powlókł do drzwi. Jednocześnie krzyczał do mnie:

— Przestań ryczeć!

Kiedy wreszcie znaleźliśmy się na podwórku, wrzasnął trzymając mnie dalej mocno za lewą rękę:

— Idziemy do piwnicy!

Po dojściu tam, mój tatunio otworzył drzwiczki i zaczął schodzić po kamiennych schodach na dół ciągnąc mnie za sobą, przy czym ja cały czas dawałem swym donośnym głosem dowody na to, że mi się to wcale nie podoba. Kiedy znaleźliśmy się już na dole, usłyszałem znane mi już słowa z pewnym uzupełnieniem:

— Przestań ryczeć, bo cię tu zamknę i zostawię na całą noc.

Moją odpowiedzią było jeszcze głośniejsze: łaaaaaaa!!!

Wreszcie mój tata–dyktator zostawił mnie, wyszedł do góry i zamknął drzwiczki do piwnicy. Zostałem sam w ciemnościach, cały czas dając wyraźne dowody swego istnienia i widząc tylko wąski strumyk światła, dochodzący przez szparę w małym, zastawionym deską otworze, przez który jesienią ziemniaki były zrzucane ze skrzyni na wozie do piwnicy. Po kilku minutach mój ojczulek wrócił, otworzył drzwiczki, zszedł na dół, podszedł do mnie i wydał nie znoszące sprzeciwu polecenie: — Wychodź!

Moją odpowiedzią było przeciągłe — bez przerw na odpoczynek — łaaaaaaaaa!!! Stałem przy tym dalej nie ruszając się z miejsca.

Mój chlebodawca chwycił mnie znowu za rękę, doprowadził siłą do pierwszego schodka, po czym uwolnił mnie z rodzicielskiego uścisku i krzyknął: — Wychodź do góry!

Ale ja wtedy już podjąłem decyzję: — Nie! Nie zrobię niczego, co mi ktoś nakazuje! Stałem więc i cały czas starałem się donośnym głosem wykazać swoją moc. Ale głowa rodziny też nie zamierzała ustąpić, zwłaszcza, że była rodzaju męskiego. Zdjął pasek od spodni, sieknął mnie nim po bosych nogach — byłem bowiem w krótkich spodenkach — i znowu wrzasnął:

— Wychodź po schodach do góry!

Ale do mnie nic już wtedy nie docierało. Jedyne, co robiłem, to było coraz głośniejsze: łaaaaaaaaaaa!!! Widząc, że jego polecenia nie są wykonywane, mój kochany tatunio siekł mnie trzymanym w prawej ręce paskiem od spodni po obu nogach, a lewą ręką popychał do góry. Nie mogąc sobie z tym poradzić, wziął mnie na ręce, wyniósł na podwórze, postawił na ziemi i powtórzył swoje ulubione najwidoczniej słowa: — Przestań ryczeć!

Ale ja nie miałem zamiaru przestać. Mój rodziciel wziął mnie więc znowu na ręce, podszedł do studni i zaczął mnie przekonywać do swoich racji głosem o wysokich tonach:

— Przestań ryczeć, bo cię wrzucę do studni! Ojca i matki trzeba słuchać!

Skutek był do przewidzenia. Moje łaaaaaa!!! rozlegało się na wszystkie strony świata.

W następnej kolejności ojczulek chwycił mnie prawą ręką za nogi w okolicach kostek, a lewą ręką ujął za tułów, po czym podszedł do studni i nachylił się nad cembrowiną a potem nad szybem, w którym dyndał łańcuch z blaszanym wiaderkiem na wodę. U góry natomiast był drewniany wał, na którym owinięta była stalowa lina. Oczywiście cały czas dawałem wyraźne dowody swego istnienia, a to, że na głębokości ponad trzydzieści metrów połyskiwało lustro wody, nie miało dla mnie żadnego znaczenia.

Kiedy głowa mojej rodziny wyczerpała już wszystkie metody wychowawcze, zamieniła się w silnego mężczyznę, który przyniósł mnie na rękach do kuchni, postawił na ubitej z czarnej ziemi podłodze i wyszedł. Matka spojrzała na nas tak, jakby ją niewiele obchodziło to, co my robimy i dalej krzątała się przy kuchennym piecu. Mój ryk zaczynał słabnąć i po pewnym czasie zamilkł wreszcie zupełnie.

Wieczorem jak zwykle zjadłem kolację i poszedłem spać. A na drugi dzień ganiałem się z ojcem po podwórku, tak jak gdyby nic się poprzedniego dnia nie stało.

*

W międzyczasie miałem młodszego brata, któremu rodzice dali na chrzcie na imię Sławek. Kiedy już zaczął chodzić i mówić oraz mieć swoje własne poglądy, dochodziło między nami niekiedy do różnicy zdań. Rodzice musieli nas godzić, stosując różne, znane im sposoby rozstrzygania sporów — nie tylko słowne. Ludzie we wsi opowiadali sobie o tych naszych ciągłych przepychankach, awanturkach i bijatykach w ramach programów rozrywkowych. Kiedyś jeden z gospodarzy, taki już w podeszłym wieku, który lubił mówić czasami gwarą, dał nam jakieś owoce i poradził:

— Idźta do łojca abo matki, zeby wos rozwozyli, tak, zebyśta mieli po równo dlo kozdego. Bo inacy to znowu sie pobijeta jakby jeden mioł dwie śliwki więcy łod drugiego.

Nie pamiętam już, czy skorzystaliśmy z rady tego dziadka, ale na pewno zawsze spoglądaliśmy podejrzliwie na siebie, kiedy coś nam ktoś dał, żeby sprawdzić, czy któryś z nas nie ma czegoś trochę więcej albo mniej od drugiego.

*

Kiedy ukończyłem siedem lat życia, rodzice posłali mnie do szkoły podstawowej. I już na samym początku odczułem, że coś jest „nie tak”. Nikt nie chciał siedzieć ze mną w tej samej ławce. A kiedy wreszcie — za namową nauczycielki — znalazł się taki, to nie był dla mnie zbyt łaskawy i przyjemny.

I wtedy po raz pierwszy dotarło do mojej świadomości, że to wszystko, a właściwie prawie wszystko co złe, to było przez to nazwisko. Przez to, że nazywałem się Durnowaty. Hieronim Durnowaty.

I chociaż byłem dzieckiem, to postanowiłem sobie, że muszę coś zrobić, żeby innym udowodnić, że wcale nie jestem durnowaty. Nie tylko innym dzieciom, ale także dorosłym. Bo czułem, że dorośli też tak o mnie myślą. Wiedziałem, że nazwiska zmienić sobie nie mogę, więc muszę wymyślić coś innego. Zacząłem się zastanawiać, co by to mogło być i doszedłem w swoim niezbyt jeszcze dojrzałym mózgu do wniosku, że muszę przede wszystkim pokazać innym, że wcale nie jest tak jak oni myślą, to znaczy, że nie jestem durnowaty, czyli po prostu głupi.

Ale jak to zrobić?

Starałem się zawsze odrabiać lekcje, ale zauważyłem, że to było za mało. Że oprócz tego, co nauczyciele nas w szkole uczyli i czego kazali uczyć się w domu z książek oraz pisać w zeszytach, były jeszcze takie sprawy, z którymi musiałem radzić sobie sam.

Kiedyś jeden z chłopców w czasie przerwy między lekcjami zaczął się naśmiewać z mojego nazwiska. Ja odczułem to w ten sposób, że on naśmiewa się ze mnie. Zdawałem sobie sprawę z tego, że w tej sytuacji nie mogę liczyć ani na rodziców ani na nauczycieli, lecz muszę sobie poradzić sam. Zacząłem więc udowadniać swoje racje — najpierw słowami, potem doszło między nami do przepychanek i wreszcie do bójki. W rezultacie obaj zostaliśmy wezwani do pani wychowawczyni.

— O co się pobiliście? — zapytała nauczycielka patrząc na mnie.

— Bo on mnie wyzywał — odpowiedziałem.

— Jak cię wyzywał?

— Mówił, że jestem głupkowaty.

— Wcale tak nie mówiłem — zaprzeczył Stefek.

— A jak?

— Powiedziałem, że jest durnowaty, bo tak się nazywa.

Wychowawczyni zaczęła tłumaczyć Stefkowi, że nie powinien tak mówić, a mnie upomniała, żebym się od razu nie rwał do bijatyki i kazała nam się rozejść.


Bywało i tak, że sam sobie stwarzałem różne problemy. Na lekcji matematyki nauczycielka przepytywała uczniów z tabliczki mnożenia i zadała mi pytanie:

— Ile jest sześć razy siedem?

— Sześćdziesiąt siedem — odpowiedziałem błyskawicznie wywołując salwę śmiechu wśród uczniów. Nauczycielka zaś zdenerwowała się i powiadomiła mnie:

— Dostajesz dwóję!

*

Mówiąc szczerze, nauką w szkole podstawowej nie byłem zachwycony i zastanawiałem się wielokrotnie, po co ja się muszę tego wszystkiego uczyć. Miałem duże wątpliwości co do tego, czy to, czego musiałem się uczyć, kiedyś do czegoś mi się przyda. To znaczy — te podstawowe wiadomości na pewno były mi potrzebne — pisanie, czytanie, liczenie. Czasem także ktoś z rodziny albo znajomych mówił o jakichś faktach z historii Polski, Europy czy świata i wtedy odczuwałem coś w rodzaju dumy, że ja na dany temat coś wiem. Wiadomości z innych przedmiotów również mi się niekiedy przydawały. Ale jednocześnie łapałem się na tym, że z tego co się uczyłem, pozostawało mi w pamięci niewiele.

W ostatnim roku szkoły podstawowej ojciec zadał mi kiedyś pytanie:

— Chciałbyś być technikiem?

— I co bym później robił? — odpowiedziałem pytaniem.

Ojciec chyba nie bardzo wiedział, jak mi to wyjaśnić i z jego tłumaczenia zrozumiałem niewiele. Nie chciałem być jednak gorszym od innych i za radą rodziców wylądowałem w liceum ogólnokształcącym, o którym potocznie mówiło się ogólniak.


Był to dla mnie jak gdyby nowy świat, który zacząłem stopniowo rozpoznawać. Wszystko było inne: budynki szkoły, sale lekcyjne, nauczyciele i nauczycielki, o których mówiliśmy: pan profesor, pani profesorka, no i uczniowie oraz uczennice.

Zauważyłem, że moje nazwisko wydawało się niektórym dziwaczne, ale nie mówili mi tego wprost. Jednocześnie po jakimś czasie zrobiłem pewne odkrycie. Że prawie wszyscy ludzie mają jakieś problemy, z którymi nie umieją sobie radzić. Wśród nauczycielek i nauczycieli z wyższym wykształceniem pedagogicznym byli tacy, którzy nie potrafili zapanować w czasie lekcji nad dyscypliną i uczniowie robili dosłownie co chcieli. To znaczy rozmawiali ze sobą, śmiali się i nie zwracali uwagi na to, co pan profesor czy pani profesorka mówi. Tak było na lekcjach z języka polskiego, prowadzonych przez nauczyciela, któremu uczniowie nadali przydomek „Raczaj”. Na lekcjach historii był jeden wielki harmider i na wezwania pana profesora, aby uważać na to co on mówi i nie rozmawiać, prawie nikt nie reagował. Patrzyłem zdumiony, jak nauczycielka na jednej z lekcji języka rosyjskiego spoglądała na krzyż i widać było, że niemal zrozpaczona modliła się o to, aby uczniowie się uciszyli. A dla nich to była jeszcze tylko dodatkowa atrakcja i rozrywka. Śmiejąc się mówili jedno do drugiego: patrz, wzywa pomocy Pana Boga. Jeden z uczniów powiedział głośno: — Dumaju, dumaju i niczewo nie panimaju!

— Czego nie rozumiesz?! — pytała ze złością pani profesorka, a wszyscy uczniowie zaśmiewali się do rozpuku.


Wiedziałem o tym, że nauczyciele są wykształceni, po studiach często uniwersyteckich, ale jednocześnie widziałem, że niewiele im to pomagało w pracy pod względem dydaktycznym i kontaktów z uczniami. Doszedłem więc do wniosku, że nauka i wiedza to jedno i tę można zdobyć w szkołach, natomiast to, jak sobie radzić w życiu to zupełnie inna sprawa i z tym każdy człowiek musi sobie już radzić sam. Z tym, że jedni radzą sobie dobrze, a inni nie bardzo.

Tak więc jedna wiedza to ta, którą można zdobyć w szkołach — przekazywana przez nauczycieli i profesorów oraz wyczytana w podręcznikach i książkach. Jest to wiedza o świecie i na temat kierunku, w którym chce się zdobyć zawód, aby potem pracować i zarabiać pieniądze.

W drugim przypadku natomiast chodziło raczej o umiejętność. Umiejętność radzenia sobie w życiu. I to trzeba już zdobyć sobie samemu. Tu trzeba być po prostu samoukiem. Oczywiście czasami można korzystać z pomocy innych — rodziców, nauczycieli czy dobrych kolegów lub znajomych, ale są takie sprawy, kiedy już nikt ci nie pomoże i jesteś zdany tylko i wyłącznie sam na siebie. No bo w szkołach to uczą pisać, czytać, liczyć, geografii, historii, chemii, fizyki i innych przedmiotów, ale nie uczą, jak żyć — jak sobie radzić w życiu. Jak się lubić i jak się kłócić, jak rozwiązywać nie tylko zadania w szkole i te zadane do domu, ale różne problemy, których jest przecież cała masa.

Kiedyś pani profesorka kazała mi powiedzieć, jakie zagadnienia utkwiły mi w pamięci z zadanej lektury i nie bardzo potrafiłem z tego wybrnąć. Kiedy wyjąkałem kilka zdań, nauczycielka najwyraźniej nie była z tego zadowolona i zganiła mnie mówiąc:

— Dlaczego nie przeczytałeś uważnie tej książki i nie przygotowałeś się do lekcji? Przecież widać wyraźnie, że masz duże braki.

— Bo ja, pani profesorko, czytałem niedawno, że z tego co się uczymy w szkole, to potem tylko dziesięć procent się zapamiętuje. Więc ja się uczę tylko te dziesięć procent — odparowałem stawiane mi zarzuty i zauważyłem uśmiechy na twarzach moich kolegów i koleżanek z klasy.

— To na co poświęcasz tę resztę czasu? — pani profesorka nie kryła zaskoczenia i zdziwienia moją odpowiedzią.

— Na przyjemności i miłość — udzieliłem krótkiej i konkretnej odpowiedzi.

Teraz już cała klasa wybuchnęła śmiechem, a nauczycielka lekko się zdenerwowała i wyglądała na zakłopotaną, gdyż była to młoda i ładna kobieta i chyba wiedziała o tym, że niektórzy uczniowie się w niej podkochiwali.

Zresztą w starszych klasach wśród uczniów i uczennic tworzyły się pary, o których inni wiedzieli — także nauczyciele i nauczycielki, ale na ogół mało się na ten temat mówiło. Mnie także podobały się niektóre uczennice i młode panie profesorki — jak na nie mówiliśmy — ale nie dzieliłem się tymi swoimi myślami z nikim i nie miałem swojej dziewczyny, tym bardziej, że moje niefortunne nazwisko trochę jednak dorastające panny odstraszało. Kiedyś byłem na zorganizowanej w szkole zabawie tanecznej i próbowałem tańczyć, ale nie szło mi to najlepiej. Później słyszałem, jak jedna z dziewczyn mówiła do drugiej: — Ten Durnowaty to tańczy jak kołek.


Nie miałem w szkole średniej ulubionego przedmiotu, chociaż niektóre — jak to się mówiło — lubiłem bardziej a inne mniej. Historia — to były dla mnie opowieści o dawnych czasach, jedne ciekawe, inne nudne, a niektóre w ogóle mnie nie interesowały. W ramach nauki języka polskiego lubiłem czytać niektóre powieści, ale gramatyki nie znosiłem. Geografia mnie interesowała, ale tylko w zakresie kontynentów, krajów, większych miast, mórz i oceanów, natomiast czułem wyraźną niechęć do różnych wykresów kartograficznych.

Z przedmiotów tak zwanych ścisłych niezbyt leżała mi matematyka. Nie bardzo rozumiałem, po co te różne potęgi, pierwiastki, logarytmy, funkcje, krzywe i proste, hiperbole i parabole, wektory, różniczki, ciągi arytmetyczne i geometryczne, szeregi i pochodne oraz całki i całkowanie.

Nie znosiłem chemii — zwłaszcza tych tasiemcowych wzorów, ale ciekawy byłem, jak to się dzieje, że niektóre materiały w połączeniu ze sobą dają wielkie korzyści w praktyce, na przykład baterie do kieszonkowych latarek elektrycznych. Chciałem wiedzieć, jak są zbudowane i na czym to polega, że wytwarzają prąd elektryczny. Pytałem o to pana profesora od chemii, ale nie bardzo mnie jego wyjaśnienia przekonały.

Fizyki nie lubiłem — szczególnie zadań. Ale interesowały mnie te odkrycia z fizyki, które dawały impulsy do różnych technicznych wynalazków. Kiedy na jednej z lekcji pan profesor mówił o perpetuum mobile, bardzo mnie to zaintrygowało. Dlaczego on mówi, że coś takiego jest niemożliwe do zbudowania? Skoro niektórzy robili z tym próby i chcieli zbudować urządzenie, które samo się będzie napędzało, to chyba coś w tym musi być. Może jednak coś takiego jest możliwe? — zastanawiałem się i myślałem sobie, że dobrze by było z tym poeksperymentować. Nie miałem jednak takich możliwości technicznych. Poza tym po namyśle udzieliłem sobie sam odpowiedzi na nurtujące mnie pytania:

— Daj sobie spokój Durnowaty. Nie tacy jak ty nad tym myśleli i nic im z tego nie wyszło.

Nie zapomniałem jednak o tym i siedziało mi to w głowie. Szczególnie zainteresowały mnie odkrycia i dokonania Isaaca Newtona, takie jak prawo powszechnego ciążenia czyli prawo grawitacji, koncepcja korpuskularnej budowy światła — dyspersja i interferencja światła, a także trzy podstawowe zasady dynamiki. Pasjonowały mnie także inne odkrycia naukowe, ale raczej w zakresie praktycznego ich zastosowania, a nie wywodów i rozważań teoretycznych.

Tak sobie czasami rozmyślałem o różnych sprawach — wtedy gdy szedłem sam do szkoły lub ze szkoły albo w domu — kiedy nie miałem nic specjalnego do roboty. I doszedłem do wniosku, że właściwie to ma się dwa zawody. Jeden zawód to jest ten, który nazywa się „człowiek” i w tym zawodzie trzeba radzić sobie samemu. Drugi zawód natomiast to ten, który zdobywamy w szkołach albo — jak niektórzy — uczą się praktykując i podpatrując to, co robią inni. Nie dzieliłem się tymi swoimi rozmyślaniami z nikim, gdyż nie chciałem dawać innym pretekstu do drwin z Durnowatego.

*

Kiedy byłem już w klasie maturalnej, zacząłem się zastanawiać nad kierunkiem studiów. Rodzice powiedzieli bowiem, że mi pomogą i dali mi wolną rękę w wyborze uczelni oraz dziedziny, w której chciałbym studiować i potem pracować. Należałem raczej do lepszych uczniów, ale osobiście nie czułem się silny ani w przedmiotach humanistycznych ani w tak zwanych ścisłych. Przeglądałem różne poradniki dla kandydatów na studia i miałem zamiar iść na studia do Wyższej Szkoły Rolniczej, a kierunek to już był dla mnie mniej ważny. Powiedziałem o tym dyrektorowi liceum, ale ten skrzywił się i już wiedziałem, co to znaczy. Zadałem więc pytanie, w którym domyślałem się jak gdyby odpowiedzi:

— Uważa pan, panie dyrektorze, że poradzę sobie na studiach technicznych?

— Oczywiście — ton głosu dyrektora był zdecydowany. — Powinieneś iść na Politechnikę.

Posłuchałem rady dyrektora liceum i postanowiłem złożyć dokumenty na wydział energomechaniczny Politechniki Wrocławskiej. Kiedy pojechałem do Wrocławia i wysiadłem z pociągu na dworcu PKP, nie wiedziałem jak i czym dojechać do uczelni. Zobaczyłem postój z taksówkami i kazałem się wieźć na Politechnikę. Myślałem, że zapłacę kilka złotych. Okazało się, że taksówkarz zażądał dużo więcej i zorientowałem się, że może mi zabraknąć pieniędzy na powrót pociągiem do domu. Powiedziałem o tym taksówkarzowi, ale ten nie bardzo chciał się zgodzić, aby mi opuścić. W końcu jednak wziął trochę mniej, tak że na pociąg mi pieniędzy wystarczyło. Kiedy wracałem — tym razem już tramwajem — zachciało mi się pić, gdy czekałem na przystanku i kupiłem sobie piwo w butelce. Po wypiciu zakręciło mi się w głowie i przeraziłem się, że coś mi się stało. Na szczęście później wróciłem do normy i dopiero po powrocie do domu ojciec uświadomił mnie, że w piwie jest alkohol i na pewno od tego zakręciło mi się w głowie. Zdobyłem więc pewne doświadczenia w zawodzie „człowiek” i czekałem na rozpoczęcie studiów, w czasie których chciałem zdobyć zawód inżyniera.

Już na samym początku zorientowałem się, że znowu będę musiał przede wszystkim radzić sobie w tym pierwszym zawodzie, który nazywał się „człowiek”. Akademika mi nie przyznali, zatrzymałem się u znajomych, których adres dali mi rodzice i miałem zamiar szukać stancji. Nie chciałem sprawiać kłopotu ludziom, którzy mnie przygarnęli, poza tym sam czułem się w ich mieszkaniu trochę skrępowany, tym bardziej, że nie było tam zbyt dużo miejsca. Wpadłem na pomysł, aby iść do dziekanki i poprosić o dokwa- terowanie w którymś z pokoi w akademiku do czasu, aż znajdę sobie jakieś lokum do wynajęcia. Dziekanka zastanowiła się przez chwilę, potem spojrzała na mnie i zapytała:

— Jak pan się nazywa?

— Hieronim Durnowaty — odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

Tym razem nie spojrzała już na mnie i chociaż początkowo miałem nadzieję, że coś z tego będzie, to teraz zacząłem ją tracić. Zauważyłem bowiem, że wyraz twarzy kobiety stał się trochę dziwny i starała się to wyraźnie ukryć. Potem jednak zaczęła przeglądać jakieś papiery i moje nadzieje znowu odżyły. Czekając w napięciu na następne słowa usłyszałem:

— Ma pan tu skierowanie do pokoju w jednym z domów na Biskupinie.

— A jak długo będę mógł tam mieszkać? — w moim głosie znów była obawa.

Dziekanka spojrzała na mnie — tym razem jakby z pewnym zaciekawieniem i jednocześnie lekkim zdziwieniem i odrzekła: — Cały rok. Jeśli pan pozdaje egzaminy.

Podziękowałem i nie posiadając się z radości pojechałem najpierw do moich znajomych, u których się zatrzymałem przez jeden dzień, aby zabrać swoje rzeczy. Zapytałem, gdzie jest ta dzielnica Wrocławia, która nazywa się Biskupin i którym tramwajem mogę tam dojechać. Kiedy już tam się znalazłem wraz ze swoją walizką, nie miałem problemu ze znalezieniem ulicy i domu, w którym zamieszkałem w jednym z pokoi z drugim kandydatem na inżyniera.


W ten sposób zacząłem nowe — studenckie życie. Ze swoim nazwiskiem nie miałem początkowo problemów, chociaż z wyrazu twarzy niektórych kolegów oraz z ich zachowania wobec mnie zauważyłem w ich oczach pewne zdziwienie i dystans. Mój współmieszkaniec Sylwek zachowywał się wobec mnie poprawnie. O rozrywkach nie myślałem, gdyż czasu na nie było niewiele, a ja chciałem się utrzymać na studiach i przykładałem się do nauki, gdyż słyszałem jak koledzy opowiadali, że na pierwszym roku „odsiew” na sesjach egzaminacyjnych był duży.

Kiedyś na ćwiczeniach z rysunku technicznego asystent rozdał wszystkim metalowe elementy części maszyn do narysowania i wyszedł z sali. Korzystając z tego niektórzy studenci zaczęli sobie wymieniać detale o skomplikowanych kształtach na łatwiejsze. Widząc to ja również tak zrobiłem. Wtedy wszedł asystent i widząc to, pozabierał studentom te łatwiejsze elementy, które sobie wybrali i porozdawał trudne. Mnie przypadł w udziale bardzo skomplikowany detal i potem musiałem całą noc rysować jego kształt konstrukcyjny — najpierw ołówkiem a potem tuszem kreślarskim, aby zdążyć w wyznaczonym terminie i uzyskać zaliczenie.

Zdobywałem więc wykształcenie w tych dwóch zawodach: człowieka i studenta wydziału energomechanicznego Politechniki Wrocławskiej. W tym pierwszym zawodzie — człowieka, poznawałem życie w wielkim mieście, jakim był Wrocław. Odwiedzałem czasami moich znajomych, u których zatrzymałem się po przyjeździe i którzy zamieszkali we Wrocławiu po zakończeniu drugiej wojny światowej. Rozmawialiśmy o tych powojennych latach na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych. Starszy mężczyzna u tych znajomych opowiadał mi, że bardzo dużych zniszczeń we Wrocławiu nie było, ale po zakończeniu wojny nasze władze i nasi przymusowi sojusznicy ze wschodu nie wierzyli widocznie, że Wrocław będzie należał do Polski i spodziewali się, że nowa wojna wisi na włosku — jak to się mówiło. Dlatego podkładano materiały wybuchowe pod nawet mało uszkodzone budynki i potem wywożono cegły i inne materiały budowlane na wschód.

Czasu wolnego było wprawdzie niewiele, ale nieraz szedłem z kolegami do kina i nawet mi się niektóre filmy podobały. Rekord pobiłem oglądając trzy filmy w ciągu jednego dnia.

O perpetuum mobile nie myślałem, natomiast zastanawiałem się nad niektórymi prawami z dziedziny elektryczności, na przykład nad prawem Ohma, które mówiło o proporcjonalności natężenia prądu elektrycznego płynącego przez przewodnik do napięcia panującego między końcami przewodnika. Ciekawe było dla mnie również prawo Faradaya, oparte na doświadczeniach, z których ten uczony wywnioskował, że w zamkniętym obwodzie znajdującym się w zmiennym polu magnetycznym, pojawia się siła elektromotoryczna indukcji, równa szybkości zmian strumienia indukcji pola magnetycznego, przechodzącego przez powierzchnię rozpiętą na tym obwodzie.

Najbardziej zainteresowało mnie jednak prawo Ampera — bardzo użyteczne — wiążące indukcję magnetyczną wokół przewodnika z prądem, z natężeniem prądu elektrycznego przepływającego w tym przewodniku.


Zbliżała się pierwsza sesja egzaminacyjna i czasu na rozmyślania oraz na rozrywki nie było. Na egzamin z fizyki otrzymaliśmy kilkadziesiąt pytań, aby się przygotować. Starałem się zapoznać z tymi pytaniami i przygotować do egzaminu jak najlepiej. Na jedno pytanie nie mogłem znaleźć materiałów i pomyślałem sobie, że przecież nie muszę wylosować akurat tego pytania, więc go odpuściłem. Jakież było moje zdziwienie i przerażenie, gdy po podniesieniu kartki z zestawem dwóch pytań ujrzałem, że jedno to było właśnie to, do którego się nie przygotowałem. Jednocześnie zauważyłem, że pani profesorka zajęta jest wpisywaniem oceny do indeksu mojemu poprzednikowi. Szybko położyłem kartkę z pytaniami z powrotem na biurku i stałem z opuszczonymi rękami. Kiedy mój kolega zaczął odchodzić, egzaminatorka spojrzała na mnie i zachęciła mnie uprzejmie:

— Proszę, niech pan bierze kartkę z pytaniami.

Podniosłem oczywiście inną kartkę i egzamin zdałem. A właściwie zdałem dwa egzaminy: jeden jako człowiek i drugi jako student.

Po pierwszej sesji egzaminacyjnej zostało nas na roku znacznie mniej. Między innymi musiał wracać do domu mój współmieszkaniec, ale zwierzył mi się, że nie ma pieniędzy na pociąg. Prosił, abym mu pożyczył sto złotych i chciał mi zostawić w zastaw swój dowód osobisty. Akurat rodzice przysłali mi pieniądze, więc mu dałem te sto złotych i zaufałem mu, nie chcąc brać jego dowodu osobistego. Okazało się później, że nadużył mojego zaufania i więcej się do mnie nie odezwał. Zastanawiałem się, jakie wnioski mam z tego wyciągnąć i ostatecznie postanowiłem nie traktować tego jako regułę.

Na drugim roku studiów mieszkałem już w domu studenckim na ulicy Podwale w pokoju czteroosobowym. Było tu weselej, gdyż czasami odbywały się wieczorki taneczne, w których brałem udział po spożyciu z kolegami „japcoka”, czyli najtańszego wina. Była także świetlica z telewizorem i oglądaliśmy tam różne programy telewizyjne oraz transmisje z imprez sportowych. Niektórzy koledzy przechwalali się swoimi przygodami erotycznymi i sukcesami na tym polu.

Ja w kontaktach z kobietami byłem „surowy” i któregoś dnia jeden z kolegów Bolek Muchomor, mający dość duże doświadczenie w tych sprawach, zabrał mnie ze sobą na podryw — jak to się wśród studentów mówiło. Poszliśmy na spotkanie, gdzie było kilka dziewczyn i potem zapadła decyzja, że idziemy „na chatę”. Kumpel wybrał sobie najładniejszą, a mnie wskazał jedną, która mi się wcale nie podobała, gdyż wyglądała tak, jakby była łysa. Ostatecznie przypadła mi w udziale inna — ładniejsza.

Kiedy byliśmy już na miejscu i zacząłem się do niej dobierać, nie mogłem znaleźć między jej nogami tego właściwego miejsca. W końcu ona — trochę rozeźlona — mówi: niżej!. No i wreszcie trafiłem tam, gdzie trzeba. Na tym się jednak moje problemy nie skończyły.

— Musisz chyba przyjść do mnie na przeszkolenie — złożyła mi ofertę i po chwili dodała: — Powinieneś wykazać więcej inicjatywy i energii. Trzeba to robić takim ruchem posuwisto–zwrotnym. — Jako kandydat na inżyniera energomechanika wiedziałem co to jest energia i na czym polega ruch posuwisto — zwrotny, więc zacząłem realizować instrukcje mojej partnerki.

— O, teraz jest dobrze — pochwaliła mnie — chyba będą z ciebie ludzie.

Pomyślałem sobie, że dobrze iż nie wiedziała jak się nazywam, bo by się chyba nie dziwiła. Egzamin jako człowiek zdałem wprawdzie nie na piątkę, ale jednak zdałem.


Zbliżała się kolejna sesja egzaminacyjna i trzeba było myśleć o tym, aby się dobrze przygotować do egzaminów. Pamiętając o udanym eksperymencie na egzaminie z fizyki, postanowiłem się i tym razem czymś wykazać. Poza wiedzą przygotowałem sobie więc ściągę na egzamin pisemny z chemii, który to przedmiot szczególnie mi nie leżał ze względu na te różne skomplikowane wzory. W czasie egzaminu trzymałem tę ściągę w lewej ręce zaciśniętej lekko w pięść i od czasu do czasu zwalniałem palce i zaglądałem do zwiniętej w mały rulonik karteczki. W pewnym momencie asystent to zauważył, podszedł do mnie, zabrał mi ściągę i wyrzucił mnie z sali i z egzaminu.

Byłem tym kompletnie załamany, gdyż przypuszczałem, że asystent przekaże informację o tym incydencie profesorowi, a ten — w ramach nauczki — obleje mnie także na egzaminie poprawkowym i komisyjnym i będę miał jeden rok studiów z głowy. Po kilku dniach namysłu postanowiłem iść do pana profesora z przeprosinami, licząc się z tym, że nie będzie chciał ze mną w ogóle rozmawiać. Z duszą na ramieniu wszedłem do gabinetu profesora i ze skruchą wyznałem swoje grzechy prosząc o wybaczenie. Ku mojemu zdumieniu i skrywanej radości, pan profesor potraktował mnie łagodnie i powiedział, żebym się dobrze przygotował do egzaminu poprawkowego, a to zdarzenie ze ściąganiem nie będzie miało znaczenia, lecz tylko moja wiedza. Siedziałem więc nad książkami z chemii i wkuwałem różne formułki i wzory, co okazało się skuteczne, gdyż egzamin poprawkowy zdałem. To znaczy w sumie zdałem znowu dwa egzaminy: jeden jako student i drugi jako człowiek.


Zbliżało się dwa lata moich studiów i na roku dobrze się już wszyscy znaliśmy. Atmosfera wśród studentów była więc bardziej rozluźniona. Jeden z kolegów — Jurek pokpiwał sobie czasami ze mnie i z mojego nazwiska. Zacząłem się zastanawiać, jakby mu się zrewanżować. Pewnego dnia chłopaki zaczęli się umawiać na film do kina i Jurek zwrócił się również do mnie: — A ty Durnowaty idziesz z nami do kina?

— Idę — odparłem — ale do innego kina i na inny film.

— A jaki to film? — zapytał Jurek.

— Czarna limuzyna — odpowiedziałem.

— A gdzie go grają? — chciał wiedzieć.

— W dupie u murzyna — udzieliłem wyczerpującej odpowiedzi.

Kumple wybuchnęli śmiechem, a kiedy spojrzałem na Jurka, pomyślałem sobie, że ma minę jak szczur po zjedzeniu trutki. Potem już mówił do mnie po imieniu.


Nie wszystko mi się na tych studiach podobało. Na wykładzie z wytrzymałości materiałów profesor zaczął pisać na tablicy tasiemcowe wzory, a gdy brakło miejsca, starł je gąbką i pisał następne. Kiedy potem wykładowca zaczął to wszystko tłumaczyć i objaśniać, niewiele z tego rozumiałem. Przypuszczam, że z moimi kolegami było podobnie, gdyż w pewnym momencie jeden z nich zapytał:

— Czy te wszystkie wzory — panie profesorze — to trzeba będzie umieć na egzaminie?

— Nie, wystarczy wyprowadzić — padła z katedry odpowiedź z uśmiechem na twarzy wykładowcy. — Sala wybuchnęła śmiechem, a na tablicy ukazały się następne wzory.


Podobnie jak w szkole średniej, także i tu na studiach zastanawiałem się, ile z tego, co musiałem się uczyć, zostanie mi w pamięci i znowu dochodziłem do wniosku, że chyba nie więcej, niż dziesięć procent. Miałem także duże wątpliwości, czy te tasiemcowe wzory i teoretyczne wywody przydadzą mi się kiedyś w praktyce, tym bardziej że nie zamierzałem zostać naukowcem. Uczyłem się jednak tego wszystkiego, czego ode mnie wymagano z nadzieją, że będę miał szersze spojrzenie na pewne techniczne sprawy.

Studenckie życie mi się podobało i w zawodzie „człowiek” dawałem sobie coraz lepiej radę. Kiedyś przechodziłem szybko koło grupki moich kolegów i jeden z nich — Benek mu było na imię — zagadnął mnie:

— Gdzie się tak spieszysz Durnowaty?

— Idę na policję, bo mam złożyć zeznania, gdyż byłem świadkiem wybuchu — odpowiedziałem poważnym tonem.

— A co się stało? Co to był za wybuch? — mój kolega był wyraźnie zaciekawiony.

— Byłem w ogrodzie zoologicznym i słoniowi jaja pękły — udzieliłem jasnej odpowiedzi przy gromkim śmiechu pozostałych kolegów, a Benek zrobił taką minę, jakby zjadł żabę.


Pewnego słonecznego popołudnia nudziliśmy się w akademiku i jeden z kumpli — Bolek zaproponował: — Chodźmy gdzie na miasto, popatrzymy co tam jest nowego. Może poderwiemy jakie ślicznotki.

Propozycja została przyjęta i wkrótce wyruszyliśmy „na miasto”. Idąc ulicami staraliśmy się wyłowić atrakcyjne obiekty. W pewnym momencie wykazujący największą inicjatywę Bolek powiedział do pozostałych: — Chodźcie za mną jeden za drugim. Sam zaś zaczął iść za młodą, ładną i zgrabną blondynką. Gdy ta skręcała, Bolek za nią robił to samo, a za nim jeszcze nas sześciu. Kiedy blondynka przechodziła na drugą stronę ulicy, także nasz studencki sznur podążał za nią. Wreszcie dziewczyna to zauważyła i wyraźnie zdenerwowana zaczęła biec do przodu, oglądając się za siebie i starając się zgubić prześladowców. Ale my biegliśmy też za nią. Kiedy młoda kobieta wyraźnie przestraszona zatrzymała się w pewnym momencie i odwróciła twarzą do Bolka, zobaczyła jego plecy, a wraz z nim zrobiło to nas sześciu. Blondynka znów zaczęła iść do przodu, a kiedy sytuacja się powtórzyła, zagroziła nam, że wezwie policję. I na tym nasza zabawa się skończyła


Upływały lata mojego studenckiego życia. Zbliżała się kolejna sesja egzaminacyjna, w czasie której był także egzamin z metaloznawstwa. Profesor z tego przedmiotu był postrachem na egzaminach i dlatego przygotowywałem się najlepiej, jak tylko mogłem. Na egzaminie ustnym pan profesor kazał mi między innymi podać skład chemiczny stali na szyny kolejowe. Zacząłem po kolei wyliczać: węgiel 0,6 proc., mangan 0,8 proc., krzem do 0,5 proc., fosfor do 0,035 proc., siarka do 0,035 proc., dodatek chromu jeden procent i wanadu 0,2 proc. oraz żelazo 95,3 procent.

Pan profesor zapisywał sobie to, co ja mówiłem i potem powiedział:

— No to zostało jeszcze około półtora procent. To co to jest ta reszta?

Zacząłem się zastanawiać i wreszcie oświadczyłem z poważną miną:

— Ta reszta to jest na luz między szynami, panie profesorze.

Egzaminator spojrzał na mnie z niedowierzaniem, jakby nie wiedząc jaką podjąć decyzję i w końcu powiedział:

— Bardzo dobrze panie… jak to pan się nazywa?

— Durnowaty — udzieliłem wiążącej odpowiedzi.

— A…, to ciekawe pan ma nazwisko. Ale wygląda na to, że jest pan …, że nie jest pan … no wie pan, co chciałem powiedzieć.

— Tak, wiem panie profesorze.

— To proszę indeks. Zdał pan egzamin.

Wyszedłem zadowolony z sali egzaminacyjnej i koledzy obstąpili mnie, starając się wysondować, na jakie pytania mają się szczególnie nastawić. Kiedy powiedziałem im, że w składzie chemicznym stali na szyny kolejowe wymieniłem luz między szynami, jeden ze studentów rzekł:

— Hirek, nie rób se jaj.


Trzy dni później był egzamin z odlewnictwa metali i przed drzwiami gabinetu profesora Hilarego Promiennego czekało nas kilkunastu studentów i jedna studentka. Wymienialiśmy ze sobą uwagi na temat tego przedmiotu i czekaliśmy na egzaminatora. Po jakimś czasie przyszedł pan profesor, powiedział nam dzień dobry, kazał poczekać i wszedł do swojego gabinetu, zamykając za sobą drzwi. Minęło kilka minut, potem kilkanaście, dochodziła godzina i profesor Promienny nikogo nie wzywał na egzamin. Zaczęliśmy się zastanawiać, co to może znaczyć, czy panu profesorowi przypadkiem coś złego się nie stało i wreszcie jeden z odważniejszych studentów zapukał do drzwi. Nie było żadnego odzewu, więc po chwili nacisnął klamkę i zajrzał do środka.

— Pana profesora nie ma, zniknął — powiadomił nas ze zdziwieniem na twarzy.

My pozostali też byliśmy zaskoczeni i zdziwieni i zaczęliśmy zaglądać do gabinetu. Jeden ze studentów zauważył:

— Okno jest otwarte. Profesor uciekł.

Jak się później dowiedzieliśmy, była to jedna z metod pana profesora na to, aby zmusić studentów do zdobywania wiedzy poprzez dyskusje na tematy będące przedmiotem egzaminu z odlewnictwa metali w oczekiwaniu na egzamin.

*

Kiedy sesja egzaminacyjna się zakończyła, ci którzy zostali na wydziale po kolejnym „odsiewie”, szukali sposobności na to, aby się trochę odprężyć i zrelaksować. Jeden z moich kolegów — Przemek, mieszkający daleko za miastem w kierunku dzielnicy, która nazywała się Grabiszynek, zaprosił nas kilku na zakrapianą imprezę w dniu, kiedy jego rodziców i siostry miało nie być w domu. Poinformował nas jednocześnie, że będziemy musieli jechać najpierw tramwajem, a potem przesiąść się na autobus, z tym że gdy już będziemy na peryferiach, to autobus zatrzymuje się na żądanie. Trzeba więc będzie dać sygnał kierowcy przez naciśnięcie odpowiedniego przycisku.

W umówionym dniu wybraliśmy się do Przemka i kiedy zbliżaliśmy się do celu podróży, jeden z kumpli powiedział:

— To chyba na następnym przystanku musimy wysiąść. Trzeba by dać sygnał kierowcy. I potem dodał półgłosem: — Weź no Hirek naciśnij ten przycisk.

— Ale ja nie wiem, który — rzeczywiście nie bardzo wiedziałem.

Kumple zaczęli mnie podpuszczać: — Podejdź no Hirek, tam przy drzwiach siedzi taka ładna młoda pani, to na pewno ci powie, co masz zrobić i który przycisk nacisnąć, żeby nam się ten autobus zatrzymał na przystanku.

Spojrzałem we wskazanym kierunku i rzeczywiście młoda szatynka z długimi włosami zrobiła na mnie duże wrażenie. Podszedłem więc do niej i zadałem jej pytanie:

— Proszę panią, gdzie tu trzeba nacisnąć, żeby nam stanął?

Oczywiście miałem na myśli autobus. Dziewczyna spojrzała na mnie dziwnym wzrokiem, tak jakby chciała sprawdzić, czy mam dobrze w głowie i nic nie odpowiedziała. A moi kumple krztusili się ze śmiechu. Na szczęście informacja nie była potrzebna, gdyż jakiś mężczyzna wysiadał na najbliższym przystanku i nas wyręczył z tym przyciskiem.

Po przyjeździe na miejsce do Przemka, popiliśmy „zdrowo” i kiedy wracaliśmy z powrotem i przesiedliśmy się na tramwaj, zauważyłem, że ludzie jakoś dziwnie się na mnie patrzą. Dopiero na drugi dzień — kiedy wstałem przed południem i miałem niezłego kaca — zorientowałem się, że zamiast swojej kurtki, nałożyłem na siebie płaszczyk siostry Przemka. I trzeba było dokonać wymiany.


Wszystko wróciło do normy i zająłem się znowu obowiązkami studenta wydziału energomechanicznego Politechniki Wrocławskiej. Humor mi dopisywał i na lekcji języka niemieckiego na pytanie lektorki, jak jest po niemiecku kaloryfer, odpowiedziałem bez zająknienia: der Kaloryfer. Lektorka się zdenerwowała i dobrej oceny mi nie postawiła, ale później nadrobiłem wiadomości i zaliczenie otrzymałem.

W przypadku elektrotechniki nie mogłem sobie już stroić żartów, gdyż był to przedmiot kluczowy, a dla mnie był po prostu jak czarna magia. Ta plątanina przewodów, którą widziałem na ćwiczeniach po prostu mnie przerażała. Myślałem, że nigdy się nie nauczę, jak te przewody łączyć prawidłowo ze sobą i z różną aparaturą. Przypomniałem sobie lata dzieciństwa, kiedy ojciec chciał przełamać mój upór i postanowiłem, że się nie poddam. Umówiłem się z asystentem na dodatkowe zajęcia i po kilkudziesięciu minutach potrafiłem już samodzielnie połączyć kable oraz amperomierze, woltomierze, potencjometry, mierniki i inne aparaty pomiarowe. Przywróciło mi to wiarę w siebie i zacząłem znowu rozmyślać nad niektórymi problemami z dziedziny fizyki, mechaniki i energetyki. Wróciłem do rozpamiętywania o perpetuum mobile. Coś mi się w tym nie zgadzało. Najchętniej zrobiłbym jakieś próby, ale nie miałem do tego możliwości technicznych, a nie chciałem zwracać się w tej sprawie do naukowców, gdyż obawiałem się, że mogliby mnie wyśmiać. Póki co, starałem się więc dobrze przygotowywać do zaliczeń, mając na uwadze także kolejne egzaminy.

Inni też się uczyli, ale czasami niektórzy szukali rozrywek. Któregoś dnia szedłem z kumplami przez taki mały placyk i na murku zobaczyłem siedzącą dziewczynę. Miała długie ciemnoblond włosy, które opadały jej na ramiona z obu stron kształtnej główki. Ubrana była w jasno–czerwoną bluzkę i szarawą spódnicę, spod której widać było jej zgrabne nogi ze stopami w jasno–brązowych bucikach na wysokim obcasie. Kiedy podeszliśmy bliżej, kumple poszli wolnym krokiem dalej, a ja zatrzymałem się i patrzyłem na tę żeńską istotę jak zauroczony. Ona zaś odwróciła głowę na bok i nie zwracała na mnie uwagi. Przeniosłem wzrok trochę niżej, bo spódnicę miała niezbyt długą — nie zakrywała jej kolan — i coś mnie zaczęło brać. Uniosłem znowu głowę do góry i zacząłem ją wzrokiem rozbierać. Najpierw zdjąłem jej bluzkę i biustonosz, pod którym znajdowały się jej jędrne piersi, potem spódnicę, następnie zabrałem się do zdejmowania jej majteczek — w wyobraźni widziałem, że są różowe — i czułem dotyk jej delikatnego ciała. Zauważyłem, że odwraca głowę i patrzy na mnie. Wlepiłem swój durnowaty wzrok w jej piękne niebieskie oczęta w nadziei na zachęcający uśmiech i wtedy usłyszałem z jej ust słowa, które mnie zmroziły:

— No co się chuju patrzysz?

Żałowałem, że nie mogłem widzieć wtedy swojej miny. Musiała być chyba taka, jakbym się napił herbaty ze szklanki, do której zamiast cukru było wsypane dwie łyżki soli. Ślicznotka przestala mi się od razu podobać, a moi kumple mieli niezły ubaw.


Zbliżały się kolejne wakacje i pojechałem na praktykę do Zakładów Elektrotechniki Motoryzacyjnej. Było to dla mnie zderzenie nudnej teorii i trudnymi czasem do zrozumienia rozważaniami, wzorami i ilustracjami z praktyką, której efektem były potrzebne w codziennym życiu produkty i mniejsze czy większe urządzenia.

Szukałem związku między teorią i praktycznymi odkryciami jednego z najwybitniejszych fizyków i chemików angielskich Faradaya, który był samoukiem i eksperymentatorem. Poprzez swoje prace odkrył zjawisko indukcji elektromagnetycznej, nakreślił prawa elektrolizy i stworzył podstawy elektrochemii oraz zbudował pierwszy model silnika elektrycznego.

Byłem ciekawy, jak pracownicy tych zakładów widzą nas studentów i teorię z dziedziny elektrotechniki, o której z pewnością wiedzieli, że uczymy się jej na studiach. Któregoś dnia jeden z robotników zwrócił się do mnie z prośbą, ażebym poszedł do rozdzielni i przyniósł mu pięć kilowatów prądu elektrycznego. Jednocześnie wskazał mi wiaderko, w którym ten prąd elektryczny miałem przynieść. Aż taki durnowaty to nie byłem i przejrzałem jego podstęp.

— A czy to wiaderko to ma izolację? — zapytałem. — Bo się boję, żeby mnie ten prąd elektryczny nie „kopnął”, jak go będę niósł.

Facet spojrzał na mnie i powiedział:

— Chyba nie jesteś taki, jak się nazywasz.

— A pan jak się nazywa? — chciałem wiedzieć.

— Kowalski — padła odpowiedź.

— Ale kowalem pan nie był? — próbowałem drążyć temat, ale mój rozmówca nie chciał go kontynuować.


Innym razem — z własnej już inicjatywy, poszedłem do rozdzielni, ażeby wypożyczyć jakieś wiertło. Już z daleka zobaczyłem kobietę w średnim wieku, która wydała mi się brzydka i antypatyczna, tak że podchodząc do okienka zawahałem się, jakich użyć słów. Widocznie to zauważyła i bardzo uprzejmie zapytała mnie, co chciałem, a potem w ten sam sposób mnie obsłużyła. I wtedy wydała mi się bardzo ładna.

*

Studenci na ogół nie mieli za dużo pieniędzy. Dlatego zorganizowali sobie taką spółdzielnię „Żaczek Pracuś”, w której zarabiali przy różnych pracach, takich jak sprzątanie, malowanie mieszkań, prace na działkach i w ogrodach, a nawet robienie ogrodzeń. Mnie też się nie przelewało i czasami zatrudniałem się w tej spółdzielni, najczęściej razem z kolegą.

Po pewnym czasie jeden ze studentów — Marcel, wpadł na pomysł, aby udzielać lekcji seksu dla kobiet. Dał stosowne darmowe ogłoszenie do Anonsów, w którym było napisane: „Lekcje seksu — teoretyczne i praktyczne — dla kobiet w różnym wieku. Ceny do uzgodnienia. Dla studentek i emerytek zniżka 50 procent za okazaniem legitymacji”.

Wcześniej zaczął werbować chętnych na instruktorów. Następnie zebrał wszystkich i udzielił podstawowych wskazówek oraz kazał sobie kupić poradniki. Ustalono, że lekcje teoretyczne będą się odbywały w grupach oraz — na życzenie także indywidualnie, ale wtedy cena miała być wyższa. Natomiast lekcje praktyczne miały być tylko indywidualnie z instruktorem. Uzgodniono, że instruktorzy seksu będą udostępniać kolejno pokoje na te lekcje. Potem zebrali się wszyscy jeszcze raz i omówili różne techniki kochania się oraz pozycje seksualne. Dyskutowali także na temat opisanych w poradnikach obszarów pobudzania u kobiet.

Przy okazji dowiedziałem się, że już w pierwszych wiekach naszej ery w indyjskiej księdze miłości „Kamasutra” zilustrowano i opisano szczegółowo instrukcje dotyczące różnych pozycji seksualnych. Okazało się ponadto, że pod tym względem Europa jest daleko w tyle i że w tym indyjskim poradniku „Kamasutra” jest opisane dużo więcej pozycji, niż w podręcznikach europejskich.

Przeważnie wśród ludzi znanych jest tylko kilka pozycji: misjonarska czyli klasyczna, boczna, odwrotna. A tymczasem w „Kamasutrze” tych pozycji miłosnych jest około trzysta, w tym sto najbardziej zalecanych. Tak więc prawie co parę dni albo nawet każdego dnia można się kochać inaczej, tak żeby się nie znudziło.

Szef grupy Marcel zalecał kandydatom na instruktorów, aby w trakcie teoretycznych i praktycznych lekcji seksu dla kobiet zwracali uwagę na następujące fakty:

— pierwszym etapem powinna być zawsze gra wstępna, której głównym elementem jest masaż erotyczny i że powinno to trwać minimum pół godziny

— całować się też trzeba umieć, bo to jest taka przyprawa do seksu — trzeba to robić delikatnie, przez dotyk warg, a także z udziałem języka z wzajemnym jego ssaniem

— ważne było także pobudzanie punktów erogennych na ciele kobiety (kojarzyło mi się to z kierunkiem moich studiów — energetyką), takich jak: usta, kark, uszy, piersi, plecy, stopy

— kobieta powinna mówić mężczyźnie, że uwielbia, kiedy mówi jej, że ma nie tylko piękne oczy, ale również ładną waginę

— aby dać kobiecie najwięcej przyjemności i rozkoszy, ostatnim elementem gry wstępnej powinny być pieszczoty łechtaczki. Trzeba przekonywać kobiety, że partnerka powinna mówić mężczyźnie, gdzie ma łechtaczkę, tym bardziej, że wielu mężczyzn w ogóle nie wie, gdzie kobieta ma łechtaczkę

— seks powinien być urozmaicony, ale ważne jest nie tylko ciało, ale także duch

— partnerzy powinni troszczyć się o wzajemność — nie być egoistami.


Jeżeli chodzi o pozycje seksualne, to trzeba wybierać takie, które odpowiadają i kobiecie i mężczyźnie. A wybór jest duży. Pozycji klasycznych jest wiele: wijące się smoki, żurawie splecione szyjami, splątane jedwabniki, traszki o wspólnym sercu. Z innych pozycji mogą być: miłosny szlak, z bliska, uwodzicielski taniec, gibki bohater, płonący krzew, śmigło namiętności, łuk triumfalny, pozycja kolankowa, wycieczka statkiem, numer domu, pozycja poświęcenie, świecy, pozycja szycia, na schodach, plecami do ściany i wiele innych. Kobieta może powiedzieć mężczyźnie, że uwielbia na przykład, gdy bierze ją jak dziki tygrys albo dopada ją z tyłu i zdziera majtki. Albo, że lubi masaż erotyczny i trwającą długo grę wstępną.


Wieść o lekcjach seksu dla kobiet, udzielanych przez studentów Politechniki rozeszła się niebawem po całym Wrocławiu. Chętnych kandydatek — i młodych (od tych żądano dowodów czy są pełnoletnie) i starszych — było tyle, że szef grupy instruktorów seksu wprowadził zapisy na kilka tygodni naprzód. Był też tryb awaryjny. Gdy na przykład jakaś kobieta chciała lekcje pilnie, bo wychodziła za mąż i nie chciała sprawić zawodu swojemu małżonkowi, to płaciła więcej. Były też takie, które chciały się popisać przed swoim chłopakiem jakąś nową pozycją. Niektórzy mężowie wysyłali swoje żony na lekcje seksu i byli podobno potem zadowoleni, gdyż mieli atrakcje i przeżywali emocje przy nowych pozycjach.

Mnie na początku z tymi lekcjami seksu szło niezbyt dobrze. To znaczy w teorii byłem dobry, gdyż podszkoliłem się z różnych dostępnych materiałów, gdzie były opisy i rysunki różnych pozycji seksualnych. Na ćwiczeniach praktycznych szło mi już nieco gorzej. Kiedyś trafiła mi się fajna studentka i trochę się krępowała, więc pozwoliłem jej, żeby została w majtkach i biustonoszu, kiedy jej te różne pozycje demonstrowałem.

Pewnego dnia zadzwoniła jakaś kobieta i piskliwym głosem powiedziała, że chce przyjść na tę naukę seksu. Kiedy przyszła w umówionym terminie, okazało się, że jest to około siedemdziesięcioletnia staruszka z siwymi włosami i zmarszczkami na twarzy. Instruktorzy zaczęli pytać, czy chodzi o jej córkę albo wnuczkę, ale ona odpowiedziała:

— Nie, to ja chcę się nauczyć seksu.

„Nauczyciele” spojrzeli na nią i na siebie z wyraźnym zdziwieniem i zaskoczeniem, a ta potwierdziła:

— Tak, tak, jestem dziewicą i nie wiem jak to się robi. I chcę wiedzieć, ile to będzie kosztowało, bo ja mam niewielką emeryturę, a chciałabym lekcje z teorii i praktyki.

Szef grupy Marcel zastanowił się i rzekł:

— Normalna cena wynosi 50 złotych za godzinę, ale pani damy zniżkę o połowę, to znaczy 25 złotych. To którego z instruktorów pani sobie wybiera? — Tak mi kumple opowiadali, bo mnie wtedy tam nie było.

Staruszka popatrzyła na wszystkich po kolei i każdy kierował swój wzrok na dół albo na bok, unikając konfrontacji z jej oczami, tym bardziej, że ta ważyła chyba ze sto kilogramów i miała wystający, lekko zakrzywiony nos, wyglądający jak dziób jastrzębia. Kandydatka do nauki seksu nie mogła się widocznie zdecydować i znowu wodziła wzrokiem po trzech studentach, aż wreszcie zatrzymała go na osobie jednego z nich — Tolka i wyciągnąwszy prawą rękę wskazała palcem wskazującym:

— Chciałabym z tym.

Tolek wyglądał na wyraźnie przestraszonego, po chwili podniósł głowę i powiedział:

— Wie pani co? Ja to jestem mało doświadczony, więc może Serafin będzie pani instruktorem.

— No nie musisz się Tolek wymigiwać — odparował Serafin, który też nie miał wyraźnie ochoty na zbliżenie ze staruszką. Widząc to, ta rzekła:

— Mnie się nie spieszy, bo jestem na emeryturze, więc mam dużo czasu. Jak panowie nie są na razie w formie, to ja poczekam.

— Dobrze — włączył się znowu szef spółdzielni „Żaczek Pracuś”. — Niech pani chwilę poczeka. Ja pójdę po jeszcze jednego instruktora. I przyszedł do mnie mówiąc:

— Słuchaj Hirek, przyszła taka panna na naukę seksu. Może chcesz sobie trochę dorobić?

Akurat miałem taką sytuację, że pieniądze mi się skończyły i nie miałem nawet złotówki na żyletkę, a próbowałem ogolić się żyletką od temperówki do ołówków i się nie dało, więc po krótkim zastanowieniu poszedłem.

Po wejściu do pokoju, Marcel przedstawił mi kandydatkę do nauki seksu, a ta spojrzała na mnie i powiedziała:

— O, ten mi się nawet podoba. To ja bym chciała zacząć od całowania, bo słyszałam, że panowie to robią dobrze i fachowo. — Powiedziawszy to zrobiła krok w moim kierunku.

Zorientowałem się, że kumple chcą mnie zrobić w konia i już miałem coś z siebie wydusić, ale Marcel — widząc moją minę — ubiegł mnie mówiąc:

— Wie pani co? To może zaczniemy najpierw od teorii. Za kilka dni będzie grupa kobiet, więc może pani przyjść. Dokładna data i miejsce nie są jeszcze ustalone, więc niech pani zostawi numer telefonu i my panią zawiadomimy.

I na tym się skończyło.


Pewnego dnia nasz szef Marcel powiedział nam wystraszony, że zapowiedziano kontrolę Państwowej Inspekcji Pracy. Przygotowaliśmy wszystko jak należy i kontrola przebiegała pomyślnie dla nas. Były tylko drobne uwagi i zalecenia, aby instruktorzy seksu byli szczególnie delikatni i wrażliwi w kontaktach z kobietami–emerytkami. Na zakończenie kontroli Marcel zaproponował pani z PIP darmowe lekcje seksu. Odmówiła jednak, gdyż — jak powiedziała — obawia się, aby to nie zostało uznane jako łapówka. A ostatnio rząd kolejny raz zapowiedział walkę z korupcją, więc nie chciała ryzykować.

*

Kiedy byłem już na ostatnim roku studiów, zacząłem poważnie myśleć o tym, aby wyjaśnić moje wątpliwości na temat niektórych zagadnień teoretycznych i dziwnych nazw, jakie musiałem sobie przyswajać. Wydawało mi się trochę dziwne, że muszę się uczyć o jakiejś entropii, entalpii, gdyż nie bardzo wierzyłem w to, że mi się to przyda w pracy zawodowej. Tym bardziej, że kiedyś przeczytałem w jakiejś gazecie, że uczenie się materiału bezsensownego wymaga dziesięć razy więcej wysiłku, niż przyswajanie wiedzy dotyczącej materiału, który odgrywa istotną rolę w praktyce. Wiedziałem także o tym, że wiele prac naukowych jest prowadzonych — jak to się mówi — „sobie a muzom” — to znaczy, że leżą potem gdzieś w szafach i nie są w ogóle wykorzystywane w praktyce produkcyjnej. Powody były rożne. Brakowało pieniędzy albo po prostu były to opracowania, które nie nadawały się do wykorzystania w praktyce.

Słyszałem na przykład o takich tematach prac naukowych jak:

— Sekwencje magnetycznych impulsów powodujące lewitację żaby w obrębie nadprzewodzącej cewki

— Wpływ trzęsienia ziemi na pracę menadżerów

— Z chemii: Gotowanie i odgotowanie jajka na miękko

— Z fizyki: Badania nad opróżnianiem pęcherzy przez ssaki małe i duże, w tym ludzi

— Z medycyny: Leczenie alergicznego zapalenia skóry głębokimi pocałunkami

— Wpływ stępienia ostrza na siłę skrawania przy obróbce drewna sosny i brzozy

— Badania naukowców z Czech, Japonii, USA i Indii, które wykazały, że posiadanie kota jest niebezpieczne dla naszego zdrowia psychicznego.

Oczywiście to nie znaczyło, że nie doceniałem innych prac naukowych i osiągnięć naukowców, bo gdyby nie one, to być może żylibyśmy dalej w epoce kamienia łupanego.

Dziwiłem się, że w Stanach Zjednoczonych Ameryki mają najlepszych naukowców na świecie, którzy otrzymują większość nagród Nobla w różnych dziedzinach, a jednocześnie rząd USA odmawia przystąpienia do układu z Kyoto o ograniczeniu emisji zanieczyszczeń do atmosfery. Tylko dlatego, żeby nie ograniczać możliwości produkcyjnych wielkich koncernów, chociaż naukowcy ostrzegają, że może to doprowadzić do zagłady na ziemi.


Kiedyś spotkałem znajomego kolegę — jeszcze ze szkoły podstawowej, który studiował na Akademii Medycznej. Powspominaliśmy i pogadaliśmy trochę i kiedy już mieliśmy się pożegnać, zadałem mu pytanie:

— Czy tam u was na tej medycznej uczelni to jest taki przedmiot: oduczanie pisania?

— A dlaczego pytasz? — mój kolega był wyraźnie zdziwiony.

— Bo byłem u lekarza, a właściwie u lekarki–otolaryngolog i dała mi skierowanie na taki drobny zabieg. I za cholerę nie mogłem przeczytać, co ona tam nabazgrała.

— No nie, nie ma takiego przedmiotu: oduczanie pisania — uśmiechnął się Szymek — bo tak mu było na imię. — Po prostu studenci widzą, że lekarze i profesorowie na Akademii Medycznej tak piszą, że trudno to przeczytać i potem sami też tak robią.

— Ale dlaczego tak jest?

— Szczerze mówiąc to nie wiem. Może dlatego, żeby ktoś myślał, że oni to są tacy oryginalni i ważni, od których zależy zdrowie i życie innych; sam już nie wiem.

— A co na to aptekarze? — zapytałem. — No bo znajomy mi opowiadał, że kiedyś poszedł z receptą do apteki i te panie farmaceutki nie mogły w ogóle odczytać, co lekarz napisał. I dopiero taki kierowca busa, który przywiózł towar z hurtowni, odszyfrował tym paniom, co tam było napisane.

— To znaczy, że ten kierowca powiedział farmaceutkom w aptece, jaka była nazwa tego lekarstwa, którą lekarz napisał?

— Nie. Powiedział im, że na tej recepcie było napisane tak: — Dajcie mu jakąś polopirynę za sto złotych, żeby myślał, że dobra bo droga i niech sp…..la.

Na tym nasze spotkanie się zakończyło.


Gorącym tematem na ostatnim roku studiów był temat pracy dyplomowej. Wprawdzie adiunkt, u którego miałem pisać tę pracę, miał dla mnie kilka propozycji, ale zalecał mi jeden temat, w którym powiązane były ze sobą zagadnienia energetyki i mechaniki. Mnie też to pasowało — ze względu na moje zainteresowania, chociaż temat był dosyć trudny, gdyż trzeba było udowodnić, że zasada zachowania energii nie może być podważona. A ja co do tego miałem pewne wątpliwości. Było to bowiem prawo fizyki, stwierdzające, że w układzie zamkniętym, to znaczy odizolowanym od otoczenia, suma wszystkich rodzajów energii układu jest stała, czyli nie zmienia się w czasie. W rezultacie energia w układzie izolowanym nie może być ani utworzona ani zniszczona i może zmieniać się tylko forma energii. I tu miałem te wątpliwości. Bo chciałem wiedzieć, co będzie się działo, gdy forma energii nie ulegnie zmianie. To znaczy, jaka będzie sytuacja, gdy zmiany będą dokonywane w obrębie jednej — tej samej formy energii, na przykład elektrycznej, która była mi najbliższa.

Ostatecznie odkrywcą nie zostałem i pracę dyplomową obroniłem, kończąc studia z tytułem magister inżynier energomechanik Hieronim Durnowaty.

*

Skończyłem więc jeden z ważnych etapów mojego życia — jako student — i miałem zacząć następny etap — jako pracownik w wyuczonym zawodzie, bo nie dopuszczałem do siebie myśli, że mogło by być inaczej. Zdawałem sobie sprawę z tego, że najpierw muszę się sprawdzić w tym zawodzie, w którym byłem samoukiem, a który nazywał się „człowiek”. Musiałem bowiem znaleźć sobie pracę, mieszkanie i zacząć myśleć o założeniu rodziny. Przychodziły mi do głowy różne dziwaczne myśli. No bo po to, aby być wykwalifikowanym pracownikiem, trzeba ukończyć szkołę lub studia albo jakieś kursy. Natomiast po to, aby zarządzać miastem wojewódzkim czy krajem, można się w ogóle nie uczyć jak dobrze zarządzać. W żadnej szkole nie uczą, jak być sołtysem, wójtem, burmistrzem, starostą, wojewodą, ministrem, posłem czy premierem. A każdemu szeregowemu pracownikowi stawia się wymagania: dobry stan zdrowia, odpowiednie kwalifikacje, praktyka w zawodzie, znajomość języków obcych itp., itd. Wiedziałem jednak, że dla mnie to nie ma żadnego znaczenia i że muszę po prostu przede wszystkim znaleźć pracę. Nie było to łatwe, a wkrótce się przekonałem, że moje nazwisko będzie dodatkową przeszkodą. Oczywiście nikt mi tego otwarcie nie mówił, że nie podoba mu się moje nazwisko. Ale z mimiki twarzy, z zachowania, widziałem, że temu komuś nie pasuje, aby mieć takiego pracownika. Wynajdywał więc różne powody, aby mnie po prostu jak to się mówiło — zbyć. Byłem jednak uparty i postanowiłem, że muszę dopiąć swego. Doszedłem do wniosku, że niekoniecznie muszę pracować we Wrocławiu i zacząłem poszukiwać pracy także w małych miejscowościach.

Nie stawiałem sobie zbyt wysokich wymagań płacowych, ale nie chciałem pracować — jak to się mówi — za grosze. Ponadto chodziło mi o to, ażeby to była praca interesująca, a więc przede wszystkim w swoim wyuczonym zawodzie.

Wiedziałem, że w Polsce jest około dwa miliony bezrobotnych, a jednocześnie jest około pół miliona wolnych miejsc pracy i pracodawcy mówią, że nie mogą znaleźć pracowników. Nie chciałem iść na zasiłek dla bezrobotnych, no bo wtedy to już wszyscy by mówili, że jestem rzeczywiście durnowaty. Zdawałem sobie jednak sprawę z tego, że pracodawca chce płacić jak najmniej, a pracownik chce zarabiać jak najwięcej. Trzeba więc znaleźć zloty środek. Komputera nie miałem i u kumpla przeglądaliśmy kiedyś różne oferty w Internecie oraz komentarze na temat poszukiwania pracy. Jeden z internautów zwrócił się do pracodawcy: — A ile płacisz? Bo jeśli płacę minimalną, to sam zap……aj.

Ostatecznie wylądowałem w liczącym około pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców mieście, które nazywało się Durnikowo. Z pewnych względów nazwa tej miejscowości mi pasowała, gdyż miała coś wspólnego z moim nazwiskiem. Zacząłem pracować w dziale technologiczno–konstrukcyjnym Zakładu Wyrobów Elektro–Mechanicznych. Wynająłem sobie niewielkie jednopokojowe mieszkanko i moje — niezbyt wysokie zarobki wystarczały mi na utrzymanie.


Z pracy byłem w miarę zadowolony, ale to co robiłem nie zaspokajało moich ambicji twórczych. Na awansach mi nie zależało i zacząłem proponować różne rozwiązania techniczne, które jednak nie znajdowały uznania moich szefów. Dlatego zacząłem zgłaszać moje pomysły do realizacji w ramach wniosków racjonalizatorskich, co przynosiło mi z czasem nawet pokaźne dodatkowe do pensji dochody.

Od czasu do czasu odwiedzałem swoich rodziców i matka zaczęła mnie nagabywać, abym pomyślał o żeniaczce i założeniu rodziny. Ja też o tym myślałem i rozglądałem się za kandydatkami na żonę, ale chciałem, aby to była kobieta, która będzie mnie czymś naprawdę fascynowała.

Pewnego dnia idąc jedną z ulic zwróciłem uwagę na sklep o nazwie „Zdrowa żywność”. Nie miałem jakiegoś określonego zamiaru, aby tam coś kupić, ale wszedłem — tak po prostu — z ciekawości. W sklepie było chyba ze trzy osoby i zacząłem się rozglądać, jakie produkty mają do zaoferowania, ale już na początku moją uwagę zwróciła osoba sprzedawczyni. Była młoda, średniego wzrostu, wyglądała na zgrabną, miała ładne brązowe oczy i ciemne, długie włosy, które opadały jej na ramiona. Ponadto zwróciłem uwagę na to, co było u niej szczególnie atrakcyjne, a mianowicie te dosyć wzruszające dwa pagórki z przodu.

Kiedy podszedłem do lady, odniosłem wrażenie, że ekspedientka zauważyła moje zainteresowanie jej osobą. Na jej pytający wzrok i słowo: proszę, powiedziałem, że chciałbym kupić coś, co zapewni mi dobre zdrowie. Poważnym i obojętnym tonem wymieniła mi kilka produktów, z których wybrałem chleb i dwie bułki.


Kilka dni później znowu wybrałem się do „Zdrowej żywności”. Akurat w sklepie nie było nikogo i na pytanie, co chcę, odpowiedziałem, że potrzebuję drożdże winne, gdyż faktycznie chciałem sobie zrobić wino z ciemnych winogron albo z porzeczek, co nadmieniłem. Młoda pani zapytała, czy z pożywką, na co otrzymała potwierdzającą odpowiedź. Kiedy przyniosła co potrzeba i położyła na ladzie, lekko się pochyliła, tak że długie puszyste włosy opadły jej zasłaniając połowę ozdobionej delikatnym makijażem twarzy. Wywołało to we mnie uczucie podniecenia i reakcję słowną:

— Pukle włosów pani opadły, piękne są — powiedziałem i odgarnąłem je delikatnie.

Cofnęła się i lekko zarumieniła, a ja kontynuowałem akcję:

— A tak w ogóle to co pani tutaj robi?

Wyraźnie zdziwiona spojrzała na mnie, a ja zacząłem finiszować:

— Taka kobieta jak pani to powinna grać w filmach i serialach oraz robić karierę artystyczną, a nie marnować tu swoje talenty.

Lekki uśmiech był odpowiedzią na moje słowa, które dopieściłem mówiąc:

— Rysy twarzy i głowy jak wyrzeźbione przez artystę, sylwetka jak u bogini, czego tu jeszcze trzeba?

W tym momencie wszedł następny klient, więc powiedziałem: do widzenia i wyszedłem żegnany zagadkowym uśmiechem kobiety.

*

Wino nastawiłem — ostatecznie z czerwonych porzeczek z dodatkiem czarnych i kiedy ukazały się pierwsze bąbelki, przyszło mi na myśl, że przecież nie po to studiowałem na Politechnice i zostałem inżynierem, żeby robić wino. Praca w zakładzie — jakkolwiek w moim wyuczonym zawodzie — wydawała mi się jednak trochę nużąca i nie dawała mi pełnego zadowolenia. Chciałem bardziej pożytecznie i sensownie wykorzystywać czas wolny, więc postarałem się o książki i czasopisma z dziedziny mechaniki, elektrotechniki i energetyki. Wróciłem do swoich rozmyślań z czasów szkoły średniej i studiów na Politechnice Wrocławskiej, związanych z prawami powszechnego ciążenia Newtona i perpetuum mobile.

Rysowałem sobie koła samobieżne i współbieżne samonapędzające się oraz projektowałem napęd do pojazdu ze wspomaganiem sprężynowym, który przy jeździe z góry i na dużej szybkości pracowałby z napędem mechanicznym, a pod górę i przy większym obciążeniu włączałby się automatycznie napęd silnikowy. Zastanawiałem się, jakby wykorzystać w praktyce przyspieszenie ziemskie o wartości g= 9,81 m/sek2 pod działaniem sił przyciągania grawitacyjnego.

Narysowałem sobie koło z ponumerowanymi czterema jego częściami, w którym osadzona mimośrodowo sprężyna nadawałaby ciężarkowi zamachowemu siłę dynamiczną, która pokonywałaby opory w czwartej ćwiartce koła i potem przerzucała ten ciężarek zamachowy przez punkt martwy. Zakładałem, że miałoby to zastosowanie przy wspomaganiu jazdy rowerem, przy mechanicznych zabawkach ruchowych i przy oświetleniu. Chodziło mi także po głowie, aby zamontować na samochodzie wiatrak, który wspomagałby napęd silnikowy i zmniejszał zużycie paliwa.


Moja praca w wyuczonym zawodzie oraz zainteresowania w zakresie mechaniki, elektrotechniki i energetyki nie spowodowały zaniechania przedsięwzięć w zawodzie „człowiek”. Od czasu do czasu zaglądałem do sklepu „Zdrowa żywność”, ale od tej na półkach bardziej interesowała mnie ta żywa na dwóch zgrabnych nogach. Wyznaczyłem sobie zadanie, żeby umówić się z nią na randkę, co mi się po pewnym czasie udało. Zauważyłem, że moje niegdysiejsze stwierdzenia o jej talentach aktorskich pozostawiły niezatarty ślad. Zacząłem więc drążyć temat. Wiedziałem już, że ma na imię Alina, a tematu dotyczącego mojego nazwiska przezornie unikałem. W czasie kolejnej randki — a było to wiosną — zaproponowałem jej romantyczny spacer do parku.

Kiedy usiedliśmy na jednej z ławek, którą wybrałem tak, aby nam nikt nie przeszkadzał, przeszedłem do ataku. Był to atak słowny połączony z wizualnym. Spojrzałem jej głęboko w oczy i starając się być delikatnym, zacząłem mówić to, co rzeczywiście czułem, ale jednocześnie tak, aby to odpowiednio ubarwić.

— Chyba domyślasz się Alinko, że od pierwszego dnia, kiedy cię zobaczyłem, zrobiłaś na mnie duże i nieodparte wrażenie. Bardzo cię podziwiam. Nie tylko dlatego, że każdego dnia wyglądasz piękniej, a twoje mieniące się jak tęcza piwne oczy mnie oczarowały.

W tym momencie spuściła wzrok na dół, a ja kontynuowałem:

— Także dlatego, że odczuwam w twych piersiach (na myśl mi przyszły także te pagórki, ale oczywiście nie patrzyłem na nie) dobre, wrażliwe i szlachetne serce. Czekałem właśnie na kogoś takiego jak ty. Jesteś cudowna. Myślę o tobie dniami i nocami, kiedy jestem sam i odczuwam pustkę oraz marzę o tym, abym mógł być razem z tobą. Wspaniale i gustownie się ubierasz, a w tej niebieskiej sukience wyglądasz jak cudo. W innych kreacjach także. Dla mnie jednak to nie twoje kreacje są najważniejsze, ale ty sama, ty cała. Jesteś moją królową. Tęsknię za tobą, bo cię kocham nade wszystko w świecie. Zauroczyłaś mnie i chciałbym spędzić z tobą resztę życia.

Próbowała ukryć swoje odczucia, ale nie musiałem być bystrym obserwatorem, ażeby zauważyć, że jest wniebowzięta tym, co usłyszała.

*

Minęło kilka miesięcy i byłem bliski celu. Miałem jednak nie rozstrzygnięty jeden problem i to podstawowy, który dotyczył mojego nazwiska. Wiedziałem już, że sklep w którym pracowała Alina był własnością jej rodziców, ale to nie miało dla mnie żadnego znaczenia. Domyślałem się jednak, że także tak zwane materialne sprawy mogą mieć znaczenie dla niej i dla jej rodziców. Dlatego w czasie jednego z naszych spotkań powiedziałem:

— Chciałem ci coś powiedzieć Alinko. Jak już wiesz, pracuję w Zakładzie Wyrobów Elektro–Mechanicznych. Jednakże oprócz tego pracuję samodzielnie nad pewnym wynalazkiem, który może zrewolucjonizować energetykę nie tylko w Polsce, ale na całym świecie. Nie jest to łatwe i nie wiem, kiedy to może nastąpić. Może być tak, że mi się to nie uda. Jeżeli jednak mi się to uda, to obiecuję ci, że ci kupię mercedesa i willę, a na wczasy będziemy jeździli na Wyspy Kanaryjskie, do Egiptu i na Hawaje.

Szczerze mówiąc, to ja naprawdę liczyłem na to, że z tym wynalazkiem to mi się uda, a nad tym co będzie, jeśli mi się nie uda, to się nie zastanawiałem, bo faktycznie byłem zauroczony i zakochany. Tak, że absolutnie nie mówiłem tego z wyrachowania.

Uśmiech na twarzy mojej ukochanej świadczył o tym, że nie miałaby nic przeciwko temu, co powiedziałem. Starałem się więc nie zapominać o znanej zasadzie: kuj żelazo póki gorące.

W następnych dniach przesyłałem mojej Alinie (tak już sobie myślałem: mojej Alinie) po kilka SMS–ów każdego dnia, w których przeplatały się podobne słowa: Przysięgam Ci dozgonną miłość, Będę z Tobą na zawsze, Kocham Cię nad życie, Spełnię każde Twoje życzenie, Bardzo za Tobą tęsknię, Lubię Cię, Jesteś cudowna, Czekałem na kogoś takiego jak Ty i wiele innych.

Czasami reagowała na te moje SMS–y, ale czułem, że była powściągliwa. Dlatego postanowiłem postawić sprawę na ostrzu noża i oświadczyć się. Ażeby uniknąć później reperkusji chciałem wyjaśnić najpierw to, co mnie gryzło.

— Słuchaj Alina, kocham cię bardzo i chciałbym, abyś wyszła za mnie za mąż. Ale jest pewien problem.

Spojrzała na mnie zdziwiona:

— A jaki to problem?

— Chodzi o moje nazwisko. Jest takie dosyć dziwaczne.

— To znaczy jakie?

— Nazywam się Durnowaty.

— A dlaczego mi dotychczas o tym nie powiedziałeś?

— No wiesz… myślałem, że to nie jest takie bardzo ważne. Ale ostatnio doszedłem do wniosku, że jednak odgrywa dość dużą rolę. Bo na przykład są takie przypadki, że jacyś ludzie korzystają z tego, że ich rodzice mają znane nazwisko i to im pomaga w zrobieniu kariery w jakiejś dziedzinie, przykładowo w polityce czy w tak zwanym świecie artystycznym. Oczywiście reguły tu nie ma. Albo ci tak zwani „celebryci” — niewiele potrafią, a czasami korzystają z tego, że wyrobili sobie znane nazwiska. W moim przypadku sytuacja jest inna i zdarzało się tak, że to nazwisko utrudniało mi niekiedy życie.

Słuchała w milczeniu tego, co mówiłem unikając mojego wzroku i zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, że to może być koniec naszej znajomości. Próbowałem jednak ratować to, co między nami było.

— Gdyby ci to przeszkadzało, to mogłabyś Alina zachować swoje nazwisko. Myślę, że byłoby to formalnie możliwe. Wiem, że cię tym zaskoczyłem i dlatego nie oczekuję od ciebie już teraz konkretnej odpowiedzi. Chcę cię jednak zapewnić, że cię kocham i chcę być z tobą.

Chwilę jeszcze milczała z poważnym wyrazem twarzy i potem powiedziała cedząc powoli słowa: — Faktycznie mnie tym zaskoczyłeś. Chciałabym, abyś mi dał trochę czasu, żebym się do tego przyzwyczaiła. Zadzwonię do ciebie.

Te ostatnie słowa zabrzmiały mi w uszach dość złowieszczo i liczyłem się z tym, że albo telefonu od Aliny nie będzie w ogóle, albo będzie, ale krótki, treściwy i ostatni.


Telefon był. Po tygodniu od naszego ostatniego spotkania. Chciała się ze mną spotkać. Byłem przygotowany na każdą ewentualność, ale z tonu jej głosu odniosłem wrażenie, że nie będzie to nasze ostatnie spotkanie.

Rozmowa była spokojna i konkretna. Alina powiedziała mi, że chce, abyśmy byli razem, ale bez ślubu.

— Teraz to jest normalne, dużo osób tak żyje i im to nie przeszkadza — powiedziała i po chwili dodała: — Chciałabym, żebyś się przeprowadził do naszego domu. Rodzice dali mi wolną rękę w podjęciu decyzji.


Zgodziłem się! Jestem razem z moją ukochaną! Zamieszkałem z moją partnerką w domu jej rodziców. Nie jest źle. To znaczy całkiem dobrze też nie jest. Już od pierwszych dni zauważyłem, że moja prawie–teściowa nie jest zachwycona prawie–zięciem. Starałem się jak mogłem, troszcząc się o dom i działkę, ale to nie przekonywało matki mojej Aliny. Odnosiłem wrażenie, że odbierała to w ten sposób, że ja robię to celowo, aby się „wkupić”. Szukała także pretekstów, aby wykazać, że ja to zawsze wszystko robię źle. Często robiła mi różne wymówki. Kiedyś powiedziała:

— Nawet noża nie ma kto naostrzyć. A przecież mamy w domu inżyniera po Politechnice.

Nic się nie odezwałem, ale pomyślałem sobie, że dobrze by było udowodnić, że tak nie jest. Kiedy nie było nikogo w kuchni, wziąłem nóż, poszedłem do garażu, gdzie była elektryczna szlifierka i naostrzyłem go tak, że był ostry jak brzytwa. Potem przyniosłem nóż z powrotem na swoje dawne miejsce a obok położyłem plaster. Po jakimś czasie usłyszałem krzyk z kuchni, która nie była oddzielona od salonu drzwiami:

— O cholera! Skaleczyłam się! Skądże ten nóż się tu wziął taki ostry?

I za chwilę: — O! jest tu plaster, to sobie od razu owinę ten palec. Skąd on się tu wziął?

Jako że byłem w pobliżu, udzieliłem odpowiedzi:

— Zrobiłem tak, jak mamusia kazała, a plaster to położyłem tak na wszelki wypadek.

Moja niby–mamusia, której twarz dojrzałem w kuchni, spojrzała na mnie takim wzrokiem, że aż mi się zimno zrobiło, bo wyglądało to tak, jakby mi chciała zatopić ostrze tego noża w sercu. Moja ukochana obdarzyła mnie również niezbyt przyjaznym spojrzeniem i wycedziła: — Oryginalne te twoje żarty.

— Dlaczego? — zapytałem udając zdziwienie. — Przecież nóż naostrzyłem, przewidziałem, że się ktoś skaleczy i naszykowałem plaster, a ty zamiast mi podziękować, to masz jeszcze do mnie jakieś pretensje.


Nie oczekiwałem już uznania, ale starałem się być ostrożny. Zauważyłem bowiem, że matka podjudza córkę przeciwko mnie i nie pozostaje to bez wpływu na nasze partnerskie relacje. Doszło nawet do tego, że moja Alinka — jak o niej sobie myślałem — zaczęła podnosić głos i raz nawet na mnie wrzasnęła. Miałem ochotę rzec: — Zamknij mordę! Ale po zastanowieniu wybrałem inną opcję i powiedziałem:

— Czy byłabyś tak uprzejma i otwierała swoje cudowne usteczka w sposób bardziej subtelny?

Chyba zrozumiała, co miałem na myśli gdyż ilość decybeli w jej głosie radykalnie się zmniejszyła. A niebawem ja wzbogaciłem się w dość mocny argument na te jej emocje.

Poszło o telefon. A właściwie o rachunek za telefon stacjonarny. Od pewnego czasu Alina zaczęła zwracać większą uwagę na sprawy finansowe i patrząc na zestawienie rozmów telefonicznych załączone do rachunku, powiedziała podniesionym głosem:

— Co to za numer telefonu komórkowego, który tak często jest tu wymieniany? Do kogo ty dzwonisz?

Spojrzałem jej przez ramię na rachunek i zapytałem: — Który numer? Potem odpowiedziałem ze stoickim spokojem: — To taka moja bliska znajoma. Bardzo się lubimy.

— Jaka znajoma?! Co to znaczy?! — to był już wrzask.

— Na imię ma Alina i to jest numer jej telefonu komórkowego — mój głos był stonowany.

Oniemiała z wrażenia wlepiając swoje piwne oczęta w numer swojego telefonu komórkowego i dyplomatycznym milczeniem zakończyła naszą konwersację.


Kilka dni później byliśmy w mieście na zakupach i ja powiedziałem:

— To idź Alina do tego sklepu z ciuchami po drugiej stronie ulicy, a ja pójdę tu niedaleko do bankomatu i pobiorę sobie pieniądze, bo mi się kończą. Zrobiłem kilkanaście kroków, podszedłem do bankomatu, włożyłem kartę, wystukałem PIN i patrzyłem spokojnie, jak banknoty wysuwają się na zewnątrz. I w tym momencie ujrzałem nad swym prawym ramieniem rękę, sięgającą po te banknoty. Wyraźnie przestraszony, że to jakiś napad na mnie, wyciągnąłem odruchowo prawą rękę, usiłując złapać — nie wiem już co — stuzłotówki, a czy rękę napastnika. Jednocześnie odwróciłem głowę w prawą stronę i zobaczyłem… moją ukochaną Alinkę.

— Spoko — uspokoiła mnie jakbym był małym dzieckiem — wszystko jest OK.

W tym przypadku było OK, ale między nami nie bardzo. Dlatego zacząłem przemyśliwać, co by tu zrobić, aby nasze relacje poprawić. Tym bardziej, że moja Alinka zagadnęła mnie któregoś dnia:

— A jak tam z tym twoim wynalazkiem? Kiedy będzie ta willa i mercedes? No i na wczasy też by dobrze było na te Wyspy Kanaryjskie pojechać.


Szczerze mówiąc to i bez dopingowania rozmyślałem o różnych naukowo–technicznych sprawach, które były dla mnie niejasne i zastanawiałem się, czy nie dałoby się coś usprawnić wnosząc nowe myśli, które mnie trapiły. Moje pomysły, jakie zgłaszałem w Zakładzie Wyrobów Elektro–Mechanicznych nie znajdowały uznania w oczach moich szefów i dyrektorów, którzy uznawali je za nierealne. Coraz częściej dawano mi do zrozumienia, że jestem chyba nie tylko z nazwiska durnowaty.

Pracowałem od czterdziestu do czterdziestu ośmiu godzin tygodniowo, ale to nie dawało mi zadowolenia. Awanse na wyższe stanowiska mnie nie interesowały. Zdawałem sobie sprawę z tego, że niektórzy współpracownicy traktowali to jako brak ambicji zawodowych. Zauważyłem z czasem, że także moja ukochana i niby–teściowie też tak o mnie myśleli. Z kolei ja widziałem to tak, że im chodziło tylko o to, aby mieć więcej niż sąsiedzi i znajomi. Dlatego też pracowali dużo — „jak w kieracie”. Ale jeśli mieli więcej, to chcieli mieć jeszcze więcej i ciągle im było mało i byli niezadowoleni. Mój związek z Aliną stawał się coraz płytszy, ale doszedłem do wniosku, że gdybym nawet był milionerem, to niewiele albo nic by to nie zmieniło.

Zdawałem sobie sprawę z tego, że firma chciała wyciągnąć ze mnie tyle, ile się tylko dało. A mnie bardziej chodziło o coś, co było związane ze sferą emocjonalną, intelektualną i duchową. I widziałem sens pracy wtedy, kiedy mógłbym oddawać się swoim pasjom.

*

Liczyłem się z tym, że w czasie redukcji zatrudnienia mogę się znaleźć wśród tych, którzy będą przewidziani do odstrzału. Dlatego starałem się oszczędnie wydawać pieniądze i odkładać pewne kwoty tak, aby nie znaleźć się bez środków do życia i bez mieszkania. Jednocześnie czytałem dużo książek oraz czasopism na temat techniki, elektrotechniki i energetyki, które to dziedziny były mi najbliższe i które poznałem już także od strony praktycznej.

W swoich rozważaniach poszedłem dalej i szczególnie zainteresowała mnie postać Alberta Einsteina oraz związek jego odkryć z tym, co głosił żyjący ponad dwieście lat wcześniej Isaac Newton. U Newtona bowiem przestrzeń i czas nie są od czegokolwiek i od siebie zależne, zaś absolutny czas jest uniwersalny i płynie w jednostajnym tempie w całym wszechświecie. W praktycznym sensie teoria Newtona jest prawdziwa. Ale kiedy na początku dwudziestego wieku stwierdzono eksperymentalnie, że zmierzona wartość prędkości rozchodzenia się sygnałów świetlnych wynosi c=300 000 km/sek, to Einstein przyjął ten fakt jako podstawę swej szczególnej teorii względności. I powiedział, że nawet każdy uczeń w szkole może wykazać za pomocą prostego rachunku, że pomiary czasu i odległości wykonywane z poruszających się względem siebie obiektów, są różne.

Równanie Einsteina E=mc2, w którym E — to całkowita energia ciała, m — jego masa, c — prędkość światła w próżni, stało się tak samo ważne, jak twierdzenie Pitagorasa, Ewangelie w Piśmie Świętym czy utwory literackie i obrazy sławnych malarzy.

Kiedy rozmyślałem o tym wszystkim, gnębiła mnie świadomość, że odkrycia naukowe na przestrzeni wieków były często wykorzystywane nie dla człowieka, ale przeciwko człowiekowi. Tak chociażby jak prace naukowe Einsteina, które posłużyły do wyprodukowania bomby atomowej, mogącej — w rękach szaleńców — zniszczyć cały świat.


Wkrótce miałem możność skonfrontowania swoich myśli z innymi ludźmi, gdyż zostaliśmy zaproszeni z Aliną do znajomych, gdzie było takie dość ekskluzywne towarzystwo. Znajomi nazywali się Porębscy.

Już na początku wizyty zostałem zaskoczony przez gospodarza domu:

— Musicie moi drodzy zaakceptować takie fakty, jakie widzicie, gdyż przygotowaliśmy wszystko tak ad hoc.

Zacząłem się zastanawiać, co by to miało znaczyć, ale żona gospodarza domu rozwiała moje wątpliwości mówiąc: — Jest OK, to znaczy a priori. Jej mąż zaś uzupełnił:

— Wszystko będzie jasne ex post.

Wyglądający na inteligenta pan w średnim wieku skomentował usłyszane słowa:

— Mówicie jakoś tak metafizycznie.

— A co to właściwie jest ta metafizyka Stefan? — zadała pytanie jego połowica i pociągnęła ten temat dalej: — Bo co to jest meta, to wiem; pokazują nieraz w telewizji, jak się ścigają biegacze albo kolarze i wygrywa ten, który jako pierwszy wpadnie na metę. Co to jest fizyka też wiem, bo się uczyłam w szkole chociaż nie wszystko rozumiałam. Co ma natomiast wspólnego meta z fizyką, to nie bardzo wiem.

— Nie musisz wiedzieć skarbuś, musielibyśmy zastosować dialektykę, żeby to zrozumieć.

— No a ta dialektyka to co to właściwie jest? Bo lektyka to wiem. W starożytnym Rzymie i w Grecji królów niewolnicy nosili w lektyce. A dialektyka?

— Ja pani to wyjaśnię — zgłosił się mężczyzna w podeszłym wieku. — Najłatwiej zrozumie to pani na przykładzie dialektyki marksistowskiej, która jest oparta na materializmie filozoficznym i rewolucyjnym przekształcaniu świata.

— Skoro o materializmie mowa, to siadajcie do stołu i bierzcie się do tego co na nim jest, a o rewolucji to lepiej nie gadajmy.

— Tak jakoś ambiwalentnie to powiedziałaś Basiu — zwróciła się do gospodyni domu jedna z jej koleżanek.

— Ja myślę, że hedonizm rozwiąże nam wszelkie problemy — włączył się do rozmowy pan Henryk z czarnym wąsem.

— Bardzo słuszna konstatacja — poparł go jego sąsiad.

Wszyscy przyjęli to stwierdzenie z entuzjazmem i usiedli przy stole, zabierając się do konsumowania przygotowanych potraw i napojów. Dyskusja trwała nadal w najlepsze.

— Co tam u was w tym Zetwuemie? — zagadnął mnie kolokwialnie pan Gustaw.

— Nic nadzwyczajnego — nie bardzo miałem ochotę na dyskusję o moim zakładzie pracy. — Mnie osobiście bardziej interesuje ostatnio teoria względności Einsteina.

— Dla mnie ta teoria to jest taka transcendentna — oświadczył pan Gustaw. — Ale mój wnuczek gimnazjalista mi ją wyjaśnił.

— O, to bystry ten pana wnuczek. A jak to wyjaśnił? — byłem ciekawy.

— Powiedział mi, że ta teoria względności polega na tym, że jeśli ktoś powie: mam rękę w kieszeni, to oznacza to, że albo ma swoją rękę w swojej kieszeni albo w czyjejś kieszeni albo czyjąś rękę w swojej kieszeni.

— Mówisz Gutek tak jakoś jowialnie — skomentowała wypowiedź męża jego żona.


Po powrocie do domu miałem zamiar popatrzeć w słowniku języka polskiego, co oznaczały niektóre słowa, które usłyszałem na spotkaniu u państwa Porębskich, ale zrezygnowałem, gdyż chodziły mi po głowie różne inne myśli. Kilka dni później spotkałem znajomego, który w czasie rozmowy stosował wspomaganie — coś takiego jak ma kierownica w samochodzie. Tym wspomaganiem było pewne popularne słowo będące „brylantem” polskiej mowy. Dlatego rozumiałem bez problemu wszystko to co mówił.

— Wiesz co Hirek? Kwiatki na działce to mi takie piękne kurwa porosły, że aż miło patrzeć kurwa. Tylko że ostatnio kurwa deszczu nie ma kurwa i muszę je podlewać kurwa. Ale niedawno pogodynka powiedziała w telewizji kurwa, że już niedługo będzie deszcz padał kurwa, to wtedy nie będę miał kurwa roboty z tym podlewaniem kurwa.

— Nie wiadomo czy im się sprawdzi — wtrąciłem z powątpiewaniem.

— To tyż prowda kurwa. — Nie wiem dlaczego przeszedł na gwarę. — Bo ta prognoza pogody kurwa to jest tako kurwa, jak ta polityka kurwa. Mówi taki kurwa, czy tako kurwa, że będzie dobrze kurwa, a potem jest na odwrót kurwa.

— Ale pogodynki są ładne, co Ludwik? — próbowałem trochę osłodzić jego pesymizm.

— Tak, tak, pogodynki są ładne kurwa i dlatego wolę oglądać prognozy pogody kurwa, a nie tych polityków kurwa.

— Nie narzekaj Ludwik. Mamy przecież teraz demokrację.

— Daj spokój Hirek z tą demokracją kurwa. Ta demokracja to tyż jest kurwa taka niewiadomo jaka kurwa. Kiedyś była demokracja ludowa kurwa, a teraz to nie wiadomo jaka to jest kurwa ta nasza demokracja kurwa.

— To może się zajmij polityką Ludwik i będziesz uzdrawiał i naprawiał tę politykę.

— E tam, gdzie mi tam kurwa do polityki.

— Dlaczego nie?

— A, bo mi się kurwa nie chce.

— Na wybory chodzisz głosować?

— Nie. A po co? Niech se tam kurwa sami wybierają kogo chcą kurwa.

*

Z moich dwóch zawodów, to znaczy „człowieka” i inżyniera energomechanika nie byłem za bardzo zadowolony. Ten pierwszy zawód był trochę ciekawszy, zwłaszcza gdy obchodzony był Światowy Dzień Pocałunków i Międzynarodowy Dzień Seksu. Przekonywałem moją ukochaną Alinkę, że pocałunki przedłużają życie, zwiększają wydajność pracy, co może skutkować wyższymi zarobkami i powodują, że rzadziej się choruje. Jeżeli chodzi o seks, to uciążliwa i męcząca praca nie były dla mnie przeszkodą, ażeby przeżywać rozkosze miłości i starać się, aby moja partnerka także to odczuwała. Kiedyś zadała mi podchwytliwe pytanie:

— Skąd ty Hirek znasz tyle tych pozycji?

— Z literatury — odparłem. — A co, nie podobają ci się?

— Nie, nie, są bardzo fajne — usłyszałem i uwierzyłem jej na słowo. A czy ona mi uwierzyła, to tego nie wiedziałem.

Późnym wieczorem, przed spaniem, zaproponowałem jej pozycję motyla. Nie pytała, na czym to polega, tylko robiła to, co jej zalecałem. Oczywiście najpierw było całowanie, potem pomogłem jej się rozebrać do majteczek, następnie była gra wstępna początkowa. A dalej to już poszło wszystko gładko. Dokończyliśmy grę wstępną, masując sobie plecy, piersi, brzuchy i pośladki. Potem ściągnąłem jej majteczki, w czym mi pomagała. No i wreszcie był finał. Powiedziałem jej, żeby rozłożyła szeroko swoje zgrabne nóżki, tak jak motyl skrzydełka i robiłem to, co było dobre dla niej i dla mnie.


Okazało się, że te urokliwe dni nie uchroniły mnie przed pewnymi dolegliwościami, gdyż zatkało mi się jedno ucho. Poszedłem do laryngologa, a właściwie do pani doktor otolaryngologii, która kazała mi przepłukać oba uszy. Po płukaniu znów wróciłem do gabinetu lekarskiego i mówię:– Pani doktor, tym uchem co było zatkane to już słyszę, ale to drugie mi się w czasie płukania chyba wodą zatkało.

— Wyschnie i będzie dobrze — lekarka była dobrej myśli.

Poszedłem więc do domu i czekałem, kiedy mi woda w uchu wyschnie i będę słyszał. Niestety nie wyschła i na drugi dzień poszedłem do pani doktor z reklamacją. Była trochę zirytowana i rzekła: — Trzeba osuszyć. Miałem zamiar skomentować, że lepiej było wczoraj osuszyć, ale zmilczałem. Kiedy już ucho było osuszone, pani doktor powiedziała: — Ma pan tu jeszcze receptę na dwa leki. proszę brać po jednej tabletce trzy razy dziennie. Miałem zamiar zapytać, czy moje ucho zostało uszkodzone i trzeba go leczyć, ale zmilczałem. Poszedłem do apteki, kupiłem leki, przyszedłem do domu i z ciekawości zacząłem czytać to, co było napisane w załączonych ulotkach. Dowiedziałem się, że jeden lek był na dolegliwości gardła a drugi na oskrzela. Ponadto w rozdziałach: Możliwe działania niepożądane było między innymi napisane: Najczęściej występujące objawy uboczne to senność, uczucie oszołomienia, bóle głowy, zaburzenia świadomości i pamięci, zaburzenia libido, strach, zaparcie, biegunka, bóle w klatce piersiowej, infekcje górnych dróg oddechowych, szum w uszach, nieostre widzenie, reakcje alergiczne, sztywność mięśni, dysfunkcje seksualne. Czasami występują także drgawki i żółtaczki, zaburzenia snu i impotencja oraz wypadanie włosów i upośledzenie czynności nerek oraz omamy, utrata poczucia rzeczywistości i wiele innych.

Wyrzuciłem te tabletki do kosza razem z tymi ulotkami i czekałem co będzie. Było dobrze. Uniknąłem dysfunkcji seksualnych, nie miałem zaburzeń libido i miałem poczucie rzeczywistości. Objawy sztywności jednego z mięśni miałem nawet bez tabletek, ale mi to nie przeszkadzało.


Ażeby dodać sobie więcej wigoru i energii, zacząłem ćwiczyć jogę, z którą zetknąłem się w czasie studiów na Politechnice Wrocławskiej. Miałem książkę z opisami różnych ćwiczeń i wykonywałem je na tej podstawie samodzielnie. Widząc to, moja Alinka zagadnęła mnie kiedyś: — Po co to robisz?

— Dla zdrowia — odpowiedziałem — ale nie tylko. — Jak byłem na studiach we Wrocławiu, to ćwiczyłem głównie głębokie i rytmiczne oddychanie. A teraz to chcę się jeszcze odmłodzić, bo czuję, że zaczynam się starzeć.

Popatrzyła na mnie jakoś dziwnie i rzekła:

— A czy nie ma tam jakich ćwiczeń na przywrócenie rozumu?

Miałem ochotę zapytać ją, czy chce takie ćwiczenia uprawiać, ale skonstatowałem:

— Mnie to już nic nie pomoże. Bo ja jestem od urodzenia durnowaty.


Dało mi to trochę „do myślenia” i po jakimś czasie doszedłem do wniosku, że tyranie w Zakładzie Wyrobów Elektro–Mechanicznych to nie dla mnie. I postanowiłem, że spróbuję działalności na własną rękę. Zwierzyłem się z tego pomysłu mojej Alinie, która powiedziała, że razem z rodzicami pomogą mi w załatwieniu formalności w urzędach i udzielą potrzebnych informacji. Zastanawiając się nad tym, spotkałem się ze znajomym i trochę porozmawialiśmy na różne tematy.

— Wiesz co Jacek? Ja to nie bardzo wiem, co się w świecie dzieje. Facet kopie piłkę na poważnie półtorej albo dwie czy trzy godziny w tygodniu i zarabia kilkadziesiąt tysięcy i więcej miesięcznie. Kasjerka w supermarkecie, który ma miliardowe obroty zarabia półtora tysiąca i pracuje po osiem, dziesięć czy dwanaście godzin dziennie, robotnik niewiele więcej. Prezes spółki skarbu państwa ma sto czy dwieście tysięcy miesięcznie a premier i ministrowie po kilkanaście tysięcy. Szef banku kasuje trzysta czy czterysta tysięcy miesięcznie a jego pracownik trzy czy cztery tysiące. Czy ten świat nie zwariował?

— Faktycznie — przyznał Jacek — podobno tylko około dziesięć procent ludzi zajmuje się produkcją, wykonując czarną robotę, a najmniej zarabiają. Pozostali to urzędnicy, studenci, nauczyciele i wykładowcy, lekarze, prawnicy, artyści, sportowcy, dzieci, emeryci i inni.

— No właśnie — przytaknąłem. I ciągle mówią, że jeśli Produkt Krajowy Brutto rośnie to nam jest dobrze, a jeśli nie to źle.

— Ciekawe co by było, gdybyśmy wszyscy wszystko mieli. Czy też by chcieli, żeby PKB rósł? — zastanawiał się Jacek.

— Na pewno — byłem o tym przekonany — bo jeśli ma się dużo, to chce się mieć jeszcze więcej. Może to i dobrze.

— No cóż, chcieliśmy mieć kapitalizm, to go mamy — stwierdził Jacek. — Najlepiej to handlować. Ktoś kiedyś powiedział, że lepszy gram handlu, niż kilogram pracy.


To ostatnie zdanie utkwiło mi w pamięci, gdyż było zgodne z moimi planami, aby otworzyć sklep z artykułami elektrotechnicznymi. Miałem zamiar wybrać się do Urzędu Miasta, aby się coś konkretnego dowiedzieć, jak się do tego zabrać. Ale przeczytałem w lokalnej gazecie, że w najbliższych dniach lepiej nie wybierać się do ratusza, gdyż właśnie ma być wprowadzany nowy ogólnopolski system informatyczny i urzędnicy są pełni obaw, czy się sprawdzi. Dlatego apelowali między innymi do pracowników szpitali, aby zadbali o to, żeby w najbliższym czasie ludzie nie umierali, gdyż byłby problem z wydaniem kart zgonu oraz do mieszkańców, by nie planowali zawierania związków małżeńskich, gdyż mieliby problem z uzyskaniem potrzebnych dokumentów.

Mnie problemy z zawarciem związku małżeńskiego nie dotyczyły, gdyż moja Alinka w dalszym ciągu nie wykazywała ochoty, aby to się stało, w czym upatrywałem także współudział „mamuśki”.

Chciałem jakoś poprawić nasze relacje, więc poszedłem do sklepu, kupiłem mercedesa za sto pięćdziesiąt złotych i po powrocie do domu wręczyłem mojej ukochanej oraz zaprosiłem ją na wycieczkę do Pacanowa. Jednocześnie zapewniłem ją, że nad wynalazkiem w dalszym ciągu pracuję i mam nadzieję, że moje plany w przyszłości zrealizuję. Przyjęła to do wiadomości z wyraźnym sceptycyzmem.

Faktycznie to ja przyspieszyłem prace nad moim wynalazkiem i zaczynałem nawet kompletować sobie w domu takie małe laboratorium, ażeby sprawdzać w praktyce niektóre teoretyczne założenia. Pomóc mi w tym miał fakt otwarcia sklepu z artykułami elektrotechnicznymi, gdyż chciałem niektóre wykorzystywać do swoich eksperymentów.

*

Sprecyzowanego szczegółowo pomysłu na wynalazek jeszcze nie miałem, ale główna myśl była taka, aby to było urządzenie do wytwarzania energii, które nie wymagałoby korzystania ze znanych surowców energetycznych. Miałem tu na myśli węgiel kamienny i brunatny, ropę naftową i wytwarzane z niej produkty takie jak benzyna lub olej napędowy, a także inne stosowane surowce jak gaz ziemny i płynny propan–butan czy też uran dla energii jądrowej. Wiedziałem oczywiście, że podstawowymi problemami są duże koszty wydobycia i przetwarzania tych surowców energetycznych oraz zanieczyszczenie środowiska w wyniku emisji szkodliwych gazów i pyłów. Na temat tego ostatniego toczyła się zażarta dyskusja wśród naukowców i organizacji działających na rzecz ochrony środowiska naturalnego z jednej strony i potężnych koncernów paliwowych oraz producentów samochodów i innych środków transportu z drugiej strony.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 9.45
drukowana A5
za 38.72