E-book
29.4
drukowana A5
54.09
Wspomnienia socjalnej

Bezpłatny fragment - Wspomnienia socjalnej

Inspirowane prawdziwymi wydarzeniami


4.5
Objętość:
323 str.
ISBN:
978-83-8351-231-0
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 54.09

Niniejszą książkę dedykuję małej M. i dużej M.

— socjalnym z powołania

Część I — Oni są wśród nas

Ta kobieta, którą widujesz codziennie, kiedy spaceruje po parku z psem i ten mężczyzna z aktówką, biegnący przez klatkę schodową, jak gdyby toczył walkę z czasem, to mogą być oni. My — socjalni — nazywamy ich „psychicznymi” i choć określenie to wzbudza negatywne konotacje, dla nas prościej jest użyć tego skrótu myślowego, niż terminu „osoba z zaburzeniami psychicznymi”. Myślę, że jesteśmy jedną z nielicznych grup zawodowych, która niemal każdego dnia ma styczność z ludźmi, borykającymi się ze schorzeniami natury afektywnej. Niegdyś wydawało mi się, że tych osób jest zaledwie garstka, taka mała kropeczka pośród ogółu populacji ludzkiej. Jakże myliłam się. Dziś wiem, że chorych jest znacznie więcej. Nieraz przekonałam się, że są to ludzie, żyjący obok mnie, którzy mogą (choć wcale nie muszą) wyróżniać się w tłumie. Kiedyś utożsamiałam osoby chore psychicznie głównie z dziwacznym ubiorem i — choć miałam sporo racji — w starciu z prawdziwą rzeczywistością prędko odnalazłam odstępstwa od reguły.

Dokładnie pamiętam historię Agnieszki, która zdecydowanie zaprzeczała moim stereotypowym przekonaniom. Kobieta miała zadbane dłonie i paznokcie, idealnie ufarbowane włosy i estetyczny makijaż. A jednak pewnego dnia zaniepokoiła stróży bezpieczeństwa, kiedy zgłosiła, że ktoś poumieszczał kamery w okolicy jej osiedla, żeby stale ją obserwować. Komendant policji skierował do naszego MOPS-u pismo w tej sprawie. Potem przyszła kolej na mnie. Udałam się na wizytę do Agnieszki, tak naprawdę nie wiedząc, czego mogę się spodziewać. Z pewnością nie oczekiwałam, że ujrzę osobę, o której nigdy nie powiedziałabym, że może cierpieć na schorzenia natury psychicznej. Kurtyna, zasłaniająca jej prawdziwą naturę opadła, gdy tylko rozpoczęłyśmy rozmowę. Kobieta nie kryła negatywnego nastawienia do mnie. Spoglądała na mnie jak na najgorszego wroga i wypowiadała się w sposób opryskliwy, jakby chciała natychmiast pozbyć się mnie z mieszkania. Nie wyłączyła telewizora, przez co raz po raz naszą konwersację zakłócały dialogi aktorów, występujących w starym, czarno-białym filmie. Zapewniła mnie, że bohaterowie ze szklanego ekranu wiedzą, kiedy mają przerywać wypowiadane kwestie, a gdy milkną — podsłuchują ją. Wtedy już wiedziałam, że jest źle, że potrzebne są leki, być może terapia. Tyle tylko, że Agnieszka święcie wierzyła w swoje omamy i podejrzliwie spoglądała na każdego, kto poddawał w wątpliwość jej obawy. Niewielki odsetek osób chorych jest świadomy irracjonalności doświadczanych urojeń. Pomóc mogą jedynie środki psychofarmakologiczne.

Kobieta nie stanowiła odosobnionego przypadku, łączącego subtelną elegancję z chorobą psychiczną. Pamiętam też Weronikę, która — paradując w długiej czarnej sukni i włosami upiętymi w kok — prezentowała swoje obrazy na lokalnym wernisażu. Przed kamerami wypowiadała się bardzo rzeczowo, ale kiedy tylko przestawała brylować w blasku fleszy, stawała się zupełnie innym człowiekiem. Nie chciała ze mną rozmawiać. Nigdy nie wpuściła mnie do swojego mieszkania. Za to regularnie odwiedzała komisariat policji i zgłaszała, że jacyś nieznani sprawcy śledzą ją, podglądają jej obrazy i zamontowali kamery w jej pokoju. Mąż Weroniki pewnego dnia zaakceptował fakt, że jego żona żyje w swoim wyimaginowanym świecie i jest oporna na zdroworozsądkowe argumenty. Z trudem znosił codzienność u boku chorej małżonki.

Ta oryginalna artystka tworzy obrazy do dziś. Maluje damskie portrety. Lubi wykorzystywać ciemne barwy, a bohaterkom swoich dzieł nadaje zniekształcone rysy twarzy. Dla wybranych osób jest miła i kreuje się na damę. Tym po „drugiej stronie barykady” ukazuje mroczne oblicze osoby z urojeniami prześladowczymi.

Obie kobiety nie zagrażają sobie samym i otoczeniu, jednak najbliżsi członkowie ich rodzin, zmagając się każdego dnia z ich chorobą, cierpią w samotności i niechętnie opowiadają o bólu i niemocy.

Oni są blisko nas. Pracują, pozostają w związkach małżeńskich, mają dzieci, pasje, wychodzą z domów jak ty czy ja. Tyle tylko, że ich życie spowija gęsta mgła, zupełnie niewidoczna gołym okiem. Można zobaczyć ją dopiero wtedy, gdy przestaniemy filtrować otaczającą rzeczywistość i zmierzymy się z jej prawdziwym obliczem, nie zawsze przyjaznym i miłym dla oka.

Mam anielską cierpliwość do „psychicznych” w przeciwieństwie do ludzi zdrowych, wobec których bywam surowa i krytyczna. Ograniczenia tych pierwszych nie są zwykle wynikiem ich złej woli, a jedynie konsekwencją choroby, której się nie wybiera. Po latach pracy śmiem twierdzić, że kilkugodzinna praca z osobami, cierpiącymi na schorzenia natury psychicznej, bywa cięższa od całodziennej harówki przy małym dziecku. Coś na ten temat wiem, bo sama wychowywałam córkę Marysię — żywe srebro. Już kilkulatki wykazują dość wysoki stopień asertywności i potrafią walczyć jak lwy o zaspokojenie swoich potrzeb. Tymczasem „psychiczni” często milczą, pozostają w letargu, zamrożeni przez myśli, których nie rozumieją i lęki, odbierające im prawo do istnienia. Są bezbronni i „dzicy” jak spłoszone ptaki, przez co trudno zdobyć ich zaufanie. Praca z takimi osobami to mozolny proces, którego efekt nie zawsze jest zgodny z oczekiwaniami. Życie człowieka chorego rządzi się innymi prawami niż codzienność ludzi zdrowych. Dobrostan odczuwany w sferze emocjonalnej, poznawczej i społecznej umożliwia świadomą egzystencję i ponoszenie konsekwencji dokonywanych wyborów, co nie jest możliwe — lub jest utrudnione — gdy psychika szwankuje.

Pewnego dnia znajomy zadał mi pytanie, co byłoby dla mnie gorsze — wózek inwalidzki czy choroba psychiczna. Odparłam, że to drugie, na co on zareagował zdziwieniem. Dziś udzieliłabym takiej samej odpowiedzi i nie ukrywam, że byłaby ona podyktowana moimi przeżyciami.

Beata

To był jeden z tych letnich dni, kiedy upał doskwierał i chciało się dać nura do wody, zamiast siedzieć w biurze z dyskomfortem spoconego i opuchniętego ciała. Zgłosiła się do mnie około siedemdziesięcioletnia kobieta o ostrych rysach twarzy. Tego typu uroda zwykle nie wzbudza pozytywnego pierwszego wrażenia. Poprosiłam klientkę, by usiadła, a następnie wnikliwie wysłuchałam jej historii. Leokadia przedstawiła mi się jako mieszkanka jednego z wieżowców dużej dzielnicy miasta. Dodała, że jest osobą samotną, ale utrzymuje pozytywne relacje z sąsiadami. Z dumą podkreśliła, że w przeszłości piastowała funkcję kuratora sądowego. Tego rodzaju wyznania ze strony klientów zwykle wywoływały u mnie reakcję, polegającą na podświadomej kontroli wypowiadanych słów. Przede mną siedziała była przedstawicielka służby kuratorskiej, a ja czułam się jak uczennica na egzaminie maturalnym. Leokadia już na wstępie rozmowy powiedziała, że jest w niebezpieczeństwie i obawia się o swoje zdrowie i życie. Jako powód zagrożenia wskazała osobę sąsiadki, około trzydziestopięcioletniej Beaty, która od dłuższego czasu zachowywała się wobec niej w sposób agresywny. Dowiedziałam się, że kilka razy popchnęła staruszkę, wielokrotnie wyzywała ją wulgarnie od kurew i szmat, a nawet groziła, że zrzuci ją ze schodów. Skrupulatnie śledziła momenty, kiedy moja rozmówczyni opuszczała mieszkanie — bądź do niego wracała — aby tylko wykorzystać sytuację i dać upust niepohamowanej złości. Nie powstrzymywała się nawet w obecności innych lokatorów.

W konfrontacji z Beatą Leokadia nie miała żadnych szans, chociażby dlatego, że obie kobiety dzieliła różnica wieku około czterdziestu lat. Ta wiekowa pani w trakcie naszej pierwszej rozmowy w biurze sprawiała wrażenie osoby przerażonej, dlatego podjęłam próbę uspokojenia jej. Niestety, nawet najbardziej przekonujące argumenty nie są w stanie uciszyć obaw, gdy człowiek stale przebywa blisko źródła zagrożenia. Uzgodniłam z byłą kuratorką, że następnego dnia pójdę do krewkiej sąsiadki i porozmawiam z nią. Nie mogłam wykluczyć, że zgłoszenie staruszki może być fałszywe, bowiem nie ma łatwiejszej metody dokopania wrogowi niż donos. Każde zgłoszenie, które kiedykolwiek otrzymałam, musiałam dokładnie zweryfikować. Wielokrotnie okazywało się, że w gruncie rzeczy miałam do czynienia z konfliktem sąsiedzkim, a obie strony sporu, dążyły do przeforsowania swoich racji za pośrednictwem instytucji.

Zgodnie z obietnicą kolejnego dnia udałam się do Beaty, która nie miała nic przeciwko tej wizycie. Dla bezpieczeństwa poprosiłam koleżankę Ewę o asystę, bo we dwie zawsze raźniej — szczególnie, jeśli możemy spodziewać się agresywnego klienta. Pierwsze pozytywne wrażenie ustąpiło jednak bardzo szybko na skutek kolejnych wydarzeń.

Lokatorka odwiedzonego przez nas mieszkania posiadała nienaturalnie ciemne brwi w stosunku do jasnych, spalonych farbą włosów. Nie mogła poszczycić się figurą kruszynki, a wręcz przeciwnie — należała do grona kobiet z „krwi i kości”, stąd swoją posturą mogła wzbudzać przerażenie u starszej pani. Miała na sobie zbyt duży dres, który modny był w latach dziewięćdziesiątych, gdy przełom w popkulturze spowodował, że Polacy rezygnowali z niedzielnych mszy świętych na rzecz Polsatowskiego programu Disco Relax. Wnikliwa obserwacja klientów pomocy społecznej na przestrzeni lat nauczyła mnie, że o ile sam wygląd zewnętrzny nie świadczy o wartości człowieka, o tyle szata może być wyznacznikiem zdrowia psychicznego. Osoby zaburzone, z którymi współpracowałam, cechował zwykle specyficzny styl ubioru, który z neutralnego punktu widzenia oceniany był jako ekstrawagancki, a nawet dziwaczny. Chorzy na schizofrenię często wyróżniali się w tłumie. Mógł to być jaskrawy kolor włosów, sandały na stopach w środku srogiej zimy, turban na głowie bądź odzież z minionej epoki.

O ile image Beaty delikatnie niepokoił, o tyle wizerunek mieszkania budził prawdziwe przerażenie. Kobieta bez oporu pokazała nam wszystkie pokoje. W gościnnym dostrzegłyśmy starą, komunistyczną meblościankę, którą w całości pokrywała gruba folia. Pozostałe elementy wyposażenia (meble, stół, dywan) również. Zapytałyśmy, jaki jest cel zabezpieczenia mebli.

— Czujecie, panie, ten smród chemikaliów? Ja już nie mogę tego wytrzymać. Ta stara kurwa cały czas mnie truje — odpowiedziała drżącym głosem.

— Pani Beato, proszę bez wulgaryzmów — podjęłam próbę uspokojenia kobiety.

— Przepraszam, ale ja już nie mam siły z nią walczyć. Ona wylewa mi coś na ściany i żyrandol. Czy widzą panie ten żyrandol? Cały jest zżarty przez chemikalia.

Przypatrywałyśmy się wnikliwie wiszącej lampie, by odnaleźć ewentualne defekty, ale nie znalazłyśmy choćby małego zadrapania.

Klientka miała silne omamy, więc odpierała nasze próby wyjaśnienia, iż żyrandol jest w dobrym stanie i nie widać na nim żadnych skaz.

Żadna z nas nie wyczuła też zapachu jakiegoś środka chemicznego, a nie mamy przecież zaburzeń powonienia.

— Widzą panie te plamy i smugi na ścianach? Czujecie ten smród chemii? — zapytała nas Beata, a ton jej głosu zdradzał wewnętrzny niepokój. Ewidentnie doświadczała równie przykrych emocji, jak jej ofiara, czyli Leokadia. To właśnie starszej pani zarzuciła wszystkie działania związane z podtruwaniem i dewastowaniem jej mieszkania. Żadna racjonalna argumentacja nie miała szans w starciu z wytworami chorego umysłu. Kobieta raz za razem wskazywała nam rzekome ślady na meblach, ścianach i różnych przedmiotach użytku domowego, które miały stanowić namacalne dowody destrukcyjnej działalności staruszki.

— Naprawdę nie wytrzymam tego dłużej. To jest dom, który odziedziczyłam po mamie. Ona umarła na raka. Była bardzo dobrą kobietą, a teraz jakaś kurwa będzie niszczyła mi życie — kontynuowała — coraz bardziej pobudzona psychoruchowo — Beata.

Naszą uwagę zwrócił fakt, że zaburzona podopieczna przechowywała w swoim mieszkaniu spory zapas produktów spożywczych z długim terminem ważności, takich jak ryż, kasza, sosy w puszkach. Pudełka z żywnością znajdowały się nie tylko w kuchni, ale także w pokoju gościnnym. Nie zapytałyśmy o cel posiadania tak dużych rezerw jedzenia, bo kobieta właściwie nie dopuszczała nas do głosu. Liczyła się tylko ona i jej zdewastowane chemikaliami lokum. Nie wchodziłyśmy w racjonalną polemikę, mającą na celu uzmysłowienie Beacie, że jest w błędzie. Schizofrenicy wierzą w treści doświadczanych urojeń i mają bezkrytyczny stosunek wobec sposobu, w jaki postrzegają otaczającą rzeczywistość. O ile doświadczają omamów wielkościowych typu żywienie przekonania, że mają wpływ na dalsze losy świata, to mogą — co najwyżej — zadręczać i frustrować otoczenie. Gorzej, jeśli cierpią na halucynacje depresyjne, które doprowadzają ich do silnego lęku i wywołują schorzenia somatyczne. Ludzie z „wyrokiem” schizofrenii borykają się z zaburzeniami snu i odżywiania. Przewlekły stres i niezdrowy tryb życia przyczyniają się do osłabienia organizmu, któremu towarzyszą zawroty głowy, bóle mięśni, nieprawidłowości w funkcjonowania zmysłów. Człowiek wizualnie zaczyna przypominać zjawę z zaświatów, a nie istotę z krwi i kości.

Beata wierzyła, że sąsiadka prześladuje ją. Odrzucała wszelkie zdroworozsądkowe argumenty, które postrzegała jako kolejne działania o charakterze spiskowym. Lata pracy nauczyły mnie, że ze schizofrenikami nie dyskutuje się. Osoby chore należy wysłuchać, zaakceptować, a w przypadku bliskich osób dojrzale kochać.

Klientka borykała się z problemem samotności, bo nigdy nie zaznała macierzyństwa, jej rodzice nie żyli, a jedyna siostra pracowała za granicą i odwiedzała ją raptem kilka razy do roku. Twierdziła, że najbliższa krewna wspiera ją, jak tylko potrafi. Niestety, nigdy nie poznałam tej kobiety, bo nie zgłosiła się do naszego ośrodka. Miałam jednak pewność, że istniała, a nie była kolejnym wytworem choroby. Mieszkańcy wieżowca potwierdzili, że rozmawiali kiedyś z nieznajomą, która przedstawiła się im jako siostra mojej podopiecznej. Nikt nie znał jednak jej imienia i nazwiska.

Sąsiedzi schodzili „niezrównoważonej” lokatorce z drogi, a niektórzy, tak jak Leokadia, unikali jej jak ognia. Nic nie jest gorszym wrogiem człowieka niż samotność, bo to ona często staje się wyzwalaczem, uaktywniającym schorzenia natury psychicznej, a jeśli takowe już występują, to poczucie alienacji tylko eskaluje te dolegliwości.

W oczach klientki dostrzegałam pewien rodzaj obłędu, a przebywając w jej obecności odczuwałam niepokój. Gdy spoglądała na mnie, wydawało mi się, że ta chora kobieta wie, że jej nie wierzę. Musiałam zrobić wszystko, by nie postrzegała mnie jako wroga, choć wiedziałam już, jakie będzie moje pierwsze działanie po powrocie do biura. Liczyłam się z tym, że kiedy zrobię to, co do mnie należy, Beata nie będzie chciała mnie znać.

Gdy opuściłyśmy mieszkanie, doświadczyłam czegoś, co nie powtórzyło się już nigdy więcej, zarówno podczas pełnienia przeze mnie obowiązków zawodowych, jak i życiu prywatnym. Zaczęło swędzieć mnie ciało, a w nozdrzach rozeszła się woń chemii nieznanego pochodzenia. Co ciekawe, gdy powiedziałam Ewce o tym doświadczeniu, przyznała, że przez chwilę ona też czuła w powietrzu mieszankę środków dezynfekujących. Godzinna wizyta w mieszkaniu podopiecznej spowodowała, że mój organizm zaczął wariować i — ku swojemu przerażeniu — zwietrzyłam nieistniejący w realnej rzeczywistości zapach. Wolę nie myśleć, z jakimi doznaniami zmagają się ludzie, stale opiekujący się osobami chorymi psychicznie.

Z radością weszłyśmy do biura, w którym zawsze witała nas sterta dokumentów, ale tutaj przynajmniej mogłyśmy poczuć się bezpiecznie. Zaparzyłam kawę, bo potrzebowałam porządnego kopa do natychmiastowego sporządzenia pisma do sądu rodzinnego. Nie zdążyłam nawet przegryźć kanapki, co zwykle wkurzało Ewkę do granic możliwości, bo absorbowała moje wewnętrzne napięcie jak gąbka. Lubiłam sporządzać dokumentację na świeżo, czyli tuż po powrocie z rejonu, bo wtedy miałam pewność, że nie zapomnę istotnych faktów. „Wniosek o umieszczenie w szpitalu psychiatrycznym bez wymaganej zgody na podstawie art. 29 ustawy o ochronie zdrowia psychicznego” — wystukałam na klawiaturze. Dalej poszło gładko i bez zbędnych pauz tworzyłam dokument nieprzerwanie jakieś dwie godzinki. Potem — zgodnie z obowiązującymi zasadami — oddałam pismo do akceptacji szefowej. Poruszona sprawą, zaakceptowała moje wypociny bez zbędnych uwag. Z chwilą, gdy wniosek o umieszczenie klientki w specjalistycznym ośrodku leczniczym trafił do sądu, mogłam odetchnąć z ulgą, bo zagwarantowałam sobie tak zwany „dupochron”. Gdyby — nie daj Bóg — Beata ziściła swój plan i zepchnęła Leokadię ze schodów, wiedziałam, że uczyniłam wszytko, co w mojej mocy, a co przede wszystkim należało do moich kompetencji zawodowych. Musiałam uzbroić się w cierpliwość, bo sądy mają czas i działają zgodnie z sobie tylko znanymi terminami.

W okresie od złożenia wniosku do terminu rozprawy Leokadia odwiedziła mnie dwukrotnie. Pożaliła się, że agresywna sąsiadka w dalszym ciągu wyzywa ją i zastrasza. Starsza pani nie zdobyła się na odwagę, by na tego rodzaju incydenty zareagować wezwaniem policji. Bała się furii Beaty. Pocieszałam pokrzywdzoną i dodawałam jej otuchy, choć wiedziałam, że moje wsparcie nie zagwarantuje jej bezpieczeństwa.

Podopieczna nigdy więcej nie wpuściła mnie do swojego mieszkania, choć długo walczyłam o nawiązanie z nią kontaktu. Jej dalszy los spoczywał w rękach Temidy. Przed sprawą w sądzie biegły lekarz psychiatra — zgodnie z procedurą — przeprowadził badanie w miejscu zamieszkania kobiety. W sporządzonej opinii wskazał, że nieumieszczenie Beaty w szpitalu psychiatrycznym spowoduje znaczne pogorszenie stanu jej zdrowia, bowiem rozpoznał u niej schizofrenię paranoidalną, która stanowi archetyp pośród spektrum chorób psychicznych.

Sprawa w sądzie rodzinnym odbyła się po około dwóch miesiącach od daty złożenia wniosku. Jak zwykle w takiej sytuacji przeżywałam ogromny stres, bo występowanie przed wymiarem sprawiedliwości zawsze jest nie lada wyzwaniem i próbą odwagi. Gdy weszłam do budynku sądu, ujrzałam strapioną uczestniczkę postępowania. Jej wyraz twarzy był niepokojący — malowały się na niej wściekłość, a jednocześnie ogromny, trawiący wnętrzności smutek. W jej oczach odnajdywałam ukryty ból, bowiem człowiek może zamaskować zmarszczki, siniaki czy opuchliznę po pijaństwie, może nawet usunąć niechciane tatuaże, ale nie da się zafałszować prawdy zawartej w spojrzeniu. Współczułam jej, a jednocześnie musiałam zachować profesjonalizm w ocenie całej sytuacji.

Sprawa przebiegła dość szybko. Moja podopieczna początkowo kontrolowała emocje i odpowiadała na pytania pani sędzi, jednak wraz z pojawieniem się dociekań, dotyczących sfery prywatnej, zaczęła pokazywać pazurki jak dzika lwica. Ostatecznie na samym końcu pękła i przyznała przed obliczem Temidy, że psychiatra zdiagnozował u niej schizofrenię, bo chce ją zniszczyć jak robaka. Niespodziewanie ta dorosła kobieta zaczęła zachowywać się jak małe bezbronne dziecko, które boi się otaczającego je świata. Widziałam, jak drgały jej mięśnie twarzy, gdy mówiła i z jakim trudem przełykała ślinę, kiedy chciała coś powiedzieć, a brakowało jej słów. Gdy zostało wydane postanowienie o przymusowym umieszczeniu podopiecznej w szpitalu psychiatrycznym bez jej zgody, ta nie wytrzymała.

— To wszystko dlatego, że jestem świadkiem Jehowy. Biegły powiedział, że mnie zniszczy za moją wiarę — krzyknęła Beata, ledwie łapiąc oddech.

— Proszę uspokoić się — zażądała stanowczym tonem pani sędzia.

— Wszyscy nienawidzicie Jehowych. Chcecie mnie zniszczyć — kontynuowała wzburzona uczestniczka postępowania, a jej pobudzenie ruchowe wzrastało wraz z każdym wypowiedzianym słowem. Na szczęście pod wpływem dalszej konsekwentnej reakcji ze strony sądu ostatecznie opanowała się i opuściła salę.

Kobieta należała do nielicznego grona osób ze schorzeniami natury psychicznej, które postawiło krok dalej, wnosząc odwołanie od postanowienia sądu rodzinnego do sądu okręgowego. W mojej karierze zawodowej przytrafiły mi się dotychczas tylko dwa takie przypadki. Klientka nie zgłosiła się na sprawę odwoławczą, podczas której reprezentował ją adwokat ustanowiony z urzędu. Tym razem rozprawa przebiegła w spokojnej atmosferze. Sąd wyższej instancji podtrzymał zapadłe wcześniej postanowienie o umieszczeniu podopiecznej w szpitalu bez wymaganej zgody.

Miałam świadomość, że Beata traktowała taki finał postępowania jak wyrok. Gdyby posiadała bliskich, którzy monitorowaliby stan jej zdrowia, mój wniosek pewnie nigdy nie trafiłby do sądu.

Niepostrzeżenie minęło dwadzieścia jeden dni, po których postanowienie uprawomocniło się. Kobieta została przewieziona przez transport medyczny do szpitala psychiatrycznego. Nie stawiała oporu, gdy została poproszona o wejście do auta. Poddała się. Opuściła placówkę po sześciu tygodniach z wyraźną poprawą stanu zdrowia. Po zakończeniu leczenia szpitalnego musiała przyjmować leki. Wiedziałam, że nie ma powodów do niepokoju, gdy choroba będzie w okresie remisji. Nikt nie znał jednak dnia ani godziny, kiedy schizofrenia po raz kolejny zapuka do jej umysłu, by dokonać spustoszenia w jej życiu. Wtedy wszystko zacznie się od początku.

Nie wiem, jak potoczyło się dalsze życie tej kobiety, bo niespełna miesiąc po tym, jak opuściła szpital psychiatryczny, rozpoczęłam pracę w innym rejonie.

Zmieniło się terytorium, ale problemy pozostały wciąż te same. Nie było już Beaty, ale pojawiła się Sabinka…

Sabina

Nigdy nie zapomnę tej skromnej, młodej dziewczyny, której historia nauczyła mnie pokory przez duże „P”. Sabinka nie wyróżniała się w tłumie, a wręcz przeciwnie — uplasowałabym ją w gronie szarych myszek. W trzydziestokilkuletnim życiu udało jej się ukończyć studia wyższe na kierunku administracja publiczna, znaleźć chłopaka i poczynić małe kroki w kierunku stabilizacji życiowej. Gdy spotkałyśmy się po raz pierwszy, pokusiłam się o typowo schematyczne myślenie i przypięłam młodej kobiecie łatkę niezdary i lenia.

— Pani Sabinko, jak to możliwe, że zgłosiła się pani po pomoc? Ma pani świetne wykształcenie — gdzieś głęboko w środku żywiłam zazdrość, że to nie ja jestem po administracji publicznej, bo kiedy mówiłam ludziom, że ukończyłam socjologię, patrzyli na mnie z politowaniem.

— Jakoś tak wyszło…

— To znaczy?

— Ciężko mi znaleźć pracę. Szukam, ale, niestety, na razie nie otrzymałam żadnych ofert -odparła cicho i spokojnie.

Odebrałam ją jako osobę niezwykle delikatną.

— Czy jest pani zarejestrowana w urzędzie pracy?

— Tak, oczywiście.

— A składała pani gdzieś swoje cv? — z uporem maniaka drążyłam temat zatrudnienia mojej rozmówczyni. W moim ówczesnym światopoglądzie nie było przyzwolenia na to, aby trzydziestoparoletnia, wyedukowana kobieta z tytułem magistra pozostawała bez pracy.

— Jeszcze nie. To znaczy… Mam taki zamiar. Tylko muszę uzupełnić cv.

Nasza pierwsza rozmowa trwała około godziny i dotyczyła przede wszystkim dobrego wykształcenia Sabiny i jej mocnych stron na rynku pracy. Obawiałam się, że taka szara myszka może mieć trudności z przebiciem się w świecie, w którym przebojowość stała się cechą ważniejszą aniżeli pracowitość i umiejętności.

Klientka zawnioskowała o pomoc finansową. Zgodnie z procedurą umówiłyśmy termin przeprowadzenia rodzinnego wywiadu środowiskowego. W swoim mieszkaniu młoda kobieta zachowywała w sposób jeszcze bardziej spokojny niż w trakcie naszego pierwszego spotkania w siedzibie ośrodka. Nad wyraz cicho wypowiadała słowa i najczęściej odzywała się dopiero wtedy, gdy to ja zapytałam ją o coś. Usiadłyśmy w jasnej kuchni. Sabinka powiedziała mi, że mieszkanie odziedziczyła po zmarłej babci. Sama też musiała je utrzymywać, bo na pomoc finansową partnera nie mogła liczyć. Tworzyli tak zwany „związek dochodzący”, co oznaczało w praktyce, że ich spotkania ograniczały się głównie do weekendów. Nie przeszkadzał jej ten układ. Przyznała, że śmierć bliskiej krewnej odcisnęła bolesne piętno na jej życiu, ale z upływem czasu otrząsnęła się po traumie. Poprosiłam, by ujawniła, gdzie pracowała dotychczas. Jak okazało się, nie mogła poszczycić się bogatym dorobkiem, bowiem jej doświadczenie zawodowe ograniczało się tylko do około dwóch lat pracy w sklepach z odzieżą.

— Pani Sabinko, ma pani taki potencjał. Jest pani osobą miłą, wykształconą. Mogłaby pani wiele osiągnąć.

— Poszukam czegoś — odpowiedziała i delikatnie uśmiechnęła się.

W głowie zakiełkował mi wówczas pomysł na aktywizację zawodową klientki. Postanowiłam, że doskonałym narzędziem do tego celu będzie kontrakt socjalny, zobowiązujący ją do skontaktowania się z pięcioma wybranymi pracodawcami i złożenia u nich swojego cv. Pouczyłam podopieczną, że odmowa podpisania tego dokumentu może poskutkować odrzuceniem wniosku o przyznanie świadczeń z pomocy społecznej. Kobieta przystała na tę propozycję. Obiecałam, że pomogę jej na każdym etapie realizacji naszej umowy. Jakież było moje zdziwienie, kiedy — zaledwie kilka dni od daty złożenia podpisu na naszym „układzie” — Sabinka zgłosiła się do mojego biura i już na wstępie przywitała mnie pięknym uśmiechem.

— Znalazłam pracę — oznajmiła z typowym dla siebie spokojem. Tym razem jednak, w przeciwieństwie do naszego pierwszego spotkania, jej głos był bardziej stanowczy.

— Gratuluję — odpowiedziałam szczerze. Odczuwałam satysfakcję, gdyż pozytywne rezultaty zawartego porozumienia pojawiły się w trybie natychmiastowym. — Proszę pochwalić się, gdzie będzie pani pracowała?

— W urzędzie gminy w G.

— Pani Sabinko, nie dość, że konkretna praca, to w dodatku zgodna z pani wykształceniem. Bardzo się cieszę.

Imponował mi w tamtym momencie tak szybki sukces klientki, a jednocześnie rozpierała mnie duma, bo w gruncie rzeczy obie odniosłyśmy korzyści dzięki temu kontraktowi.

Podopieczna otrzymała prawo do zasiłku okresowego na jeden miesiąc, ponieważ — zgodnie z ustawą o pomocy społecznej — przy ustalaniu prawa do świadczenia brałam pod uwagę dochód za poprzedni miesiąc. W jej przypadku wyniósł on zero złotych.

W następnym miesiącu kobieta podjęła pracę w urzędzie gminy G., gdzie zatrudniona została na stanowisku pracownika administracyjnego. Dojazd do G. zajmował jej około piętnastu minut. Miała do dyspozycji prywatne busiki, których kursy świetnie zgrywały się z jej godzinami pracy. Poza tym nie martwiła się o dzieci, płaczące w domu i nie musiała też dogadzać marudnemu mężowi, stąd mogła w pełni przystosować się do nowego rytmu dnia.

Trzy miesiące później do ośrodka wpłynęło pismo z policji, które raz na zawsze odmieniło moje spojrzenie na współpracę z klientem. Zrozumiałam, że każdy człowiek skrywa swoją historię i nie należy nikogo oceniać zbyt pochopnie. Wraz z kolejnym przeczytanym słowem zastanawiałam się, czy otrzymana korespondencja dotyczyła TEJ Sabinki, którą poznałam — cichej, łagodnej, skromnej dziewczyny.

„W dniu XX w mieszkaniu przy ul. XX funkcjonariusze policji przeprowadzili interwencję wobec pani Sabiny XX. Przybyli na miejsce zdarzenia funkcjonariusze ustalili, że zgłoszenia dokonał ojciec pani XX pan Jerzy XX. Mężczyznę zaniepokoiło agresywne zachowanie córki. W trakcie przedmiotowej interwencji w obecności funkcjonariuszy policji pani XX tańczyła na stole, śpiewała piosenki, śmiała się nieadekwatnie do zaistniałych okoliczności, twierdziła, że jest córką szatana. Pomawiała swojego ojca o gwałt, co — jak ustalili funkcjonariusze — było fałszywym oskarżeniem. Na miejsce zdarzenia funkcjonariusze wezwali pogotowie. Dyżurujący lekarz psychiatra podjął decyzję, by przewieźć panią XX do szpitala psychiatrycznego. Powyższą informację przesyłamy w celu rozważenia objęcia pani XX wsparciem w formie pracy socjalnej”.

Adres się zgadzał. To była moja klientka. Przeczytałam kilkukrotnie treść pisma, a potem zatelefonowałam do Urzędu Gminy G.

— Wie pani, Sabina początkowo wywiązywała się ze swoich obowiązków, ale z czasem zaczęła zachowywać się jakoś dziwnie. Buntowała się, nie chciała wykonywać naszych poleceń — powiedziała mi wyraźnie przejęta pracownica urzędu.

— Ona jest chora. Została przewieziona do szpitala — poinformowałam kobietę, aby pracodawca przedwcześnie nie wystawił dyscyplinarki.

— Tak myślałyśmy z koleżankami, że ona jest chora. Biedna dziewczyna.

— Oj, biedna — odpowiedziałam, nadal nie dowierzając temu, co się wydarzyło.

Po zakończeniu leczenia szpitalnego Sabina odwiedziła mnie. Wróciła do mnie ta sama kobieta, którą poznałam. Zachowywała się jak najnormalniejsza w świecie osoba, ale wiedziałam już, że poprawa jej stanu zdrowia nastąpiła po leczeniu farmakologicznym. Tym razem nie miałam żadnych wątpliwości, że potrzebowała pomocy. Pierwsze, co zrobiła, to pokazała mi wypis. „Choroba afektywna dwubiegunowa” — wszystko nagle stało się oczywiste i nabrało sensu, o ile jakikolwiek sens można odnaleźć w cierpieniu psychicznym młodej dziewczyny. Sabinka niewiele pamiętała z tamtej interwencji, bo w chwili zdarzenia, doświadczała manii.

— Będzie dobrze — powiedziałam. Wierzyłam w nią całym sercem i miałam nadzieję, że bezlitosne schorzenie nie przekreśli jej życia, o ile tylko otrzyma wsparcie profesjonalistów.

— Wiem — odpowiedziała cichutko.

Pomogłam jej załatwić zasiłek chorobowy z ZUS. Później nie zgłaszała się już do ośrodka, a ja rozmyślałam nad tym, jak się czuje, czy stan zdrowia pozwala jej na podjęcie pracy, czy jest szczęśliwa.

Pewnego dnia spotkałam ją w jednym z lokalnych marketów. Jak tylko mnie zobaczyła, podeszła i przywitała się.

— Dzień dobry — odpowiedziała typowym dla siebie jednostajnym tonem.

— Dzień dobry, pani Sabinko, jak miło panią widzieć — szczerze ucieszyłam się na jej widok, a jeszcze bardziej, gdy ujrzałam przypiętą do jej bluzki plakietkę z napisem „pracownik”.

— Przytyłam trochę. To wszystko przez leki hormonalne.

— Zdrowie najważniejsze.

— Mam nadzieję, że zgubię z czasem trochę ciała.

— Dobrze pracuje się pani tutaj? — postanowiłam odciągnąć nieco jej myśli od tematu nadwagi.

— Nie narzekam. Cieszę się, że mogę wyjść z domu. Teraz mam świetnie dobrane leki.

— Jak to dobrze, że wszystko tak pomyślnie poukładało się u pani. Powodzenia życzę — powiedziałam na odchodne. Ciekawiło mnie, czy Sabinka nadal ma partnera, bowiem choroba psychiczna jest próbą dojrzałości nawet najlepiej funkcjonującego związku. Nie miałam odwagi zapytać o to wprost.

Historia tej młodej kobiety nauczyła mnie, że nie da się w pełni odciąć emocjonalnie od spraw zawodowych. Pracownik socjalny poznaje najintymniejsze szczegóły z życia klienta, co tworzy między nimi rodzaj szczególnej więzi, która sprawia, że nigdy już nie są zupełnie obcy dla siebie.

Szymonek

Na początku znałam Szymonka jedynie z wywiadów środowiskowych, które dla potrzeb mojego ośrodka przeprowadzał pracownik socjalny szpitala psychiatrycznego, w którym przebywał ten młody mężczyzna. Dowiedziałam się, że został umieszczony w nim w ramach środka zabezpieczającego zgodnie z postanowieniem sądu rodzinnego. Z akt sprawy wynikało, że znęcał się nad wspólnie zamieszkałymi z nim dziadkami, nie stronił od alkoholu i miał zdiagnozowaną schizofrenię paranoidalną.

Przez kilka miesięcy koncentrowałam się na procedurze przyznawania mu pomocy finansowej, a dokładnie zasiłku stałego, do którego kwalifikował się, gdyż posiadał umiarkowany stopień niepełnosprawności i spełniał kryterium dochodowe. Jako że większość pobytów szpitalnych wcześniej czy później kończy się, przyszedł dzień, kiedy mężczyzna zgłosił się do mnie i poinformował, że po pierwsze opuścił szpital, a po drugie (o zgrozo!) zamierza zamieszkać z dziadkami.

— Dzień dobry. Nazywam się Szymon.

— Miło mi nareszcie pana poznać — przywitałam się. — Przez ostanie miesiące planowałam świadczenia dla pana, a teraz możemy poznać się osobiście.

Szymon był drobnej, ale umięśnionej postury. Miał długie rzęsy, które kontrastowały z jego masywną szczęką. Nie wyglądał jak bandzior, który znęca się nad rodziną.

— Ja łącznie piętnaście lat przesiedziałem w szpitalach psychiatrycznych. A mam trzydzieści pięć lat.

— Długo leczył się pan.

— Mam schizofrenię — wyznał niepytany, co nieco wybiło mnie z rytmu, bo osoby ze schorzeniami natury psychicznej zwykle nie przyznają się do choroby.

— Wiem, panie Szymonie.

— W tych szpitalach to kradną. Kilka razy ukradli mi pieniądze. Raz telefon.

— To musiało być dla pana trudne doświadczenie.

— Przyzwyczaiłem się do szpitali. Poznałem ciekawych ludzi.

— A teraz? Ma pan jakieś konkretne plany na życie?

— Wracam do dziadków. Potrzebuję pieniędzy na okulary. Mogę się o to ubiegać?

— Może pan, tylko trzeba będzie dopełnić kilku formalności — odpowiedziałam, a następnie wyjaśniłam Szymonowi, jakiego rodzaju są to procedury. Musiałam powtarzać kilka razy, bo nie rozumiał mojego tłumaczenia.

Umówiliśmy termin wywiadu środowiskowego na najbliższy czwartek. Kiedy przyszłam zgodnie z naszym ustaleniem, w mieszkaniu zastałam Szymona oraz jego dziadków: wychudzoną babcię i — w przeciwieństwie do niej — pulchnego jak pączuś staruszka. Gdy przekroczyłam próg, poczułam niechęć powodowaną wszechobecną szarością, która opanowała niemal każdy zakątek tego lokum. Miałam wrażenie, że znalazłam się w opustoszałym miejscu, z którego uleciało wszelkie żywe istnienie, mimo że w tej martwej atmosferze każdego dnia egzystowali ludzie z krwi i kości. Kolor ścian był nijaki, meblościanki odstraszały swoją pustotą, a żółte od dymu papierosowego firany swobodnie unosiły się pod wpływem delikatnych powiewów wiatru, który docierał przez uchylone okna.

Dziadkowie Szymona pozwolili mi usiąść na kanapie. Skorzystałam z propozycji, a następnie przygotowałam druk wywiadu. Wszyscy domownicy mieli przygaszone wyrazy twarzy, a kąciki ich ust opadały, jakby poddały się zupełnie sile grawitacji. Mój podopieczny zachowywał się w sposób niespokojny, w jego oczach odczytywałam złość pomieszaną z żalem. Po kilku minutach mojego pobytu w tym przygnębiającym mieszkaniu rozegrała się przedziwna scena z udziałem wnuka i jego dziadków. Ta rodzina zdecydowanie przeczyła powiedzeniu, że „wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”. Za to idealnie potwierdzała regułę, że z familią najlepiej wychodzi się na obrazku.

— Ty diable jeden, ja wiem, że nienawidzisz Maryi, ale ja i tak będę się modlił — wysyczał Szymon do staruszka. — O Maryjo! — krzyknął i popatrzył w górę, jakby zwracał się do Boga.

— Kocham Ciebie, Maryjo — powtarzał.

— Skończ z tym! — wrzasnął dziadek.

— Myślisz, że ja nie wiem, że spaliłeś moje modlitewniki, szatanie? — w oczach Szymona zagościł przeraźliwy obłęd. — Ty bezbożniku wyklęty, ty. Smażyć się będziesz. Szatan będzie ci grał, dzieciobójco. Tam naprzeciwko mieszka dzieciobójca. Ty dzieciobójco — mężczyzna mówił i mówił, a jego wypowiedzi cechował totalny chaos. Mógłby pobić rekord świata w ilości wypowiedzianych w ciągu minuty zdań, tyle tylko, że jego komunikaty charakteryzował kompletny brak logiki.

— Jakie modlitewniki? — dopytał dziadek, a ja przysłuchiwałam się tej wymianie zdań jak bierny obserwator.

— Ty już wiesz, szatanie. Będę się modlił, podły szatanie. Maryja o wszystkim mi powiedziała. Będę dla Maryi silny. Nie będzie żadnych noży. Odeślesz kiboli, konfidencie — wnuk nakręcał się w spirali negatywnych emocji, które niczym strzały atakowały seniora, stanowiącego ich główny cel. Gdy wyrzucał z siebie kolejne słowa, jego skóra napinała się, co wyostrzało rysy twarzy i uwypuklało nabrzmiałe, pulsujące żyły na szyi i rękach.

— Panie Szymonie, proszę się uspokoić — próbowałam choć minimalnie załagodzić jego gniew.

— Idź się leczyć! — krzyknął dziadek, co w tej sytuacji uznałam za jedną z najgorszych możliwych reakcji. Zachowanie mojego klienta wskazywało, że przemawia nie on, a schizofrenia. Absurdem było w tym momencie przekonywanie młodego mężczyzny do swoich racji, bo on wierzył w słuszność wypowiadanych osądów.

— Ty podły szatanie, odpowiesz za to. Za to, że biłeś babcię. Ty jebany morderco kotów! — Szymon stawał się coraz bardziej pobudzony i nie potrafił usiedzieć w jednym miejscu. Ciągle wstawał i przechadzał się nerwowo po pokoju, przyjmując przygarbioną postawę ciała.

— O czym ty mówisz? Jaki „morderco kotów”?

— Ty już dobrze wiesz, szatanie, co zrobiłeś babci i kotom — kontynuował, a ja uznałam, że jak najprędzej muszę przerwać tę chorą przepychankę słowną.

— Panie Szymonie, proszę się uspokoić. Porozmawiam z panem o relacjach z dziadkami, ok? — zapytałam, próbując nawiązać z nim kontakt wzrokowy. — Czy mogę zamienić z państwa wnukiem kilka słów na osobności?

— Tak, oczywiście — odezwała się babcia po raz pierwszy w trakcie mojej wizyty.

Pozostaliśmy w pokoju sami. Ja i Szymon. Mężczyzna nieco uspokoił się. Nie czułam żadnego zagrożenia z jego strony, raczej obawiałam się, że w tym domu wzajemną krzywdę mogą wyrządzić sobie członkowie rodziny.

— Czy chce pan ze mną porozmawiać o dziadkach? — zapytałam.

— Ten jebany cwel bił babkę — wysyczał chłopak przez zaciśnięte zęby.

— Panie Szymonie, proszę mówić po polsku, bo ja w szkole „łaciny” nie miałam — wtrąciłam żartobliwie, aby choć trochę rozładować nerwową atmosferę.

— No ok — powiedział, a ja dostrzegłam, że separacja ze staruszkami wpłynęła korzystnie na stan psychiczny mężczyzny. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zaczął mówić spokojnie, a jego spięta wcześniej twarz wyraźnie rozluźniła się.

— Rozumiem pana ból. Na pewno nie jest panu łatwo z powodu trudnej przeszłości. Ma pan innych krewnych?

— Mam siostrę, ale ona ma swoją rodzinę.

— Utrzymujecie kontakt?

— Czasami tak. Ona nie ma czasu.

— Rozumiem — odparłam, chociaż w gruncie rzeczy liczyłam na to, że Szymon ma gdzieś w Polsce bliskich, u których mógłby zamieszkać. Wierzyłam w jego wersję wydarzeń, zgodnie z którą dziadek traktował babcię jak worek treningowy. Oznaczało to tyle, że w tym domu nigdy nie dojdzie do porozumienia, bo mój klient skrywał głęboko w sercu ogromne pokłady bólu. Kto wie, może niegdyś doznana przemoc wyzwoliła u niego chorobę?

— Bierze pan leki? — nagle zmieniłam temat.

— Tak. Ale źle czuję się po nich.

— To może pan porozmawia z lekarzem i poprosi o jakieś inne tabletki.

— To nic nie da. Po lekach bardzo boli mnie brzuch. Różnych środków już próbowałem.

— Rozumiem…

— Ostatnio tak bolało, że pogotowie wezwałem. Zabrali mnie, ale musiałem się wypisać, bo wszyscy wyzywali mnie w tym szpitalu. Szmatą tam byłem do podłogi. Syczeli na mnie, podszczypywali.

— Jak pana wyzywali?

— No mówili, że jestem nikim i że mnie zniszczą.

W tamtym momencie nie przyszło mi do głowy nic innego, jak tylko zastosowanie terapii szokowej, bo — wbrew pozorom — w szczególnie beznadziejnych przypadkach potrafiła zdziałać cuda.

 Opisane przez pana dolegliwości przypominają chorobę wrzodową żołądka. Podobno jak pęka wrzód, to cierpienie jest nie do wytrzymania. Niektórzy z bólu tracą przytomność.

— To umrę. Mi już chyba nie zależy na życiu — odpowiedź ta potwierdziła jedynie beznadziejny stan zdrowia Szymona, choć przecież ledwie co opuścił szpital psychiatryczny.

Sytuacja należała do tych, które określa się mianem „ciężkiego kalibru”. Po pierwsze -chory psychicznie mężczyzna mieszkał z dziadkami, którzy każdego dnia doprowadzali go do granic frustracji, po drugie — odmawiał przyjmowania zaleconych lekarstw. Opuściłam ten dom z zamiarem skonsultowania sprawy z koleżankami z pokoju — Paulą i Izą. Każda z nas, gdy musiała zmierzyć się z cięższą sprawą, prosiła o poradę, ewentualnie ponawiała wizytę w tym samym środowisku ze wsparciem drugiego pracownika socjalnego. Żadna z nas nie ma fachowej wiedzy z zakresu psychiatrii, a jednocześnie to my jako pierwsze kierujemy wnioski do sądów o umieszczanie naszych klientów w szpitalu bez wymaganej zgody, więc same musimy ocenić, czy istnieją ku temu przesłanki. W praktyce kierujemy pismo do sądu w każdym przypadku, kiedy podopieczny ze schorzeniami natury psychicznej — zdiagnozowanymi bądź nie — przejawia zachowania, które zagrażają bezpośrednio jego zdrowiu i życiu bądź życiu i zdrowiu innych osób.

Szymonek, w mojej ocenie, stanowił realne źródło zagrożenia dla swoich dziadków, bowiem groźby w stylu „zajebię cię, szatanie”, wypowiedzianej przez schizofrenika nigdy nie należało lekceważyć. Mężczyzna nie przyjmował też zaleconych lekarstw, a jego wypowiedzi świadczyły o osłabionej woli życia, dlatego uznałam, że jest niebezpieczny również dla siebie samego. Wiedziałam jednocześnie, że każda moja decyzja o skierowaniu do sądu wniosku o umieszczenie w szpitalu psychiatrycznym wiąże się z ogromną odpowiedzialnością, więc przed jego sporządzeniem, musiałam przemyśleć wszelkie aspekty danej sprawy, a niejednokrotnie skonsultować się w pierwszej kolejności z moimi powierniczkami z biura, a w drugiej z kierownikiem. Tego samego dnia po powrocie z wywiadu środowiskowego zadałam Pauli i Izie dobrze im znane pytanie: „Co zrobiłybyście w tej sytuacji?”. Następnie szczegółowo opisałam przebieg wizyty. Obie współpracownice zasugerowały jednogłośnie, abym wstrzymała się z pismem do sądu, bo sednem sprawy mógł być rzeczywiście konflikt rodzinny, a dziadkowie Szymona mogli chcieć sprytnie wykorzystać chorobę wnuka, aby pozbyć się go z mieszkania.

Kilka dni później dowiedziałam się, że funkcjonariusze policji w trakcie pewnej wieczornej interwencji wszczęli w tej rodzinie procedurę „Niebieskiej Karty”. Pojawiła się kolejna wątpliwość, z którą od dłuższego czasu borykali się przedstawiciele służb: czy zasadne jest uruchamianie „NK” w sytuacji, gdy osobą podejrzaną o stosowanie przemocy w rodzinie jest osoba chora psychicznie. W tamtym momencie nie miałam czasu na gdybanie czy procedurę wszczęto zgodnie z literą prawa. Poprosiłam Izę, by poszła ze mną na kolejną wizytę. Bez namysłu zgodziła się, bo trzeba przyznać, że w tej pracy na wsparcie koleżanek mogę liczyć zawsze.

Gdy weszłyśmy do mieszkania, przeżyłam déjà vu, bo ujrzałam znane mi już szare i bezduszne wnętrza i poczułam drażniącą woń tytoniu, która miażdżyła intensywnością dopływ świeżego powietrza. Rozmowa rozegrała się w pokoju gościnnym. Ja i Iza usiadłyśmy na sofie. Szymon usadowił się w starym fotelu, a jego dziadek zajął krzesło w drugim końcu pokoju. Babcia krzątała się po kuchni, co sygnalizowała od czasu do czasu trzaskaniem talerzami i garnkami. Gdy tylko przedstawiłyśmy powód naszej wizyty, pomiędzy domownikami po raz kolejny rozpętało się piekło. Nasz klient wstał i zaczął grozić, że kopnie dziadka. Wyzywał go od skurwysynów i niemal nieustannie obwiniał o znęcanie się w przeszłości nad babcią. Staruszek ani nie zaprzeczył tym oskarżeniom, ani ich nie potwierdził. Powiedział, że boi się wnuka do tego stopnia, że w nocy śpią razem z żoną w ubraniach, bo chcą być przygotowani do ewentualnej ucieczki. W trakcie naszej wizyty Szymon często wstawał z fotela i przybliżał się w kierunku dziadka, który zasłaniał się rękoma, gdy tamten naruszał jego strefę komfortu. Każda chwila spędzona w tym mieszkaniu napawała mnie i Izę lękiem, powodując niewyobrażalnie silny stres, wynikający z niepewności przed dalszym rozwojem wydarzeń.

— Wyprowadź się stąd, alkoholiku — starzec stosował broń słowną wobec napastnika. — Nie chcemy cię tu. Wynajmij mieszkanie i zacznij żyć jak dorosły człowiek — krzyczał, jakby zapomniał, że zwraca się do osoby chorej psychicznie.

— Będę pił, ty pierdolony morderco kotów. Zbieram złom i będę pił. Ludzie mnie tam znają i szanują.

— To wynoś się, bo w tym domu nie będziesz pił — skwitował dziadek.

— Panie Szymonie, w tej sytuacji jesteśmy zmuszeni wypłacać panu zasiłek w formie bonów zakupowych. Sam pan przyznaje, że pije pan alkohol — wtrąciłam, aby choć na chwilę odwrócić uwagę mężczyzny od staruszka.

— Zbieram puszki. Co to kogo obchodzi, czy ja piję? — powiedział Szymon, po czym pod nosem cicho wysyczał do Izy: „Ty, kurwa, popamiętasz”.

Towarzysząca mi koleżanka usłyszała wszystko. W tamtej chwili utwierdziłam się w przekonaniu, iż ani chwili dłużej nie mogę zwlekać ze sporządzeniem wniosku do sądu rodzinnego o umieszczenie podopiecznego w szpitalu psychiatrycznym bez wymaganej zgody.

— Co pan powiedział? — zapytałam stanowczo, ale Szymon zachowywał się tak, jak gdyby zapomniał, że przed kilkoma sekundami groził mojej koleżance.

— Chory jestem. Umieram. Rak zaatakował moje ciało. Gniję. Niedługo mnie nie będzie.

— To prawda? — zapytałam, spoglądając na babcię podopiecznego.

— Wnuk ma zmianę skórną, ale niezłośliwą. Miał zgłosić się do profesora dermatologii z Warszawy, ale powiedział, że nigdzie nie pojedzie.

— Panie Szymonie, skoro nie leczy się pan, to znaczy, że sam pan chce iść na tamten świat.

— Nikt nie będzie mnie dotykał. Ten zdrajca chce nasłać na mnie służby. Kibole ostatnio czekali na mnie przed blokiem. Ten zdrajca ich napuścił. Nie mogłem wyjść z domu, bo miałem na sobie czerwoną koszulkę, a on tylko patrzył, czy mnie dopadną. Żarł tylko ten ryż i marchewkę. Dwadzieścia kilogramów dziennie.

Gdy zakończył swój monolog, próbowałam odnaleźć jakikolwiek sens usłyszanych słów. Nie znalazłam żadnego.

Opuściłyśmy mieszkanie z przeświadczeniem, iż sytuacja w tej rodzinie przypomina mechanizm tykającej bomby zegarowej. Poinformowałyśmy dziadków, aby wzywali policję, kiedy tylko poczują zagrożenie ze strony wnuka. Zresztą, oni sami nauczyli się przez lata wegetować w tej dysfunkcyjnej rodzinie, współegzystując z psychicznie chorym człowiekiem i dotychczas — w zależności od rodzaju niepokojących symptomów — kilkukrotnie już dzwonili po pogotowie lub służby mundurowe. Interwencje te najczęściej kończyły się przewiezieniem Szymona do szpitala psychiatrycznego. Zawiadomiłyśmy również staruszków o możliwości złożenia wniosku do sądu okręgowego o ubezwłasnowolnienie wnuka, ale pomimo sumy wszystkich strachów, których doświadczali każdego dnia, sceptycznie odnieśli się do tego rodzaju rozwiązania. Wskazałyśmy z Izą na szereg argumentów, przemawiających za takim wyjściem z patowej sytuacji, ale trafiłyśmy na masywny mur stereotypowych przekonań, powstałych głównie na kanwie reportaży, emitowanych w popularnych stacjach telewizyjnych.

Pismo sporządziłam w przeciągu kilku godzin. Szefowa nie miała żadnych uwag, dzięki czemu zyskałam na czasie. Wniosek wpłynął do sądu w dniu następnym.

Zespół interdyscyplinarny — w związku ze wszczętą procedurą „NK” w rodzinie — powołał grupę roboczą w składzie: przewodniczący zespołu, pracownik socjalny, dzielnicowy oraz przedstawiciel komisji do spraw rozwiązywania problemów alkoholowych, jako że z naszych ustaleń wynikało, że Szymon jest osobą uzależnioną. Na pierwsze posiedzenie grupy zgłosił się dziadek, który po raz kolejny dał się poznać obecnym pracownikom jako osoba pozbawiona motywacji do podjęcia radykalnych działań wobec wnuka. Gdy słuchałam długich i szczegółowych wyznań starszego mężczyzny, wydawało mi się, że przybył tylko po to, by wygadać się, a spotkanie w instytucji pomocowej potraktował jak sesję terapeutyczną. Razem z Andzią — przewodniczącą zespołu — po raz kolejny próbowałyśmy wbić staruszkowi do głowy, iż w naszej ocenie, opartej na doświadczeniu w pracy z osobami ze schorzeniami natury psychicznej, Szymon bez dwóch zdań wymaga ubezwłasnowolnienia. Tyle tylko, że dziadek zupełnie inaczej postrzegał sytuację życiową wnuka i żywił przekonanie, że jedynym ratunkiem dla niego jest samodzielność mieszkaniowa. O zgrozo, w tamtym momencie wolałam wyłączyć „z obrotu” moją wyobraźnię, która podsuwała mi same czarne scenariusze związane z autonomią życiową mojego podopiecznego. W efekcie posiedzenie nie przyczyniło się do osiągnięcia istotnych dla sprawy rezultatów. Obecni przedstawiciele służb społecznych podjęli decyzję, że sytuacja rodziny będzie monitorowana przez pracownika socjalnego i dzielnicowego jeden raz w miesiącu.

W dniu następnym odbyło się kolejne spotkanie, na które tym razem wezwany został Szymon. Ku mojemu zdziwieniu mężczyzna zgłosił się we wskazanym terminie. Usiadł spokojnie, choć z jego twarzy odczytywałam głównie negatywne emocje. Zmarszczył czoło i złożył dłonie jak do modlitwy. Razem z Andzią spoglądałyśmy na siebie raz po raz.

— Ja ci, kurwa, suko, pokażę — Szymon wtrącił nieproszony, patrząc przed siebie. Miałam nieodparte wrażenie, że nie powiedział tego ani do mnie, ani do niej. W takim razie do kogo? W spotkaniu brałyśmy udział tylko my dwie, bo dzielnicowy w ostatniej chwili zatelefonował, że jego żona rodzi i musi pilnie pojechać do szpitala. Nie byłyśmy zadowolone z takiego obrotu sprawy, gdyż — jak nigdy — potrzebowałyśmy męskiej asysty w prowadzonych czynnościach.

Andzia postanowiła zmienić temat i zapytała Szymona wprost, czy stosuje jakąkolwiek z form przemocy wobec bliskich. Odpowiedział krótko: „Jebana szmata — bił babkę i mnie. Odpowie za to chuj jebany pierdolony”. Doszłyśmy do wniosku, że czym prędzej musimy zakończyć to spotkanie, gdyż mężczyzna nakręcał się jak katarynka, jak gdyby samo słowo „dziadek” wyzwalało w nim najmroczniejsze aspekty ludzkiej osobowości.

Z każdą kolejną rozmową utwierdzałam się w przekonaniu, że mój klient w przeszłości doświadczył głębokiej traumy w wyniku krzywdy, jaką wyrządzał mu jego krewny, gdyż nikt inny nie wyzwalał w nim takiej agresji. Chory mężczyzna rzadko wypowiadał się na temat rodziców. Powiedział jedynie, że wyjechali do Kanady za robotą, a po kilku miesiącach oznajmili, jak gdyby nigdy nic, że nie wrócą do kraju, bo chcą rozpocząć nowe życie. Szymon miał dziesięć lat, kiedy nieformalnie został sierotą. Przez całe nastoletnie życie towarzyszyło mu poczucie bycia gorszym i podskórnie przeczuwał, że dziadkowie zdecydowali się wychowywać go jedynie z powodu nękającego ich poczucia winy. Było im wstyd, że ich córka nie sprawdziła się w roli matki.

W trakcie każdej kolejnej wizyty u tej rodziny na moich i Izy oczach rozgrywała się psychodrama z udziałem ludzi, którzy na którymś etapie swojej wędrówki życiowej stracili kierunek marszu, dając się ponieść — bez zbędnej refleksji — temu, co przyniesie los. Wszystkie nasze odwiedziny przebiegały według niemal tego samego scenariusza. Domownicy nie zaznawali spokoju nawet w szczególnym, świątecznym czasie.

— Ja zniszczę cię, ty żmijo pierdolona — krzyknął mój podopieczny do dziadka tuż po naszym wejściu do mieszkania. Wymachiwał rękoma i nerwowo chodził bez celu po pokoju. A był to dzień przed Wigilią.

— Uspokój się, Szymon — stanowczo zareagował staruszek.

— Ty myślisz, że kiboli na mnie naślesz? Ty podły bandyto! Wpierdalasz tylko te kiełbasy. Niedługo pękniesz. Czterdzieści kiełbas. Dzieciobójca tam mieszka. Już zgłosiłem to Szwedce — powiedział, po czym odczytał ze skrawka papieru jakiś komunikat w wymyślonym przez siebie języku. Trzeba przyznać, że wyrecytował tekst z taką płynnością, jakby biegle posługiwał się tą tajemniczą mową.

— Co ty opowiadasz? — zapytał dziadek.

— Myślisz, że nie pamiętam, jak wszędzie w domu zostawiałeś sznurki i mówiłeś do mnie: „No dalej, powieś się”?

— Nie kłam, Szymon — odpowiedział starzec. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji.

— Ty tłusta żmijo, wpierdalasz tylko. Jak mam rozmawiać z tłustą świnią?

— Skończ z tym już!

— Bo co, pierdolony kłamco? Nie zapomnę tych sznurków i że nasyłasz na mnie kiboli. Śmierdzisz tak, bo ciało ci gnije i odpada. Zbiera mi się na wymioty. Twój smród unosi się w całym domu. Cała twoja dupa poklejona jest potem. Jedziesz jak świnia niemyta. Żresz i żresz, i żresz!!! — krzyczał, a ja obawiałam się, że lada chwila jego głos rozsadzi mi głowę. Nikt nigdy tak nie wypompował mnie energetycznie. Jedyne, o czym marzyłam, to niezwłoczne opuszczenie tego domu wariatów. Psychodeliczna wymiana zdań pomiędzy domownikami zmierzała donikąd. Razem z Izką uznałyśmy, że najlepiej będzie porozmawiać z mężczyznami na osobności. Ona wzięła na słowo Szymona, ja kontynuowałam rozmowę z seniorem. Po około piętnastu minutach wymiany zdań uznałam, że wytaczanie dalszych argumentów, przemawiających za koniecznością ubezwłasnowolnienia wnuka, nie ma sensu.

Dziadkowie mojego klienta należeli do osób upartych. Nie dojrzeli do zmian i — biorąc pod uwagę ludzką konstrukcję psychiczną — ich zachowanie miało swoje uzasadnienie. U ofiar przemocy, doświadczających permanentnego stresu, na pewnym etapie pojawia się stan bierności, wynikający z poczucia braku wpływu na własną sytuację życiową. Ofiary przestają wierzyć, że ich działania mogą przynieść jakiś skutek. Są to swego rodzaju mechanizmy obronne, bowiem — wbrew wszelkiej zdroworozsądkowej logice — skrzywdzone osoby po ustaniu zagrożenia ze strony agresora mają zwykle ogromne trudności, by powrócić do normalnego życia. Ten schemat typowy jest dla maltretowanych kobiet, które — jeśli już zdecydują się zakończyć toksyczny związek — często znajdują kolejnego partnera, z którym od początku powielają ten sam wzorzec, gdzie ona jest ofiarą, a on katem.

Dziadkowie Szymona nie mieli łatwo, bo źródłem ich cierpienia był bliski członek rodziny. Nigdy nie pogodzili się z faktem, że ich córka porzuciła własne dziecko. Wzięli na siebie pełną odpowiedzialność za jej błąd, ale — jak się okazało — sami nie udźwignęli własnych problemów emocjonalnych, bo w ich małżeństwie regularnie dochodziło do aktów przemocy. Szymon w swoim dorosłym życiu powielał wszystko to, czego nauczył się, kiedy z dziecięcą ciekawością obserwował babcię i dziadka. W pewnym sensie współczułam mu, ale w pracy musiałam obiektywnie rozpatrywać sytuację „tu i teraz”, a to oznaczało „diagnozę”, zgodnie z którą ofiarami rodzinnego dramatu byli dziadkowie.

Po upływie miesiąca od daty złożenia wniosku do sądu mój podopieczny zaczął odmawiać jedzenia i picia. Powiedział też, że słyszy głosy, które każą mu kogoś zabić, ale nie zrobi tego, bo wie, że są one wytworem choroby. Nie chciał dobrowolnie zgłosić się do specjalistycznej placówki medycznej. Miesiąc później zapadło postanowienie o umieszczeniu mężczyzny w szpitalu bez wymaganej zgody. Leczenie trwało kilka tygodni i przyniosło poprawę stanu jego zdrowia. Dziadkowie odetchnęli z ulgą, ale ich spokój nie trwał długo.

W trakcie wielu miesięcy współpracy z Szymonem i jego rodziną, poczyniłam szereg wnikliwych obserwacji i uzyskałam szerszy obraz problemu. Przede wszystkim dokonałam istotnego spostrzeżenia — ci starsi ludzie nie mieli bladego pojęcia, jak postępować z chorym wnukiem. Traktowali go jak zbuntowanego nastolatka, a nie jak człowieka chorego na schizofrenię. Wymagali od niego podporządkowania się na ich zasadach, jak gdyby zapomnieli, że schizofrenik stanowi jedyne we wszechświecie indywiduum, które też ma własne potrzeby — również te, które zapewniają poczucie niezależności (choćby częściowej) i prywatności. Szymon posiadał swoją wizję tak przyziemnych spraw, jak ustawienie mebli w mieszkaniu czy przygotowywanie posiłków. Miał ulubione książki, których tematyka pozostawała w sprzeczności z jego poglądami, bowiem na równi z księgą horoskopów cenił modlitewnik chrześcijański. Dziadkowie szydzili z zainteresowań wnuka. Nie byli w stanie przymknąć oka na jego dziwactwa. Zakazywali mu sprzątania, bo przestawiał przedmioty według własnego uznania. Nie mógł też gotować, bo robił przy tym bałagan. W wolnym czasie zaczął pisać wiersze i notować osobiste przemyślenia. W trakcie jednej z wizyt poprosił mnie, bym odczytała z zeszytu jego tajemnicę. Treść sekretu brzmiała: „Dziadek całe życie wyzywał mnie. Babcia wyzywała mnie od skurwysynów”.

Opiekunowie mojego podopiecznego idealizowali swoje małżeństwo. Nie mieli też zastrzeżeń, dotyczących relacji łączącej ich z wnukiem. Wierzyłam Szymonowi, kiedy mówił, że w przeszłości dziadek wyzywał i bił go. Nie mogłam też wykluczyć zabicia kota, wiedząc, jak bardzo okrutni potrafią być ludzie. Praca zawodowa nauczyła mnie, że osoby chore na schizofrenię nie posiadają szczególnego interesu w kłamstwie, bo zwykle nie zależy im na opinii otoczenia i manipulowaniu faktami tak, by czerpać z tego korzyści. Schizofrenicy zwykle stawiają kawę na ławę, przez co społeczeństwo często postrzega ich jako osoby zdziwaczałe i aroganckie. Wypowiadają komunikaty o charakterze urojeniowym, a jednocześnie bez skrupułów są w stanie wyjawić głęboko skrywane tajemnice, których nigdy nie zdradziłyby osoby zdrowe.

Każda z ofiar tego rodzinnego dramatu dźwigała bagaż bolesnych doświadczeń. Wysłuchiwałam, doradzałam, ale dziadkowie pozostawali wierni przekonaniu, że wyprowadzka wnuka rozwiąże ich trudną sytuację raz na zawsze.

W pewien słoneczny dzień, kiedy mój podopieczny przebywał akurat w szpitalu, zgłosiła się do mnie przeraźliwie szczupła kobieta. Zapytała, czy jestem pracownikiem socjalnym, który zajmuje się sprawami Szymona. Gdy udzieliłam odpowiedzi twierdzącej, nieznajoma wyjawiła, że jest siostrą mojego klienta.

— Tak bardzo się cieszę, że zgłosiła się pani do mnie — nie kryłam swojego entuzjazmu, bo wydawało mi się, że zyskałam sprzymierzeńca, który pomoże mi stawić czoła problemom mężczyzny.

Po chwili padły jednak słowa, których nie zapomnę chyba do końca życia.

— Brat wczoraj dzwonił tutaj do ośrodka i chciał z panią rozmawiać — oznajmiła kobieta, po czym zaczęła nerwowo drapać się po głowie.

— Wczoraj nie było mnie w pracy — odpowiedziałam uprzejmie.

— Szymon myślał, że ktoś wreszcie zrzucił panią ze schodów i że jest pani na L4.

Przyznam szczerze, że w tamtym momencie odebrało mi mowę i spoglądałam tępym wzrokiem na anorektyczne oblicze mojej rozmówczyni.

— Trzeba wyciągnąć go z tego piekiełka — powiedziała kobieta. — Musi mi pani pomóc, ale oni tam mają układy. Tam trzeba chyba jakąś bombę podłożyć, bo ja nie wiem, jak inaczej zabrać go stamtąd — dodała po chwili.

Początkowo myślałam, że to zwykły żart z gatunku czarnego humoru, ale myliłam się. Siostra Szymona była śmiertelnie poważna. Przyglądała mi się uważnie i — jak się okazało — miała nadzieję, że uknuję z nią misterny plan wyciągnięcia jej brata ze szpitala.

— Ja nie wiem, czy jest jakiś sposób na te układy. Oni go tam katują, jeszcze go zabiją. Na pewno strzelają do niego tymi gumowymi kulkami. Na pewno je trawę. Co ja mam zrobić? Musi mi pani pomóc.

W dalszym ciągu nie byłam w stanie wydobyć z siebie słowa, dlatego do akcji wkroczyła Izka, która dostrzegła moje zakłopotanie.

— Proszę przyjść jutro. Pomyślimy, w jaki sposób możemy pomóc bratu — wtrąciła.

Głęboko w duchu byłam jej niezmiernie wdzięczna.

Gdy kobieta opuściła biuro, zaczęłam zastanawiać się, kto jest bardziej zaburzony: ona czy Szymon? Przerażała mnie myśl, że lada chwila mogę zyskać nową podopieczną w osobie siostry klienta. Wystarczyło tylko, żeby zamieszkała z dziadkami i bratem, a ja dostałabym w pakiecie wybuchową mieszankę wzbogaconą o kolejny „trudny przypadek”. Czułam, że byłoby to ponad moje siły.

Intuicja nie zawiodła mnie w jednej kwestii. Siostra Szymona — Weronika — faktycznie została podopieczną naszego ośrodka. Na szczęście nie zamieszkała ze swoją rodziną, a jej sprawą zajęła się koleżanka z innego rejonu. Na szczęście…

Kiedy zgłaszała się do swojej socjalnej, często odwiedzała także mnie, żeby zapytać, czy aby na pewno uczyniłam wszystko, żeby „uwolnić” brata ze szpitala. Zawsze odpowiadałam, że nie mam żadnego wpływu na jego leczenie, bo sprawami zdrowotnymi zajmują się lekarze. Przyjmowała moje słowa ze spokojem.

Szymon nadal mieszka u dziadków. Od pewnego czasu zaniedbuje higienę osobistą. Znacznie schudł, pod oczami ma szare cienie. Krzyki i wulgaryzmy nadal są nieodzownym elementem codziennej egzystencji tej rodziny. Jedynie raz na jakiś czas w domu panuje względny spokój — kiedy chory mężczyzna jest hospitalizowany.

Marika

O Marice dowiedziałam się od jej sąsiadki, która pewnego dnia zgłosiła się do mnie i powiedziała, że pani mieszkająca za ścianą, cierpiąca na schizofrenię paranoidalną, od pewnego czasu błąka się bezcelowo w okolicach osiedla domków wielorodzinnych i zaczepia napotkane osoby. Kobieta oznajmiła też, że dziewczyna mówi niewyraźnie, a wręcz bełkocze, co powoduje, że nie jest rozumiana przez otoczenie. Dowiedziałam się, że chora ma przyrodnią siostrę i szwagra, ale nie było jej dane zostać matką.

Sąsiadka, która pofatygowała się do mojego biura, by dokonać tego zgłoszenia, posiadała obszerną wiedzę na temat sytuacji życiowej Mariki. Dzięki tej rozmowie miałam przed oczami całkiem wyraźny zarys przyszłej klientki — bezdzietnej panny, mieszkającej samotnie w małej kawalerce w budynku wielorodzinnym.

— Powiem pani, że ona kiedyś była normalna — orzekła moja rozmówczyni z wyraźnym przejęciem w głosie.

— Wierzę. Schizofrenia rzadko kiedy uaktywnia się w wieku dziecięcym. Zwykle pierwsze symptomy pojawiają się we wczesnej dorosłości lub po trzydziestym roku życia — kontynuowałam temat.

— O tak — przytaknęła mi. — To by się zgadzało. Marika pracowała kiedyś w budżetówce. Dobrą fuchę miała.

— Tak? A czym się zajmowała? — pociągnęłam kobietę za język.

— Sekretarką chyba była, ale potem zachorowała. Widzi pani. Taką robotę stracić…

— Choroba nie wybiera — skwitowałam słowa sąsiadki krótko i dosadnie.

— Jeszcze kiedyś to chociaż rozmawiała z ludźmi, a teraz, pani, to ja nie wiem, co ona mówi. Często jest brudna, ośliniona.

— Nikt się nią nie opiekuje?

— Przyrodnia siostra i szwagier pomagają, ale wie pani, jak to jest. Oni własne obowiązki mają i nie są u niej codziennie.

— Dziękuję za te informacje. Czy poda mi pani swoje imię, nazwisko i numer telefonu?

— Tak. Oczywiście.

Sprawa należała do pilnych. Postanowiłam jeszcze tego samego dnia odwiedzić Marikę. Zdecydowałam, że pójdę sama.

Osiedle, na którym zamieszkiwała kobieta, wyróżniało się przede wszystkim brakiem placów zabaw, a nawet ławeczek, aby przysiąść na chwilę i zamienić z kimkolwiek kilka słów, choćby o pogodzie. „Pewnie mieszkają tu sami starsi ludzie” — pomyślałam, po czym weszłam do budynku i odnalazłam mieszkanie Mariki. Zapukałam kilka razy, ale dopiero po dłuższej chwili otworzyła mi kobieta, która wystraszyła mnie nieziemsko. Przed oczami ujrzałam niezwykle szczupłą, niewysoką osobę. Na głowie miała dziecięcą czapkę przeciwsłoneczną. Jej twarz przysłaniały okulary o bardzo grubych szkłach, które zniekształcały naturalny wygląd oczu. Wierzchnią część garderoby stanowiły: przykrótki top, który odsłaniał pępek oraz rozpięte dżinsy.

Stojąca w drzwiach Marika trzymała w dłoniach ogromne nożyce krawieckie i podejmowała nieudolne próby odcięcia nitki od dużej igły wkłutej w spodnie. Z trwogą przyglądałam się jej wyjątkowo niezdarnym ruchom i odczuwałam silne napięcie, bo oczyma wyobraźni widziałam już, jak kobieta — w wyniku jednego niewłaściwego ruchu — wbija je sobie w udo.

— Dzień dobry — przywitałam się.

— Dobryyy — odpowiedziała mi w sposób, przypominający wypowiedź osoby upośledzonej.

— Mogę wejść i porozmawiać z panią?

— Taaa…

— Jestem pracownikiem socjalnym z ośrodka pomocy społecznej. Przyszłam, ponieważ otrzymałam zgłoszenie, że może pani wymagać pomocy — przedstawiłam się, darując sobie okazywanie legitymacji służbowej, choć należało to do mojego obowiązku.

— Dobrzeee — odparła Marika, ponownie przeciągając ostatnią głoskę.

— Czy siostra odwiedza panią?

— Taaa…

— A czy posiada pani jakiś kontakt do niej? Może numer telefonu?

— Nieee… — odpowiedziała.

Nie ulegało wątpliwości, iż mam do czynienia z najtrudniejszym przypadkiem schizofrenii spośród dotychczasowych doświadczeń zawodowych. Gdy mówiłam do tej spłoszonej kobiety, ta lekko rozchylała wargi i wpatrywała się we mnie pustym spojrzeniem, skrywającym jednocześnie ogromny ból. Marika zamieszkiwała w maleńkiej kawalerce, która wyróżniała się prostotą umeblowania. Wewnątrz panował porządek. Nie wiedziałam, czy o czystość dbała ona sama, czy może ktoś pomagał jej w prowadzeniu gospodarstwa domowego, bo niewątpliwie wymagała wsparcia w tym zakresie.

Po kilkunastominutowej, nieudolnej wymianie zdań z Mariką podjęłam decyzję, aby wziąć na wypytki pozostałych mieszkańców budynku. Nawiązałam kontakt z kobietą koło sześćdziesiątki. Uznałam, że mam prawdziwego farta, kiedy okazało się, że ta sąsiadka dysponuje namiarem do siostry mojej klientki, a nawet zgodziła się udostępnić mi go.

Kiedy tylko wróciłam do biura, niezwłocznie wybrałam otrzymany numer. Odebrał mężczyzna, który przedstawił się jako szwagier mojej podopiecznej. Powiedział, że jego żona przebywa aktualnie w delegacji w jednym z dużych polskich miast. Zapytałam swojego rozmówcę czy oboje opiekują się chorą, na co on odpowiedział, że pomagają jej, ale z powodu obowiązków zawodowych nie jest to wsparcie systematyczne. Poinformował mnie, że szwagierka jest zupełnie niesamodzielna. Próbowałam dociec, jak mam rozumieć to stwierdzenie, a on odparł, że siostra żony ma trudności z kontrolowaniem czynności fizjologicznych, a dokładniej popuszcza mocz; nie potrafi też zadbać o właściwą higienę ciała, kiedy ma okres. Dowiedziałam się, że Marika nie jest w stanie sama załatwić żadnych spraw, począwszy od zrobienia podstawowych zakupów w sklepie, a skończywszy na opłacaniu rachunków mieszkaniowych czy wykupieniu recept. Jednym słowem wymagała pomocy całodobowej, podczas gdy rodzina oferowała jej wsparcie zaledwie przez kilka godzin tygodniowo.

Mężczyzna jeszcze tego samego dnia zgłosił się do mojego biura.

— Panie Michale, nie mamy zbyt wiele czasu. Jak najprędzej muszę złożyć wniosek do sądu o umieszczenie szwagierki w domu pomocy społecznej bez wymaganej zgody — oznajmiłam stanowczo. — Będę potrzebowała kilku dokumentów — dodałam po chwili.

— Ja mam wszystkie papiery. Proszę tylko powiedzieć, co potrzeba — odparł, po czym uzyskał szczegółowe wyjaśnienie z mojej strony.

— Opieka nad panią Mariką musi być dla pana dość trudna — zmieniłam temat.

— No nie jest lekko, ale daję radę — powiedział cicho, jakby rozmowa ze mną powodowała u niego dyskomfort. Sprawiał wrażenie zawstydzonego, nie zadawał zbędnych pytań, ale skrupulatnie odpowiadał na moje.

— Jak żona wróci, to pewnie będzie panu lżej…

— Żona jest trochę nerwowa. Ciężko pracuje w delegacji. Kiedy wraca, opiekuje się siostrą. A my wychowujemy jeszcze dziesięcioletnią córkę.

— Domyślam się, że nie jest łatwo. Pani Marika jest zupełnie niesamodzielna. Wymaga całodobowej opieki, którą może zapewnić tylko dom pomocy społecznej.

— Ma pani rację — mężczyzna przytakiwał moim sugestiom jak potulny słuchacz.

— Może pan poinformować małżonkę o naszych działaniach.

— Żona od jakiegoś czasu myśli o załatwieniu domu opieki dla siostry. Nie daje już rady zajmować się nią.

— Ta sprawa trochę potrwa. Z uwagi na stan zdrowia szwagierka nie jest w stanie sama podjąć decyzji w zakresie swojego leczenia. Cała procedura musi być załatwiona za pośrednictwem sądu.

— Rozumiem. Żona będzie w przyszłym tygodniu. Przyjdziemy do pani.

— Oczywiście. A na jutro proszę dostarczyć mi te dokumenty, o które prosiłam.

W mojej ocenie szwagier Mariki sprawiał wrażenie osoby, która wyraźnie zainteresowana jest losem i problemami kobiety. Kiedy słuchałam jego wypowiedzi, wyłaniał się przede mną obraz człowieka o wysokim poziomie wrażliwości emocjonalnej.

Następnego dnia sporządziłam wniosek do sądu rodzinnego o umieszczenie klientki w domu pomocy społecznej bez wymaganej zgody, dzięki czemu uzyskałam komfort psychiczny, bo zrobiłam to, co do mnie należało.

Michał z żoną Lucyną zgłosił się do mnie do mnie tydzień później. Już na pierwszy rzut oka kobieta wydała mi się przeciwieństwem swojego męża, ponieważ na jej twarzy malowały się zdecydowanie i siła charakteru ukryte w głębokim spojrzeniu. Krewna Mariki wypowiadała się w sposób stanowczy, chwilami nawet roszczeniowy. Oczekiwała, że sprawa zostanie załatwiona w przeciągu miesiąca, ponieważ ona sama nie miała już siły opiekować się siostrą ani chwili dłużej. Wytłumaczyłam cierpliwie, że sądy nie działają w trybie ekspresowym, co spowodowało u niej wyraźne zniechęcenie. Od tego momentu średnio dwa razy w tygodniu telefonowała do mnie z zapytaniem, czy postanowienie zostało już wydane. Zwykle nie obywało się bez skarg na trudy związane z zajmowaniem się chorą krewną. Lucyna nie kryła się z tym, że zależy jej na sprzedaży kawalerki, w której mieszka Marika. Jako właścicielce przysługiwało jej do tego pełne prawo.

Sąd rodzinny orzekł o umieszczeniu mojej podopiecznej w domu pomocy społecznej bez wymaganej zgody w ciągu niespełna dwóch miesięcy od daty złożenia wniosku. Ucieszył mnie ten fakt, ale mój entuzjazm pozostawał daleko w tyle względem satysfakcji pani Lucyny. Przyrodnia siostra mogła wreszcie sprzedać mieszkanie. Żadna z nas nie spodziewała się jednak tak silnej reakcji emocjonalnej ze strony Mariki, która — jak tylko dowiedziała się, że zostanie umieszczona w placówce — wpadła w panikę. Zaczęła głośno płakać i z trudnością łapała oddech. Musiała bardzo cierpieć, choć nie umiała tego wyrazić słowami.

Kilka dni później otrzymałam donos od anonimowej osoby. Ktoś napisał maila, że moja podopieczna ma siniaki na ciele. W pierwszej kolejności skontaktowałam się z Michałem. Przyznał, że żona kilka razy pod wpływem silnych emocji uderzyła siostrę. Zapewnił, że on sam nigdy nie użył siły fizycznej wobec szwagierki. Twierdził, że rozmawiał z małżonką na ten temat i wielokrotnie prosił, aby poskromiła nerwy i nie podnosiła ręki na Marikę, ale próby przekonania jej, że w ten sposób niczego nie osiągnie, zdawały się na nic. Myślę, że mężczyzna bał się swojej partnerki i nie potrafił przeciwstawić się jej skutecznie.

W trybie pilnym wezwałam do siebie Lucynę, żeby zmusić ją do konfrontacji z treścią donosu. Zaprzeczyła wszystkiemu, twierdząc, że siostra ma bardzo delikatne ciało i nawet przypadkowe uderzenie pozostawia na jej skórze zasinienia. Zasięgnęłam opinii koleżanek i jednogłośnie uznałyśmy, że w tej sytuacji należy wszcząć procedurę „Niebieskiej Karty”. Już miałam w ręku arkusz i długopis, kiedy dotarła do mnie informacja, że za dwa dni Marika zostanie przyjęta do domu pomocy społecznej dla osób z zaburzeniami psychicznymi. Opatrzność czuwała nad nią, bo zwykle okres oczekiwania na umieszczenie w tego typu ośrodku sięga nawet kilku miesięcy, podczas gdy w jej przypadku wyniósł jedynie trzy tygodnie.

Nie uruchomiłam „NK”. Przeczekałam dwa dni, po upływie których moje sumienie uspokoiło się. W ustalonym terminie transport medyczny przewiózł Marikę do placówki. Miałam szczerą nadzieję, że kobieta szybko upora się ze zmianą i — pomimo jarzma choroby — dozna odrobiny szczęścia w miejscu, gdzie nikt nie będzie znęcał się nad nią.

Zgodnie z ustawą o pomocy społecznej co sześć miesięcy otrzymywałam aktualizację rodzinnego wywiadu środowiskowego, którą regularnie przeprowadzał wyznaczony pracownik. W każdej kolejnej adnotacji widniała informacja, że stan zdrowia Mariki regularnie pogarsza się. Zdiagnozowano u niej organiczne uszkodzenie centralnego układu nerwowego. Znaczyło to tyle, że już nigdy nie będzie sprawna pod względem psychicznym i fizycznym. Do końca życia zdana będzie na wsparcie opiekuna i dobrze, że będzie nim osoba zatrudniona w placówce, a nie najbliższy członek rodziny.

Leokadia

Lodzia pokochała mnie od pierwszego wejrzenia, bo inaczej nie potrafię nazwać obdarowania mnie przez starszą panią ogromem pozytywnych emocji w dniu naszego poznania. Standardowo sprawę kobiety zgłosiła sąsiadka, która pewnego dnia przyszła do mojego biura i odstawiła prymitywne show, jak gdyby problemu nie dało się załatwić dyplomatycznie.

— Nic tutaj nie robicie! Tylko pieniądze potraficie dawać pijakom — wrzasnęła wniebogłosy, ściągając na siebie uwagę pozostałych klientów.

— Proszę się uspokoić — powiedziałam stanowczo.

— A pani by się uspokoiła? Ta starsza pani Lodzia z góry to jakaś wariatka. Ciągle wyzywa mnie, że jestem dziwka i szmata. W dodatku codziennie uderza czymś w kaloryfer. Ubzdurała sobie, że małżeństwo, które mieszka piętro wyżej chce ją otruć.

— Rozmawiała pani na ten temat z sąsiadką?

— Niech mnie pani nie rozśmiesza — kobieta parsknęła ironicznym śmiechem. — Myśli pani, że przychodziłabym tutaj? Rozmawiałam dziesiątki razy, ale to jest chora osoba. Rozumie pani to?! Czy wie pani, co to znaczy, że ta kobieta jest chora?!!! — mówiła podniesionym głosem, znęcając się nad moimi bębenkami słuchowymi.

— Czy ma pani wiedzę, na co dokładnie choruje pani Lodzia? — zapytałam grzecznie.

— Ja myślę, że to schizofrenia. Ta kobieta wyzywa mnie i innych sąsiadów. Oskarża nas o różne rzeczy. Krzyczy całą noc. Wie pani, od ilu dni nie śpię? — zapytała, wlepiając we mnie swoje wyłupiaste oczy.

— Schizofrenia… To jest pani przypuszczenie. Czy widziała pani jakiś dokument, potwierdzający diagnozę stanu zdrowia pani Leokadii?

— Czy do pani nie dociera, że ta kobieta jest chora! Ona jest chora! — moja rozmówczyni z każdą minutą nakręcała się coraz bardziej i powtarzała wyrazy niczym zacięta płyta.

— Ja rozumiem, że jest pani zdenerwowana tą sytuacją, ale proszę nie podnosić głosu — oznajmiłam, spoglądając na poirytowane twarze moich koleżanek.

— Pani nic nie rozumie! — wrzasnęła. — Pani śpi spokojnie w swoim domu, a ja nie!

— Jeszcze raz powtarzam. Proszę się uspokoić.

Przez kolejne czterdzieści minut kobieta żaliła się na staruszkę, a ja z anielską cierpliwością wysłuchiwałam jej długiego i agresywnego monologu w myśl zasady, że jednym z niepisanych zadań pracownika socjalnego jest przyjęcie roli kozła ofiarnego. Profesjonalista z krwi i kości musi liczyć się z ryzykiem zawodowym, polegającym na byciu takim „chłopcem do bicia”, który z pokorą przyjmuje żale i frustracje klienta.

Dotrwałam do momentu, kiedy moja rozmówczyni wyrzuciła z siebie wszystkie argumenty i wyzbyła się ostatniej namiastki złości. Teraz mogłam wreszcie mówić. Zapewniłam kobietę, że podejmę działania zgodnie z moimi kompetencjami, ale najpierw muszę rozpoznać sytuację życiową Lodzi. Sąsiadka nie przyjęła z entuzjazmem faktu, że jej donos musi zostać zweryfikowany. Oczekiwała, że podejmę radykalne działania, opierając się jedynie na treści zgłoszenia.

Uznałam, że poproszę o wsparcie Ewę — największą twardzielkę w całym ośrodku — która bez względu na to czy miała do czynienia z pracownikiem, czy klientem, wykładała kawę na ławę, przez co wywoływała u obcujących z nią ludzi skrajnie przeciwstawne emocje. Można było ją kochać bądź nienawidzić, ale bez wątpienia świetnie radziła sobie w trudnych okolicznościach, bowiem posiadała umiejętność racjonalnego oceniania sytuacji, podczas gdy mój rozsądek często przegrywał z emocjami, przez co nierzadko padałam ofiarą manipulacji ze strony klientów.

Leokadię odwiedziłyśmy niezapowiedzianie w Wielki Piątek. Staruszka zupełnie nie spodziewała się naszej wizyty, ale ucieszyła się ogromnie.

— Dzień dobry, jakie miłe panie — przywitała nas serdecznie i uśmiechnęła się urokliwie. Kobieta miała ponad osiemdziesiąt lat, a jej wiek podkreślały liczne zmarszczki na twarzy.

— Witamy panią. Jesteśmy z ośrodka pomocy społecznej. Możemy wejść? — przywitałam się.

— Proszę wejść. Ktoś was nasłał? — zapytała podejrzliwie, ale z tonu jej głosu nie wybrzmiewała wrogość.

Razem z Ewą weszłyśmy do mieszkania.

— Sąsiedzi są zaniepokojeni pani sytuacją. Twierdzą, że może pani wymagać pomocy.

— Ale ja mam wnuczkę kochaną.

— Często panią odwiedza? — zapytałam z cichą nadzieją uzyskania odpowiedzi twierdzącej.

— Jest kilka razy w tygodniu. Wiecie, panie, ja sobie radzę jako tako. Mam jeszcze siłę, żeby przytaszczyć na to drugie piętro siatkę z zakupami. A jak potrzebuję ziemniaków czy cukru, to proszę wnuczkę o pomoc.

— Dobrze mieszka się pani tutaj? — zadałam pytanie z innej beczki.

— Ci ludzie co mieszkają nade mną … — Leokadia zamyśliła się. — Ci ludzie niszczą mnie. Wpuszczają mi przez okno brokat. O, proszę zobaczyć — wskazała nam fotele, które miały być pokryte jasnymi opiłkami. Przyglądałyśmy się im z Ewką uważnie, ale niczego nie dostrzegłyśmy.

— A dlaczego ci ludzie mieliby wpuszczać do pani mieszkania brokat? — zapytała moja koleżanka.

— Bo są złośliwi… Chcą pozbyć się mnie z tego bloku. Wczoraj wlewali mi gówna przez otwór w suficie. O, widzicie panie. Już zamknęli ten otwór. Oni są cwani.

— Kim dokładnie są te osoby? — zapytałam.

— Tam mieszka jakieś młode małżeństwo. Ten facet zmusza żonę do nierządu.

— Rozmawiała pani z nimi? — bombardowałam Leokadię serią pytań niczym śledczy na przesłuchaniu.

— Absolutnie. Oni unikają mnie! Jak ostatnio widzieli mnie na klatce schodowej, to uciekali.

Razem z Ewką intuicyjnie podjęłyśmy decyzję, że jakiekolwiek próby negacji wyobrażeń klientki nie mają sensu. Starsza pani doznawała urojeń dotykowych, wzrokowych i słuchowych, i — co nietypowe — potrafiła jednocześnie sensownie ocenić swoją sytuację i umieścić ją w realnych ramach czasowych oraz bieżącej rzeczywistości. Doskonale wiedziała, ile ma lat, który jest dzień miesiąca i rok, kiedy urodziła się, jakie leki zażywa, kto jest prezydentem Polski. Logicznie wypowiadała się na temat aktualnych spraw otaczającego ją świata. Jedynie pod adresem małżeństwa, mieszkającego piętro wyżej, kierowała irracjonalne oskarżenia. Złość, którą starsza pani przejawiała wobec sąsiadów, miała charakter obsesyjny, jak gdyby ci ludzie popełnili względem niej jakiś niewybaczalny czyn. Mieszkanie Lodzi nie budziło żadnych zastrzeżeń, a wręcz przeciwnie, życzyłybyśmy sobie z Ewką, by wszyscy nasi klienci po osiemdziesiątce potrafili tak zadbać o porządek. Jedynym tandetnym elementem wystroju pokoju gościnnego były sztuczne kwiaty, które zawsze kojarzyły mi się ze stylistyką cmentarną.

— Pani Leokadio, czy leczy się pani na jakieś choroby? — kontynuowałam rozmowę.

— Oj, tak. Mam cukrzycę, nadciśnienie, zwyrodnienia stawów, chorą tarczycę, migotanie przedsionków.

— Faktycznie, sporo tych chorób. A chodzi pani regularnie do lekarza?

— Tak, chodzę do doktora N. To bardzo dobry lekarz — powiedziała, choć naiwnie liczyłam na to, że przyzna się również do korzystania z opieki psychiatrycznej.

— Pani Lodziu, a pani zdrowie psychiczne? Twierdzi pani, że sąsiedzi ciągle panią niepokoją. Taki długotrwały stres może mieć negatywny wpływ na pani samopoczucie — musiałam jakoś poruszyć ten bardzo delikatny temat. W gruncie rzeczy stąpałam po kruchym lodzie, bo mogłam spodziewać się wszystkiego, łącznie z tym, że zostanę wyrzucona z mieszkania. Ku mojemu zdziwieniu kobieta spokojnie ustosunkowała się do tego pytania. Powiedziała, że jest bardzo znerwicowana, bo sąsiedzi ją nękają. Rozważała nawet pójście do lekarza psychiatry, żeby załatwić sobie leki na bezsenność. Nie miała jednak stuprocentowej pewności, czy ta wizyta ma sens. Postanowiłam utwierdzić starszą panią w przekonaniu, że wszelkie jej wątpliwości odnośnie zasadności takiej wizyty zostaną rozwiane po konsultacji ze specjalistą.

Kiedy nasze pierwsze spotkanie zmierzało ku końcowi, Leokadia zaczęła płakać. Dziękowała mi i Ewce za rozmowę, nie ustawała w próbach zatrzymania nas choćby jeszcze na chwilę. Kobiecie doskwierała bolesna samotność, bo odwiedziny wnuczki dwa razy w tygodniu nie rekompensowały jej silnej potrzeby kontaktu z drugim człowiekiem. Obiecałam podopiecznej, że będę pojawiać się u niej kilka razy w miesiącu w ramach pracy socjalnej.

Od momentu pierwszej wizyty u Lodzi rozpętała się prawdziwa burza. Średnio co dwa dni odbierałam telefony od znajomej sąsiadki i każdorazowo słuchałam długiego monologu, dotyczącego nieudolności systemu pomocy społecznej. Nie potrafiłam znaleźć sposobu, by choć na chwilę ostudzić emocje tej impulsywnej kobiety, która próbowała mi wmówić, że moja klientka terroryzuje całą klatkę i budzi postrach mieszkańców.

Odwiedzałam Leokadię systematycznie — zgodnie z danym słowem. Starsza pani zawsze witała mnie w czystym, zadbanym mieszkanku, w którym unosiła się zwykle aromatyczna woń gotowanych potraw. Każdorazowo też skarżyła się na małżeństwo zamieszkałe piętro wyżej. Posądzała dwoje niewinnych ludzi o podtruwanie jej „gównami”, kwasem kiełbasianym i chlebowym lub jeszcze czymś innym w zależności od występujących w danym momencie urojeń.

Przełom w sprawie nastąpił po około trzech miesiącach od mojej pierwszej wizytacji u Lodzi. Przy wsparciu wnuczki udało mi się przekonać starszą panią, żeby zgłosiła się do psychiatry. Nie dość, że kobieta udała się na badanie, to jeszcze wykupiła przepisane leki i nie protestowała przeciwko przyjmowaniu ich. Poczułam się spokojniejsza. Liczyłam na to, że sąsiadka przestanie nękać mnie telefonami, bo miałam już dość ciągłego tłumaczenia jej, że nie mam podstaw do tego, aby skierować wniosek do sądu o umieszczenie staruszki w szpitalu psychiatrycznym bez wymaganej zgody.

Lodzia zaczęła brać leki, które wyciszyły ją nieco, jednak nie wyeliminowały urojeń. Nadal wulgarnie wyzywała sąsiadów, oskarżała ich o podtruwanie, a kiedy była sama w mieszkaniu, bardzo głośno krzyczała, burząc tym spokój innych lokatorów. Co ciekawe, wobec mnie pałała niezmiennie ogromną sympatią. Gdy tylko przychodziłam, uśmiech nie znikał z jej twarzy. Obdarzyła mnie też dużym zaufaniem. Opowiedziała mi o najbardziej przykrych doświadczeniach ze swojego życia. Dowiedziałam się, że przeszła niegdyś przez prawdziwe piekło. Mąż po kilku latach małżeństwa zostawił ją dla swojej przyrodniej siostry. Jej jedyna córka została zamordowana, a sprawcy tej zbrodni nigdy nie schwytano. W świetle tych traumatycznych przeżyć schorzenia natury psychicznej, występujące u staruszki, nabierały pewnego uzasadnienia. Wielokrotnie byłam świadkiem, jak Lodzia płakała, kiedy opowiadała o żałobie po stracie jedynego dziecka. Jej serce przepełniał ból i cierpienie, które stawały się bardziej znośne, jak zostały wypowiedziane na głos, kiedy ktoś wysłuchał jej cierpliwie i bez dokonywania ocen.

Z upływem czasu uszczypliwa sąsiadka postanowiła spróbować innych metod, by okiełznać szaleństwo Leokadii. W okresie letnim regularnie wzywała policję, licząc na to, że patrol zawiezie starszą panią do szpitala psychiatrycznego. Policjanci interweniowali wobec staruszki średnio kilka razy w miesiącu. Mogli ukarać ją mandatem za zakłócanie porządku publicznego, ale nikt nie odważył się na ten krok, zważywszy na stan zdrowia i wiek kobiety. Poza tym Lodzia pałała ogromną sympatią do stróżów prawa, których traktowała jak przybranych wnuków. Sąsiadka natomiast miała coraz większe trudności z poskromieniem frustracji, trawiącej jej nadwyrężony komfort psychiczny.

Każdy, nawet najbardziej utarty, schemat z czasem narażony jest na niespodzianki i tak zdarzyło się w przypadku mojej klientki. Wczesną jesienią niezliczony już raz „uprzejma” pani z sąsiedztwa wezwała policję. Przybyli na miejsce zdarzenia funkcjonariusze zdecydowali, że zawiozą Leokadię do szpitala powiatowego. Psychiatra, który tego dnia dyżurował, uznał, że kobieta kwalifikuje się do obserwacji w szpitalu psychiatrycznym. Tam też przewieziono ją radiowozem, jednak na miejscu lekarze nie stwierdzili podstaw, by staruszka wymagała leczenia bez wymaganej zgody. Co prawda nie zaprzeczyli, że Lodzia cierpi na zaburzenia urojeniowe, jednak w chwili przeprowadzania badania nie postawili diagnozy, z której wynikałoby, że zagraża sobie lub innym. Została więc z powrotem odwieziona do mieszkania. Trasa pomiędzy psychiatrykiem a jej miejscem zamieszkania wynosiła aż sześćdziesiąt kilometrów.

Gdy kilka dni później moja podopieczna opowiadała mi przebieg wydarzeń z tamtego dnia, targały nią bardzo silne emocje. Staruszka nosiła w sobie poczucie krzywdy i upokorzenia. Próbowałam uspokoić ją, ale kobieta należała do grona ludzi inteligentnych, którzy analizują różne zdarzenia i wyciągają z nich wnioski. Ciągle powtarzała, że pragnie tylko spokoju, podczas gdy nieustannie jest nękana. Nie mogłam zrobić nic, by uszczęśliwić obie strony konfliktu, czyli Lodzię i sąsiadkę. Zresztą, inni lokatorzy budynku od pewnego czasu również zaczęli angażować się w tę sprawę. Odniosłam wrażenie, że bardziej uciążliwy od głośnych i wulgarnych krzyków staruszki był dla nich strach, że kobieta pewnego dnia zapomni wyłączyć gaz albo zakręcić kurek z wodą. Te i innego rodzaju niepokoje pozostawały jednak w sferze domysłów. Tłumaczyłam sąsiadom dziesiątki razy, że osoby z zaburzeniami psychicznymi są w sposób szczególny chronione przez prawo, ale nie do końca rozumieli moje wyjaśnienia. Ciągle otrzymywałam pisma w sprawie Leokadii z prośbą o umieszczenie jej w szpitalu psychiatrycznym. Za każdym razem odpowiadałam pouczeniem, iż zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych, nie mogę ujawniać osobom postronnym informacji, dotyczących działań podejmowanych na rzecz klientów ośrodka pomocy społecznej.

Odwiedzałam staruszkę regularnie. Pytałam, czy chodzi do psychiatry i bierze leki, na co odpowiadała twierdząco. Pozostawałam też w stałym kontakcie z jej wnuczką.

Lodzia do dzisiaj mieszka sama i choć kontynuuje leczenie specjalistyczne, nadal uprzykrza życie sąsiadom, którzy nie dzwonią już po policję, bo dotarło do nich, że tym sposobem niczego nie wskórają, no chyba że stan zdrowia kobiety ulegnie znacznemu pogorszeniu. Wówczas służby społeczne podejmą interwencję i skierują odpowiedni wniosek do sądu rodzinnego, bo będą miały ku temu podstawy prawne.

Pragniemy uchodzić za tolerancyjnych, ale gdy napotykamy na to, co nieznane, chowamy głowy w piasek jak strusie. Nie radzimy sobie z innością, która nas przeraża i wyzwala odruch ucieczki. Ludzie chorzy psychicznie są tak bardzo odmienni, że często chcielibyśmy wymazać ich z otaczającego świata.

Przekonujemy samych siebie, że interesujemy się ich losem, a nie potrafimy dostrzec, że kieruje nami zwykły strach. Lęk nigdy nie skłania ludzi do aktów prawdziwego i szczerego miłosierdzia.

Jeśli choć trochę interesuje nas szczęście Lodzi i jej podobnych, pozwólmy im żyć w spokoju.

Róża

„Starsza pani z walizeczką przemierzała w środku nocy jedną z głównych ulic miasta. Niezmącona cisza, zamiast nieść ukojenie, trwożyła niczym senny paraliż. Jedynie bezdomne psy i koty od czasu do czasu poświadczały, że świat nie skończył się, a jedynie zapadł w sen głęboki.

Młody chłopak przykleił się do zmęczonej dziewczyny. Na chwilę zastygli w uścisku i wyglądali jak posąg z gipsu, jakby czas zatrzymał się dla nich. Nagle ujrzeli pewną sędziwą kobietę, która wyłoniła się z otchłani ciemności niczym zjawa. Staruszka wyglądała na przerażoną…”.

W ten oto sposób wyobraziłam sobie tamtą listopadową noc, kiedy funkcjonariusze policji przeprowadzili interwencję wobec Róży. Jacyś młodzi ludzie czekali na przystanku autobusowym na swój kurs. Nagle ujrzeli starszą kobietę z walizką w ręce. Chłopak i dziewczyna zagadnęli seniorkę i naprzemiennie zadawali jej pytania. Chcieli ustalić adres jej zamieszkania. Nie uzyskali jednak żadnej sensownej odpowiedzi, a w dodatku zwrócili uwagę, że babulinka zachowuje się w dziwaczny sposób. Bez wahania zatelefonowali pod numer alarmowy 112. Na miejsce przyjechał nocny patrol. Funkcjonariusze spisali dane personalne pary, która ich wezwała, a następnie zadali starszej pani standardowy zestaw pytań.

Ta z pozoru niepozorna interwencja okazała się początkiem dość trudnej walki z ludzkimi słabościami oraz wielowymiarowymi aspektami związanymi z przemijaniem, które nie poddaje się żadnemu określonemu porządkowi, a zależne jest jedynie od kapryśnej matki natury.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 54.09