Projekt okładki — Magdalena Kałwak.
Na okładce znajdują się oryginalne zapiski Walentego Pikora, zdjęcie z 1944 roku oraz autentyczny tytuł na manuskrypcie Walentego, a także fotografia fabryki porcelany Krautheim und Adelberg z Niemiec, w której pracował podczas II wojny światowej, oraz porcelanowy dzbanek z zabytkowego serwisu do kawy Krautheim Selb — Bavaria.
Prolog
Dziadka Walentego pamiętam jako uśmiechniętego i ciepłego człowieka, mimo wydarzeń, które dotknęły Go podczas wojny. Nie miałam okazji poznać Go bliżej, gdyż śmierć zastała Go podczas pewnego czerwcowego wieczoru, 1983 roku, kiedy to miałam siedem lat i spędzałam lato w Nienadówce (wsi w województwie podkarpackim, gdzie urodził się dziadek Walenty, a później mój tato — Mieczysław i Jego siostry).
Dopiero wiele lat później otrzymałam od mojego ojca egzemplarz wspomnień z czasów II wojny światowej, spisany przez dziadka Walentego, i wtedy też zanurzyłam się w tę trudną, rodzinną historię. Historię, którą noszę od lat, i która jest ze mną również w Królestwie Norwegii.
Odkąd tylko przeczytałam te wspomnienia, chciałam je opublikować. I teraz wreszcie nadszedł ten czas. Czas, aby zaprosić Was — czytelników — do świata mojego dziadka — Walentego Pikora.
Ogrom pracy przy przepisywaniu rękopisu na formę elektroniczną włożyła córka Walentego (moja ciocia) — Bronisława Guzek, której jestem za ten wysiłek ogromnie wdzięczna. Bez cioci Broni nie byłoby tej książki.
Robiąc korektę i redakcję tekstu starałam się zachować oryginalną pisownię dziadka.
Niech opowieść Walentego popłynie w Waszych domach i sercach.
Magdalena Kałwak (z domu Pikor) — wnuczka Walentego Pikora.
„Kim był Walenty Pikor?” — rozmowa o przeszłości — z córką Walentego, Bronisławą Guzek (z domu Pikor)
Magdalena Kałwak (Pikor): Kim był Walenty Pikor? Oczywiście oprócz tego, że był Twoim ojcem i moim dziadkiem.
Bronisława Guzek (Pikor): Urodził się w Nienadówce, dnia 9 października 1907 roku. Jego rodzicami byli Wojciech i Jadwiga Pikor (nazwisko panieńskie też Pikor). Pochodzili z Nienadówki i byli rolnikami.
Ojciec ukończył przed wojną 4 klasy szkoły podstawowej. Pracował głównie w polu, ale wyuczył się też zawodu szewca.
Magdalena: A ja urodziłam się prawie siedemdziesiąt lat po dziadku (08 października 1976 roku) i wciąż czuję z nim więź.
A kim była Aniela, z którą w 1938 roku Walenty stanął na ślubnym kobiercu?
Bronisława: Anielą z Jasionki (31 lipca 1913 — 4 marca 1990), która miała pięć sióstr.
Magdalena: Ooo, to miała dużą rodzinę. A rodzina Walentego? A później Anieli z Walentym?
Bronisława: Dziadek miał sześcioro rodzeństwa. Józef, Marcin i Jan — wyjechali do Stanów, a Jakób, Michał i siostra Wiktoria — byli w Polsce.
Rodzice mieli nas troje: Twojego ojca — Mieczysława — urodzonego w 1938 roku, Helenę urodzoną w 1947 roku i mnie, rodzoną w 1950.
Magdalena: Dobrze jest mieć dużo rodzeństwa. Zawsze jest z kim porozmawiać, dzielić smutki i świętować sukcesy.
Mój tata już nie żyje, ale pamiętam, że też miał na myśli wydanie wspomnień swojego ojca. Pamiętasz może, jak to się stało, że dziadek zaczął spisywać to, co spotkało Go podczas II wojny światowej?
Bronisława: Było to przez przypadek. W 1971 albo 1972 roku, dziadek wyjechał wtedy na zimę do pracy, i to daleko, bo aż do Gniewu. Tam musiał zrobić badania lekarskie potrzebne do pracy. Po prześwietleniu płuc okazało się, że jest chory na gruźlicę i tam skierowali Go do szpitala, i tam też był leczony kilka miesięcy. Mietek miał do tego Gniewu najbliżej, to jak był w odwiedzinach, dziadek się skarżył, że mu nudno i nie ma co robić tyle czasu. Mietek podpowiedział mu wtedy, żeby spisał swoje wspomnienia. I tak to się stało.
Magdalena: To była dobra rada, i niezwykłe jest to, że Walenty po tylu latach tak dokładnie pamiętał daty, miejsca i nazwiska. A czym jeszcze (oprócz rolnictwa) zajmował się dziadek?
Bronisława: Walenty miał nawet swój warsztat szewski w wynajmowanym budynku pośrodku wsi. Później, gdy wraz z Anielą mieli już więcej pola, to tylko czasem w domu coś ludziom naprawiał.
Lubił dużo czytać — książki, gazety. Umiał też grać na akordeonie, i czasem też śpiewał.
Sam też uczył się grać, ale jego starsi bracia, którzy wyjechali do Ameryki (jeszcze przed pierwszą wojną), to też umieli grać. Nawet mieli taki zespół w Stanach i zarabiali grając na imprezach. A Marcin (zdobywając wcześniej wykształcenie w Ameryce) napisał nawet książkę do nauki języka angielskiego.
Dziadek chciał żebyśmy się wykształcili, bo on nie miał takiej możliwości. Dlatego był bardzo dumny z Mietka, że tak się wykształcił, a i z wnuków bardzo się cieszył.
Magdalena: Bardzo mnie to cieszy i pociesza, bo czucie dumy od własnych rodziców, czy dziadków, to wielki skarb. A ja chyba wiele odziedziczyłam po Mieciu, znaczy po mieczu :), czyli po Walentym też. Niestety Walenty zmarł 22 czerwca 1983 roku i nie zdążyłam się Nim nacieszyć. I kiedy czytam Jego słowa, to przez chwilę mogę z Nim pobyć…
Wywiad autoryzowany.
Część 1: Wojna
Gdy plakaty oznajmiły, że Polska nie odda ani guzika od płaszcza, wiedzieliśmy, że wojna jest bliska. Pocieszaliśmy się tym, że Polska jest silna, mocarstwowa, więc poradzi sobie, a w dodatku mamy przyjaciół: Francję i Anglię. Krążyły także takie nowinki, że Polska posiada dziesięć tysięcy samolotów, że posiada takie pociski, które trafiają w każdy samolot nieprzyjacielski, i że go od razu w powietrzu spalą. Nabraliśmy wtenczas przekonania, że niech tylko ktoś z Polską zacznie, to się przekona, co Polska znaczy. Niedługo jednak czekaliśmy na to, aby się przekonać, że wszystko to było złudzeniem. Ta nasza pewność siebie niedługo trwała. Zaczęły przelatywać samoloty z czarnym krzyżem, i niestety nikt ich nie spalał, natomiast one zrzucały bomby i spalały wsie i miasta.
Na drugi dzień wybrałem się do moich teściów do wsi Jasionka, odległej o dziesięć kilometrów, od mojej wsi. Poszedłem oczywiście piechotą, bo konia nie posiadałem, ani nawet roweru, bo takie były czasy przed wojną, że nawet na rower nie było człowieka stać. Szedłem główną drogą. Po drodze spotykałem grupy wędrowników z plecakami i tobołkami. Ludzie ci nie zdradzali żadnego zainteresowania otoczeniem, okolicą, lecz szli smutni, zrezygnowani, zapatrzeni w dal. Nie miałem śmiałości pytać ich, lecz z urywków rozmów wywnioskowałem, że uciekają od frontu, gdyż było wezwanie, aby mężczyźni uchodzili i gromadzili się nad Sanem, a tam dopiero będzie zorganizowane odparcie i odrzucenie Niemców na zachód.
W Jasionce, w Domu Ludowym był odbiornik radiowy wystawiony na oknie do publicznego słuchania. Zebrało się tam dużo ludzi żądnych nowin wojennych, komentowano różnie zasłyszane wiadomości. Niektórzy dowodzili, że Niemcy najdalej dojdą do Sanu, a od Sanu to nie tylko wrócą, ale będą uciekać. Byli jednak i ostrożniejsi w ocenie sytuacji i dowodzili, że nie tak prędko Niemcy pójdą z powrotem. Byli i tacy, którzy — po cichu wprawdzie, ale wyrażali zadowolenie z wybuchu wojny. Że było ogólne niezadowolenie z rządów sanacji, to było faktem ogólnie znanym, więc niektórzy głośno wyrażali swe zadowolenie, że nareszcie sanację szlag trafi.
A głośnik zawiadamiał: „Uwaga, uwaga nadchodzi! Uwaga, uwaga przeszedł. Uwaga, uwaga ojciec Feliks prosi Wacława i Szarego z rodziną o powrót do domu”. Wiedzieliśmy, że to jest szyfr dowództwa polskiego do podległych jednostek wojskowych. Nie wiedzieliśmy jakich, ale był między nami Żyd, który twierdził, że to są wezwania do samolotów, względnie do okrętów. Później przemówił pułkownik Roman Umiastowski*. Pan ten mówił: „Zostaliśmy napadnięci, więc się bronimy, ale najważniejsza dla nas jest ziemia i ludzie, a resztę wszystko odbudujemy”. W dalszym ciągu zapewniał, jak to nad granicą ludzie są spokojni, uprawiają pola, meliorują łąki, no i niedługo Niemców wypędzimy.
*Roman Umiastowski, ps. „Zawada”, „Bolesław Żarnowiecki” (ur. 10 lutego 1893 w Warszawie, zm. 29 grudnia 1982 w Londynie) — podpułkownik dyplomowany piechoty Wojska Polskiego, działacz niepodległościowy, historyk wojskowości, geograf, powieściopisarz — za: https://pl.wikipedia.org/wiki/Roman_Umiastowski.
Gdy szedłem z powrotem od teściów wieczorem, nadal szły grupy uciekinierów. Ogarnęło mnie takie zwątpienie i groza, jak jeszcze nigdy w życiu. Nie żałowałem sanacji, lecz żałowałem Polski. Żałowałem Ojczyzny, bo wiedziałem przecież z historii, jak Niemcy potrafią gnębić Polaków. Nikt się nas jednak nie pytał o zdanie.
Uszedłem z połowę drogi, gdy zobaczyłem samochód towarowy, który jechał od Rzeszowa. Pomyślałem więc, że może by się dało trochę podjechać i podniosłem rękę. Samochód się zatrzymał i ja wsiadłem. Jechało tam właśnie kilku mężczyzn, moich znajomych i rówieśników z mojej wsi. Zdziwiłem się, skąd oni jadą w taki czas, a oni się uśmiechali i mówili, że zabili Hitlera i jadą do domu! Później powiedzieli poważnie, że zostali częściowo zmobilizowani, ale ponieważ w Rzeszowie nie miał ich kto przyjąć, bo wszystko tam w rozsypce i władzy prawie już nie ma, więc byli zmuszeni wrócić do domu. Ja nie otrzymałem karty powołania, ale gdy na drugi dzień wyszedłem w pole, usłyszałem, jak niektórzy pracujący w polu nawoływali się i dzielili wiadomością, że już jest mobilizacja ogólna. Była to wiadomość rozpraszająca wszelkie wątpliwości, a potwierdzająca wszystkie domysły, że jest wojna.
Gdy za parę dni poszedłem do Sokołowa, spotkałem tam masę wojska niemieckiego. Dużo było ich w spoczynku, więc łazili po wszystkich kątach, wszystkiemu się przyglądali z ciekawością. Niektórzy nawiązywali rozmowę z ludźmi, mówili po polsku i szukali gdzieś kupić jaj, masła, no i chleba. Kilka kobiet miało właśnie poszukiwany przez nich towar, bo był to dzień targowy, więc Niemcy kupowali i coś tam płacili. Na placyku koło poczty, utworzyli jakby bazę samochodową. Tam napełniali zbiorniki benzyną — gdyśmy tam poszli z ciekawości przypatrzeć się — jeden szwab wypędził nas. Na placu targowym, gdzie stały szeregiem stragany z wędliną, warzywami i innymi towarami, też się Niemcy kręcili. Jakieś małżeństwo sprzedawało wędliny, a kobieta zaczęła utyskiwać do męża i częściowo do klientów, że co my teraz poczniemy, tyle się tych Niemców nawaliło do nas, że nas zjedzą. Jeden Niemiec stał w pobliżu i słuchał. Kobiecina nie spodziewała się, że on rozumie. A ten podskoczył ze złością i mówi: „Niech pani nie pyskuje, bo ja rozumiem po polsku. My Was nauczymy rozumu!”. Kobiecina się przestraszyła, że aż zbladła i jej mąż też.
Mnie też to zdenerwowało, bo szwab pokazał pazury. Przestraszyło mnie to również, że trudna sprawa będzie z Niemcami. Następnie zaczęli nadciągać polscy żołnierze, małymi grupkami i pojedynczo, bez broni, tylko jeszcze w mundurach, ale starali się wymieniać te mundury na jakieś cywilne ubrania, bo w tych mundurach Niemcy zaczęli wyłapywać do obozów. Więc już nie szli drogami, tylko bezdrożami i przebierali się.
Gdy z początku uchodźcy zaczęli przechodzić różnymi ścieżkami przez moją wieś, poszliśmy jednego wieczoru z żoną w pole, sto metrów od domu, gdzie była górka i piasek, aby sobie wykopać schron, gdy przyjdzie front. Wykopaliśmy doły, nakryliśmy belkami i deskami, a na wierzch ziemią. Przenieśliśmy tam trochę żywności i odzież, i zdawało się nam, że tam już będzie bezpiecznie. Lecz schron taki zabezpieczał jedynie częściowo przed ogniem karabinowym i pożarem, nie zabezpieczał jednak przed pociskami większego kalibru, a już bardzo mało przed bombami. W czasie naszej pracy uchodźcy przechodzili koło nas i mówili: „Nie kopcie tego, bo Wam to nie będzie potrzebne”.
Z mojej wsi też wybrało się kilkunastu mężczyzn i odeszli na wschód aż do Lwowa. Jak mi później opowiadał kolega Michał, szli tylko nocami i lasami, bo na drogę nie można było wyjść. Samoloty hitlerowskie patrolowały drogi i kogo tylko spotkały na drodze, rozsiekały na strzępy. Opowiadał też, że gdy przechodzili, to w różnych zagajnikach przydrożnych, a czasem na otwartej drodze, były całe cmentarze. Ludzie i konie leżały razem, porozrywane, że tylko mięso było widać. W jednym miejscu na takim cmentarzysku spotkali dziecko. Matkę rozerwał granat, a dziecko ocalało, więc łaziło po trupie matki i płakało. Nie mogli mu nic pomóc, bo samoloty patrolowały okolicę tak, że oni sami z trudem się uratowali. Był to obraz przejmujący grozą.
Wezwanie do ucieczki ludności cywilnej było barbarzyństwem, było wrogie dla Polaków, wyginęła masa ludzi. Przecież żadne zapowiadane odparcie nie nastąpiło. Ludzie doszli do Sanu i za San, a tam już Niemcy byli. Na domiar złego jeszcze jakieś bandy napadały na tych rozproszonych Polaków i mordowały. Szły jeszcze grupki żołnierzy polskich z bronią, tych bandy nie zaczepiały. Ci, którzy w obawie przed Niemcami rzucili broń, zwykle wyginęli, bo bandy aktywniej napadały na żołnierzy, niż na cywilów.
Z mojej wsi poszło między innymi dwóch młodych: Gielarowski i Pikor. Doszli w okolice Jaworowa za Przemyślem, tam w jednej gajówce znaleziono ich w studni wraz z siedmioma innymi. Razem dziewięciu ludzi było tam zamordowanych. Nie wiadomo było, czy banda wymordowała i wrzuciła do studni, czy też oni się schronili do studni, a tam ich śmierć spotkała. Był tam wrzucony też drąg, co by świadczyło, że oni po tym drągu weszli do studni, szukając schronienia. Tam ich banda zauważyła i wymordowała. Nikt by się może o tym nie dowiedział, ale gajowy, gdy powrócił z ucieczki, zauważył w studni trupy, gdyż wody tam nie było. Ta pamiętna jesień była wyjątkowo sucha. On ich stamtąd wyciągnął i pochował, a że ci dwaj mieli dokumenty, więc później zawiadomił ich rodziny. Jeden był kawalerem, a drugi pozostawił żonę i dziecko. Jeszcze jeden z mojej wsi, Ożóg, jak poszedł na wschód, tak już nie wrócił i ślad po nim zaginął.
Wieczorami schodziliśmy się pod sklep na pastwisku. Tam siadaliśmy na murawie, bo wieczory były ciepłe. Każdy był ciekawy wiadomości, co tam w świecie i na froncie. Słyszeliśmy warkot samolotów i dalekie strzały armatnie. Niektórzy pocieszali nas, że wojna nie potrwa długo, bo zaraz do wojny przystąpi Francja i Anglia. Państwa te gwarantowały Polsce granice, więc zaraz wystąpią w obronie Polski i Niemca rozbiją. Nie znając sytuacji międzynarodowej wierzyliśmy w te bzdury. Jednak z każdym dniem zaczęliśmy tracić nadzieję i wiarę w tą osławioną francusko — angielską interwencję.
Niemcy teraz ruszyli, jak szarańcza, z początku jechali tylko motocykliści i samochody, i tylko dobrymi drogami. Teraz już maszerowały kolumny piechoty i bocznymi drogami. Było ich wszędzie pełno. Jednego razu rozłożyli się u nas w Nienadówce na noc. Dwóch Niemców przyszło do mnie wieczorem, abym sobie kupił od nich koszulę. Ja jednak nie rozumiałem, co oni chcą i nie chciałem mieć z nimi do czynienia. Więc poszli dalej. Na pastwisku spotkali Żyda Herszka i znów chcieli mu sprzedać tę koszulę. On ich częściowo rozumiał, ale też nie kupił, bo się ich obawiał.
Nocowali we wsi. Była piechota i tabory. My — chociaż ze strachem — ale poruszaliśmy się między nimi. Oni przychodzili do sklepu, żądając piwa, cukierków, słoniny. Piwa nie było, słoniny też, kupowali tylko cukierki. Niektórzy chłopi rozmawiali z nimi znając ten język z czasów austriackich. Na drugi dzień przyszedł do mnie żołnierz po wodę. Odezwał się do mnie po polsku: Czy mam wiadro. Nie mówił dobrze po polsku, ale można go było zrozumieć. Później przyszedł drugi raz, bo zauważył u mnie w szopie siano. Wziął tego siana kłębek, tak na raz dla konia. Ja zauważyłem to i podszedłem do niego. Mówię, żeby nie brał mi siana, bo ja mam mało, a potrzebuję dla krowy. Więc on jednak rzucił to siano. Żona to widziała i mówi do mnie: „Co ty robisz? Przecież on by Cię mógł zabić!”. Mnie dopiero wtenczas strach obleciał, bo rzeczywiście mógł to zrobić. To był widocznie Polak, więc odszedł spokojnie.
Gdy Niemcy odjechali, zaczęliśmy się znów schodzić pod sklep i omawiać zaistniałą sytuację. Każdy dowodził po swojemu, że Niemcy zawojują Europę. Żyd Kraut mówił, że oni jeszcze uderzą na Rosję. Pietryga zaś udowadniał, że świat nie pozwoli Niemcom wygrać wojny.
Innym razem, któryś przyniósł przepowiednię, która odsłaniała tajemnicę przyszłości świata. Przepowiednia napisana wierszem dawała dużo nadziei, gdyż opisywała wyprawę Niemców na wschód, czyli na Związek Radziecki. Zapamiętałem jedynie taki zwrot: Czarny orzeł powróci ze złamanym skrzydłem. Było to dla nas wielką pociechą, że jednak Niemcy nie wygrają wojny. Chociaż przepowiednia nie dawała gwarancji, że tak właśnie się stanie, ludzie uczepili się tego, jak deski ratunku i mieli cichą nadzieję, że przepowiednia się sprawdzi. Później przekonaliśmy się, że jednak przepowiednia była aktualna.
Niedługo po opanowaniu Polski, Niemcy zażądali od Polaków żywności i nałożyli tak zwane kontyngenty. Trzeba było oddawać siano, zboże, mięso, mleko. Do mleka ustanowili po wsiach kontrolerów mleczarskich. Byli to Polacy — miejscowi, ale byli to ludzie zwykle popierający Niemców — łapownicy. Kontroler taki był we wsi wielką władzą. Miał prawo chodzić po oborach i kontrolować, czy krowy czyste, czy krowy cielne, czy dojne, i wyznaczał ile dany rolnik ma oddawać mleka. Łatwo się domyśleć, że kto był jego kumotrem ten nie musiał oddawać mleka, względnie oddawać go bardzo mało. Ludzie, a szczególnie bogaci, na wyścigi zawierali z nim znajomość, i mimo że za Niemców była bieda, u niego zawsze była wędlina, mięso, wódka, no i pieniądze.
Ale mleko ktoś musiał oddać, więc musieli go dostarczać biedniejsi, tacy których nie stać było na łapówkę dla kontrolera. Ci biedniejsi musieli też oddawać krowy, bo szwaby potrzebowali mięsa i były wypadki, że kto miał jedną krowę, musiał ją oddać. Ja też miałem wyznaczony kontyngent mleka, ale nie oddawałem, bo miałem jedną krowę, a mieliśmy małe dziecko, więc sądziliśmy, że przecież nas nie ukarzą. Ale pomyliliśmy się, bo ukarano mnie dziesięciodniowym aresztem.
Ja myślałem, że to jest tylko taki postrach, ale to była prawda. Przyszedł po mnie policjant i zabrał mnie do Sokołowa do więzienia. Zaprowadził mnie do Miejskiej Rady. Tam była taka pusta sala i tam mnie zamknął. W sali tej uderzył mnie przede wszystkim odór stęchlizny. Na podłodze była rozciągnięta słoma, już zbutwiała. Sprzętów nie było tam żadnych tylko krótka ławka, że można było usiąść, bo do leżenia była za krótka. Więc usiadłem i pogrążyłem się, w jak najgorszych myślach: Czy też nie wywiozą mnie do obozu? Później z tego zmartwienia ułożyłem się na tej zgniłej słomie i zasnąłem. Nie było tam nikogo więcej, ja siedziałem samotnie. Jeść też nikt nie dawał. Na drugi dzień, żona jakby wiedziała i przyniosła mi coś do jedzenia. Woźny magistracki (był to Polak) odemknął i to jedzenie pozwolił mi zabrać. Za kilka dni znów żona przyniosła mi żywność i tak przemęczyłem tam dziesięć dni. Nie obwiniam za to Niemców, chociaż oni byli barbarzyńcami, bo Niemcy nie przyszli do mnie, do stajni, lecz obwiniam tego właśnie kontrolera. On mnie znał i wiedział, że mam jedną krowę, i że mam dziecko. Nie dałem mu łapówki, bo mnie nie było stać. Nie podaję nazwiska tego człowieka, gdyż już nie żyje.
Mało tego. Później, gdy mnie już nie było w domu, bo Niemcy wywieźli mnie na roboty, człowiek ten wyznaczył nam właśnie tę jedną krowę na rzeź. Żona jednak odważyła się i nie odprowadziła jej na spęd do Sokołowa. Ludzie ją straszyli, że Niemcy ją zabiorą, ale jakoś to przeszło. Było wtedy wyznaczone kilka takich ostatnich krów i kto odprowadził to mu zabrali i został bez krowy. A bogatsi tylko się uśmiechali: „Na co dziadowi krowy, niech jedzie do Niemiec”. Podobnie było ze zbożem i z mięsem, że biedniejsi musieli oddawać, a bogatsi nie.
Budowa Górna
Niemcy po zajęciu Polski, zaraz zaczęli budować obóz. Podobno miało tam być krematorium na Polaków. Sprowadziły się więc firmy budowlane, zajęły teren pokryty lasami obok wsi Górno. Zwerbowali ludzi i rozpoczęli roboty na wielką skalę, a wszystko przezornie ukryte w lesie. Ludzie zwerbowani ochotniczo, lecz pod presją, że kto nie pójdzie tu do roboty, będzie wysłany do Rzeszy. Ludzie się garnęli, bo przecież woleli robić w pobliżu domu, niż w obcym kraju. Ja też byłem zmuszony iść do tej roboty, bo byłem zawsze na oku miejscowych władców. Mówili, że on tu nie ma co robić, powinien jechać do Niemiec. Poszedłem więc do roboty, ale była to męka.
Musiałem wstawać o godzinie czwartej, aby coś ugotować i zjeść. Najgorzej było z obiadem, bo chleba u nas w tym czasie nie było. Mieliśmy jeszcze coś ziarna — pośladu* (*poślad — wyselekcjonowane ze względu na gorszy gatunek ziarno zbóż lub nasiona innych roślin, używane jako pasza — za: https://sjp.pwn.pl/slowniki/po%C5%9Blad.html), to żona mełła to w żarnach* (*żarna — urządzenie do ręcznego mielenia zboża, złożone z dwóch kamieni, jednego nad drugim, z których górny jest ruchomy względem dolnego — za: https://pl.wikipedia.org/wiki/%C5%BBarna), ale to nie była mąka tylko ospa. Żona z tego piekła takie placki na płycie kuchennej, ale to było i przypalone, i rozkruszało się, jak piasek, ale nie było innej rady. Na południe smakowało to bardzo, a do tego miałem butelkę mleka. Jeżeli było mleko (ale nie zawsze było), bo przecież krowa nie doi się stale, więc gdy nie było mleka, to brałem herbatę.
Robili tam z nami Żydzi z Sokołowa. Byli zabierani przymusowo — byli to ludzie w różnym wieku, aż do dwunastoletnich dzieci. Czasem robiliśmy wszyscy razem, jak przy wykopach i ładowaniu piasku, to znów przy wykopach. Przy betonowaniu, nas dwóch zabrali do ładowania różnych przyrządów i wyrobów z wagonów na samochody. Po towary te jeździliśmy na stację kolejową Łętownia. Przy robocie doglądał nas szwab. Nazywaliśmy go „Nosek”, bo miał taki ogryziony nos.
Człowiek ten był bez sumienia, krzyczał na nas, popędzał do roboty, kazał zdejmować grubsze ubrania, aby prędzej robić. Ja robiłem w jesionce, bo było zimno. On przyszedł i kazał mi to zdjąć. Gdy ja nie dość prędko zdejmowałem, on przyskoczył i szarpnął za tę jesionkę, aż guziki odleciały.
Gorzej było z Żydami. Ludzie ci byli nieporadni, nie przyzwyczajeni do ciężkiej roboty, nie mieli zresztą siły, bo byli głodni. Tworzyły się im pryszcze na rękach. Na nich też najwięcej krzyczał, a nawet bił, ten srogi dozorca „Nosek”. Zastanowił mnie jeden fakt. Mały żydowski chłopiec, który z nami pracował, miał na obiad tylko małe dwa placuszki ziemniaczane, upieczone na blasze, bez żadnego tłuszczu, wyziębłe i zsiniałe. Do tego miał ten biedny dzieciak malutką butelkę herbaty, tak że aż litość brała, gdy się patrzyło na taką biedę. Jakże taki mały chłopiec o takim wyżywieniu mógł robić łopatą.
Ja chodziłem na piechotę do Sokołowa (pięć kilometrów), a w Sokołowie zabierał nas samochód firmowy i dowoził na budowę znów pięć kilometrów. Gdy się czasem spóźniłem na samochód, musiałem iść pieszo, czyli razem dziesięć kilometrów. Czas roboty trwał od godziny szóstej do osiemnastej, z małą przerwą na obiad. Z powrotem znów samochód zabierał nas i odwoził do Sokołowa. Kto był z Sokołowa, to dla tego było dobrze, a my z dalsza musieliśmy resztę iść na piechotę.
Jednego razu ja się spóźniłem na samochód z powrotem, już byłem parę kroków, gdy on ruszył i odjechał. Sądziłem, że już muszę iść na piechotę do domu, ale nawinął się inny samochód okazyjny, więc wsiadłem i przyjechałem do Sokołowa. Gdy przyjechałem, to ten pierwszy samochód, na który ja się spóźniłem, leżał przewrócony na zakręcie, a ludzie rozrzuceni dookoła. Przeważnie byli to Żydzi z Sokołowa. Nie było zabitych, ale było kilku poranionych. Kierowca — ten Niemiec — był znany ze swej szalonej jazdy, a nie chcąc jeździć dwa razy, kazał nam wszystkim siadać naraz. Tośmy tak siedzieli, jak te śledzie w beczce, że nie można było ruszyć, ani ręką, ani nogą. Wypada jeszcze wyjaśnić, że był to samochód towarowy. Gdy zobaczyłem ten wypadek już nie żałowałem, że spóźniłem się na ten samochód.
Budowali tam różne tymczasowe baraki na palach i inne na fundamentach. Zbudowali też jeden duży dom z cegły — siedzibę dla generała. Budowla ta, była ukryta wśród drzew, a pokryli ją słomą, tak że podobna była raczej do stodoły niż do rezydencji generała.
Przyszedł wreszcie pamiętny dzień (22 czerwca 1941 roku — przyp.red.), gdy hitlerowcy uderzyli na Związek Radziecki. Zajechałem, jak zwykle do roboty. W czasie roboty ludzie szeptali między sobą ukradkiem. Mnie to zaciekawiło i też przysunąłem się do rozmawiających, i dowiedziałem się, że Niemcy wtargnęli do Związku Radzieckiego i poszli daleko w głąb kraju. Była to dla nas wiadomość oszałamiająca, gdyż niweczyła nasze nadzieje na upadek Hitlera. Ale w kilka dni później mój znajomy z Sokołowa — Cisło — pocieszył mnie, że Niemcy wojnę przegrają. Związek Radziecki chwilowo ustępuje, przez co Niemców rozproszy po swym wielkim i zimnym kraju, i tam ich wyniszczy, co rzeczywiście tak się stało.
W tym czasie Niemcy zaczęli również budować baraki w mojej wsi. Było to dla nas nową obawą, że jeżeli Niemcy tak się zadomawiają, to już nie ma dla nas ratunku. Znudziła mnie i zmęczyła ta robota w Górnie, bo była to męczarnia. Zresztą nie miałem ochoty pracować dla Niemców i przestałem chodzić do tej roboty. Niemcy powiedzieli, że kto nie będzie pracował, będzie wywieziony do Niemiec. Poszedłem więc do gospodarza Ożoga we wsi (on potrzebował robotnika), i zgłosił do sołtysa, że ja jestem u niego zatrudniony. Nie potrzebował robotnika na stałe, tylko dorywczo, ale chciał mnie uchronić od wyjazdu do Niemiec.