Wstęp
Do napisania tych wspomnień i refleksji zainspirowałem się treścią listu dra Arkadiusza Mellera, jaki skierował do mnie na początku naszej znajomości, kiedy to zainteresował się moją przeszłością.
Napisał on tak:
„Panie Edwardzie! Otóż to! Wszystko co wydarzyło się po 1989 roku pokazało, że ludzie Solidarności okazali się niezdolni do rządzenia, bo krajem nie da się rządzić sprowadzając swój program do hasła: »Bolszewika bij!«. I największy żal do pana gen. Kiszczaka i śp. gen. Jaruzelskiego mam o to (zresztą nie tylko ja), że dali się omotać tym anarchistom i zaoferowali im tak dużo, a ci nawet nie okazali póżniej wdzięczności, a pana kolegów po fachu przedstawiano jako tych najgorszych (niemal Panów traktowano jako »zbrodniarzy wojennych«). Dlatego chciałbym napisać książkę o Panu by oddać głos osobom prezentującym odmienny punkt widzenia od dominującej narracji historycznej.” (Korespondencja z dnia 22 października 2014 r.).
Ustosunkowując się do powyższej argumentacji dra Arkadiusza Mellera stwierdziłem, że:
„(…) Rzeczywiście Kiszczak i Jaruzelski dali się omotać. Przyznam, że ze strony Kościoła były ciągłe zapewnienia, że dopilnuje tego, że transformacja będzie przebiegać w duchu jakiegoś konsensusu narodowego. Jak się później okazało, to i Kościół został zaatakowany przez nie frontalnie (lustracja) i wiem z najwyższych źródeł, że i teraz nie może się z tym pogodzić i ocenia bardzo negatywnie »dokonania« tych środowisk. (…).” (Korespondencja z 22 października 2014r.).
Dodam tylko, że była to odpowiedź dra Arkadiusza Mellera na moje następujące stwierdzenia:
„(…) Jestem tego całkowicie świadomy, ale chodzi mi o docieranie do ludzi rozumnych, a nie do tych, których myślenie jest skamieniałe i poza swoją »religią« polityczną nic nie widzą. Prędzej lub później i oni zostaną wyrzuceni poza główny nurt historii. Chodzi też o pokazanie skąd komu nogi wyrastają i o zaprzeczenie »horoicznego« działania pewnych środowisk, którego tak naprawdę nie było. Wiem, że to boli różnych wykreowanych »herosów«. I o to chodzi, aby ta wydmuszka kiedyś pękła. Nie można tkwić w nieprawdzie i czynić z tego heroiczną mitologię. Oficerowie ci działali skutecznie i zapobiegli rozlewowi krwi na wielką skalę. I o nich i o ich tajnych informatorów upominam się. Pewnie historia, z czasem, wyważy wszystko dokładnie, ale trzeba dać jej szansę. Zakłamywanie historii przez środowiska solidarnościowe, które chcą jak najdłużej utrzymywać naród w kłamstwie założycielskim nie ma perspektyw. Młode pokolenie wywróci ten już archaiczny porządek narracji, a pewnie odeśle i do lamusa historii te środowiska, bo nie były w stanie wypełnić dobrze powierzonych im przez społeczeństwo obowiązków (…).” (Korespondencja do A. Mellera z dnia 22 października 2014r.).
W momencie, gdy kończę prace redakcyjne nad niniejszą książką w mass-mediach przetacza się burza medialna związana z tzw. szafą gen. Cz. Kiszczaka i ujawnionymi dokumentami SB, przekazanymi przez żonę generała do IPN. Czyż ten fakt nie dowodzi słuszności naszych tez sformułowanych jeszcze w 2014 roku, a więc ponad półtora roku temu? Czyż nie upadają mity „herosów” na naszych oczach? Czy nie upadną kolejne mity innych ludzi „Solidarności”, bo serial z odnajdywaniem dokumentów jest przecież w toku?
Rzecz jasna, równolegle z upadającymi mitami poprzednich „herosów” środowiska solidarnościowe w imię zachowania zdobytej władzy będą wydobywać z cienia innych „herosów” i dorabiać im legendę. Wiedzą bowiem, że bez nowej legendy nie mają szans na przetrwanie w obliczu niemal powszechnego buntu młodego pokolenia wobec obecnej rzeczywistości.
W dorabianiu legend będą się posiłkować przeciwstawianiu sobie czarnych bohaterów tej narracji, tj. oficerów służb specjalnych PRL, bo bez stworzenia takiego kontrastu nie byłoby szans na wykreowania nowych mitów.
Myślę, że trzeba polskie społeczeństwo na nowo uświadamiać, iż byli oficerowie polskich służb specjalnych nie pochodzili z harcerstwa, służb leśnych czy straży miejskiej. To jednak w większości byli ludzie inteligentni, wykształceni i posiadający zdolności i wiedzę z różnych dziedzin. Potrafili wówczas iść pod prąd i mierzyć się z przeciwnościami. Jeśli człowiek pozostawi kiedyś po sobie coś wartościowego dla przyszłych pokoleń to znaczy, że jego życie jest godne i bogate intelektualnie.
Aby spojrzeć całościowo na dokonania danego człowieka należy na nie patrzeć z pewnej perspektywy czasu i widzieć je w uwarunkowaniach, jakie były mu dane. Pamiętajmy o tym, że PRL to wynik jałtańskich umów i wiemy, kto je podpisywał. Wiemy też, że w ustalonych wtedy ramach były określone możliwości działania włodarzy Polski i zwykłych osób. Ważnym elementem oceny jest to, jak dane osoby dążyły do wyrwania się z tych uwikłań i jakich dokonały czynów, aby je znieść. W tej perspektywie należy widzieć i działania wielu osób, a w tym i generała W. Jaruzelskiego, który najlepszy swój okres miał w latach 1986—1990 i ten okres niejako znosi to, czego nie mógł dokonać wcześniej, bo sytuacja geopolityczna to uniemożliwiała.
Ktoś kiedyś powiedział, że naród złożony wyłącznie tylko z jednostek niezłomnych ginie, bowiem do jego przetrwania są też potrzebni ludzie elastyczni, którzy w trudnych wichurach dziejowych potrafią pójść na czasowy kompromis, aby w ten sposób ratować i tych niezłomnych. W tym trzeba widzieć też sens powiedzenia, że pod naporem wichury wiotka trzcina nie złamie się i przetrwa, a sztywne, chociaż piękne i wysokie drzewa kładą się pokotem. Tak jest i z lasem mieszanym i z lasem jednorodnym. Ten ostatni ma mniejsze szanse na przetrwanie jako całość.
Moją intencją jest właśnie przybliżenie społeczeństwu — w sposób jak najspokojniejszy i racjonalny — tej problematyki. Przyszedł już czas na to. Trwanie w amoku lustracyjnym jest nieproduktywne dla społeczeństwa. Za to „pożywne” dla lustratorów. Trzeba temu przeciwdziałać, bo inaczej przez dziesiątki lat, wałkując ten temat, będzie się tylko hańbić ludzi i nastawiać ich negatywnie (pośrednio) także do kontaktów z obecnymi spec. służbami. Nic dziwnego, że wydarzenia wschodnie zaskakują władze.
Ciekawy pogląd na tę kwestię wyraził red. Tomasz Pompowski, z USA, pisząc do mnie, że:
„(…) Uważam, że źle się stało iż nikt nie wyjaśnił, przede wszystkim dziennikarzom, niuansów transformacji. Dotychczas istniały tylko dwa przeciwstawne punkty widzenia: albo iż w PRL-u właściwie nic się nie stało a zmiany to tylko modernizacja lub też ten bardzo radykalny pogląd iż cały system był czystym złem. Przebieg prywatyzacji, który wziął swój początek od reform min. Wilczka ukazał jednak iż przynajmniej przemiany gospodarcze obfitowały jednak w afery. W zbrodni zamordowania księdza Popiełuszki jednak też miały udział służby specjalne. Z drugiej strony istnieje właśnie ta niepoznana, nieodkryta wcześniej karta pokojowej transformacji. Przebiegała na wielu płaszczyznach, także na tej którą przemierzał Pan Doktor. I rzeczywiście doprowadziła do rozwiązania pokojowego. Zastanawiam się jaka byłaby najskuteczniejsza forma prezentacji tej właśnie karty historii. Czy świadkowie tamtych wydarzeń zgodziliby się o nich opowiedzieć, tak jak Pan Doktor?
Jedno jest pewne. Trzeba całkowicie zredefiniować pojęcie tajnego współpracownika i co najważniejsze rzeczywiście wyrzec się nienawiści do drugiego człowieka. Tabloidyzacja przekazu informacji wymusza niestety pobudzanie, zwykle, negatywnych emocji. To jednak jest anty-humanistyczne działanie, przed którym trzeba się bronić. Polskę podzieliła radykalna reforma mediów, która weszła niepostrzeżenie kuchennymi drzwiami. Nawet nie wiadomo kiedy wywiad dziennikarski stał się przesłuchaniem, a esej opinii niemal aktem oskarżenia. Piszę te słowa z gorzkiego doświadczenia… Przez ostatnich kilka miesięcy miałem okazję zapoznać się z publicystyką amerykańską, francuską i niemiecką w latach 30, 40 i 50. To niesamowite jakim pięknym językiem piszą autorzy, których erudycje i mądrość można dostrzec w niemal każdym eseju. Pisząc o komunistycznych agentach w latach 30 czy faszyzmie w latach 50 nie posługiwali się niemal wcale sformułowaniami nacechowanymi emocjonalnie. Ich wywód był przejrzysty, przystępny i równocześnie moralnie nie obojętny. Zastanawiałem się co ich łączy i co sprawiło iż mieli tak ukształtowany sposób myślenia. I doszedłem do wniosku, że były to przeżycia I i II wojny światowej. Niektórzy autorzy przeżyli obie te tragedie. Wielu dziennikarzy w Polsce zupełnie nie pamięta PRL. A część historyków odczytuje tę historię tylko z akt IPN. (…).”
I dalej:
„(…) Stowarzyszenie byłych funkcjonariuszy wojskowych służb specjalnych nie wydaje żadnego pisma publicystycznego ani dokumentalnego. Nie wiem czy istnieje stowarzyszenie byłych oficerów Służby Bezpieczeństwa lub wywiadu. Nie znam też żadnego pisma, w którym możnaby się zapoznać z ich punktem widzenia. Wydaje mi się, że to wielka strata dla Polski. Debata publiczna wyglądałaby zupełnie inaczej gdyby istniały takie organizacje. (…).”
No cóż bardziej mądrego i racjonalnego osądu sytuacji nie znalazłem w całej polskiej publicystyce. Warto skorzystać z sugestii człowieka, który zna świat i mądrze nań patrzy. Tym bardziej, że niektóre polskie mass-media, zamiast opisywać fakty je kreują. Kierując się tą oceną, jako pierwszy odważyłem się pokazać inną ścieżką dochodzenia do transformacji. Nie wiem, czy ktokolwiek z moich kolegów zrobiłby to? Ci ludzie teraz są bardzo wiekowi i rozgoryczeni ich piętnowaniem i zepchnięciem do gorszej kategorii. Tacy ludzie już pewnie czekają tylko na to, aby w miarę spokojnie przejść na drugi brzeg. Nie słyszałem, aby wypowiadali się oni na łamach jakiegoś własnego pisma, czy portalu. Pan red. Tomasz Pompowski trafnie wskazuje na jedno ze źródeł tego zafałszowania, jakie nastąpiło — media działające tabloidowo, nastawione głównie na efekt finansowy. A uwikłania kredytowe wielu młodych dziennikarzy (zakup mieszkania, domu) spowodowały, że najważniejszym problemem nie była prawda, a przysłowiowa kasa potrzebna na spłatę zaciągniętych kredytów. Mając do wyboru między realizowaniem linii wydawcy, a pójściem mieszkać pod most, wybierano, poza nielicznymi wyjątkami, to pierwsze. Nic nie straciło na aktualności znane hasło: „Byt kształtuje świadomość.”
Z drugiej strony nowi politycy chcieli zadeptać cokolwiek nie pasowało z ich oglądem tamtej rzeczywistości. I to były siły, które wzajemnie napędzały się. Jeśli już tutaj dołączymy IPN z jego zadaniami i działalnością, to diabelski młyn wszedł na bardzo wysokie obroty i miele tylko jeden produkt. W końcowym efekcie powstaje nieprawda, która już obraca się przeciwko jej twórcom, bo nowe pokolenia mają już inny punkt widzenia na historię PRL. Prawda, że proces dochodzenia do transformacji był procesem trudnym także i z uwagi na to, że w PRL były siły (po stronie władzy), które nie chciały tej transformacji i na różne sposoby ją blokowały. I tu się mieści ofiara ks. J. Popiełuszki, mojego rodaka i dalekiego krewnego. Tak! Tak! Urodził się on 6 kilometrów od mojej wioski i mój starszy brat dowodził, że jesteśmy jakoś spokrewnieni.
Z byłych oficerów wywiadu wypowiadają się mass-medialnie: Gromosław Czempiński, Włodzimierz Sokołowski (Vincent V. Severski) i Aleksander Makowski oraz Piotr Wroński. Ich wypowiedzi jednak są mocno ograniczone do ścisłej tematyki zawodowej. Chociaż in privato, V. Severski, sporo mi napisał o swych działaniach mających na celu wyszukiwanie kandydatów do dialogu politycznego przed uruchomieniem procesu zmierzającego do transformacji. Wtedy działał on na terenie Szwecji.
W takiej sytuacji nie ma co liczyć na szeroką dyskusję publiczną z udziałem byłych funkcjonariuszy. Ale, kto wie, kto wie? Celowo użyłem zabiegu z książką P. Kowala i S. Cenckiewicza, bo to daje podstawę do stwierdzenia, że ich praca naukowo-publicystyczna pokazała fakty, które były mi znane od końca lat 80-tych, ale potrzebna była ta „podpórka”, aby moje tezy stanowczo upublicznić. W innym przypadku mógłbym być zakrzyczany. Zresztą próby tego rodzaju czyniłem na facebook-u od dłuższego czasu prowokując różnymi pomysłami, w tym Noblem dla Kiszczaka. Okazuje się, że to chwyciło i stopniowo przeorganizowuje myślenie czytelników.
Coraz bardziej to interesuje mass-media i zaczynam mieć nawet propozycje udziału w rozmowach w TVP, ale na razie to odkładam. Dodam, że kontaktują się ze mną świetnie wykształceni młodzi ludzie z doktoratami, a nawet profesurami i podzielają moje poglądy. Dorzucają też własne oceny tamtej rzeczywistości, a także i tej obecnej.
Może, z czasem dojdzie do świadomości wielu ludzi prawdziwy sens tego, co wiąże się z działaniami służb specjalnych, a to „oświecenie” umysłów będzie dobrze sprzyjać zrozumieniu roli tych służb w mechanizmach dobrze funkcjonującego państwa. To oswajanie z wiedzą „tajemną” powinno też służyć polepszeniu atmosfery społecznej dla działań spec. służb. Bez tego zrozumienia i oswojenia się z tą tematyką tego nie byłoby. Jak widać, nawet na emeryturze, dobry oficer wywiadu, a tym jest Vincent Severski, oddaje państwu niebywałe usługi. Trzeba to docenić. W wielu krajach normalną praktyką jest tego typu działanie, a literatura sensacyjna dotykająca działania tych służb cieszy się nieustającą popularnością i kształtuje pozytywny stosunek ludzi do sprawy współpracy z tymi służbami. Z czasem to stanie się i u nas, a wspomniany Vincent Severski czyni na tym polu milowe kroki.
Wynikiem naszych rozmów i korespondencyjnej wymiany zdań z dr. Arkadiuszem Mellerem była także publikacja o tytule „Byłem agentem w Watykanie. Wywiad rzeka z płk. Edwardem Kotowskim. Rozmawiał Arkadiusz Meller.” Na temat tej książki już wiele napisano, ale na początek przytoczę w całości jeden wpis na stronie własnej www, poświęconej tej książce, z uwagi na jego wyjątkowo mądrą treść.
Oto on:
„Obstupuerunt omnes (łacińskie) — Zdumieli się wszyscy”
Wywiad rzeka, który przeprowadził dr. Arkadiusz Meller z dr. Edwardem Kotowskim jest — jakże odmienna od dotychczasowych pozycji związanych z szeroko rozumianymi wspomnieniami oficerów wywiadu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Przede wszystkim sam Autor jest osobą niezwykle intrygującą. Nie oznacza to bynajmniej iż umniejsza się w tym miejscu rolę innych oficerów służby wywiadowczej. Po prostu ten rodzaj specyficznej służby niezmiernie budzi szczególne zainteresowanie szerokich rzesz czytelników. Niewątpliwie każdy z nas ma swoją własną historię. Wszyscy też, czy tego chcemy czy nie — jesteśmy częścią historii. Zaś w niektórych przypadkach, nieliczni z nas tworzą Historię. Sądzę, iż temu ostatniemu stwierdzeniu możemy przypisać osobę i dzieło Pana Pułkownika Edwarda Kotowskiego, uwzględniając przede wszystkim relacje na linii państwo — Kościół.
I otóż sam Autor! Zacznijmy pokrótce od początku. Chłopak wywodzący się z zapomnianej przez Boga małej podlaskiej wsi. Ambitny młodzieniec, wykuwający własną, ciężką pracą i wysiłkiem intelektualnym drogę ku lepszej przyszłości własnej i innych. Zaangażowany w pracę z młodzieżą nauczyciel. Aktywny społecznik — pedagog. Dyrektor a w rzeczywistości twórczy organizator lidzbarskiego muzeum. Odkrywca cennych fresków w siedzibie słynnego biskupa — poety Ignacego Krasickiego. Historyk sztuki. Człowiek skazany na banicję a właściwie śmierć cywilną przez lokalną, arogancką, skostniałą biurwę partyjną. Oficer wywiadu. Dyplomata. Rozmówca wielkich tego świata. Dyskretny urzędnik w służbie państwowej. Wysublimowany znawca i miłośnik Sztuki. Artysta — malarz. Aktualnie pisarz. Miejmy nadzieję iż w ślad za aktualną pozycją ukażą się kolejne książki bohatera niniejszego wywiadu…
To tylko niektóre z określeń dotyczących Pana Edwarda Kotowskiego. Nie jest moją intencją streszczanie tej cennej pozycji. Myślę że warto bezpośrednio sięgnąć po tę książkę i na podstawie uważnej lektury wyrobić sobie obiektywne zdanie…
Miłośnicy współczesnych kinowych karkołomnych przygód kolejnych klonów agenta 007, przyzwyczajeni do kolorowego wirtualnego przekazu, częściowo mogą czuć się nieukontentowani. Ale uwaga, Szanowne Panie i Panowie! Szpiegowskie filmy, odpowiednio spreparowane na srebrnym ekranie są tylko wizualną pożywką, czymś powierzchownym odległym lata świetlne od realnej pracy oficera wywiadu. Za to w dużej mierze przedstawiają w lśniącym opakowaniu czym prawdziwy świat oficerów wywiadu z pewnością nie jest.
A czym jest? Dobre pytanie! Wydaje się iż prawie każdy oficer wywiadu posiada specyficzne „to coś” — co na przykład pomaga w wychodzeniu w miarę obronną ręką z wszelakich niekorzystnych sytuacji. Oficerowie walczą, tworzą i pracują umysłem. Czujny, uważny czytelnik z pewnością wysnuje z lektury potrzebne sobie życiowe refleksje.
Tak więc „Byłem Agentem w Watykanie…” nie jest wyłącznie, ekskluzywną pozycją przeznaczoną dla interesujących się szeroko rozumianym światem służb wywiadowczych. Jest wskazana dla wszystkich czytelników, ze szczególnym ukierunkowaniem na ludzi młodych, urodzonych po roku 1989. Myślę że nie tylko dla nich będzie to książka niezwykle odkrywcza, pokazująca ową batożoną przez ostatnie dwadzieścia parę lat, rzeczywistość „przedokrągłostołową” w bardziej realistycznym świetle. Młodzi ludzie z pewnością zainteresują się początkowymi fragmentami opisującymi barwnie ale i przejmująco brutalnie wczesne lata życia bohatera wywiadu rzeki, umiejscowione w trudnym okresie wojennym i powojennym. Myślę że jest to swoistą lekcją motywacji dla młodych ludzi, jak poprzez inteligentne zmagania i trud można wykuć lepszą, ciekawszą egzystencję.
Wracając do różnorakich meandrów politycznych tych kilkudziesięciu lat po drugiej wojnie światowej, na które przypadło gros dojrzałego życia protagonisty tej opowieści, to nie zapominajmy o „sitz im leben — situazione vitale” czyli kontekście sytuacyjnym oraz życiowym owych czasów…
W związku z tym, jeżeli można użyć „rewolucyjnego” porównania to rola Autora kojarzy mi się z człowiekiem usytuowanym na swoistej „barykadzie dziejów” próbującego skłonić zdroworozsądkową perswazją, historycznych antagonistów do wypracowania zadowalającego konsensusu. Przyjęcie takiej roli swoistego arbitra i z jednej i drugiej strony powodowało podejrzliwość obu podmiotów. Sam Autor wspomina iż opisał pewien skrawek rzeczywistości z punktu widzenia oficera służb specjalnych. Tym większy szacunek iż zadanie porozumienia zostało doprowadzone do pomyślnego zakończenia. Zachęcam gorąco Szanownych Czytelników do dokonania bezstronnego, kompleksowego, osobistego wyrobienia sobie zdania. Do kojarzenia faktów i wyprowadzania być może zaskakujących wniosków. Do odważnego przekraczania prawo czy też lewoskrętnych klisz propagandowych. Myślę iż wyważone słowa Autora będą pomocne w wyjściu spoza sztampowych kalek. Jest to głos Autora skierowany w kierunku „milczącej większości”.
Na zakończenie, przypomina mi się pewna scena z filmu „Jak rozpętałem Drugą Wojnę Światową”, kiedy Franek Dolas trafia do jednego z fortów Legii Cudzoziemskiej i w momencie kiedy żołnierze tej formacji zdecydowali się przejść w szeregi Wolnych Francuzów, okazało się że twardy, brodaty sierżant, przełożony gnębiący Franka jest Polakiem. Rozradowany Franek oznajmia: „nasze miejsce jest teraz w polskiej armii, musimy walczyć o Polskę”. Zostaje zgaszony odpowiedzią — „o jaką Polskę chcesz walczyć?” I najbardziej w tej mocnej rozmowie dwóch rodaków na obczyźnie spodobała mi się odpowiedź Franka — „o jaką Polskę?! — przecież Polska jest tylko jedna…”
Niech więc podsumowującą puentą staną się powyższe słowa. Bowiem patriotą jest każdy — niezależnie od pochodzenia i miejsca urodzenia — kto działa dla dobra Polski.
Z.C. (Zwykły Czytelnik)”
Wypada też tutaj przytoczyć też i treść Wstępu, jaki napisał do tej książki sam dr Arkadiusz Meller. pracownik naukowy Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu.
Oto on:
„Po raz pierwszy o panu płk. dr. Edwardzie Kotowskim dowiedziałem się z lektury książki Dariusza Rosiaka pt. „Wielka odmowa. Agent, filozof, antykomunista”. Pamiętam, że osoba pana Edwarda niezwykle mnie zaintrygowała. Wówczas to pojawiła się myśl, iż to postać na miarę polskiego Jamesa Bonda epoki PRL. Jednak postać mająca przewagę na filmowym bohaterem, bo istniejąca realnie. Poszerzając swoją wiedzę na temat pana Edwarda doszedłem do wniosku, że swoim życiorysem byłby w stanie obdzielić co najmniej kilkanaście osób. Wobec tego wszystkiego, kierowany instynktem ciekawości, nawiązałem z nim kontakt i dość szybko wspólnie doszliśmy do wniosku by przedstawić szerszemu gronu jego osobę, jednocześnie ukazując cały kontekst epoki, w której przyszło mu żyć.
Wspólnie uznaliśmy, że najlepszą formą będzie przeprowadzenie wywiadu-rzeki. W tym celu odbyliśmy kilkanaście rozmów, a ich efekt otrzymujcie Państwo w postaci niniejszej książki. Mamy nadzieję, że poprzez tą formę przybliżone zostały wybory życiowe pana Edwarda Kotowskiego oraz jego działalność, zwłaszcza na odcinku relacji państwo — Kościół rzymskokatolicki. W swoich pytaniach starałem się nie oceniać pana Edwarda, a dać mu możliwość swobodnej wypowiedzi. Mam nadzieję, że książka ta przyczyni się do lepszego zrozumienia epoki PRL, w której zarówno bohaterowi książki jak i milionom Polakom przyszło żyć.
W tym miejscu chciałbym podziękować panom: Edwardowi Kotowskiemu za udzielenie obszernego wywiadu, redaktorowi Dariuszowi Rosiakowi za inspirację, a Wydawnictwu Ridero IT Publishing za przyczynienie się do wydania tej książki.
dr Arkadiusz Meller”
Z uwagi na planowaną objętość wywiadu-rzeki nie wszystko jednak udało się opisać. I teraz kolej na obecną publikację, w ramach której nie tylko odnoszę się do wydarzeń z mojego życia, ale i do wydarzeń z dziejów mojego narodu, bo one są ze sobą ściśle powiązane.
Rzecz jasna w tej publikacji są też i nawiązania do moich wypowiedzi, jakie zostały pomieszczone w wywiadzie rzece. Są one jednak znacznie pogłębione i poszerzone. Przy okazji pragnę podziękować dr. Arkadiuszowi Mellerowi za współpracę w wyniku, której powstała tamta książka, aczkolwiek jego wkład, z uwagi na brak czasu po jego stronie, ograniczał się jedynie do konstrukcji pytań. Zresztą w dobie Internetu przeprowadzanie wywiadów, co nieraz przekonałem sie osobiście, odbywa się drogą e-mailową. Z uwagi na to, że mój interlokutor za mało znał moją biografię i dokonania, ustaliliśmy, że to ja przygotuję najpierw kompletne wypowiedzi, a on, na ich podstawie, skonstruuje swoje pytania. Metoda zdała egzamin i wszelkie uzgodnienia odbyły się wirtualnie.
Na początku wypada stwierdzić, ku ogólniejszej refleksji, że niezależnie od obecnych okoliczności, niesprzyjających tym ludziom, którzy ukształtowali swoją osobowość, w tym i w aspekcie społeczno-politycznym oraz zawodowym w minionym ustroju — mimo wszystko — przysługuje nie tylko prawo, ale i obowiązek złożenia relacji ze swego życia, jeśli tego pragną. Nawet wtedy, gdy czytelnik ukształtowany już w innych realiach i warunkach może nie zgadzać się z ogólniejszym wydźwiękiem tej relacji lub z różnych względów jej nie przyjmować. Ja z kolei nie roszczę prawa do tego, aby ewentualna relacja tych osób z ich własnego życia, w jakikolwiek sposób musiała podlegać mojemu kategorycznemu wartościowaniu. Po prostu każdy ma prawo do relacji z własnego życia według własnych kryteriów i przeżyć. Najważniejsze, aby te relacje były prawdziwe w swej szczerości.
Moje świadome lata wczesnego dzieciństwa i młodości przypadły na trudny okres wojenny i powojenny Polski, a jednocześnie — później, na ten okres historyczny, w którym dzięki zmianom ustrojowym — co podkreślam z całą świadomością — ja osobiście, a także wielka część mojego pokolenia, wywodzącego się z warstw społecznych, które w II RP nie doznały dowartościowania i żyły w trudnych warunkach, bez najmniejszych możliwości na zmianę swojego położenia społecznego, otrzymały szansę na uzyskanie wykształcenia, co było trampoliną do niebywałego skoku cywilizacyjnego nie tylko dla mnie, ale i dla moich dzieci, a pośrednio i dla moich wnuków.
Jak wynika z tego, co za moment napiszę, wczesne moje życie i mieszkańców mojej wsi, a także bliskiej i dalszej okolicy, znajdowało się co najwyżej na poziomie XIX-wiecznym, i jako takie pośrednio jest znakomitą ilustracją tego, co tutaj było w Polsce przedwojennej, gdzie edukacja społeczeństwa ograniczona była do podstawowej umiejętności nie zawsze dobrego czytania, czy pisania, zdobytego w formie samoedukacji lub ukończenia — co nie zawsze było możliwe — kilku klas szkoły powszechnej.
Dodać trzeba, że analfabetyzm nie był tu zjawiskiem rzadkim, a osoby starsze podpisywały się krzyżykami. Nie są mi znane jakiekolwiek nazwiska mieszkańców mojej wsi i wsi sąsiednich, którzy w okresie międzywojennym, tak obecnie idealizowanym, ukończyli pełne wykształcenie podstawowe, nie wspominając o średnim i nie myśląc o wyższym lub zrobili jakąkolwiek karierę w mieście. Jedynie kilka osób, w poszukiwaniu środków utrzymania wyjechało do Ameryki i słuch po nich zaginął.
Ponieważ mieszkańcy mojej wsi i wsi okolicznych nie doznali strat i zniszczeń w czasie II wojny światowej, ani też specjalnych prześladowań od Niemców, ani też od wojsk radzieckich, więc mogłem naocznie, jako dziecko, mieć namacalną wizję tego, jak wyglądało życie w mojej wsi kilka lat wcześniej, czyli przed wojną, bo nic nie zmieniło się w międzyczasie. Sądzę, że gdyby II RP trwała po wojnie, to również życie w mojej wsi toczyłoby się takim samym torem i rytmem dalej i nie byłoby mowy o jakimś postępie cywilizacyjnym i o moim awansie w hierarchii społecznej.
Znając siebie, najprawdopodobniej opanowałbym sztukę pisania i czytania i na tym, z przyczyn zrozumiałych zakończyłaby się moja edukacja i o żadnym awansie cywilizacyjnym nie byłoby mowy. Później, dziedzicząc po moich rodzicach należną mi część gospodarstwa, tj. około 9 ha mało urodzajnej ziemi (grunt rolny, łąka i pastwisko) żyłbym w biedzie wraz z założoną rodziną. Być może ożeniłbym się z córką jakiegoś innego ubogiego rolnika, a moje dzieci byłyby skazane na podobny los, w podobnych okolicznościach i w tej samej przestrzeni geograficznej.
Mówiąc drastycznie a uwzględniając to czego dowodzi współczesna nauka o jednostce jako całości psychofizycznej, ukształtowanej na konstrukcji przekazu genetycznego i modelowanej wychowaniem i procesem kształcenia, moich obecnych dzieci nie byłoby w ogóle. Byłyby to bowiem inne dzieci, w połowie z innym przekazem genetycznym. Warto też o tym pamiętać.
Nowy ustrój, niezależnie od wad, jakie posiadał, dał mnie i podobnym, szansę uzyskania wykształcenia. To pozwoliło na geograficzną zmianę obszaru mojego funkcjonowania, a więc na poznanie mojej żony, osoby, jak na owe czasy z odmiennego obszaru kulturowego i założenia z nią rodziny. To w ramach tej rodziny urodziły się nasze dzieci, uzyskując stosowne wyposażenie genetyczne, co zapewne legło u podstaw ich szans życiowych. Nie wolno o tym zapominać, chociaż to brzmi zbyt biologicznie. To właśnie nowy ustrój dal szansę na ogromne migracje wewnątrz kraju i związane z tym korzystne mieszanie się genów. Nieustanne moje kształcenie się, nawet po założeniu rodziny, przy wszystkich uciążliwościach tego procesu, dawało ciągle szansę na postępujący rozwój zawodowy poprzez podnoszenie kwalifikacji i uzyskiwanie kolejnych coraz bardziej interesujących miejsc pracy. To z kolei wpływało pozytywnie na sytuację materialną całej mojej rodziny, a w tym i dzieci, które uzyskiwały jednocześnie większe możliwości dla własnego kształcenia się, w tym i językowego (podczas pobytu we Włoszech) i co dzisiaj przydaje się w ich własnej aktywności zawodowej.
Fakt zamieszkania mojego w Warszawie i całej mojej rodziny, który wiązał się z rozwojem mojej kariery zawodowej, stworzył też podstawę do tego, że moje dzieci założyły swoje związki małżeńskie z partnerami z Warszawy, wywodzącymi się z rodzin, które przeszły zbliżoną, ale nie taką samą, drogę rozwoju cywilizacyjnego w Polsce powojennej. Z tych małżeństw urodziły się ich dzieci a moje wnuki, które mają większe szanse rozwoju cywilizacyjnego aniżeli ich dzisiejsi rówieśnicy zamieszkujący peryferie kraju.
Ich dzisiejszy los ma jednak trudne początki w trudnej historii ich przodków i warto pamiętać o tym, że to ich „dzisiaj” nie wzięło się znikąd. Dlatego, przynajmniej w tych rodzinach powinno się pamiętać o tej podstawowej prawdzie, o swoich korzeniach. Po to, aby nie ulec fałszowaniu prawdy historycznej poprzez kreatorów czarnego image naszej powojennej rzeczywistości, która miała nie tylko same złe strony. Trzeba widzieć całą paletę jej barw.
Dzisiaj jest tak, że wahadło ocen historycznych wychyliło się skrajnie na prawo, a głosiciele „nowej prawdy” przypisują sobie immunitet na to, że mogą bezkarnie nie tylko w dużej mierze ją wykrzywiać ale i nadają sobie prawo do pozbawiania osób o innych poglądach ich prawdy i własnej oceny swojego życia, nie wspominając już o konsekwencjach praktycznych marginalizacji społeczno-politycznej całych środowisk, które urodziły się za wcześnie, lub ich zdaniem, wybrały nieodpowiednią opcję polityczną, bez uprzedniego przedstawienia im dowodu winy na sali sądowej.
Takiej praktyce należy stanowczo sprzeciwić się i to, między innymi, stawiam za jeden z celów tej publikacji. Moja wypowiedź książkowa, jak każda jednostkowa, może mieć swoje wady i co najważniejsze, przedstawia indywidualny punkt widzenia, bo tak ułożyło się życie moje i moich przodków. To dłuższe rozwinięcie przytaczam nie przypadkowo. Z nim się wiąże szczegółowa relacja z mojego życia, o czym za chwilę.
W imię wierności prawdzie będę czynić jak najdalej idącą wiwisekcję. Rzecz polega bowiem na tym, że za jakiś czas nie będzie komu zdać takiej relacji. Tym bardziej, że czerpanie „natchnienia” do walki z hasła „Bolszewika bij!” nie ma żadnego sensu, a bezproduktywność takiego działania przypomina obraz boksera walczącego ze swoim cieniem.
Dlatego też nie uchylam się od zobrazowanie mojego życia odkąd go pamiętam, aby przybliżyć opinii publicznej mój rodowód i rodowód podobnych do mnie, ze wszystkimi jego uwarunkowaniami historycznymi.
Skoro moja osoba, wbrew mojej woli i chęci stała się obiektem zainteresowania mass-mediów, winien jestem więc, na początek, zaprezentować małą garść informacji o tym, co było przedtem, zanim wstąpiłem do służb specjalnych. Cofnę się w głąb mojego życiorysu, aby pokazać na jego tle to, co było w tamtym czasie, a co kształtowało osobowości milionów osób. Aby nie sięgać jednak od razu zbyt daleko w przeszłość, na początek zatrzymam się tylko na okresie poprzedzającym bezpośrednio czas mojej pracy w służbach specjalnych PRL, tj. na latach 1967—1971.
Pierwsze lata tego okresu, to najpiękniejsze lata mojego życia. Byłem wtedy młodym człowiekiem, jak to określano „panem na lidzbarskim zamku”, a faktycznie kierownikiem Oddziału Muzeum Mazurskiego w Olsztynie w tymże zamku. W tym czasie miałem sukcesy w przywracaniu świetności temu zabytkowi najwyższej klasy, a także w ożywianiu jego wnętrz bogatą działalnością kulturalno-oświatową (koncerty symfoniczne, spotkania z ludźmi kultury i sztuki, wieczory autorskie itp.) i z tego powodu cieszyłem się dużym zainteresowaniem mass-mediów. Nie ukrywam, że mając wówczas mniej niż 30 lat, to mnie schlebiało.
Ponadto zajmowałem się pracą naukową. Napisałem kilkanaście dobrze ocenianych artykułów, w tym na temat malarstwa XVII-wiecznego z kręgu królewieckiego oraz popularno-naukowych związanych z zamkiem. W tymże zamku, z którym sentymentalnie jestem związany do dzisiaj, poznałem wielu bardzo ciekawych ludzi: pisarzy, aktorów (tych ostatnich przy okazji pełnienia funkcji konsultanta historycznego przy kręceniu w tych okolicach fabularnego filmu), muzyków, malarzy (także zagranicznych). Skupiłem wokół siebie miejscowych inteligentów zainteresowanych braniem udziału w urozmaiconym życiu kulturalnym. To samo było z młodzieżą szkolną. Dzisiaj, gdy sięgam do wycinków prasowych z tamtego okresu, to czasami sam sobie zadaję pytanie, jak to było możliwe?
W 1969r., na zasadzie szczególnego zbiegu okoliczności, stałem się autorem głośnego odkrycia XVIII-wiecznych malowideł ściennych w oranżerii biskupa warmińskiego i znanego poety — Ignacego Krasickiego. Jak później naukowo dowiodłem freski najprawdopodobniej zostały namalowane przez Szymona Mańkowskiego, nadwornego malarza ostatniego króla polskiego — Stanisława Augusta Poniatowskiego.
Sprawa tego odkrycia i późniejszych okoliczności, już mniej przyjemnych z tym powiązanych, została szczegółowo opisana w artykułach Ewy Nowakowskiej („Kierunki”) i Andrzeja Brychta, znanego pisarza (częstego mojego gościa) oraz przez innych autorów. Pech bowiem chciał, że we wcześniejszych latach, na skutek zaniedbań konserwatora wojewódzkiego, wysoko ustawionego w hierarchii partyjno-państwowej, w olbrzymiej mierze zostały one zniszczone przez remonty, które tam przeprowadzano bez interesowania się, czy tam są, czy nie są, polichromie. Lektura listów Ignacego Krasickiego, wydanych zresztą niewiele lat przedtem, dawała podstawy do tego, aby sądzić, że jednak są.
Ponieważ mass-media, i to ogólnopolskie, ujęły się za mną (także prof. Stanisław Lorentz, może dla niektórych jeszcze niezapomniana postać wybitnego muzeologa i historyka sztuki), a mocno zagrały ambicje władz wojewódzkich, więc mnie zwolniono z „wilczym biletem”, bez możliwości zatrudnienia się gdziekolwiek w wyuczonym zawodzie, na terenie Warmii i Mazur, a w samym Lidzbarku Warmińskim, nawet w charakterze robotnika. Młodsi muszą wiedzieć, że wtedy, nie było prywatnych firm, a władza mogła skutecznie zablokować nawet i to.
Mimo to, kampania medialna nie ustawała. Może to dziwne, ale tak rzeczywiście było, bo trafiłem na kilku odważnych i bojowych dziennikarzy, którzy zaangażowali się bez reszty w moją obronę. Ktoś mi podpowiedział, że może pójść i zorientować się, czy jest wolny etat w milicji. No, i był!
Z perspektywy czasu zastanawiam się, czy to nie była podpowiedź zasugerowana?
W instytucji tego typu obowiązują inne reguły. Już nie mogłem zwracać się do dziennikarzy o pomoc. I rzeczywiście, kampania medialna, ku zadowoleniu władz, wygasła. A dalej?
Dalej wiadomo… Olsztyn… Warszawa… Rzym… Potem znowu Warszawa… I nowa rzeczywistość.
Czego najbardziej mi żal z życia zamkowego? Koncertów S. Bacha, wysłuchiwanych w samotności, przy świecach i wieczornych godzin spędzanych przy pisaniu doktoratu, dokończonego już w innych okolicznościach. Krzywdę jaką mi uczyniono najlepiej wyraził powszechnie znany obecnie filozof religii, profesor Zbigniew Mikołejko, który w swoim wywiadzie-rzece stwierdził:
„Kiedy byłem młodym chłopcem, chodziłem na zamek lidzbarski i pracowałem z panem doktorem Edwardem Kotowskim przy odgruzowaniu piwnic. Kotowski miał niebywałą zasługę. Mianowicie w oranżerii Krasickiego, po robotach konserwatorskich, umieszczono bibliotekę pedagogiczną. Przesuwano regał, regał uderzył w tynk położony przez konserwatorów i ukazał się kawał fresku. Bo pracownia konserwacji zabytków z Olsztyna zniszczyła z trzystu metrów osiemnastowiecznych fresków tak ze dwieście metrów, a pozostałe odsłonił na własną rękę nielegalnie doktor Edward Kotowski. Został wtedy dosłownie zmiażdżony za samodzielne przeprowadzenie robót archeologicznych. Nie mógł znaleźć żadnej pracy, był zagrożony więzieniem. Rzucił więc to wszystko w diabły, nawiązał współpracę z milicją i SB, i wyjechał do Rzymu (na dwa dni przed wyborem Karola Wojtyły na papieża!) gdzie funkcjonował jako agent „Pietro”, specjalizując się w sprawach Kościoła).”
1. Podlasie
Wieś rodzinna i okolice
W moim życiorysie nie ma żadnych białych plam i jest on przejrzysty. Urodziłem się 8 marca 1941 roku, we wsi Pięciowłóki, gmina Suchowola, powiat sokólski, województwo białostockie, w rodzinie Stanisława Kotowskiego (ur. 8 V 1915r.) i Walerii z domu Horacza (ur. 4 II 1910r.). Według opowiadań mojej matki, niedługo po urodzeniu, bardzo ciężko chorowałem, tak, że cały byłem pokryty wrzodami.
Trzeba dodać, że na świat przyszedłem w wiejskim domu, który nie posiadał, ani elektryczności, ani kanalizacji, ani żadnych, innych wygód cywilizacyjnych. Poród odebrała sąsiadka, Marianna Marchel i najprawdopodobniej, doszło do jakiejś uogólnionej infekcji, bo wg opowieści rodziców, stan mój pogarszał się szybko, z dnia na dzień. Miałem, poza tym, bardzo wysoką gorączkę i były realne obawy, że wkrótce mogę umrzeć. W tej sytuacji zdecydowano się na ochrzczenie mnie, w wielki piątek, a więc na dwa dni przed Świętami Wielkanocnymi.
W tym celu brat mojej matki, Edward Horaczy i owa sąsiadka, Marianna Marchel, jako rodzice chrzestni, w wielkim pośpiechu i bez zbędnych przygotowań, zawieźli mnie saniami do kościoła parafialnego, do oddalonej o 10 kilometrów Suchowoli, niewielkiego miasteczka, położonego w środku Europy, którego większość mieszkańców stanowili Żydzi, zgodnie współżyjący z okoliczną ludnością. Niestety, cała ludność żydowska, jakiś czas potem, w brutalny sposób, została wytępiona przez okupanta niemieckiego i jedynym śladem po niej jest zaniedbane miejsce po jej cmentarzu wyznaniowym.
Na chrzcie nadano mi dwa imiona: Edward (na cześć ojca chrzestnego) i Eugeniusz.
Dla porządku dodam, że te tereny były w tym czasie zajęte, w wyniku inwazji, po 17 września 1939 roku, przez wojska radzieckie. Umacniały one swoją pozycję na linii rzeki Biebrzy, która miała stanowić granicę z terenami przypadłymi Niemcom. W tym celu budowano różnorodne umocnienia fortyfikacyjne, na ogół betonowe bunkry i miejscowa ludność, a w tym i mój ojciec, była przymusowo zatrudniana do zwożenia kamieni polnych i żwiru.
Był to więc czas trudny i nie było mowy o tym, aby marzyć o jakiejkolwiek pomocy lekarskiej. Jeśli dziecko miało silny organizm, to przeżywało, a jeśli nie to umierało. Mnie udało się przeżyć i być może, ta przebyta, ciężka choroba spowodowała nabycie przeze mnie większej odporności, bowiem osiem lat później, w wyniku epidemii dyfterytu, zmarł mój, o dwa lata młodszy, brat Czesław, a ja uniknąłem zachorowania na tę groźną chorobę.
W tym miejscu chciałbym poświęcić kilka chwil miejscu mojego urodzenia.
Otóż nazwa P i ę c i o w ł ó k i wywodzi się od nazwy miary powierzchni ziemi, t. j od „włóki”. Po raz pierwszy pojawia się ona w 1744 roku jako Pięciowłók. Później, w XIX wieku, przemiennie używa się nazwy Pięciowłóki i Pięciowłoki. Od 1921 roku używa się tylko nazwy Pięciowłóki aż do zakończenia II wojny światowej. Potem znowu w użyciu jest nazwa Pięciowłoki. W 2006 roku, decyzją MSWiA, na wniosek ludności przywrócono pierwotną nazwę Pięciowłóki.
Pięciowłóki nie były miejscem urodzenia, ani mojego ojca, ani mojej matki. Ojciec urodził się we wsi Kiersnówka, położonej, w odległości około 4 kilometrów, w kierunku zachodnim. Z kolei jego ojciec — Józef, urodził się we wsi Suchodolina, a więc w odległości około 12 kilometrów od Kiersnówki. Później osiadł w Kiersnówce, bowiem wżenił się w rodzinę Skibickich (tzw. przystępy). Jeden z jego braci wyemigrował do Anglii i tam dorobił się restauracji. Nie utrzymywał jednak kontaktów z rodziną w Polsce i stąd brak o nim i o jego rodzinie, konkretnych wiadomości.
Mój ojciec miał trzech braci: Wacława (najstarszy), Władysława i Michała (najmłodszy). Tak się nieszczęśliwie złożyło, że w 1921 roku zmarł ich ojciec, a w rok później matka. Najstarszy — Wacław, majacy niespełna 12 lat, pod opieką dalszej rodziny, wspólnie z Władysławem i Michałem próbowali żyć samodzielnie i prowadzić kilkunastohektarowe gospodarstwo, cierpiąc niedostatek. Nie powodziło im się dobrze, ale z trudem przeżyli. Mój ojciec — Stanisław, został oddany, przez rodzinę, na tzw. wychowanie do Pięciowłók, do obcej rodziny, o nazwisku Horaczy. Miał wtedy jedynie siedem lat i jak opowiadała mi matka, sięgał głową jednie tylko blatu stołu. W tak wczesnym wieku musiał przystosować się do życia w obcej rodzinie i w wyjątkowo trudnych warunkach. Trzeba dodać, że ta opieka nie była bezinteresowna. Sprawa polegała bowiem na tym, że rodzina Horaczych składała się jedynie z trzech samotnych osób, tj. ze starego kawalera — Kazimierza i z dwóch starych panien: Anny i Marianny. Osoby te były już w starszym wieku i były zainteresowane tym, aby wychować sobie na starość opiekuna.
Z różnych powodów nie założyły własnych rodzin. Kazimierz został wcielony do armii carskiej i służył w niej przez 25 lat. Gdy wrócił z wojska był już na ożenek za stary a podobno i zbyt wybredny w wyborze ewentualnej żony i nie chciał się żenić z jakąś panną biedniejszą od siebie. Również jego siostry nie chciały pospolitować się, bowiem rodzina Horaczych należała do najbogatszych w okolicy i zachowywała dość duży dystans wobec otoczenia.
Z tego, co opowiadała moja matka, to Kazimierz, zresztą spokrewniony z jej rodziną, służąc w wojsku carskim został podoficerem i brał udział w wojnach prowadzonych przez carat na Kaukazie. Był typowym żołnierzem, zachowującym prawdziwie wojskową dyscyplinę w stosunku do siebie jak i domowników, co na własnej skórze odczuł mój ojciec nie tylko, gdy był dzieckiem i młodzieńcem ale i później, gdy już miał własną rodzinę. Ponieważ wytrwał w tym, to jako dorastający mężczyzna otrzymał od Kazimierza obietnicę, że w zamian za dochowanie do śmierci gospodarzy, otrzyma od nich w spadku, gospodarstwo.
Miało ono powierzchnię ponad 36 hektarów nienajlepszej ziemi, z przewagą ziem IV i V klasy i wymagało ogromnej pracy, biorąc pod uwagę to, że prymitywne usprzętowienie, jakie wówczas było w rolnictwie, nie pozwalało na jakikolwiek dłuższy odpoczynek. Ojciec mój więc, od wczesnego dzieciństwa, ciężko pracował na swoje utrzymanie, najpierw przy pasieniu bydła i koni a potem, w miarę rozwoju fizycznego, przejmował do wykonywania coraz bardziej skomplikowane i coraz cięższe prace gospodarskie.
Nic nie wiadomo czy chodził do szkoły. Jeśli tak, to na pewno krótko i naukę czytania oraz pisania, w dużej mierze, opanował samodzielnie. Dokształcił się później, również z bardzo dobrym rezultatem, gdyż podczas odbywania zasadniczej służby wojskowej w 3-cim Pułku Szwoleżerów w Suwałkach, ukończył Szkołę Podoficerską sanitariuszy weterynaryjnych i otrzymał stopień wojskowy kaprala.
Według świadectwa o l.p. 3, wystawionego 13 lipca 1938 roku w Suwałkach, a podpisanego przez dowódcę pułku — Edwarda Milewskiego i dowódcę I Szwadronu — Łaskiego Michała, rotmistrza, ojciec mój, od 1 lutego do 13 lipca odbył naukę w Szkole Podoficerskiej 3. Pułku Szwoleżerów i ukończył ją w klasie specjalistów weterynarii z wynikiem dobrym.
To w zasadzie jedyna pamiątka po moim ojcu nieżyjącym już od 45 lat. Świadectwo to jest bardzo zniszczone. Wynikało to z tego, że w czasie wojny ojciec je bardzo ukrywał w rozmaitych zakamarkach, aby nie wpadło w ręce Niemców czy Rosjan. Może przesadnie uważał, że sprowadzi to nieszczęście na rodzinę i jego samego? Dlatego, po wielu latach po prostu się rozpadło. Jakoś go posklejałem i umieściłem w ramie za szkłem.
Mój ojciec Stanisław był uczestnikiem kampanii wrześniowej 1939 roku na froncie wschodnim i dostał się do niewoli pod Zambrowem, gdzie walczył. Był wywieziony na Wschód i przebywał w obozie jenieckim w Kozielsku II.
Trzeba tu wspomnieć, że przed pójściem do wojska ożenił się z Walerią Horaczą z Lewek. Jak już wspomniałem, była ona spokrewniona z Horaczymi z Pięciowłók, i to zapewne, w dużej mierze, zadecydowało o tym mariażu. Lewki to wieś bezpośrednio sąsiadująca, leżąca 50 metrów, na wschód, od wsi Pięciowłóki. Po pójściu ojca do wojska, moja matka, wzięła na swoje barki ciężką pracę i wspólnie ze starszymi ludźmi, przez dwa lata prowadziła gospodarstwo w zastępstwie ojca.
W 1936 roku, Kazimierz i Anna Horaczowie, przepisali na moich rodziców 16 hektarów ziemi, skrupulatnie zastrzegając obowiązki na swoją rzecz. Rok później tj. 4 IV 1937 roku, urodził się mój starszy brat, Władysław, który wiele lat później, objął po ojcu gospodarstwo.
Gdy chodzi o wspomnienia ze służby wojskowej, to ojciec często opowiadał, że był z niej bardzo zadowolony. Był często wyróżniany i lekarz pułkowy (weterynarz) w stopniu wachmistrza, z którym pełnił służbę na co dzień, wielokrotnie proponował mu przejście do zawodowej służby wojskowej. Ojciec podkreślał, że nie przyjął tej propozycji tylko dlatego, że już wówczas był żonaty i musiał wrócić na wieś, aby dotrzymać zobowiązań wobec swoich opiekunów. Opowiadał też, że podczas manewrów, które odbywały się w okolicach Augustowa odwiedził konno, w pełnym ekwipunku szwoleżerskim Pięciowłóki, co wywołało dużą sensację. Często opowiadał o swoich sukcesach w ścinaniu szablą, podczas galopu, tzw. „łóz”.
Jak wspomniałem poprzednio, moja matka pochodziła z Lewek. Była to wielodzietna rodzina chłopska. Jej rodzice, Kamila i Wincenty, gospodarzyli na kilkunastu hektarach ziemi i mimo, że nie była ona zbyt urodzajna, uchodzili za najbogatszych w tej wsi. Matka miała czterech braci: Jana (zmarł w wieku 19 lat), Sabina (zmarł w czasie okupacji niemieckiej, na skutek postrzału z pistoletu w nogę, przez swojego kolegę, na skutek nieostrożności przy obchodzeniu się z bronią), Edwarda (na skutek tzw. wżenienia się gospodarzył we wsi Dryga, położonej za Suchowolą w kierunku Białegostoku) i Wacława (odziedziczył gospodarstwo po rodzicach, we wsi Lewki) oraz cztery siostry: Serafinę, Felicję, Władysławę i Mariannę. Serafina i Felicja wstąpiły do zakonu. Ta pierwsza, niemal całe swoje życie zakonne spędziła w Zakopanem, a Felicja w Wielkopolsce. Z kolei Władysława wyszła za mąż za Piotra Pieszkę, rolnika z Pięciowłók. Marianna wyszła za mąż za rolnika z Bagien o nazwisku Kozłowski.
Nikt z rodzeństwa matki już od wielu lat nie żyje. Matka, mimo, że nie uzyskała żadnego formalnego wykształcenia (przed I wojną światową, jak i przed II nie było w okolicznych wsiach jakichkolwiek szkół, a najbliższa znajdowała się w Suchowoli lub w Dąbrowie) cechowała się wysoką wrażliwością, kulturą i inteligencją. Czytać nauczyła się z modlitewnika. Była niezmiernie pobożna i do czasu, gdy nie wybudowano kościoła w pobliskim Grodzisku, pieszo chodziła na nabożeństwa do kościoła w Suchowoli, tj. 10 kilometrów w jedną stronę. Nie zważała przy tym na pogodę.
Pamiętam, że często wspominała, że w porze jesienno-zimowej zdarzało się jej mocno zmoknąć i wtedy, aby się rozgrzać zachodziła do jednej z rodzin żydowskich w Suchowoli, gdzie zawsze częstowano ją gorącą herbatą. Zawsze podkreślała, że licznie zamieszkujący Suchowolę Żydzi utrzymywali bardzo przyjazne kontakty z katolikami i mocno cierpiała, gdy tych ludzi dotknęła niemiecka eksterminacja. Mówiła, że najpierw Niemcy spędzili tę ludność do getta, nad rzeczką Brzozówką a potem wywieźli do różnych obozów koncentracyjnych. Część tych ludzi zamordowali na miejscu i tylko nielicznym udało się zbiec i znaleźć schronienie w okolicznych wsiach. W jej opowiadaniach motyw ten przewijał się bardzo często i był zawsze wyrazem żalu z powodu utraconej części jej świata. Nie pogodziła się nigdy z tym, że do tego doszło.
Podobnie, często wspominała swoje piesze wyprawy do stacji w Kamiennej Nowej, gdzie znajdował się posterunek niemieckich żołnierzy, ochraniających linię kolejową. Aby zdobyć pieniądze na niezbędne zakupy, nosiła tam, na plecach, dziesięciolitrową konewkę bimbru i sprzedawała go Niemcom. Pokonywała więc odległość około 8 kilometrów, w jedną stronę.
Z najdalszych jej wędrówek, na pierwsze miejsce wysuwała się jednak pielgrzymka (przed wojną) do Studzienicznej k. Augustowa, znanej obecnie miejscowości odpustowej. Udawała się tam na odpust z koleżankami i siostrami, pokonując pieszo, w ciągu jednego dnia około 80 kilometrów w obie strony. Mimo to, twierdziła, że nie była to, dla niej, wyprawa nadmiernie wyczerpująca. Trzeba też dodać, że w tym czasie chodzono boso, a buty wkładano dopiero przed wejściem do kościoła. Chodziło o to, że obuwie było zbyt drogie i dlatego je tak bardzo oszczędzano. Również ja, w dzieciństwie, doświadczyłem wielu wędrówek pieszych boso.
22 czerwca 1941 roku wojska niemieckie, po ataku na ZSRR, zajęły teren, który poprzednio okupowały wojska radzieckie i moja wieś, w wyniku tegoż, aż do końca 1944 roku znajdowała się pod okupacją niemiecką. Wg tego, co opowiadali starsi ludzie, Niemcy nie naprzykrzali się zbytnio miejscowej ludności, jeśli nie liczyć konsekwentnego egzekwowania obowiązkowych dostaw płodów rolnych. Ich fizyczna obecność ograniczała się, w zasadzie, do rzadkich patroli policyjnych, egzekwujących porządek, a także na bezprawnym samozaopatrywaniu się w produkty żywnościowe. Matka dość często opowiadała, jak jeden z policjantów niemieckich groził jej zastrzeleniem, gdy nie chciała dać mu jajek, o które prosił. Gdy powiedziała, że ich nie ma, to zaczął przeszukiwać dom i powiedział, że jeśli je znajdzie, to spełni swoją groźbę. Na szczęście mu się to nie udało, chociaż przypadek tylko sprawił, że nie znalazł tego, czego szukał, mimo, że były w zasięgu jego ręki. Wydarzenie to matka ciężko przeżyła i dlatego do niego często wracała w swoich wspomnieniach. Opowiadając o sytuacji sprzed 22 czerwca 1941 roku rodzice często podkreślali, że wojska radzieckie budując bunkry wzdłuż Biebrzy, na jej lewym brzegu, sięgali do przymusowego zatrudniania miejscowej ludności przy transporcie kamienia polnego i żwiru oraz drewna, przy użyciu chłopskich furmanek i koni. Była to ciężka praca, która trwała niemal dwa lata. Potem się okazało, że te umocnienia do niczego nie przydały się, z uwagi na błyskawiczną ofensywę wojsk niemieckich od strony Prus Wschodnich. W jej wyniku, wojska radzieckie uciekały w popłochu.
Trzeba jeszcze wspomnieć i o tym, że żołnierze radzieccy, na naszych polach, w odległości około 300 metrów na południe od zabudowań, prowadzili intensywne prace ziemne (wykopy i nasypy), w związku z zaplanowaną linią kolejową, która miała połączyć Grodno z twierdzą w Osowcu. Mimo, że prace ziemne były daleko zaawansowane, to jednak nie zdążono ułożyć szyn kolejowych, z uwagi właśnie na atak Niemców. Ślady tych wykopów i nasypów są widoczne do dzisiaj. Jakiś czas temu znalazłem tam miedzianą menażkę żołnierską, a z napisów widniejących na niej wynika, że pochodziła jeszcze z czasów carskich, z 1914 roku. Dowodzi to tego, że jeszcze w 1941 roku, jeden z żołnierzy radzieckich, pracujących przy budowie kolei jej używał. Świadczyłoby to nie najlepiej o ekwipunku tego wojska.
Mówiąc na temat tej „kolejki” matka często wspominała o tym, że przy jej budowie pracowało bardzo dużo młodych żołnierzy, często nieletnich. Byli źle odżywiani i zaopatrzeni, gdy chodzi o umundurowanie. Litowała się nad nimi i często dawała im żywność. Jeden z nich o imieniu Kola, jak mówiła, często przychodził do naszego domu i bawił się z dziećmi. Posiadał harmonijkę ustną i bardzo pięknie na niej grał. Tak się złożyło, że bardzo zżył się z naszą rodziną i na pamiątkę zostawił nam ten instrument, gdy musiał uciekać przed atakiem niemieckim. Matka twierdziła, że był on bardzo młody, nie miał więcej niż 15—16 lat i bardzo mu było żal rozstawać się z naszą rodziną. Mówił, że czuł się tutaj tak, jakby odnalazł swoją rodzinę.
Ja tego epizodu wyraźnie nie pamiętam, bo byłem na to za mały, ale dość wyraziście pamiętam wydarzenia, które miały miejsce w 1945 roku, a między innymi walkę powietrzną dwóch samolotów nad naszym gospodarstwem. Jeden z samolotów spadał koszącym lotem, ciągnąc za sobą ogromną chmurę czarnego dymu. Wpadłem wtedy w panikę i krzyczałem na innych członków rodziny, aby jak najszybciej chronić się do piwnicy.
Pamiętam też, że w 1944 lub 1945 roku, na pastwisku, za stodołą, stacjonowały czołgi radzieckie, do których chodziliśmy wraz z innymi dziećmi, aby je obejrzeć. Czołgiści pozwalali nam wchodzić do wnętrza tych maszyn a nawet je na krótko uruchamiali. Była to dla nas wielka atrakcja, którą pamiętam do dzisiaj w szczegółach.
Innych wydarzeń, z czasów wojny, tak dokładnie nie pamiętam. Wiem jedynie od rodziców, że w momentach przechodzenia frontów przez nasze tereny, z całą rodziną przenosiliśmy się do piwnicy i tam mieszkaliśmy. Tu muszę wyjaśnić, że piwnica, w tutejszym pojęciu to, po prostu, oddzielny budynek murowany, posadowiony głęboko w ziemi, sklepiony i doskonale nadający się do przechowywania nie tylko ziemniaków i warzyw ale także i innych produktów.
W moim rodzinnym domu, na przełomie roku 1944 i 1945, w czasie gdy w okolicy stacjonowały wojska radzieckie, mieścił się sztab wojskowy i zamieszkiwali w nim oficerowie, z którymi dzieliliśmy nasz los, bo nas nie wyrzucili z domu, jak na ogół bywało. Trzeba było po prostu ścieśnić się w tym budynku, który został wybudowany jeszcze w XIX wieku, a więc był bardzo mały.
Jak pamiętam był to dom drewniany, którego przedłużeniem, od strony północnej, była stajnia, za nią obora, a na końcu chlewnia i owczarnia. Cały budynek, dość długi, pokryty był jednym, wspólnym słomianym dachem. W części mieszkalnej były cztery pomieszczenia: duży pokój, mały pokój (tzw. komora) oraz kuchnia z glinianym klepiskiem i wreszcie duża spiżarnia oraz wspólna sień z wejściami bezpośrednimi do tych wszystkich pomieszczeń, z wyjątkiem komory, do której można było wejść z kuchni albo z dużego pokoju. Z sieni prowadziły też strome schody (rodzaj drabiny o szerokich stopniach) na strych, na którym często przebywałem w celu przeszukiwania starych rzeczy, których tam było bardzo wiele. Szczególnie interesowałem się kuferkiem podróżnym „wujka” Kazimierza Horaczego, byłego podoficera carskiego, który wracając z wojska, przywiózł z Rosji wiele ciekawych przedmiotów, wśród których było dużo sprzętu wędkarskiego (haczyki, błystki itp.), a także jego kompletny mundur wojskowy. Szczególnie podobała mi się jego czapka wojskowa i wielokrotnie ją tam sobie przymierzałem. Na strychu można było też znaleźć różne stare modlitewniki, ozdobne lampy naftowe, naczynia gliniane, a także suszące się wędliny uwieszone na krokwiach w taki sposób, aby nie padły łupem gryzoni, których w żadnym gospodarstwie nie brakuje.
Głównym elementem mieszkania, szczególnie ważnym zimą, był ogromny piec chlebowy, który sięgał z kuchni do komory i zajmował co najmniej ¼ część tego ostatniego pomieszczenia. Pamiętam, że górna partia tego pieca miała obszerne wgłębienie na całej powierzchni i stanowiła rodzaj suszarni nie tylko dla ziarna, ale i dla przemokniętych ubrań. Było to też moje, ulubione, miejsce do wygrzewania się podczas mroźnych zim i gdy nauczyłem się już czytać, do lektury książek. Największy pokój był ogrzewany piecem kaflowym i częściowo ścianką kaflową, ogrzewaną z paleniska płyty kuchennej. Podobnie była ogrzewana komora.
Umeblowanie mieszkania było nadzwyczaj skromne i ograniczało się do mebli wykonanych przez wiejskich stolarzy. Spało się na łóżkach o konstrukcji dającej możliwość ich poszerzania (tzw. szlabanki) oraz w łóżkach szerszych (małżeńskich), bardziej ozdobnych w formie. Rzecz jasna łóżka te, zamiast dzisiejszych materacy, posiadały sienniki wypełniane, bądź słomą, bądź sianem.
W dużym pokoju stał wysoki, ozdobny kredens, stół oraz komplet krzeseł. W komorze za siedziska służyły dwa złożone szlabanki, które rozłożone służyły do spania. W kuchni, oprócz dużego stołu jadalnego, obok niego, stały dwie długie ławy służące do siedzenia. Ściany, od wewnątrz, były pokryte tynkiem. Na ścianach wisiały liczne obrazy z postaciami świętych, a na stole, w dużym pokoju stał zawsze krucyfiks.
Raz na kilka lat, przed świętami wielkanocnymi, matka je bieliła roztworem wapna z dodatkiem farby i kazeiny. Wówczas z danej izby wnosiło się na podwórze wszystkie meble i w ten sposób stwarzało niezbędne warunki do przeprowadzenia takiego remontu.
Dom mojego dzieciństwa nie posiadał oświetlenia elektrycznego aż do lat 60-tych XX wieku i wieczorem poszczególne izby były oświetlane lampami naftowymi, a gdy zabrakło nafty — świecami. Kuchnię, gdy zabrakło nafty, oświetlało się łuczywem, wykonanym ze świerkowych lub sosnowych smolnych drzazg. Łuczywo umieszczało się w specjalnym, metalowym uchwycie, zamontowanym w ścianie. Ponieważ w tym pomieszczeniu nie było podłogi drewnianej, a jedynie gliniane klepisko więc tylko ono mogło być tak oświetlane bez narażania się na wywołanie pożaru. Pamiętam, że bardzo często, przy tym świetle, odrabiałem lekcje i czytałem książki. Biorąc pod uwagę konieczność oszczędnego używania oświetlenia (często brakowało nafty), siłą rzeczy, nasze życie w tym domu, było podyktowane długością dnia. Na ogół, gdy zapadała ciemność na dworze, to niedługo potem wszyscy szli spać, aby z kolei wstawać bardzo wcześnie rano tj. ze wschodem słońca. Tak więc, rytm przyrody, regulował rytm naszego życia nie tylko w tej kwestii ale i w wielu innych.
Moja rodzinna wieś, położona na lewym brzegu Biebrzy, rzeki oddalonej, w linii prostej o jakieś 4—5 kilometrów, ale mimo tego oddalenia, jakoś żyła w dość ścisłym związku z tą rzeką. Przede wszystkim dlatego, że w zależności od tego, na którym brzegu leżały wsie, ich ludność określała się etnicznie. Po lewej stronie rzeki mieszkali t. zw. Rusini, a po prawej Mazurzy.
To przetrwało, aż do dnia dzisiejszego, mimo, że Biebrza nie ma już tak zdecydowanego charakteru rzeki granicznej, w sensie etnicznym. Po naszej stronie tej rzeki, miejscowa ludność była dwujęzyczna niemal od urodzenia, gdyż między sobą ludzie używali języka „ruskiego” („prostego”), który jest swoistą mieszaniną języka białoruskiego z polskim, a w kontaktach z osobami spoza tego obszaru etnicznego, posługiwano się językiem polskim, którego tak naprawdę uczono się dopiero w szkole. Z tego też powodu ten język polski w brzmieniu miejscowych mieszkańców był zdecydowanie poprawny, literacki, bez tych naleciałości, jakie występują w innych regionach Polski. To, co czasami ich zdradzało, to było śpiewne, wschodnie brzmienie tego języka. Po przeciwnej stronie Biebrzy używano tylko języka polskiego, z charakterystycznym mazurzeniem, stąd określenie „Mazurzy”.
Te odrębności kulturowe wynikały głównie z tego, że po prawej stronie rzeki „kolonizacja ruska” była wcześniej wyparta przez oddziaływania polskie. Chociaż źródła historyczne mówią o tym, że zarówno tam, jak i u nas chrześcijaństwo przychodziło ze wschodu, w postaci prawosławia. Dopiero później katolicyzm zaczął je wypierać
Bliższym kontaktom ludności, zamieszkałej po obu stronach Biebrzy, nie sprzyjał fakt specyficznego ukształtowania się jej pradoliny, która niegdzie ma szerokość nawet do kilkunastu kilometrów. Są to tereny bagniste, głębokotorfowe, trudne do przebycia. Pierwszy most na Biebrzy został zbudowany dopiero w XVIII wieku. Był to most w okolicy Sztabina, do którego, odległość z mojej wsi wynosi około 6 kilometrów. Od tego momentu, stopniowo, zacieśniały się bardziej kontakty i zanikała wzajemna nieufność. Trzeba jednak dodać, że jeszcze do niedawna, nie zawierano małżeństw między „Mazurami” a „Rusinami”. Jest jeszcze jeden, bardziej osobisty element, ścisłego powiązania naszej rodziny z Biebrzą. Otóż, moi rodzice, mieli około 6 hektarów łąki położonej nad tą rzeką. Łąka ta jest nadal we władaniu rodziny i znajduje się w miejscowości Jagłowo, oddalonej o około 18 kilometrów.
Dobrze pamiętam wyprawy do tego miejsca, celem koszenia trawy a następnie jej zbierania i przywożenia siana. Były to prawdziwe wyprawy, na które trzeba było wyruszać furmanką, krótko po północy, aby z powrotem wrócić około jedenastej w nocy. Często zostawało się tam na noc i w warunkach polowych, pod gołym niebem, spędzało się kilka dni. Szczególną atrakcją była kąpiel w rzece. Tym bardziej, że w mojej wsi, ani też w pobliżu, nie było nawet większej sadzawki, mimo, że okolice są posadowione na źródliskach. Źródliska, o których wspominam były przyczyną ciągłych podtopień wsi, wiosną czy też jesienią. Wtedy, wobec braku utwardzonych dróg, przejazd przez wieś odbywał się w błocie a wozy grzęzły aż po osie. Stąd podróżowanie w tych warunkach było prawdziwą udręką. Nie muszę dodawać, że jedynym środkiem lokomocji była furmanka konna i niezmiernie rzadko, stary, wysłużony rower. Z kolei zimą, a one tu bywały na ogół bardzo surowe, charakteryzujące się nie tylko silnymi mrozami, ale i obfitymi opadami śnieżnymi, drogi były zawiewane, co najmniej na wysokość przydrożnych płotów, tak, że jeździło się saniami bardzo wysoko ponad naturalny poziom ulicy. Miało się wrażenie, że sanie znajdują się na wysokości dachów przylegających do ulicy domostw. A wówczas, zimy były bardzo długie.
Zabudowania wiejskie, nawet jeszcze wiele lat po wojnie, zachowały swój pierwotny charakter, żywcem przypominając obrazki nie tylko XIX-wieczne, ale wręcz XVIII-wieczne. Były to budynki na ogół drewniane, z rzadka kamienne, kryte słomianą strzechą, ustawione prostopadle do ulicy, niskie, o bardzo małych oknach. Na podwórku, ogrodzonym sztachetami, znajdowała się zazwyczaj murowana z kamieni polnych studnia. Nieco dalej od ulicy, w głębi siedliska, były budowane stodoły i szopy oraz spichrze. Podwórka były brukowane kamieniem polnym, który w bardzo wielkich ilościach pozostał po cofającym się lodowcu. Często nawet jeszcze dzisiaj rolnicy twierdzą, że „te kamienie chyba rosną na polu, bo po ich wyzbieraniu, na drugi rok, znajdują się w tej samej ilości”.
Od strony ulicy były usytuowane tzw. bramy wjazdowe, na ogół z daszkiem, krytym gontem, a także furtki. Podwórko było także odgrodzone, podobną ale mniej wystawną bramą i furtką od tzw. części gumiennej, tj. stodolnej. Chodziło tu o to, aby zwierzęta, zwłaszcza w okresie zimowym, wypuszczone do pojenia (koryto drewniane przy studni) nie miały możliwości rozproszenia się po całym siedlisku. Pamiętam, że ta koncentracja zwierząt na ograniczonej przestrzeni skutkowała tym, że wiosną, po zejściu śniegów, znajdowała się tam spora ilość obornika, którą trzeba było starannie usuwać przez kilka dni.
Charakterystyczną budowlą, o której już wspomniałem wcześniej była piwnica, zbudowana z dużych kamieni polnych i dość głęboko posadowiona w ziemi, w takim miejscu, aby nie podmakała wodami gruntowymi. Ten wymóg, czasem trudny do spełnienia, powodował to, że piwnice były wznoszone nawet w pewnym oddaleniu od budynku mieszkalnego. Piwnica służyła nie tylko do przechowywania zimą ziemniaków, warzyw, owoców, a latem mleka, masła itp. ale także, w czasach wojennych służyła za schron. Dlatego taka piwnica miała nie tylko grube mury i sklepienia, ale również była ze wszystkich stron obłożona grubą warstwą ziemi. To wszystko w sumie czyniło to, że w jej wnętrzu, niezależnie od tego, czy to było latem, czy zimą, zawsze była stała temperatura, wynosząca około 7 stopni powyżej zera. To był niezmiernie ważny element, gdyż trzeba pamiętać o tym, że wówczas nie znano jeszcze zamrażarek czy lodówek, a ponadto nie było w tych stronach energii elektrycznej.
Innym, bardzo przydatnym miejscem do schładzania mleka i jego przetworów, używanym jedynie w okresie letnim, były małe, na ogół obmurowywane kamieniem, sadzawki. Budowano je tam, gdzie znajdywano tryskające z ziemi źródełko. Woda w nich miała stałą temperaturę zarówno latem jak i zimą. Nawet największe mrozy nie zamrażały płynącej z nich wody. W sadzawkach tych wykonywano też większe pranie, bowiem miękka, źródlana woda znakomicie się do tego nadawała. Przy praniu używano tzw. kijanki, tj. rodzaju pobijaka wykonanego z dębowego drewna, którym ubijało się bieliznę, położoną na drewnianej desce, przy sadzawce.
Podczas mojego dzieciństwa obserwowałem świat wiejski Podlasia w postaci jakby żywcem wziętej z XIX wieku, charakteryzującej się również i tym, że uprawiano rolę i zbierano plony w zasadzie takimi samymi metodami, jak przed wiekiem. Praktycznie nie było żadnej mechanizacji prac polowych. Siłę pociągową stanowiły konie, chociaż widziałem też w zaprzęgu nawet woły. Znam z autopsji radła i sochy, używane do orania ziemi, a także drewniane brony i inne narzędzia rolnicze o bardzo prymitywnej konstrukcji. Pamiętam posługiwanie się sierpem przy ścinaniu zbóż. Wielkie zdumienie mieszkańców wsi wywołał fakt, że mój ojciec, jako pierwszy, zakupił kosę i wyszedł z nią w pole, aby kosić żyto. Ludzie mieli mu to za złe, przepowiadali, że w następnym roku nie będzie miał urodzaju, ponieważ zbiór kłosów powinien odbywać się ręcznie, i tylko ręcznie, tak jak dawniej. Użycie kosy miałoby być jakimś świętokradztwem, bo w ten sposób nie okazuje się szacunku dla tej odwiecznej czynności, jaką było ścinanie zboża sierpem. Po kilku latach, mieszkańcy zapomnieli co przepowiadali, i po cichu, poszli śladem ojca. Nie tylko widziałem, ale jako chłopak, brałem udział w młócce zboża cepami. Odbywało się to w stodole, w porze zimowej, na klepisku. Do tej czynności trzeba było wstać bardzo wcześnie, o czwartej lub piątej rano, aby do śniadania wymłócić pewną ilość snopków. Była to praca zespołowa wymagająca dobrego zgrania się. Inaczej zdarzało się, że niechcący, jeden drugiemu mógł zrobić krzywdę. Młócka odbywała się w zasadzie codziennie, tak, aby podczas zimy zdołać uporać się z tą ciężką pracą.
Jako dziecko zacząłem pomagać w gospodarstwie bardzo wcześnie. Mając 5—6 lat, pomagałem przy pasieniu bydła, owiec i koni. Stopniowo, w miarę dorastania, podejmowałem się innych prac, których nigdy nie brakowało w gospodarstwie. Jedynym, w miarę wolnym czasem, do kontaktów z rówieśnikami, były godziny niedzielne i to nie w całości. Trzeba było przecież paść krowy i to niezależnie od pogody. Co prawda, „wujek” Kazimierz dość często, gdy na mnie przypadła kolej pasienia, robił to za mnie. Według matki, czynił to dlatego, że mnie lubił, w odróżnieniu od mojego, starszego brata, który mu dokuczał.
Zimą natomiast, z uwagi na brak obuwia, do czasu, gdy nie poszedłem do szkoły, to praktycznie w ogóle nie wychodziłem z domu. Pamiętam jak nie mogłem pohamować się i boso wymykałem się na podwórze, by nacieszyć się śniegiem. Gdy zauważyła to matka to dostawałem za to lanie. Czasem kończyło się to ciężkim przeziębieniem. Gdy podrosłem, na wykonanych przez ojca nartach z jesionowego drewna, jeździłem ile się tylko dało. Podobnie, po własnoręcznym wykonaniu prymitywnych łyżew, nie opuszczałem okazji do ślizgania się na tzw. wylewach lodowych.
Ciekawą, zespołową zabawą była karuzela lodowa, tzw. kręciołka. Polegała ona na tym, że na rozlewisku lodowym mocowało się poziomo, na osi, drewniane koło od wozu i przymocowywało się do jego szprych żerdź, a na jej końcu sanki. Następnie kilka osób, przy pomocy drążków włożonych w szprychy obracało to koło, w wyniku czego sanki, na których ktoś siedział, nabierały olbrzymiej prędkości. Czasami urywały się one wraz z pasażerami i mocą siły odśrodkowej lądowały daleko poza lodowiskiem.
Inną zabawą zespołową, którą pamiętam były zawody na „puszczanie” drewnianego krążka na wiejskiej drodze. Rzucało się więc ten krążek tak, aby potoczył się jak najdalej w kierunku drużyny przeciwnej, która starała się go nie przepuścić poza linię, na której stała. Gdy to się nie udało musiała przesuwać się na wysokość tego miejsca, gdzie zatrzymał się krążek. Po czym jeden z członków tejże drużyny wykonywał rzut w kierunku przeciwnym. Do zatrzymywania krążka służyły zwykłe sztachety, często doraźnie oderwane z płotu. Generalnie rzecz biorąc, wygrywała ta drużyna, która „przepędziła” przeciwną drużynę na koniec wsi. Takie zawody trwały dość długo i przynosiły sporo satysfakcji.
O piłce do gry nie było wtedy mowy, więc bawiliśmy się tym wszystkim co chociaż trochę ją imitowało. Czasami były to nieduże piłki gumowe, kupione gdzieś na targu. Ja i moi rówieśnicy nie mieliśmy żadnych zabawek kupowanych w sklepach. Bawiliśmy się tym tylko, co zdołaliśmy sami wykonać. Czasami były to drewniane pistolety, odpalane na siarkę z zapałek, a czasami prawdziwe naboje, znajdywane w różnych miejscach, które wrzucaliśmy do ogniska i cieszyliśmy się z eksplozji. Innym razem, taki nabój kładło się na kamień i drugi ciężki kamień zrzucało na niego, co również dawało podobny efekt. Jak widać nie były to zabawy bezpieczne i tylko szczęśliwemu zbiegowi okoliczności należy zawdzięczać to, że nie zakończyły się one kalectwem.
W 1948 roku, w sąsiedniej wsi, w Grodzisku, erygowano parafię, założono cmentarz grzebalny i rozpoczęto budowę kościoła. W tym samym roku urodziła się moja starsza siostra Teresa. Tegoż roku rozpocząłem naukę w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Szkoła mieściła się w prywatnym budynku w Lewkach i zajmowała tylko jedną izbę i miała jednego nauczyciela. Szkoła pracowała na dwie zmiany, a na każdej zmianie uczyły się jednocześnie dwie klasy: klasa pierwsza z drugą a klasa trzecia z czwartą. Nauka przebiegała tak, że jedna z klas miała zajęcia ciche, podczas, gdy druga pracowała z nauczycielem, i odwrotnie. Nie było to dla mnie najgorsze rozwiązanie, gdyż po szybkim wykonaniu zadanych ćwiczeń z programu mojej klasy, mogłem wsłuchiwać się w to, co wyjaśnia nauczyciel klasie wyższej i dlatego nie nudziłem się. Z uwagi na to, że ta szkółka mieściła się w prywatnym domu, zachowanym zresztą do dzisiaj, to zza ściany, dochodziły nieraz bardzo głośne rozmowy, prowadzone przez gospodarzy, co czasami wywoływało salwy śmiechu u uczniów. Klasy były nieliczne, najwyżej 10-osobowe, a ławki szkolne posiadały otwierane pulpity i wycięcia na kałamarz. Pochodziły zapewne jeszcze z czasów przedwojennych.
W tym czasie mieliśmy wielkie trudności zarówno z kupnem podręczników, jak i zeszytów czy też przyborów szkolnych. Czasami pisało się na szarym papierze pakowym, a atrament przygotowywaliśmy z soku z czerwonego buraka. Boiskiem była dla nas wiejska droga, na której, podczas przerw, graliśmy w tzw. dwa ognie, używając do tego zwykłej gumowej piłki. Innym sprzętem sportowym szkoła nie dysponowała. Zimą nie mieliśmy żadnych zajęć sportowych, a przerwy spędzaliśmy na ogół w klasie grzejąc się przy piecu kaflowym, gdyż izba szkolna była nie dogrzana do tego stopnia, że często mieliśmy tak zziębnięte ręce, że nie dało się w nich utrzymać pióra lub ołówka.
W 1949 roku, mój młodszy brat — Czesław, zachorował na dyfteryt. Panowała wtedy epidemia tej choroby, a trudności z zakupem odpowiednich antybiotyków były tak duże, że mój ojciec mimo, że objechał rowerem zarówno Dąbrowę Białostocką, Suchowolę i Sztabin, to nie mógł uzyskać nigdzie skutecznej pomocy lekarskiej. Widząc szybko pogarszający się stan brata, rodzice zdecydowali się, aby zawieść, jego i mnie do szpitala do Augustowa. Trzeba pamiętać, że wtedy nie było jeszcze, w miarę regularnej, komunikacji z tym miastem i ojciec podwiózł nas furmanką do Sztabina, na szosę Suchowola-Augustów, licząc, że stąd uda się złapać jakiś samochód jadący do Augustowa. Rzeczywiście, po dłuższym oczekiwaniu, zabrała nas wojskowa ciężarówka, wioząca żołnierzy. Gdy dojechaliśmy do Augustowa było już ciemno. Wysadzono nas przy moście niedaleko szpitala. Brat miał wtedy zaledwie 6 lat i matka wniosła go na rękach do szpitala, gdzie lekarz stwierdził, że na ratunek już jest za późno. W jakiś czas później, na rękach rozpaczającej matki, brat zakończył swoje krótkie życie.
Nie zważając na sytuację i późną porę kazano nam natychmiast opuścić szpital. Matka długo błagała lekarza, aby pozwolono nam zostać w szpitalu do rana, gdyż nie mamy jak wrócić do domu. Brata umieszczono w kostnicy szpitalnej, gdzie były już ciała innych zmarłych, a my pogrążeni w rozpaczy nie chcieliśmy odejść i całą noc czuwaliśmy przy Czesławie w tej kostnicy.
Nie wiem, jak matka zawiadomiła ojca, aby przyjechał po nas. Nie pamiętam, czy na drugi dzień, czy może później, ojciec przyjechał po nas furmanką, przywożąc wykonaną przez sąsiada trumienkę. Trzeba pamiętać, że z mojej wsi do Augustowa odległość wynosi około 35 kilometrów. Mimo ogromnego zmęczenia, natychmiast wyruszyliśmy w powrotną drogę. Nie była to łatwa podróż. Wracaliśmy pogrążeni w smutku, wsłuchując się w monotonny stukot kół po kocich łbach.
Podróż ta trwała bardzo długo. Ponieważ nie mogłem usiedzieć na furmance zbyt długo, więc dużą część tej drogi pokonywałem pieszo, idąc obok trumny. Być może wstrząs psychiczny, jakiego doznałem, spowodował to, że moja choroba cofnęła się, bo ja również zaczynałem chorować na dyfteryt i dlatego mnie zabrano do Augustowa. Wiem z całą pewnością, że w szpitalu nie podawano mi żadnych leków, a mimo to choroba nie rozwinęła się. Po uroczystościach pogrzebowych brat Czesław, jako jedna z pierwszych osób, został pochowany na nowozałożonym cmentarzu w Grodzisku.
Kilka lat przed śmiercią brata miało miejsce inne dramatyczne wydarzenie, a dotyczyło mojego ojca. Otóż działająca po wojnie banda zbrojna (okazało się później, że była to jakaś komórka AK zza Biebrzy), mając informację, że mój ojciec był na wojnie, ubzdurała sobie, że z tej racji wrócił z bronią i torturami zmuszała go do tego, aby ją oddał. Nie przynosiły skutku tłumaczenia, że w czasie kampanii wrześniowej w 1939 roku dostał się do niewoli radzieckiej i został wywieziony aż do Kozielska. Nie mógł więc jej mieć, a wrócił z niewoli po 1 listopada 1939 roku, jedynie w niekompletnym mundurze wojskowym. Przywiązano go do grubego drzewa, rosnącego za stodołą i bestialsko katowano domagając się wydania czegoś czego nie posiadał. Podobnie postępowano z „wujkiem” Kazimierzem. Ostatecznie matka wybłagała darowanie im życia, a ci ludzie odeszli zabierając jedynie pas wojskowy ojca, kilka kożuchów oraz cały zapas słoniny i kiełbasy. Przez kilka miesięcy, zarówno ojciec, jak i wujek leczyli odniesione obrażenia.
Później okazało się, że kilku wyrostków z naszej wsi należało do komórki AK, współpracującej z tą zza Biebrzy i to oni zasugerowali, aby jej ludzie wymusili od ojca tę, rzekomo posiadaną, broń, kożuchy i żywność. Z kolei oni to samo robili za Biebrzą. Były to działania czysto bandyckie. Armia Krajowa na tym terenie nie prowadziła żadnych działań zbrojnych, wymierzonych przeciwko Niemcom, ani przeciwko wojskom radzieckim. Natomiast po II wojnie światowej, jej niektóre komórki zajmowały się pospolitym rabunkiem. Stąd, często tych ludzi nazywano „słoninnikami” (od słoniny), ponieważ najczęściej ją zabierali, pod przymusem, rolnikom.
Kilka lat temu rozmawiałem na temat tego wydarzenia z osobą do dziś żyjącą w Lewkach, a należącą do tej organizacji, w wieku 11—12 lat. Mówił, że pełnił funkcję łącznika i z tego powodu niedawno otrzymał legitymację i uprawnienia kombatanta. Oświadczył, że pamięta to wydarzenie. Tłumaczył mętnie, że to była jakaś pomyłka i że później mojego ojca już nie prześladowano. Pytany przeze mnie, jakie dokonania zbrojne miała AK, na naszym terenie, wykrętnie tłumaczył się, że nie walczono z Niemcami ponieważ odnosili się oni dobrze do miejscowej ludności a o sabotażu na kolei też nie było mowy, „ponieważ co 100 metrów, stał na torach, niemiecki żołnierz” i każda tam akcja byłaby zbyt ryzykowna, a ponadto Niemcy mogliby mścić się na okolicznych mieszkańcach.
W ten sposób, miejscowa komórka AK, bez strat i sukcesów, przetrwała nie tylko wojnę, ale i kilka lat powojennych. Ostatecznie kilka osób zostało aresztowanych przez wojsko i trafiło na kilka lat do więzienia, a kilku innych członków organizacji wyjechało na tzw. Ziemie Zachodnie i tu się już nigdy nie pokazywało.
Mimo upływu czasu, moi rodzice długo nie mogli pogodzić się ze śmiercią syna Czesława. Stąd, gdy w 1951 roku, urodziła się moja najmłodsza siostra otrzymała na imię Czesława, jakby na cześć nieżyjącego brata. Inna sprawa, że siostra jeszcze będąc w szkole podstawowej przybrała sobie imię Elwira, ponieważ nie lubiła imienia, które jej nadali rodzice. Do dzisiaj posługuje się imieniem Elwira i my wszyscy do tego przyzwyczailiśmy się. Druga moja siostra — Teresa, urodzona w 1948 roku, mieszka w Augustowie i jest emerytowaną dyrektorką przedszkola.
W jakiś czas po śmierci Czesława zmarła Anna Horacza i została pochowana na cmentarzu w Grodzisku. Marianna Horacza umarła przed wojną. Kilka lat po śmierci Czesława zmarł Kazimierz, a po jego śmierci, moi rodzice przejęli w posiadanie pozostałą część gospodarstwa, tj. 20 hektarów ziemi. W sumie mieli około 36 hektarów.
Jak na ówczesne warunki było to gospodarstwo bardzo duże, wymagające wprost nadludzkiej pracy, ale nie przynosiło ono prawie żadnych dochodów. Wiązało się to z tym, że posiadało słabą glebę i miało mierne usprzętowienie. Ponadto, w związku z wprowadzeniem tzw. obowiązkowych dostaw zboża i trzody chlewnej, popadło ono w zadłużenia podatkowe i stało się przedmiotem licznych egzekucji komorniczych. Gdyby nie to, że ojciec po uzyskaniu zezwolenia, zajmował się prywatnym leczeniem zwierząt, z racji posiadanego wykształcenia weterynaryjnego, jakie uzyskał w 3-cim Pułku Szwoleżerów w Suwałkach, trudno byłoby nam związać przysłowiowy koniec z końcem.
W mojej miejscowości działała, i to dosyć długo, partyzantka poakowska. Chyba gdzieś do końca lat 40-tych ubiegłego wieku, a może i trochę dłużej. Nie była to jednak działalność chwalebna i nawet obecnie, mimo prób wybielania tej działalności, miejscowa ludność, in gremio, zachowuje o tym jak najgorsze wspomnienia. Kilka żyjących osób z tej „partyzantki” odcina jednak z tego tytułu kupony kombatanckie i awansuje w szarżach wojskowych. Czasem to wygląda jednak groteskowo i nie warto tego tematu rozszerzać, aby tym ludziom, będącym w leciwym wieku, nie sprawiać jakichkolwiek przykrości. Zresztą i oni sami dobrze z tego zdają sprawę.
W latach 50-tych XX wieku podejmowano też próby kolektywizacji wsi, ale bez żadnych rezultatów. Ponieważ moi rodzice, z racji posiadania dużego gospodarstwa byli zaliczani do tzw. kułaków podlegali szczególnej presji. Wyrażało się to m.in. w ciągłym nękaniu przez komorników, bo nakładane podatki były nadmierne i niemożliwe do spłacenia. Moja matka, na każdy sygnał, że wjeżdża do wsi jakiś samochód wpadała w panikę i ukrywała co cenniejsze przedmioty, których zresztą nie było za wiele. Szczególnie dbała o to, by ukryć maszynę do szycia, bo ta służyła na co dzień do łatania i szycia nam ubrań. Ukrywała ją w różnych miejscach, raz wynosząc do olszyny, a drugi raz zagrzebując w stercie kartofli.
Dopiero w tzw. czasach gierkowskich (lata siedemdziesiąte XX wieku) udało się rodzicom wyjść z długów i powoli postawić gospodarstwo na nogi. Wtedy to nastąpiła dość gruntowna modernizacja budynków gospodarczych, zakupiono nowoczesne maszyny i urządzenia rolnicze, zwiększono hodowlę zwierząt oraz wybudowano nowy budynek mieszkalny. Zaszły też zmiany w podejściu do sprawy stosowania nawozów sztucznych, co spowodowało zwiększenie stopnia dochodowości gospodarstw. Do dzisiaj miejscowi rolnicy wspominają okres Edwarda Gierka jako najlepszy dla polskiego rolnictwa. Mimo to, ojciec nadal uprawiał praktykę weterynaryjną i to z bardzo dobrymi rezultatami klinicznymi.
Powodowało to, że nie miał spokoju nawet w nocy, gdyż rolnicy zjeżdżali się do niego z odległych wsi i prosili o udzielenie pomocy chorym zwierzętom. Nigdy im nie odmówił. Na początku państwowa służba weterynaryjna, zapewne z zawiści, próbowała przeszkadzać ojcu, ale w końcu pogodziła się z tym, gdyż rolnicy woleli przyjeżdżać do ojca a nie do lecznic państwowych. Ostatecznie lekarz wojewódzki weterynarii umożliwił ojcu korzystanie z różnych szkoleń zawodowych i doposażył go w zestaw narzędzi i instrumentów weterynaryjnych.
Często obserwowałem postępowanie ojca w stosunku do leczonych zwierząt. To, co zwracało uwagę, to była jego nadzwyczajna troska, a nawet czułość. Być może miał też duże zdolności bioterapeutyczne, bo stosowane przez niego proste sposoby leczenia dawały niewiarygodne wprost wyniki i to niemal natychmiast. Zauważyłem, że chore zwierzęta ojciec głaskał, dotykał i być może w ten sposób, nieświadomie przekazywał im swoją bioenergię. Zestaw leków, jakimi dysponował był naprawdę niewielki, a rezultaty były widoczne. Często bywało tak, że lekarze weterynarii, czy to z Dąbrowy, czy z Suchowoli, gdy nie dawali sobie rady to, po prostu, odsyłali zwierzęta do ojca, mówiąc, że „jeśli on nie pomoże, to nie pomoże nikt.”
Z perspektywy czasu odnoszę wrażenie, że wyjątkowo ciężka praca ojca, również i na tym odcinku, bardzo często w nocy (chodzi o nagłe przypadki), wyczerpywała go nadmiernie. Mimo to, nie był w stanie odmówić ludziom i praktykował do ostatnich dni swojego życia. Zmarł 14 II 1971 roku, w wieku 55 lat, w trakcie pobytu, na którymś z kolejnych kursów dla techników weterynaryjnych w Białymstoku. Miał rozległy zawał serca. Nie cierpiał. Mimo, że natychmiast, po utracie przytomności, przewieziono go do Kliniki Akademii Medycznej, nie było już możliwości ratunku. Podczas pogrzebu ksiądz długo wspominał jego pracę, jako człowieka niosącego z poświęceniem pomoc zwierzętom i ludziom. Jest pochowany na cmentarzu w Grodzisku.
W swoim czasie, już po śmierci matki, zmarłej w 1995 roku, ufundowałem rodzicom nagrobek z czerwonego szwedzkiego granitu. Schedę po rodzicach objął brat Władysław (zm. w 1999r.).
Zanim jednak do tego doszło, w moim życiu następowały różnorodne zmiany i wydarzenia. Otóż, po ukończeniu czterech klas szkoły powszechnej w Lewkach, dalszą naukę kontynuowałem w Szkole Podstawowej w Zwierzyńcu Wielkim, wsi oddalonej od mojego miejsca zamieszkania o 4 kilometry. Była to szkoła o znacznie wyższym poziomie nauczania z pełną i dobrą obsadą nauczycielską. Ukończyłem tam klasy: piątą, szóstą i siódmą, z bardzo dobrymi rezultatami i za sugestią ojca zdałem egzamin wstępny i zostałem przyjęty do Technikum Weterynaryjnego w Łomży, oddalonej o ponad 120 kilometrów od mojej miejscowości.
Zanim jednak przejdę do opisu tego fragmentu mojego życia, chciałbym poświęcić trochę czasu na opis tych lat, gdy byłem uczniem szkoły w Zwierzyńcu Wielkim. Przede wszystkim musiałem odbywać dalekie piesze wędrówki, podobnie zresztą jak i inni uczniowie. Aby je nieco skrócić, na ogół wędrowałem na przełaj, przez pola i pastwiska, polnymi ścieżkami. Wiosną i jesienią były to wędrówki dość przyjemne. Oglądało się kwitnące krzewy, drzewa, łąki i pastwiska, później drzewa barwiące się soczystą zielenią, a jesienią pełną gamą kolorów. Do tego dochodziło wsłuchiwanie się w śpiewy ptaków i wpatrywanie się w łany falujących zbóż. Miałem wrażenie, że jestem świadkiem i jednocześnie uczestnikiem jakiegoś wspaniałego spektaklu natury. Co tu mówić, dość często, z powodu tego kontemplowania natury, spóźniałem się na lekcje, mimo, że wychodziłem z domu bardzo wcześnie. Na mojej trasie znajdował się też uroczy strumień, który wyjątkowo absorbował moją uwagę z uwagi na wartko płynącą wodę. W kryształowo czystej wodzie, toczącej się między kamieniami, wypatrywałem roślinek i żyjątek wodnych. Czasami udało się zobaczyć stada cierników lub pojedyńcze raki.
Zimą, zwłaszcza w okresach wielkich opadów śniegu, wędrówka do szkoły była bardzo uciążliwa i niebezpieczna, szczególnie gdy wystąpiły silne mrozy. Chociaż, z drugiej strony te silne mrozy powodowały utworzenie się twardej skorupy śnieżnej, po której można było iść bez zapadania się po kolana a czasami i po pachy. Często moja matka, w takiej sytuacji nie pozwalała mi iść do szkoły. Mimo to, ja wymykałem się z domu i tylko w wyjątkowych sytuacjach udawało się matce mnie zatrzymać. Gdy to było możliwe, to ojciec mnie podwoził saniami. Były to jednak rzadkie przypadki, bowiem ojciec często musiał wyjeżdżać po drewno do lasu lub po siano na łąki.
Muszę tu wyjaśnić, że latem nie można było przywieźć siana z łąk, ponieważ były one na tyle podmokłe, że żadna furmanka nie byłaby w stanie tam dotrzeć. Dlatego latem składano siano w tzw. stogi, a zimą, gdy łąki głęboko zamarzły można było tam dojechać saniami i je zabrać. Z uwagi na dużą odległość do łąk, często niemal przez połowę zimy kontynuowano zwożenie siana. Najczęściej były to wyprawy zbiorowe. Po prostu cała wieś wybierała się tam razem i wzajemnie sobie pomagano. Wraz z poszerzaniem się przestrzeni, którą poznawałem i przyswajałem, a która to znacznie powiększyła się z chwilą rozpoczęcia nauki w Zwierzyńcu Wielkim, coraz bardziej wzmagała się moja ciekawość świata.
Trzeba pamiętać, że jeszcze w tamtym czasie dzieci wiejskie nie podróżowały, tak, jak to się dzieje obecnie. Ich świat był mocno zamknięty, ograniczony do najbliższej rodziny i okolicy, rozszerzając się wolno i stopniowo w miarę dorastania. Dopiero mając kilkanaście lat byłem po raz pierwszy w lesie z prawdziwego zdarzenia. Poszliśmy tam z nauczycielem na wycieczkę, idąc 2 kilometry na wschód od szkoły. Obecnie ten las należy do Biebrzańskiego Parku Narodowego. Później bywaliśmy tam z nauczycielami dość często, na ogół jesienią, aby zbierać żołędzie dla nadleśnictwa, za które szkoła dostawała pieniądze, które później wydawano na zakup pomocy naukowych. Podziwialiśmy tam ogromne, kilkusetletnie dęby i inne wiekowe drzewa oraz wczuwaliśmy się w atmosferę puszczy, której przedtem nie znałem.
Szkoła w Zwierzyńcu Wielkim znacznie różniła się od małej szkółki w Lewkach. Mieściła się w dwóch dużych, drewnianych i jednopiętrowych budynkach. Obok było przyzwoite boisko szkolne i w pobliżu drewniana kaplica, gdzie prowadzono katechizację. Kierownikiem tej szkoły był znakomity nauczyciel — Stanisław Rusek, powszechnie szanowany i zasłużony dla augustowskiej oświaty nauczyciel, pochodzący ze Śląska lub z Małopolski, który jakimś zbiegiem okoliczności znalazł się na tych terenach przed II wojną światową. Lata okupacji spędził tu na dorywczych pracach u rolników pomagając im w zamian za wyżywienie. To, co szczególnie u niego podziwiałem, to była umiejętność grania na pianinie będącym na uposażeniu szkoły. Ponieważ to pianino stało w jednej z klas, więc zdarzało się, że w przypływie dobrego humoru, w czasie lekcji dawał on krótkie koncerty.
Wtedy, po raz pierwszy zetknąłem się z tego rodzaju instrumentem i zrozumiałem, że muzyka w moim życiu będzie odgrywać duże znaczenie. Wyrażało się to później w tym, że zawsze odczuwałem szczególne zadowolenie w słuchaniu muzyki klasycznej. To zamiłowanie pozostało do dzisiaj i dlatego zawsze jej słucham w programie II Polskiego Radia.
Stanisław Rusek nauczał mnie przedmiotów matematyczno-przyrodniczych oraz śpiewu i egzekwował swe wymagania w sposób bezwzględny stosując często również i kary fizyczne, z których najczęstszą było bicie linijką po dłoni, czego nie mam mu absolutnie za złe. Jak się dowiedziałem ostatnio dnia 21 maja 2014 roku w wieku 101 lat odszedł on na wieczny spoczynek. Był to powszechnie szanowany i zasłużony dla augustowskiej oświaty nauczyciel, działacz społeczny i związkowy. Po ukończeniu w roku 1933 Seminarium Nauczycielskiego w Dąbrowie Górniczej rozpoczął roczną bezpłatną praktykę nauczycielską w Nowym Dworze. W roku następnym został kierownikiem szkoły w Lewkach i pracował tam aż do wybuchu wojny. Okupacja nie przerwała jego pracy nauczycielskiej. Nie zważając na prześladowania ze strony hitlerowców i groźbę utraty życia udzielał lekcji na tajnych kompletach. Po latach działalność ta została uhonorowana Złotą Odznaką Tajnej Organizacji Nauczycielskiej.
Po zakończeniu wojny natychmiast przystąpił do organizacji szkoły w Zwierzyńcu Wielkim. Razem z miejscową ludnością w czynie społecznym wybudował tam budynek szkolny oraz zorganizował Szkołę Przysposobienia Rolniczego. Jego żona, Helena, uczyła mnie języka polskiego i historii. Również wymagała bardzo wiele, bo w ciągu tych kilku lat nadrobiłem wszystkie braki, jakie niewątpliwie miałem. Potwierdzeniem na to niech będzie to, że pomyślnie zdałem egzamin wstępny do technikum, mimo dużej konkurencji.
Do czternastego roku życia przebywałem tylko w miejscu urodzenia, ucząc się, pomagając w gospodarstwie i jeśli się tylko dało wiele czytając książek, które wypożyczałem z biblioteki szkolnej. Czytałem zachłannie to wszystko, co mi wpadło w ręce i w ten sposób przenosiłem się mentalnie w te rejony świata, które fizycznie były dla mnie niedostępne. Pewnym „teatrem” były dla mnie uroczystości kościelne, w kościele w Grodzisku, ale z uwagi na ich powtarzającą się monotonię, dość szybko do nich się zniechęciłem. Gdyby nie to, że moja matka, osoba niezmiernie wierząca i praktykująca bardzo baczyła na to, abym regularnie uczęszczał do kościoła, to chyba dość szybko bym z tego zrezygnował. Praprzyczyną był jednak chyba fakt, że miejscowy ksiądz nie stanął na wysokości zadania. A zaczęło się od tego, że jako mocno rozczytany chłopak, zapisany na kurs ministrantów nie chciałem wkuwać bez zrozumienia tekstów łacińskich, jakie wówczas w liturgii przedsoborowej były w użyciu. Chciałem wiedzieć co wkuwam. Wtedy poprosiłem zacnego skądinąd księdza, aby mi zrobił tłumaczenie tych tekstów na język polski. Nie dość, że odmówił, to jeszcze odwiedził moją matkę i powiedział jej, że jestem buntownikiem itp.. Matka popłakała się i robiła mi wymówki i karciła mnie za nieposłuszeństwo wobec księdza. W takiej sytuacji ja zbuntowałem się jeszcze bardziej i ostatecznie zrezygnowałem z ministrantury lub ksiądz mnie usunął z tego kursu. Było w tej sytuacji gdy matka myślała, aby w przyszłości skierować mnie na naukę do seminarium duchownego. Od tego momentu chodziłem do kościoła z musu, dla rodziców i sąsiadów.
W gruncie rzeczy wtedy zaczęły się już moje własne poszukiwania wielu prawd życiowych. A potem była szkoła średnia, gdzie katechetą był zakonnik, który opowiadał bardziej o życiu aniżeli o prawdach wiary. Nota bene, bardzo inteligentny człowiek i chyba z rezerwą odnoszący się do swojego powołania. A potem już wszystko potoczyło się jakby z górki. Pewnie nie jestem przypadkiem odosobnionym w tej kwestii. Dodam, że w mojej najbliższej rodzinie, z kolejnego pokolenia, jest dwóch duchownych, aktualnie pracujących w parafiach Archidiecezji Białostockiej. Ale nasz kontakt jest bardzo rzadki.
Zaledwie kilka razy w tym czasie zetknąłem się z kinem. Były to seanse kina objazdowego ale tytuły obejrzanych filmów nie utkwiły mi w pamięci. Widocznie na to nie zasługiwały. Dużą atrakcją było dla mnie słuchanie audycji radiowych, za pomocą małego aparatu kryształkowego, który kupił ojciec, a który to nie wymagał zasilania energią elektryczną. Nota bene, elektryczność została tu doprowadzona na początku lat 60-tych XX wieku, a więc dopiero wtedy, gdy moje kontakty z wioską miały już charakter sporadyczny, tylko z okazji pobytu na wakacjach.
Jak już wspominałem wcześniej, mój ojciec zasugerował mi, abym po ukończeniu szkoły podstawowej, zapisał się do technikum weterynaryjnego, ponieważ uważał, że ukończenie tej szkoły daje dobry zawód. Po uzyskaniu informacji, że szkoła tego typu znajduje się w Łomży, w 1955 roku, kończąc szkołę podstawową, wysłałem tam stosowne dokumenty z podaniem o przyjęcie. Po pewnym czasie dostałem zawiadomienie o terminie egzaminu wstępnego. Ponieważ nigdy nie podróżowałem więc na egzamin, wyruszyłem w towarzystwie ojca. Jechaliśmy autobusem, z przesiadką w Augustowie, połączoną z długim oczekiwaniem na autobus do Łomży. Podróż zajęła nam niemal cały dzień i stanowiła dla mnie dość silne przeżycie. Po pierwsze, nigdy przedtem nie jechałem autobusem, a po drugie, wjeżdżając wieczorem do miasta, zobaczyłem po raz pierwszy, oświetlone ulice i wydawało mi się, że za chwilę autobus wpadnie na te latarnie i wydarzy się katastrofa. Rzecz jasna, było to moje subiektywne, niczym nieuzasadnione odczucie, wynikające najprawdopodobniej z tego, że przedtem nigdy nie spotkałem się z tego rodzaju sytuacją.
Z nadmiaru wrażeń, całą noc nie zmrużyłem oka w internacie gdzie, na prośbę ojca, nas zakwaterowano. Nie byłem pewny, czy w tym stanie zdam egzamin wstępny. Pamiętam, że w czasie egzaminów pisemnych niemal zasypiałem. Natomiast przebiegu egzaminów ustnych w ogóle nie pamiętam. Obawy moje były jednak nieuzasadnione, bowiem jakiś czas po powrocie do domu, otrzymałem pisemne zawiadomienie, że egzamin zdałem pomyślnie i zostałem przyjęty, z czego bardzo się ucieszyłem, bo to otwierało nowy rozdział w moim życiu.
Łomża
31 sierpnia 1955 roku, wyruszyłem do Łomży już samodzielnie, odtwarzając tę podróż, którą poprzednio odbyłem razem z ojcem. Zabrałem z sobą niewiele rzeczy osobistych i trochę pieniędzy na zakup niezbędnych książek, zeszytów i przyborów szkolnych. Na miejscu dowiedziałem się, że zostałem przyjęty do internatu, co znacznie ułatwiło mi start w nowym środowisku. Ów internat był niewielkim, drewnianym barakiem, w którym znajdowało się nie więcej niż 10 dużych, 8—10 osobowych sal, zimą opalanych piecami węglowymi przez mieszkających w nich uczniów. Co 8—10 dni, kolejno, jeden z uczniów, nie brał udziału w lekcjach i palił węglem w piecu w sali, w której zamieszkiwał.
W tym parterowym baraku była jeszcze duża umywalnia z zimną wodą w kranach oraz ubikacje. Raz w tygodniu udawaliśmy się do łaźni miejskiej, aby umyć się pod prysznicami z ciepłą wodą. Sale w internacie były wyposażone nadzwyczaj skromnie. Oprócz metalowych łóżek, w każdej sali było też kilka stolików do odrabiania lekcji i kilka taboretów. Tak naprawdę, to lekcje odrabiało się w budynku szkoły, w klasach a w internacie głównie się spało. Stołówka mieściła się w odległości około 200 metrów od internatu w piwnicy budynku szkolnego. Pamiętam, że wyżywienie było na ogół wyjątkowo słabe i mało smaczne.
Na śniadanie podawano zazwyczaj chleb posmarowany smalcem ze skwarkami, lub margaryną. Czasami dawano po kilka plasterków kiełbasy. Do tego była kawa z mlekiem lub herbata. Długo nie mogłem przyzwyczaić się do smaku margaryny. Podobnie były komponowane kolacje. Obiady zaś były smaczniejsze, przygotowywane po domowemu. Całe szczęście, że po 2 latach nauki, wybudowano po sąsiedzku duży, murowany, nowoczesny internat z wygodnymi 4-osobowymi pokojami, z dużą świetlicą i wszelkimi wygodami ułatwiającymi życie i naukę. Pierwsze miesiące pobytu w Łomży, to na ogół pobyt w szkole i w internacie. Czasu wolnego, poza kilkoma godzinami w niedzielę, praktycznie nie mieliśmy. Na początku stycznia, 1956 roku, po pobycie u rodziców w swojej rodzinnej wsi, wróciłem do Łomży, by po feriach zimowych kontynuować dalej naukę. Odkryłem wtedy dogodniejszy dojazd tj. połączenie autobusowo-kolejowe, przez Białystok. I znowu, wtedy po raz pierwszy, jechałem pociągiem z parową okomotywą. Oczywiście, było to ciekawe, nowe przeżycie.
Gdy chodzi o samą naukę, to osiągałem, dużym nakładem pracy, bardzo dobre wyniki niemal od początku. Zdałem bowiem sprawę z tego, że jest między uczniami bardzo duża konkurencja, a także, że aby się tu utrzymać i podołać wielkim wymaganiom, należy od razu narzucić sobie ostre tempo. Tym bardziej, że powiedziano wyraźnie, że dobre wyniki w nauce to jedyne kryterium otrzymania stypendium. I rzeczywiście, po trzech miesiącach, przyznano mi ¾ stypendium, co wystarczyło na opłacenie internatu wraz z posiłkami. Kilka miesięcy później otrzymywałem już pełne stypendium i tak było już aż do zakończenia nauki w tej szkole.
Pamiętam do dziś, że wysokość tego stypendium wynosiła 363 złotych. Była to duża ulga dla rodziców, bo poza niewielkimi wydatkami na ubrania, nie potrzebowałem od nich wsparcia finansowego. Cieszyłem się z tego bardzo, bo dobrze zdawałem sobie sprawę z tego, że ich sytuacja materialna jest ciężka. Często bywało tak, że rodzice coś chcieli mi kupić nowego z ubrania, a ja na to nie godziłem się, gdyż zadowalałem się tym co miałem.
Program nauczania w technikum był wyjątkowo przeładowany, gdyż oprócz programu typowego dla liceów ogólnokształcących, był tam cały cykl przedmiotów dotyczących uprawy roślin, zootechniki i wreszcie weterynarii. Co prawda, nauka tam trwała o jeden rok dłużej niż w liceum, to jednak materiał nauczania był o wiele szerszy. Szczególnie wiele pracy wymagał przedmiot anatomii i fizjologii zwierząt. Chodziło o pełne opanowanie budowy anatomicznej wszystkich gatunków zwierząt domowych, łącznie z nazewnictwem łacińskim. Podobnie było z farmakologią, gdzie trzeba było również nauczyć się nie tylko działania i stosowania leków ale i ich nazw łacińskich oraz wypisywania recept czy też ich sporządzania z poszczególnych składników.
Do tego dochodziły takie przedmioty jak: choroby wewnętrzne, choroby zakaźne, choroby inwazyjne, ortopedia, chirurgia zwierząt itp. Posługiwaliśmy się bardzo obszernymi podręcznikami, pisanymi przez profesorów-naukowców z myślą o studentach wydziałów weterynaryjnych wyższych uczelni a nie z myślą o uczniach technikum. Wynikało to głównie z tego, że w skali kraju, tego typu szkół było zaledwie kilka i stąd widocznie nie opłaciło się pisanie i wydawanie tych podręczników w tak niewielkiej ilości egzemplarzy dla techników.
Przedmiotów ściśle zawodowych nauczali nas wykładowcy z odpowiednio wysokim przygotowaniem specjalistycznym, tak teoretycznym, jak i praktycznym. Wśród nich byli także lekarze weterynarii. Już w pierwszej klasie mieliśmy praktykę zawodową w lecznicy dla zwierząt w Łomży. Wyglądało to tak, że każdego dnia kilku uczniów, po jednym z każdej klasy, udawało się do lecznicy i w zależności od stopnia przygotowania, asystowało lub pomagało lekarzom lub technikom tam pracującym przy leczeniu zwierząt. Ci z najmłodszych klas, poza asystowaniem zajmowali się też utrzymywaniem w czystości boksów dla zwierząt. Gdy były sezonowe, profilaktyczne szczepienia zwierząt, to byliśmy oddelegowywani do tych szczepień na terenie całego powiatu łomżyńskiego.
Każde wakacje to również czas, kiedy przez jeden miesiąc każdy z uczniów był oddelegowany do odbycia praktyki zawodowej. Po pierwszej klasie odbyliśmy praktykę grupową o charakterze rolniczym w Dojlidach k. Białegostoku. Miała ona miejsce we wzorowym, szeroko znanym, gospodarstwie doświadczalnym Technikum Rolniczego. Z kolei w następne wakacje, przez cały miesiąc, moja klasa pracowała w gospodarstwie Technikum Rolniczego w Dowspudzie k. Olecka. Po trzeciej klasie były już wyłącznie praktyki typowo specjalistyczne, odbywane w lecznicach weterynaryjnych. I tak, pierwszą z nich, odbyłem wraz z kolegą, w lecznicy w Kętrzynie, woj. olsztyńskie, a po czwartej klasie, już sam, praktykowałem w lecznicy w Zambrowie, woj. białostockie.
W trakcie tych praktyk, pod nadzorem lekarza, wykonywało się, na bieżąco, wszystkie zabiegi lecznicze i prowadziło stosowną dokumentację. Rzecz jasna, we własnym zakresie, trzeba było sobie zorganizować zakwaterowanie i wyżywienie na własny koszt.
Pozostały miesiąc wakacji, w danym roku szkolnym, spędzałem u swoich rodziców, pomagając im w pracach w gospodarstwie. Przy okazji starałem się, aby to i owo zasugerować, gdy chodzi o modernizację i inny, lepszy sposób gospodarowania, co zresztą, nie zawsze było uwzględniane. Na ogół to było tak, że dopiero po upływie dłuższego czasu, moje sugestie i podpowiedzi były realizowane. Tak, na przykład było z zakupem pastucha elektrycznego, którego zastosowanie, „wybawiło” moje młodsze rodzeństwo od pasienia zwierząt. Praktyka ta przyjęła się szybko w okolicy i to do tego stopnia, że nie wyobrażano już bez tego życia. Tak, czy owak, mimo, że wakacyjny pobyt u rodziców był dla mnie miły i odświeżał wspomnienia z dzieciństwa, to również z radością witałem dzień, kiedy udawałem się do Łomży na rozpoczęcie kolejnego roku szkolnego.
Dojazdy do Łomży, jak i powroty na ferie: zimowe, wielkanocne, czy wakacje były uciążliwe, ponieważ była nie najlepsza komunikacja, gdy chodzi o połączenia, jak i jakość środków transportu. Pamiętam wystarczająco dobrze, jak w grudniu 1957 roku jechałem na ferie zimowe. Otóż, z Łomży wyjechałem pociągiem i dojechałem, bez większych problemów, mimo dużych opadów śniegu, do Sokółki przez Białystok. W Sokółce miałem przesiąść się do autobusu PKS i dojechać do przystanku w Grodzisku. Okazało się jednak, że żaden autobus nie odjeżdżał z Sokółki ponieważ wszystkie drogi zostały zasypane śniegiem. Trzeba więc było czekać na poprawę sytuacji na drogach, bo w tym czasie nie została jeszcze uruchomiona linia kolejowa w kierunku Augustowa. Czekałem w poczekalni kolejowej do wieczora, potem do rana następnego dnia. Niestety sytuacja na drogach nie poprawiała się, ale dramatycznie pogarszała się. Nie wiedziałem co mam dalej robić, tym bardziej, że wszystkie posiadane pieniądze wydałem na zakup suchych bułek, poza żelaznym zapasem na zakup biletu autobusowego. Po dwóch dniach koczowania na stacji udało mi się zatelefonować do urzędu gminnego w Zwierzyńcu Wielkim i naświetlić moją sytuację z prośbą o przekazanie tegoż moim rodzicom. Później okazało się, że tego nie uczyniono.
Ponieważ nie było żadnej reakcji, postanowiłem na własną rękę szukać możliwości wydostania się z sytuacji, w jakiej się znalazłem. Chodziło o to jak pokonać odległość 40 kilometrów i mimo zawianej drogi zdążyć na święta. Zauważyłem, że po ludzi, znajdujących się w podobnej sytuacji jak ja, przyjeżdżają sanie. Dowiedziałem się, że jedne z sań będą jechać w kierunku Dąbrowy. Uprosiłem i zostałem zabrany. Przedtem ostrzeżono mnie jednak, że miejscowość docelowa znajduje się 8 kilometrów przed Dąbrową. Ponieważ miałem za sobą nieprzespane dwie noce, więc momentalnie usnąłem na tych saniach i spałem aż do momentu przyjazdu do tej miejscowości. Nie wiem jak długo jechaliśmy, aby pokonać te 22 kilometrów.
Pamiętam tylko, że obudziłem się o wschodzie słońca, w niewielkiej izbie o drewnianych, brązowych ścianach i leżałem w drewnianym łóżku, przykryty grubą pierzyną w czerwoną kratkę. Po chwili do tej izby weszła gospodyni i dała mi dużą pajdę gorącego chleba, świeżo wyjętego z pieca. Inni domownicy opowiedzieli mi o tym co się ze mną stało. Otóż, po wyruszeniu z Sokółki natychmiast zasnąłem i nie można było nawiązać ze mną żadnego kontaktu. Ponieważ bano się, że zamarznę to otulono mnie czym się tylko dało i starano się jak najszybciej jechać. Po przyjeździe wniesiono mnie śpiącego do domu i położono do łóżka. Cieszyłem się, że żyję. Powiedziano mi, że właśnie dzisiaj jest wigilia. Następnie otrzymałem śniadanie i powiedziałem, że wyruszam w dalszą drogę, kłamiąc, że stąd mam już blisko. Oczywiście złożyłem wszystkim serdeczne podziękowania i życzenia świąteczne. Wiedziałem, że do przejścia mam około 20 kilometrów i mimo zasypanej śniegiem drogi postanowiłem iść przed siebie. Ponieważ było bardzo dużo śniegu więc brnąłem powoli i mimo opadania z sił i nieustającej pokusy, aby na chwilę usiąść i odpocząć, kontynuowałem ten nadludzki marsz. Na tej drodze zdawałem najważniejszy mój egzamin, egzamin z woli i charakteru. Na drodze nie było absolutnie nikogo. Pod wieczór, całkowicie wyczerpany zjawiłem się w domu. Zastałem zrozpaczonych rodziców i rodzeństwo, którzy nie wiedzieli co się ze mną stało. Po krótkich wyjaśnieniach natychmiast położyłem się do łóżka i obudziłem się dopiero wieczorem, następnego dnia. Potem szczegółowo opowiedziałem co mnie spotkało i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że to wszystko mogło się zakończyć tragicznie.
Nawet obecnie, po tylu latach, gdy jadę do Sokółki, lub z powrotem, to zawsze wspominam to wydarzenie i wypatruję tego gościnnego domu, ale nie mogę go zlokalizować. Być może dlatego, że już nie istnieje, bo na przykład na jego miejscu postawiono nowy, murowany? A być może dlatego, że wtedy byłem tak wyczerpany, że nie zapamiętałem dokładnie charakterystycznych szczegółów?
Innym razem, po uruchomieniu linii kolejowej z Sokółki do Augustowa, postanowiłem wypróbować to połączenie i dojechałem pociągiem aż do stacji Kamienna Nowa, położonej jedynie tylko 8 kilometrów od mojej wsi. Gdy wysiadłem z pociągu był już wczesny wieczór i po rozejrzeniu się wokół stwierdziłem, że oprócz mnie nikt nie wysiadł z pociągu. Przedtem liczyłem na to, że może złapię jakąś okazję i jakąś przygodną furmanką podjadę, chociaż kawałek, w kierunku Zwierzyńca Wielkiego, a stamtąd znam doskonale drogę, więc nie byłoby problemu z dotarciem do domu. Pamiętam, że wówczas nie było jeszcze śniegu, ale ponieważ był mróz i zamarźnięta ziemia, więc postanowiłem iść na skróty. Przybrałem orientacyjny kierunek, tj. na południowy-zachód i wypatrując oświetlonych okien zabudowań wiejskich, leżących na mojej trasie, dość żwawo pokonywałem drogę do domu. Przełaziłem ogrodzenia z drutów kolczastych, niejednokrotnie potykałem się, a nawet przewracałem się i mimo bezksiężycowej nocy, dość późną porą wreszcie dotarłem do domu. Okazało się, że z trasy 8-kilometrowej zrobiła się o wiele dłuższa, jeśli wziąć pod uwagę czas w jakim pokonałem ten odcinek.
Kiedyś, wracając do Łomży, na przystanku autobusowym w Grodzisku, nie mogąc dostać się do zatłoczonego autobusu, którym miałem dojechać do Białegostoku, a widząc, że autobus miał na tylnej ścianie drabinkę do wnoszenia bagażu na dach, gdzie był specjalny bagażnik, po prostu wszedłem na ten dach i zachowując się cicho dojechałem aż do Suchowoli. Dopiero tam, kierowca zorientował się, że ma na dachu nielegalnego pasażera ale potraktował mnie dobrze i zabrał do autobusu.
Ten dzień był jednak, w sumie, dość pechowy, gdyż w Białymstoku pomyliłem pociągi i zamiast wsiąść do tego, jadącego w kierunku Ostrołęki, wsiadłem do jadącego do Warszawy. W mojej pomyłce zorientowałem się dopiero, gdy ten pociąg, po postoju w Łapach, ruszył w dalszą drogę. Wówczas, przy już sporej szybkości, zdecydowałem się na skok z pociągu. Skacząc miałem bardzo twarde lądowanie, przy zetknięciu z ziemią, rozsypała mi się walizka i pogubiłem swoje rzeczy, ale ponadto nic złego mi się nie stało. Skok ten został jednak zauważony przez strażników kolejowych, którzy zatrzymali mnie, ale po upewnieniu się, że nic złego mi się nie stało, pozwolili na kontynuowanie podróży, co za kilkanaście minut się stało, gdyż wtedy właśnie przejeżdżał, przez tę stację, pociąg do Ostrołęki.
Mimo, że nauka w technikum pochłaniała dużo czasu i nawet odrabianie lekcji w internacie było pod stałą kontrolą wychowawców, to znajdował się również czas na zajęcia dodatkowe, na rozwijanie innych własnych zainteresowań. Ja zajmowałem się sportem i miałem dość dobre wyniki w skali technikum. Zacząłem od trenowania biegów krótkich, tj. dystansu na 100 metrów, a skończyłem, poprzez 400 m i 800 m, na dystansie 3 i 5 kilometrów. Pod kierunkiem znanego tam nauczyciela i trenera, a przedtem czołowego lekkoatlety, Mariana Kuleszy, często trenowaliśmy na znanym stadionie łomżyńskim. Każdego dnia, wcześnie rano lub pod wieczór, biegaliśmy przełajowo do lasu Jednaczewskiego, tj. 3 kilometry w jedną stronę. Biegaliśmy tam również i zimą, po śniegu, co szczególnie lubiłem. Trenowałem też rzut oszczepem, kulą i dyskiem i dość długo uprawiałem szermierkę (szpada), a nawet boks. W tej ostatniej dyscyplinie startowałem nawet w zawodach o mistrzostwo juniorów miasta Łomży, niestety bez większego powodzenia. Natomiast mój kolega z klasy, Władek Łapiński został mistrzem województwa w wadze piórkowej i walczył o mistrzostwo kraju. Zajmowałem się też narciarstwem biegowym i w mistrzostwach szkolnych zająłem drugie miejsce. Jak z tego widać, kierownictwo technikum dbało o to, aby zapewnić młodzieży dostęp do różnych dyscyplin sportowych. Na skutek tego, praktycznie nie było uczniów, którzy nie zajmowali się sportem. Było dużo sprzętu i można było zmieniać zainteresowania sportowe w zależności od chęci.
Ponadto, od momentu, gdy został oddany do użytku piękny, nowy internat, posiadający dużą świetlicę ze sceną, to regularnie i obowiązkowo, raz w miesiącu, wysłuchiwaliśmy koncertów dawanych przez artystów scen operowych czy operetkowych. Najczęściej odwiedzali nas muzycy i śpiewacy z Warszawy. Występy te były poprzedzane prelekcjami na temat epok, z których pochodziły poszczególne utwory. Myślę, że ta działalność wywarła istotny wpływ na uwrażliwienie muzyczne wielu moich kolegów. Ja osobiście bardzo lubiłem te wydarzenia i nigdy ich nie opuszczałem.
Polonistka, Helena Bielicka, prowadziła kółko recytatorskie, w którego pracach brałem udział, a w konkursie szkół łomżyńskich zająłem trzecie miejsce w recytacji prozy i otrzymałem stosowny dyplom. Od czasu, do czasu, pod kierunkiem tej dobrej nauczycielki wystawiane też były, na szkolnej scenie, małe formy teatralne.
Generalnie rzecz biorąc, dyrekcja, wychowawcy i nauczyciele, dbali nie tylko o nasze profesjonalne wykształcenie, ale też i o nasze ogólne wyrobienie kulturalne. Stąd, absolwenci tej szkoły, na ogół nie mieli trudności w dostaniu się na studia, w tym i na kierunki zupełnie odmienne od profilu przyrodniczego.
Gdy chodzi o nauczycieli mojej szkoły, to trzeba podkreślić, że wśród nich było wielu, którzy nie tylko ukończyli studia jeszcze przed wojną, ale mieli też za sobą staż zawodowy z tego czasu. Cechowała ich solidność zawodowa i ogromne wymagania wobec uczniów. Zupełnie oryginalną postacią była nauczycielka języka rosyjskiego, Adela Wolska, rodowita Rosjanka, od dziesięcioleci osiadła w Łomży. Była ona wdową po sędzi carskim, z okresu Gubernii Łomżyńskiej. Mimo, że była w sędziwym wieku, to była cenionym nauczycielem języka, który był jej językiem ojczystym i kto chciał lepiej go poznać, to miał do tego okazję. Ja osobiście wiele skorzystałem z jej lekcji. Niestety, inni wykorzystywali jej podeszły wiek do tego, aby wymigiwać się od solidnej nauki, a czasami stwarzali sytuacje, które ją denerwowały i wybijały z rytmu. Po jakimś czasie, z tego powodu zrezygnowała ona z tej pracy.
Jak wiadomo, po wydarzeniach czerwcowych z 1956 roku, w ramach liberalizacji systemu, na pewien czas przywrócono naukę religii w szkołach. U nas te zajęcia prowadził pewien ksiądz zakonny, z zakonu o.o. kapucynów w Łomży. Był to bardzo mądry człowiek, obdarzony dużym poczuciem humoru. Tak naprawdę, to bardzo rzadko uczył nas zasad religii, sensu stricte, ale opowiadał o życiu i zabawiał nas opowiadaniem różnych dowcipów. Bardzo lubiliśmy te zajęcia, bo jego opowiadania i żarty nam odpowiadały, może z wyjątkiem dwóch uczennic, które nieraz rumieniły się. Dodam, że te uczennice, jako jedyne w całej szkole były właśnie w naszej klasie.
Dyrektorem naszego technikum był Antoni Kobyłko, a do najwybitniejszych nauczycieli, poza tymi, o których już wspomniałem należeli: Józef Gabiniewicz, Wiesław Wiszniewski, Stanisław Michalczyk, Dniel Malanowski oraz Franciszek Olszański — wychowawca mojej klasy.
Jako szkoła typowo męska zostaliśmy „rozrywkowo” skojarzeni z Liceum Ogólnokształcącym, które znajdowało się w pobliżu. Polegało to na tym, że na zabawy szkolne my zapraszaliśmy, in gremio, uczennice tej szkoły, a one nas. Te wieczorki taneczne nie odbywały się zbyt często, a jeżeli już, to miały uważny nadzór pedagogiczny. Nie do pomyślenia było, aby ktoś był pod wpływem alkoholu, albo palił papierosy. Podczas jednej z takich potańcówek, poznałem Danutę Górzyńską, uczennicę tegoż liceum. Znajomość ta przekształciła się w żywe uczucie. Nasze spotkania przybierały coraz częstszy charakter. Odbywaliśmy długie spacery, czasami bywaliśmy w kinie. Szczególnie ulubionym miejscem naszych spacerów były uliczki położone w bezpośrednim sąsiedztwie rzeki Narwi. Za jakiś czas, zostałem zaproszony do jej domu i przedstawiony jej rodzicom. Tam potem spędzaliśmy każdą wolną chwilę. Tak się złożyło, że maturę zdaliśmy w tym samym czasie, tj. na przełomie maja i czerwca 1960 roku.
Do egzaminów maturalnych w moim technikum przystąpiło ponad 80 abiturientów. Egzamin maturalny zdało 78 osób. Ja uzyskałem najlepsze wyniki i zostałem wytypowany przez radę pedagogiczną, do zdawania egzaminów, z rekomendacji szkoły, na Wydziale Weterynarii Akademii Rolniczej w Lublinie. Była to inicjatywa dyrektora szkoły, który był absolwentem tej uczelni i w tym celu poczynił pewne kroki, informując uczelnię, że posiada bardzo zdolnego kandydata na studenta. Gdy odmówiłem tego kandydowania, a dlaczego to o tym napiszę za moment — wpadł w złość i mnie porządnie zrugał, krzyczał, że go zawiodłem itp. a przy okazji wyjawił o swoich rozmowach na ten temat z uczelnią.
Na to, że nie zdecydowałem się kształcić w Lublinie, miały wpływ różne przyczyny. Jedną z nich było to, że nie chciałem obciążać moich rodziców wydatkami z tego tytułu, bo przecież znałem ich sytuację materialną. Ponadto nie byłem w pełni przekonany, że zawód lekarza weterynarii to jest to, co mi do końca odpowiada. Najważniejszą jednak przyczyną było to, że z Danutą zaplanowaliśmy ukończenie jakichś krótszych studiów, ponieważ chcieliśmy, jak najszybciej, usamodzielnić się życiowo. A co było dalej po ukończeniu technikum?
2. Mazury i Warmia
Olsztyn
Zapewne przypadek sprawił, że natrafiliśmy w gazecie na informację o tym, że Studium Nauczycielskie w Olsztynie, Wydział Biologii i Fizyki, ogłasza rekrutację na rok akademicki 1960/1961. Napisaliśmy podanie i dołączając stosowne dokumenty, wysłaliśmy wszystko do Olsztyna. Za jakiś czas dostaliśmy zawiadomienie o terminie egzaminów wstępnych. Przed przystąpieniem do egzaminów stwierdziliśmy, że na ten kierunek zgłosiła się bardzo duża ilość kandydatów, a na inne nieproporcjonalnie mniej. Dziekani tych wydziałów zaczęli więc poszukiwania, wśród tych osób, ewentualnych chętnych do zmiany kierunku studiów. Postanowiliśmy spróbować tej nowej szansy na Wydziale Wychowania Plastycznego i Zajęć Praktyczno-Technicznych. Egzamin praktyczny z rysunku oraz z umiejętności praktycznych z zakresu rękodzieła zdaliśmy z wynikiem pozytywnym, podobnie jak i z przedmiotów ogólnych.
W ten sposób znaleźliśmy się na zupełnie innym kierunku, aniżeli pierwotnie wybraliśmy. Szczególnie nas do tego zachęcał dziekan tego wydziału — Witold Okulewicz, absolwent Uniwersytetu Wileńskiego. Potem okazało się, że większość kadry to dawniejsi absolwenci tego uniwersytetu, którzy repatriowali się do Polski po wojnie i osiedli w Olsztynie. Do tych osób należeli także: Jan Ilkiewicz, wykładowca malarstwa, rysunku i kompozycji i Jan Dwilewicz, wykładowca technik prac z introligatorstwa, metodyki rysunku, technik szkła i tworzyw sztucznych oraz organizacji pracy. Wspomniany wcześniej, Witold Okulewicz, wykładał techniki prac z drewna i metalu i metodykę prac ręcznych. Z tymi osobami była też ściślej związana wykładowczyni, Jadwiga Kuprowska, która prowadziła zajęcia z rysunku technicznego oraz z technik prac szycia. Stanisław Olszewski prowadził zajęcia z rysunku perspektywicznego i z rzeźby, a Anna Limanowska z wiedzy o sztuce.
Ponadto mieliśmy wykłady z logiki, filozofii, psychologii, pedagogiki, metodyki nauczania początkowego, higieny, zagadnień społeczno-politycznych oraz z fizyki połączonej z maszynoznawstwem. Mężczyźni, jeden dzień w tygodniu, poświęcali na służbę wojskową, w ramach studium wojskowego studentów. Szczególną wagę przykładano do praktycznego opanowania zarówno technik plastycznych jak i praktycznych (obróbka drewna, metali, tworzyw sztucznych itp.).
W ramach zajęć dodatkowych można było te techniki opanować dogłębniej, w zależności od osobistych preferencji. Ja na przykład zajmowałem się intensywniej rzeźbą, a Danuta ukończyła kurs fotografiki i obróbki zdjęć. Niezależnie od zdobywania wiedzy teoretycznej, prawie od początku, wdrażano nas do pracy pedagogicznej w szkołach podstawowych. W związku z tym, kolejno, w ramach Szkoły Podstawowej Nr 7 w Olsztynie, która była powiązana z naszą uczelnią odbywaliśmy zajęcia praktyczne. Była to praktyka tygodniowa z obowiązkowym zaliczeniem w indeksie, na drugim roku studiów. Zanim jednak do tego doszło, cały pierwszy rok obfitował w liczne nasze hospitacje u nauczycieli prowadzących i odbywanie lekcji próbnych pod ich nadzorem. Pod koniec drugiego roku studiów, od 26 IV — 18 V 1962 roku, wspólnie z Danutą, odbyliśmy praktykę zaliczeniową w Szkole Podstawowej Nr 1 w Piszu.
W ramach studium wojskowego posiadaliśmy, na swoim stanie kompletne mundury wojskowe, w których stawialiśmy się, jeden raz w tygodniu, na całodniowe szkolenie, tak praktyczne, jak i teoretyczne, które prowadzili zawodowi oficerowie. Po pierwszym roku studiów odbyliśmy miesięczne szkolenie na poligonie wojskowym koło Siedlec, w warunkach niemal pustynnych, gdyż tak wyglądał tamten teren. Mieszkaliśmy w namiotach wojskowych, odbywaliśmy intensywne szkolenia strzeleckie, oraz kilkudniowe marsze, uczyliśmy się sztuki walki w warunkach terenowych. Ponadto mieliśmy dużo wykładów o tematyce szczegółowej oraz ogólnowojskowej. Podczas drugiego roku studiów nadal odbywaliśmy szkolenie wojskowe, które zakończyło się zdawaniem egzaminów i przeniesieniem nas do rezerwy, co znaczyło, że nie groził nam już pobór do zasadniczej służby wojskowej. Podczas odbywania studiów przyznano mi miejsce w internacie, a także stypendium, co zostało odnotowane w indeksie. Z zapisu tam znajdującego się wynika, że w okresie od 1 XI 1960r. do 30 VI 1961r. otrzymywałem po 1560 zł miesięcznie, a od 1 IX 1961 do 30 VI 1962r. po 1860 złotych.
24 lutego 1962 roku, w Urzędzie Stanu Cywilnego w Olsztynie, zawarliśmy związek małżeński, a przyjęcie z tej okazji odbyło się w domu akademickim przy ulicy Niepodległości 56. Na tym przyjęciu byli obecni zarówno wykładowcy, jak i studenci z wydziału. Było to pierwsze takie przyjęcie w historii Studium Nauczycielskiego.
W tym momencie zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie za kilka miesięcy podejmiemy pracę zawodową. Ponieważ to jeszcze były czasy, gdy istniały niedobory w kadrach pedagogicznych, więc, przed ukończeniem studium, kuratorium w Olsztynie zaproponowało nam objęcie funkcji nauczycieli wychowania plastycznego i zajęć praktyczno-technicznych w pobliskim Szczytnie. Żona dostała skierowanie do Liceum Pedagogicznego, ja do Liceum Pedagogicznego dla Wychowawczyń Przedszkoli, gdzie mieliśmy się zgłosić w dniu 1 września 1962 roku.
Zanim jednak do tego doszło obroniliśmy prace dyplomowe z wiedzy o sztuce. Ja napisałem pracę o architekturze barokowej, a Danuta na temat architektury gotyckiej.
Po otrzymaniu dyplomów udaliśmy się na pobyt wakacyjny do Łomży, gdzie 16 sierpnia 1962 roku wzięliśmy ślub kościelny w katedrze łomżyńskiej. Przedtem pojechaliśmy do mojej rodzinnej wsi, gdzie przedstawiłem Dankę moim rodzicom i całej rodzinie. Na ślubie, z mojej rodziny, byli obecni tylko rodzice. Wesele, zgodnie z tradycją, było wystawne i huczne, do tańca przygrywała ludowa kapela. Przed weselem, razem z bratem żony — Antonim oraz jej ojcem Janem, wybraliśmy się na rozlewiska rzeki Narwi, aby przy użyciu sieci nałowić trochę ryb, które tam pozostały w niewielkich oczkach po tym, jak wody Narwi latem cofnęły się do głównego koryta. Z łatwością nałowiliśmy ich bardzo dużo. Były sumy oraz szczupaki, co wzbogaciło i tak już bogate menu przyjęcia weselnego. Nie spodziewałem się, że nałowimy tak dużo dorodnych ryb. Świadczy to tym, że jeszcze wtedy środowisko naturalne było bardzo czyste i stąd ta obfitość.
Szczytno
Wakacje minęły bardzo szybko i 31 sierpnia 1962 roku stawiliśmy się w Szczytnie w wyznaczonych nam miejscach pracy. W pierwszych dniach pobytu mieszkaliśmy w jednym z pokoi internatu mojego liceum, aby po pewnym czasie przenieść się do małego mieszkania na poddaszu, które wynajęliśmy od rodziny, która była właścicielem poniemieckiego, jednorodzinnego domku. Dom ten znajdował się na obrzeżach miasta, w pobliżu milicyjnej szkoły oficerskiej. Do pracy mieliśmy około dwa kilometry, a więc około 20 minut spaceru. Mieszkanie to składało się z jednego niedużego pokoju, korytarzyka i małej kuchni. Było ponadto bardzo zimne i zimą cierpieliśmy chłód z powodu niedogrzania, spowodowanego niewydolnością pieca, który nie był od lat remontowany.
Zdarzało się, że zimą w kuchni zamarzała nam woda w kranie. Gdy nasze interwencje u właściciela nie odnosiły skutku, na własną rękę rozebrałem ten piec, dokonałem jego oczyszczenia wewnątrz i stosownego remontu i w ten sposób odczuwalnie poprawiłem nasze bytowanie zimą. Niedogodnością w tym mieszkaniu było też korzystanie z łazienki i ubikacji wspólnie z właścicielami. Wobec takiej sytuacji postanowiłem domagać się od dyrektora liceum, aby zgodził się na wynajęcie mi jednego z mieszkań, które znajdowało się w internacie. Istotnym argumentem było to, że w tych warunkach nie można było mieszkać z dzieckiem, bo właśnie, 4 lipca 1964 roku, w Szczytnie, urodziła się nasza córka — Beata, która tam, przez jakiś czas z nami właśnie mieszkała.
To mieszkanie, które z trudem uzyskaliśmy, było położone przy ulicy Bieruta 2, w budynku internatu. Znajdowało się na parterze i składało się z dwóch pokoików, samodzielnej kuchni wygospodarowanej z korytarza i wspólnej łazienki z ubikacją, które dzieliliśmy ze starszą, samotną nauczycielką śpiewu. Mieszkanie to posiadało również duży balkon, na który bardzo lubiła wychodzić nasza córeczka i zaczepiać znajomych przechodniów swoim radosnym „Dzień dobry!”
Praca zawodowa w Szczytnie układała mi się dobrze, ponieważ na samym początku zapracowałem ciężko na dobrą opinię. Włożyłem bardzo dużo pracy w zorganizowanie niemal od podstaw dwóch pracowni: plastycznej i technicznej, co spotkało się z uznaniem dyrekcji, grona pedagogicznego i wizytatora z kuratorium. Podczas jednej z wizytacji, wizytatorka — Zofia Obrębska, wysoko oceniając moje podejście do pracy, zasugerowała, abym podjął natychmiast jakieś studia zaoczne, gdyż z biegiem czasu, w przypadku nieuzupełnienia wykształcenia, byłyby problemy z utrzymaniem się na tym stanowisku. Ponieważ posiadała informację, że Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu prowadzi nabór na studia historii sztuki, w systemie eksternistycznym, więc po krótkim zastanowieniu się, zgłosiłem swój akces i wkrótce potem pojechałem na egzamin wstępny, który pomyślnie zdałem i stałem się studentem.
Podczas pierwszej i w zasadzie jedynej sesji roboczej, w październiku 1963 roku, dowiedziałem się, że to są studia w pełni samodzielne, z minimalną ilością konsultacji. W praktyce, uczelnia ograniczała się jedynie do dostarczania wykazu egzaminów i egzaminatorów oraz obowiązkowych lektur do danych egzaminów. Reszta należała do studenta eksternisty. On musiał zadbać o sprowadzenie sobie lektur, o opanowanie samodzielne wymaganej wiedzy, a gdy byłby gotów do egzaminu, to najpierw musiał ustalić korespondencyjnie jego termin, po czym uiścić opłatę za egzamin i pokryć w pełni koszta podróży i pobytu w Poznaniu podczas zdawania.
Prawda, że to proste? Z czasem okazało się, że te osoby, które razem ze mną zostały przyjęte, a pochodziły z Warmii lub Mazur, po roku czasu, wycofały się gdyż, nie były w stanie temu sprostać. Były to więc studia, jak na zarobki początkującego nauczyciela niezmiernie kosztowne, wręcz elitarne, wymagające rozwiązania wielu kwestii.
Pierwszą z nich była kwestia dostępności do literatury naukowej. Udało mi się ją rozwiązać dzięki istnieniu w Szczytnie dobrej Powiatowej Biblioteki Pedagogicznej, która szybko ściągała dla mnie wszystkie pozycje książkowe z bibliotek uniwersyteckich z całego kraju. Nawet te, które były bardzo rzadkie i dostępne jedynie w czytelniach tychże bibliotek. Gdy rozwiązałem ten problem to zdecydowałem, że muszę te wszystkie lektury przyswoić według własnych możliwości, licząc bardziej na pamięć ad hoc, w tym wzrokową, a nie na notatki. W związku z tym nie streszczałem książek, a tylko czytałem i czytałem. Często wykorzystywałem więcej pozycji, aniżeli zalecała uczelnia. Na lekturę poświęcałem cały wolny czas, jaki miałem. Przerwy szkolne nie były dla mnie czasem odpoczynku, bo zawsze miałem ze sobą książkę i podczas tych przerw ją czytałem. Pierwszy egzamin zdawany u wykładowcy, którego nigdy nie widziałem, potwierdził słuszność obranej metody, bo zdałem go wyjątkowo dobrze.
Aby zredukować koszta związane z długimi, uciążliwymi i kosztownymi podróżami do odległego Poznania, postanowiłem grupować egzaminy i podczas jednego pobytu zdawać dwa lub trzy egzaminy. Okazało się, że to był dobry pomysł, dający zamierzone rezultaty. Aby zaoszczędzić na wydatkach hotelowych, często obie podróże (tam i z powrotem) odbywałem nocą, drzemiąc w pociągu. Rzecz jasna byłem przez to niemiłosiernie zmęczony, ale dobre i bardzo dobre rezultaty dodawały mi sił. Studia ukończyłem planowo, w ciągu pięciu lat z bardzo dobrym wynikiem, broniąc pracy magisterskiej, dotyczącej pewnej grupy portretów XVII-wiecznych, znajdujących się w zbiorach Muzeum Mazurskiego w Olsztynie. Podczas obrony tej pracy, w uznaniu jej jakości, Rada Wydziału Filozoficzno-Historycznego UAM, zaproponowała mi otwarcie przewodu doktorskiego.
Skorzystałem z tego natychmiast i na początku 1969 roku zbierałem już materiały do pracy doktorskiej na temat „Malarstwo na Warmii w XVIII wieku”. Ponieważ magisterium uzyskałem w czerwcu 1968 roku, to jak widać z tego, dałem sobie odpoczynek zaledwie półroczny.
Zanim jednak do tego doszło, zmieniłem pracę i miejsce zamieszkania. Otóż, stało się to na propozycję dyrektora Muzeum Mazurskiego w Olsztynie, do którego doszła dobra opinia o moich kwalifikacjach. Miało to też związek z moją znajomością z mgr Kamilą Wróblewską, która poznała mnie z okazji sporządzania przez siebie recenzji z wystawy malarstwa w Muzeum Mazurskim w Szczytnie, gdzie w 1965 roku wystawiałem swoje obrazy, wspólnie z byłymi kolegami ze studium nauczycielskiego, tj. z Leonardem Serbintowiczem i Piotrem Paszkiewiczem. Ponieważ pracowała ona w muzeum olsztyńskim, więc zarekomendowała bliżej moją osobę na zwalniające się stanowisko. (Recenzja ta oraz plakat z wystawy nadal znajdują się zbiorze wycinków prasowych w moim archiwum).
Jak z tego widać, znajdowałem też trochę czasu i na twórczość malarską, która cieszyła się uznaniem części moich kolegów — nauczycieli, a przede wszystkim uczennic, z których część podążała intensywnie, pod moim kierunkiem, w rozwijaniu swoich uzdolnień artystycznych i to z dobrym efektem.
Lidzbark Warmiński
Tak więc z dniem 1 lipca 1967 roku, po niemal 5 latach pracy w charakterze nauczyciela wychowania plastycznego i technicznego, zostałem mianowany starszym asystentem, p.o. kierownika Oddziału Muzeum Mazurskiego w Lidzbarku Warmińskim. Był to wyjątkowy okres w moim życiu, dający szansę na zaistnienie w szerszym wymiarze, co zresztą nastąpiło, a wyrazem tego były liczne artykuły prasowe, audycje radiowe i telewizyjne na temat mojej działalności zawodowej i społecznej, a także moje publikacje naukowe, zamieszczane w olsztyńskich periodykach naukowych. Z uwagi na rozległość tego tematu odsyłam do przeglądu odpowiednich materiałów znajdujących w zbiorze, o którym wspominam wcześniej.
Obejmując kierownictwo Oddziału Muzeum Mazurskiego w Lidzbarku Warmińskim, który mieścił się w gotyckim zamku biskupów warmińskich, a więc w zabytku najwyższej klasy, zdałem sobie sprawę z pilnej potrzeby należytego wykreowania tego obiektu tak, aby przywrócić go do należytej świetności, tak z racji jego historycznego, jak i architektonicznego znaczenia. Do tej pory zamkiem administrował starszy człowiek, emerytowany pracownik techniczny banku, bez żadnego przygotowania merytorycznego do działalności muzealniczej. W związku z tym jego działalność, siłą rzeczy, ograniczała się w zasadzie tylko do udostępniania zamku wycieczkom turystycznym i ogólnego nadzoru. Ekspozycje, jakie udostępniano były przygotowywane przez merytorycznych pracowników muzeum olsztyńskiego. Jedną, dużą wystawę złotnictwa artystycznego przygotowało, ze swoich zbiorów, Muzeum Narodowe z Warszawy. Brak należytego nadzoru przyczynił się do tego, że za administracji tegoż człowieka, dokonano włamania i ukradziono wiele cennych eksponatów z tej ekspozycji. Sprawa ta była szeroko relacjonowana i komentowana przez prasę krajową.
Moją działalność rozpocząłem, i to sensie dosłownym, od zorganizowania generalnego uprzątnięcia zamku i jego okolic. To wielkie porządkowanie zaczęło się od najwyższych kondygnacji (znalazła tu później swoje miejsce duża galeria malarstwa współczesnego), a skończyło się na piwnicach zamkowych. Trzeba podkreślić, że piwnice zamkowe były zawalone ogromnymi ilościami gruzu, który pochodził z XIX wieku. Niemcy, przeprowadzając remonty i adaptację pomieszczeń zamkowych, w tym i na potrzeby sierocińca, urządzili w pięknych gotyckich piwnicach skład odpadów poremontowych. Warstwa tego gruzu, w niektórych pomieszczeniach piwnicznych, sięgała nawet około 3 metrów grubości. Aby uporać się z taką masą odpadów, przez ponad rok, pracowało, średnio 6 osób każdego dnia, wydobywając gruz ręcznie lub przy pomocy łopat, a wynosząc wiadrami poza obręb zamku.
Było to możliwe dzięki dobrej współpracy z ówczesnym przewodniczącym Rady Miejskiej Lidzbarka Warmińskiego, Mieczysławem Nałęczem, który to z funduszy miejskich, na mój wniosek, wygospodarował istotną kwotę. Ta dobra współpraca zaowocowała też i tym, że zrealizowaliśmy iluminację bryły zamku, co na owe czasy było sporą atrakcją. Wspólnie doprowadziliśmy też do gruntownego oczyszczenia i uporządkowania bezpośredniego sąsiedztwa zamku.
Chcę wspomnieć i o tym, że przez pierwszych 5—6 miesięcy pomieszczenia zamku, z konieczności, stanowiły również miejsce naszego zamieszkania, ponieważ oczekiwanie na obiecane, przez władze miasta mieszkanie trochę się przedłużyło. Najpierw mieszkaliśmy w pomieszczeniu biurowym, a potem w pięknej sali gotyckiej na parterze, z wejściem z dziedzińca, po prawej stronie. Było to możliwe dopiero zimą, gdy ruch turystyczny był niewielki. Sala ta zapewniała nam dobre warunki cieplne. Mieszkaliśmy wtedy wśród gablot, w których były umieszczone wspaniałe eksponaty współczesnego szkła artystycznego. W momencie, gdy oddano blok do użytku, przeprowadziliśmy się do dwupokojowego mieszkania w centrum miasta, kilkaset metrów od zamku. Było to w styczniu 1968 roku. Pół roku później, 6 lipca 1968 roku urodził się nasz syn, Andrzej Marek.
Bodajże w 1970 roku, oceniając wysoko mój wkład w rozwój życia kulturalnego miasta, władze miejskie przyznały mi większe, trzypokojowe mieszkanie, również w nowym budownictwie. W tym mieszkaniu przebywaliśmy do końca naszego pobytu w Lidzbarku Warmińskim, tj. do jesieni 1973 roku.
Moja żona podczas pobytu w mieście biskupów warmińskich, była zatrudniona jako nauczycielka wychowania plastycznego i zajęć praktycznych w Szkole Podstawowej Nr 3.
Rozpoczynając pracę w zamku wyszedłem z założenia, że nie powinien on stanowić jakiejś, oddzielonej od społeczeństwa wyspy, zajmującej się tylko udostępnianiem swojego piękna i piękna ekspozycji dzieł sztuki dla turystów. Uważałem, że powinien to być żywy ośrodek życia społeczno-kulturalnego dla wszystkich obywateli tego miasta, a zwłaszcza dla inteligencji. Nawiązałem więc bezpośredni kontakt z tą inteligencją i zaprosiłem ją do codziennej, żywej współpracy. Najpierw poprzez zorganizowanie kursów dla przewodników turystycznych w ramach PTTK, a później do udziału w organizowanych tu koncertach symfonicznych, spotkaniach z pisarzami i poetami, filmowcami i ludźmi teatru. W tym zakresie współpracowałem z Zarządem Głównym Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego „Pojezierze”. Później, podczas wyborów, zostałem powołany na członka zarządu głównego tego stowarzyszenia.
Jednym słowem, oprócz prowadzenia działalności typowo muzealnej, zamek tętnił życiem, co zresztą było skrupulatnie odnotowywane przez media nie tylko olsztyńskie ale i centralne. Niestety, ten rozgłos nie odpowiadał niektórym przedstawicielom władz wojewódzkich i stopniowo zaczęły pojawiać się zarzuty o rzekome „reklamiarstwo”. Zaczęto też wpływać na moich bezpośrednich przełożonych, aby ci zaczęli ograniczać tę działalność w imię rzekomej troski o zabytek.
Widząc co się dzieje, wspólnie z grupą zintegrowanych ze mną, młodych inteligentów lidzbarskich i przy współdziałaniu z lokalnymi władzami, które ciągle mnie popierały, podjąłem inicjatywę, mającą na celu rewitalizację i zagospodarowanie, na cele działalności kulturalnej, tzw. podzamcza. I znowu trzeba było zacząć od zwyczajnego, gruntownego sprzątania zabytkowej baszty, jej odgruzowywania, odzyskiwania lokali z nią sąsiadujących, poprzez przenoszenie lokatorów do nowych mieszkań, udostępnianych im przez władze miejskie, a następnie podjęcie żmudnych prac projektowych i uzgodnieniowych celem przeprowadzenia stosownych adaptacji i remontów. W ten sposób, w ciągu niezbyt długiego czasu, doprowadziłem do powstania samodzielnej siedziby SSK „Pojezierze” oraz pięknej kawiarni, z oryginalnym, zabytkowym kominkiem i zapleczem do prowadzenia działalności kulturalnej. Działo się to dużym nakładem mojego czasu i bezpośrednim angażowaniem się w wykonywanie niezbędnych prac fizycznych o szerokim zakresie. Podczas pełnienia funkcji kierownika zamku nie zaniechałem także okazji do tego, aby włączyć również młodzież licealną do dzieła dbania o zabytki ziemi lidzbarskiej. We współpracy z nauczycielami miejscowego liceum ogólnokształcącego, powołaliśmy harcerską drużynę społecznych opiekunów zabytków. Drużyna ta zaznajomiła się z historią Warmii, jej zabytkami, a szczególnie historią zabytków Lidzbarka Warmińskiego, a także brała udział w różnych pracach społecznych, związanych z porządkowaniem otoczenia tych zabytków oraz w szerokiej akcji informacyjnej powiązanej z upowszechnianiem wiedzy historycznej o polskich tradycjach Warmii w środowisku młodzieżowym. W tym zakresie wielkie zasługi położyła mgr Maria Gonczaronek, nauczycielka tegoż liceum.
Rzecz jasna, nie mogłem też zaniedbać prac związanych z pisaniem pracy doktorskiej. W tym celu organizowałem — często rowerem — dalekie wyjazdy na teren Warmii i wyposażony w aparat fotograficzny, dokumentowałem odnalezione obiekty malarstwa XVIII-wiecznego, tak ściennego, jak i sztalugowego. Najczęściej znajdowały się one w licznych kościołach i kaplicach parafialnych. W ten sposób przyczyniłem się do ich pełnej inwentaryzacji. Następnym etapem były kwerendy archiwalne i studiowanie literatury naukowej oraz stopniowe szkicowanie dysertacji z uwzględnieniem wniosków, jakie sugerował mój promotor, z którym kontaktowałem się co kilka miesięcy. W ten sposób mój czas był wypełniony od rana do późnych godzin wieczornych.
Trzeba podkreślić, że moje obowiązki objąłem dwa lata po słynnej kradzieży, jaka miała miejsce w zamku. Chodzi o cenne obiekty sztuki złotniczej, jakie tu były wystawiane przez Muzeum Narodowe w Warszawie. Cała sprawa była bardzo głośna nie tylko w kraju, ale i za granicą.
W 1965 roku muzeum w Lidzbarku Warmińskim dopiero zaczynało swoją powojenną działalność. Z okazji 600-lecia Lidzbarka Warmińskiego przygotowano jubileuszową wystawę. Jej trzon stanowiły wypożyczone z Muzeum Narodowego w Warszawie arcydzieła sakralnej sztuki złotniczej z XV i XVI w. Wystawę urządzono w najbardziej reprezentacyjnej sali zamku — Wielkim Refektarzu.
W nocy z 26 na 27 sierpnia 1965r. dokonano włamania i kradzieży w zamku warmińskim. Do dnia dzisiejszego uważa się, że pod względem wartości skradzionych dzieł sztuki była to największa muzealna kradzież w Polsce. Skradziono 11 eksponatów o łącznej wartości ówczesnych 23 000 000 złotych!!! Wielki Refektarz, w którym zgromadzone były najcenniejsze eksponaty jubileuszowej wystawy, położony jest we wschodniej części zamku.
Obszerna, podłużna sala ma ponad 256 m2. Okna sięgają 6 m wysokości. Krawędź okna od ziemi dzieli ponad dziewięciometrowe urwisko. W chmurną, deszczową noc 26 sierpnia 1965r. pod murami zamku stanęło dwóch mężczyzn. Pierwszy z nich wcześniej kilkakrotnie odwiedzał wystawę. W czasie wizyt na zamku wykonał szkice ekspozycji, zaznaczając rozkład pomieszczeń i gablot z najcenniejszymi eksponatami. W przeddzień „skoku” po raz kolejny odwiedził zamek. Korzystając z nieuwagi personelu muzeum kombinerkami odsunął blokady okna. Od tej chwili na drodze przestępców stało tylko stare okno. Nocą, w czasie ulewnego deszczu, jeden ze złodziei wspiął się po piorunochronie. Trzymając się linki, odbił się nogami od muru i skoczył na parapet. Po chwili był już w sali. Z pięciu istniejących gablot otworzył dwie. Z pierwszej skradł 4 obiekty, z drugiej 7. Wszystkie przedmioty zapakował do worka i rozpoczął odwrót. Łupy początkowo zostały ukryte w piwnicy. Następnego dnia, kiedy zrobiło się głośno o kradzieży, przestępcy zakopali worek z bezcenną zawartością w pobliskim lesie.
Tej nocy z gablot skradziono m.in: hiszpański krzyż procesyjny, pochodzący z pierwszych lat XVI wieku. Krzyż miał wysokość 117 cm i wykonany był ze srebra (częściowo złoconego) o wadze blisko 7 kg; kielich mszalny bpa Marcina Kromera. Kielich stanowił dar biskupa dla katedry fromborskiej i pochodził z 1568r.; pacyfikał bpa Łukasza Watzenrode (wuja Mikołaja Kopernika), wykonany ze srebra złoconego w 1511r.; kielich mszalny bpa Jana Konarskiego, wykonany ze srebra złoconego w Krakowie około 1520r.; kielich mszalny, wykonany ze srebra złoconego we Wrocławiu ok. 1500r.
Komenda Powiatowa Milicji Obywatelskiej zawiadomiona została o kradzieży 27 sierpnia 1965r. przed południem. Ekipa dochodzeniowa pojawiła się przed zamkiem dość szybko. Po wstępnym oszacowaniu strat, podjęto decyzję o powołaniu specjalnej grupy dochodzeniowej. Na jej czele stanął funkcjonariusz Komendy Głównej MO.
Szalejąca nad miastem burza zmyła ślady, jakie pozostały na parapecie okiennym, murze i pod oknem refektarza. Ekipa śledcza długo nie mogła ustalić prawidłowej wersji zdarzeń. Na wszelki wypadek przeszukano wszystkie pomieszczenia zamkowe, sprawdzając czy nie pozostały w nich ślady intruzów. Przyjmowano różne warianty prawdopodobnych działań przestępców.
Akcja milicji przybrała rozmiary ogólnopolskie. Zagadkę rozwikłano dopiero w 1968 roku i ustalono sprawców oraz odzyskano cenne przedmioty. Sprawcami kradzieży okazali się co najwyżej utalentowani amatorzy, a nie zawodowcy. Nikt z nich nie myślał o spieniężeniu łupów poza granicami Polski. W skradzionych przedmiotach widzieli jedynie cenny kruszec. Wartość artystyczna i historyczna skradzionych przedmiotów nie miała dla nich większego znaczenia.
Całkowicie zawiodły istniejące zabezpieczenia. Ufność, że potężne mury zamkowe uchronią zgromadzone w nich skarby kultury narodowej, okazała się całkowicie nieuzasadniona. Prasa całe zdarzenie uznała za kompromitujące. W okresie kiedy miała miejsce kradzież, pieczę nad wypożyczonymi z Muzeum Narodowego w Warszawie eksponatami sprawowały pracownice muzeum zamkowego, starsze kobiety i to tylko w godzinach otwarcia muzeum, od 8:00 do 16:00. Kradzież w Lidzbarku Warmińskim została uznana za niezwykłe zdarzenie i przeszła do historii pod mianem „największej powojennej kradzieży muzealnej”.
Tak, jak każde muzeum, tak i muzeum zamkowe w Lidzbarku Warmińskim gromadzi i przechowuje zabytki. W tym przypadku dotyczyło to gromadzenia dzieł sztuki ze szczególnym uwzględnieniem sztuki dawnej regionu. Do moich obowiązków należała też naukowa inwentaryzacja tych zbiorów, dbanie o właściwe warunki ich przechowywania i udostępniania zwiedzającym poprzez wykonywanie ekspozycji tych dzieł. Dodam, że w tym czasie zamek pełnił też funkcję magazynu zabytków ruchomych dla swojej centrali, tj. dla ówczesnego Muzeum Mazurskiego w Olsztynie.
Ponadto, jako jedyny pracownik merytoryczny prowadziłem badania naukowe nad poszczególnymi obiektami muzealnymi oraz dokonywałem publikownia wyników tych badań, zarówno w periodykach regionalnych, jak i w Biuletynie Historii Sztuki PAN. Oprócz tego wykonywałem opracowania popularno-naukowe z zakresu historii zamku oraz na temat przebiegu prac archeologicznych, jakie były prowadzone w piwnicach zamkowych. Ponadto spod mojej ręki wyszły opracowania popularyzujące działalność wystawienniczą i historię regionu.
Nie wspominam tu już o tym, bo o tym pisałem przedtem, że muzeum zamkowe prowadziło też intensywną działalność kulturalną w szerokim zakresie dla mieszkańców Lidzabarka Warmińskiego, jak i regionu. Ta działalność była szeroko propagowana w ówczesnych mass-mediach. Zgromadziłem bardzo pokaźny zbiór wycinków prasowych z tego czasu, które poświadczają ten fakt.
Do moich obowiązków należała też opieka nad studentami Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu (Wydział Konserwacji Zabytków) którzy w tamtych latach pracowali nad odsłanianiem i konserwacją średniowiecznych malowideł na sklepieniach krużganków zamkowych.
Nie wspominam tu o typowej, standardowej działalności administracyjnej, typowej dla kierownika oddziału muzeum oraz o organizowaniu procedur zwiedzania, tak grupowego, jak i indywidualnego, czy nadzorowaniu personelu technicznego, który tym się zajmował. Należy zaznaczyć, że jest to obiekt bardzo duży i wymagał zorganizowania też dobrego zabezpieczenia przed kradzieżą i innymi zdarzeniami, które mogłyby doprowadzić do niszczenia obiektu i zgromadzonych tutaj dzieł sztuki. Jednym słowem, typowa, codzienna działalność administracyjna, pochłaniająca bardzo wiele czasu, sił i środków.
W 1969 roku, jak już wspominałem wcześniej, w zasadzie na skutek szczególnego zbiegu okoliczności, stałem się autorem głośnego odkrycia XVIII-wiecznych malowideł ściennych w oranżerii biskupa warmińskiego i znanego polskiego poety — Ignacego Krasickiego w Lidzbarku Warmińskim. Jak później ustaliłem, freski zostały namalowane najpewniej przez Szymona Mańkowskiego, nadwornego malarza ostatniego króla polskiego — Stanisława Augusta Poniatowskiego, z którym biskup warmiński był niezwykle blisko zaprzyjaźniony.
Sprawa tego odkrycia została szczegółowo opisana w artykułach red. Ewy Nowakowskiej i Andrzeja Brychta — znanego pisarza, które zamieścił tygodnik „Kierunki”, a także w szeregu innych pism i gazet (najważniejsze artykuły w zbiorze wycinków prasowych). Sprawa ta była też szeroko relacjonowana w TVP. Z różnym nasileniem artykuły te ukazywały się na przestrzeni lat 1969—1971. Niestety, pech chciał, że to odkrycie, w sensie negatywnym zaważyło też na moich dalszych losach, bowiem, niejako przy okazji, wykonane odkrywki, w sytuacji remontu, jaki miał być rozpoczęty na drugi dzień, wykazały, że malowidła te były w ogromnej partii zniszczone przy okazji ostatniego remontu z lat 1962—1963, na skutek zaniedbań Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Olsztynie.
Następnie, aby ukryć ten fakt, z jego polecenia, zostały przykryte warstwą tynku, który nie trzymał się zbyt mocno podłoża i po upływie 6 lat odpadał płatami, tak jakby chciał ujawnić te zniszczenia. Jak się okazało tym konserwatorem wtedy był ten sam człowiek, który, tę funkcję pełnił i w dniu zdemaskowania tegoż faktu. Tym człowiekiem był mgr Lucjan Czubiel, z ramienia swej funkcji sprawujący również nadzór nad muzeami.
Ponieważ prasa wskazywała na te zniszczenia, a ja pośrednio ujawniłem ten fakt, więc stałem się obiektem jego działań mających na celu usunięcie mnie z zajmowanego stanowiska. W tym celu zaangażował moich przełożonych z olsztyńskiego muzeum, Wydział Kultury WRN, władze partyjne wojewódzkiego i powiatowego szczebla oraz Ministerstwo Kultury i Sztuki. W rezultacie, mimo, że broniły mnie gremialnie środki masowego przekazu, a także mimo zaangażowania po mojej stronie prof. dr. Stanisława Lorentza, dyrektora Muzeum Narodowego w Warszawie i innych znanych osób (pisarz Jerzy Piechowski z Warszawy, historyk sztuki Juliusz Ross z Krakowa) musiałem odejść z zajmowanego stanowiska w poczuciu prześladowania, szykan oraz gróźb, że nie dostanę żadnej pracy na terenie województwa olsztyńskiego, a tym bardziej na terenie Lidzbarka Warmińskiego. I rzeczywiście otrzymałem rodzaj „wilczego biletu”, bo gdziekolwiek pytałem o możliwość zatrudnienia, to dawano mi do zrozumienia, że jest to niemożliwe z uwagi na konflikt z władzami.
Szczególnie aktywnie zaangażował się w zwalczanie mojej osoby Wydział Propagandy KW PZPR, na czele z sekretarzem Michałem Atłasem i KP PZPR w Lidzbarku Warmińskim z sekretarzem propagandy Czesławem Kisłym. Doszło do tego, że gdy już wyczerpałem starania o zatrudnienie mnie w charakterze nauczyciela, pracownika kulturalno-oświatowego czy w ogóle pracownika umysłowego i zwróciłem się do mojego przyjaciela — Bolesława Gizy, dyrektora przedsiębiorstwa budowlanego, aby mnie zatrudnił w charakterze robotnika, to wprost powiedział, że sekretarz Cz. Kisły mu tego zabronił pod groźbą zwolnienia jego samego, gdy mi pójdzie na rękę. Oznaczało to, że władze olsztyńskie podjęły decyzję o pozbyciu się mnie z ich terenu.
Ponieważ miałem dwoje małych dzieci i mieszkanie, z którego nie mogłem zrezygnować, więc uparłem się, że muszę tu zostać i przyjąć jakąkolwiek pracę.
Ktoś mi doradził, aby pójść do KP MO, bo tam może być jakiś wolny etat. Rzeczywiście, okazało się to prawdą i zgodziłem się poddać procesowi kwalifikacyjnemu. Po miesiącu okazało się, że nie ma przeszkód, ale dwa dni później wezwano mnie do kadr w KW MO w Olsztynie i oświadczono, że tę decyzję anuluje się, bo otrzymano wiadomość o moim konflikcie z władzami. Wyraziłem żal z tego powodu i jednocześnie powiedziałem, że z Lidzbarka nie wyjadę, bo nie mam gdzie. Chyba dzień później zawiadomiono mnie, że aktualna jest pierwsza decyzja. Jakiś rok później dowiedziałem się, że sekretarz M. Atłas uznał, że „lepiej niech on pracuje w milicji, to będzie pod kontrolą”. Zrozumiałem wtedy, że jego zdaniem, był to najlepszy sposób na wyciszenie sprawy zniszczonych malowideł w oranżerii Krasickiego. Życie pokazało, że tak się stało.
Należy zaznaczyć, że w czasie ponad czteroletniej pracy w muzealnictwie podjąłem szereg opracowań naukowych, których dowodem były dość liczne publikacje. Bez mojej obiektywnej winy, z chwilą odejścia z zawodu do pracy o innym charakterze to wszystko uległo przerwaniu. Musiałem się jednak z tym pogodzić, bo trzeba było z czegoś utrzymać rodzinę. Dużym wysiłkiem woli i pracy, w niesprzyjających okolicznościach, kontynuowałem jednak przewód doktorski, uwieńczony sukcesem w 1974 roku. Była to jednak satysfakcja dla satysfakcji. Z wiadomych względów nie mogłem opublikować wyników tych badań. Uważam do dzisiaj, że wyrządzono mi wielką krzywdę. To zwalczanie mojej osoby nabrało aż tak wielkiego rozmiaru, że wysłano nawet szkalujący list do władz Uniwersytetu Poznańskiego, aby przeszkodzić mi w kontynuowaniu zaawansowanego już doktoratu. Mój promotor jednak i inni profesorowie (historycy sztuki) mieli odmienne zdanie i uchronili mnie przed tym.
Zanim podjąłem te starania szukałem innych możliwości, również poza miejscem zamieszkania. W tym celu napisałem pisma do Głównego Urzędu Ceł oraz do Wyższej Szkoły Nauczycielskiej w Olsztynie. Pisma te pozostały bez odpowiedzi.
Gdy dostałem wypowiedzenie, to odwoływałem się do różnych władz, w tym i centralnych. Nie dało to żadnego rezultatu. Widać było, że władze olsztyńskie nie życzą sobie, abym cokolwiek uzyskał. Czułem się szykanowany i prześladowany za to, że zwróciłem uwagę mediów na poważne zaniedbania i brak woli, aby ocalić polonica, w formie odkrytych fresków, które przecież były ważnym dowodem na polskie wpływy artystyczne na tym terenie.
Gdy chodzi o moje dzieci, to córka — Beata, uczęszczała tu do przedszkola, położonego w pobliżu zamku i asystując jej w drodze do niego, zawsze starałem się zainteresować ją pięknem tej siedziby biskupów warmińskich. Po ukończeniu przedszkola, w 1971 roku, rozpoczęła naukę w szkole podstawowej, w której nauczała matka. Tę naukę kontynuowała aż do 1973 roku. Syn — Andrzej, rozpoczął jedynie tu naukę w przedszkolu, w tym samym, do którego uczęszczała córka. W 1973 roku, jesienią, wyjechaliśmy do Warszawy.
Czasem spotykam na swojej drodze mądrych i dobrych ludzi, którzy mają szerszą perspektywę widzenia spraw ludzkich. To wielka satysfakcja, że po 44 latach od odkrycia (nie utożsamiać tylko tego z odsłonięciem) fresków w oranżerii biskupa Ignacego Krasickiego, a po 41 latach od wygnania mnie stamtąd, zostałem przywrócony temu pięknemu miastu. Dzisiaj powiem, że wtedy tak mocno przeżyłem to wyganianie mnie stamtąd, że byłem bliski decyzji, aby spłonąć na dziedzińcu warmińskiego Zamku. Ale udało się to jakoś mi wybić sobie z głowy. A może to nie tylko przypadek, w obu kwestiach, ale rzeczywiste zrządzenie Losu?
Tak więc mogę odpowiedzialnie stwierdzić, że decyzja o zatrudnieniu się w spec. służbach, w sensie moralnym, została wymuszona na mnie. Nie miałem żadnej innej możliwości zatrudnienia, a małe dzieci jeść chciały. Byłem kompletnie osamotniony. Tak to było wtedy! Nie było silnych na prowincji, bo cała władza była w rękach kacyków partyjnych. Gdy dano szansę mi żyć biologicznie, to przycichłem, ale tego, co zrobiono ze mną nie zapomniałem do tej pory i pamiętałem cały czas.
To zdecydowało też i o tym, że cały czas, w pojedynkę, bo znałem możliwości kontroli mojej osoby, jednak coś robiłem, co można było, aby system zmienić. Pewne przykłady na to są w moich „Wspomnieniach…”, zdeponowanych w IPN od 7 lat, a jeden z nich bardzo niebezpieczny. Podjęty tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego. Jedyny żyjący jeszcze świadek potwierdził to już przed sądem pod przysięgą. Ja kontrolowałem sytuację na nowym odcinku mojej pracy i ją zmieniałem. Nie machałem flagami na ulicy i nie stawiałem barykad, bo miałem coś ważniejszego do wykonania i robiłem to samotnie. Realizowałem coś, co zrodziło się z pragnienia zemsty, co przyznaję, ale potem było już wynikiem pragnienia zmian.
Mój ojciec, a nie dziadek, jak napisał Cezary Gmyz, był jeńcem wojennym w Kozielsku II. Wiem, co przeszedł, ale ja nie winię za to wszystkich Rosjan i z nimi też potrafiłem nawiązać pożyteczne inicjatywy na rzecz Polski i nie tylko („otwarcie katyńskie”).
Aby zrobić to, co zrobiłem musiałem być najlepszym z najlepszych oraz wyrobić sobie pozycję szarej eminencji w otoczeniu gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Nie cenił on mnie bezpodstawnie, ale nie wiedział, że jest przedmiotem mojej inspiracji w zakresie polityki i praktyki wyznaniowej państwa. Pośrednio, z lektury książki Pawła Kowala to wynika. Z innej jego pozycji też — zamieszczonej w „Polskim Przeglądzie Dyplomatycznym”. Nie o wszystkim jeszcze można pisać i mówić. Ujawniam pewne sprawy stopniowo, w miarę, jak czas zabiera spośród żywych najbardziej zaciekłych, ale też wiem, że to trzeba powiedzieć kiedyś, bo lada moment zabierze i mnie. Nauczyłem się żyć i działać podwójnie, dwutorowo i dlatego mi się wiele rzeczy udało.
Ale dosyć już sięgania do historii tego wydarzenia, a zobaczyć, co się dzieje teraz z odkryciem oranżeryjnym. Z informacji, jakie docierają do mnie z Lidzbarka Warmińskiego wynika, że prace renowacyjne przy oranżerii zakończyły się wiosną 2015 roku. Po jakimś czasie będzie można ocenić i wynik prac konserwatorskich przy malowidłach, które odkryłem w 1969 roku, a więc prawie pół wieku temu. Jak ten czas leci?
Do kwestii malowideł oranżeryjnych, moim zdaniem, należy podejść następująco. Tak, jak na ogół to bywa, w różnych fragmentach, zostały one stworzone przez różnych malarzy i w różnych okresach historycznych. Zygmunt Świechowski twierdzi, że te w kopule zostały stworzone za czasów bpa Teodora Andrzeja Potockiego (por. przypis 34/ z mojej pracy doktorskiej) a więc w latach między 1712 a 1723 rokiem. W tym czasie jedynym malarzem warmińskim, który mógł to stworzyć byłby Maciej Jan Meyer:
„Maciej Jan Meyer to już indywidualność nieprzeciętnej miary. Około 1718 roku w kościele w Kraszewie koło Lidzbarka, gdzie odnawiał wnętrze, namalował przedstawienia św. Elżbiety i św. Rocha. Po odbyciu dwóch podróży do Włoch, w celu zapoznania się z tajnikami malarstwa ściennego, podjął na polecenie Teodora Potockiego prace w bazylice świętolipskiej, którą wymalował w latach 1723—1727. Następnie pokrył polichromią kopułę kaplicy Potockiego — wówczas już prymasa w Gnieźnie (1727), kaplicę Eulenburga przy kościele w Wozławkach (około 1728) oraz kaplicę grobową biskupa Szembeka we Fromborku (około 1735). W latach trzydziestych powrócił do pracy w Świętej Lipce i tam zmarł, nie dokończywszy polichromii krużganków. Meyer ceniony jest głównie z powodu zastosowania na skalę dotychczas w Rzeczypospolitej nie spotykaną quadratury — fikcyjnej architektury, oddanej malarskimi środkami. Był to wszelako twórca wszechstronny, o dwóch jakże odmiennych obliczach. Jedno to matematyk quadraturysta, wykreślający przy ekierce złudną architekturę. Drugie — to spontaniczny malarz, budujący obraz kolorem.”
Sprawą do rozstrzygnięcia jest to, czy uczynił to przed odbyciem dwóch podróży do Włoch, czy po tych podróżach? Tę kwestię jednak dałoby się zapewne rozstrzygnąć wtedy, gdyby zachowała się polichromia na sklepieniu kopuły. Pobyt we Włoszech, gdzie zapoznawał się z tajnikami malarstwa ściennego na pewno znalazłby swój widoczny wyraz w lepszej jakości wykonania malowideł w porównaniu z umiejętnościami, jakie posiadał przed tymi podróżami studyjnymi. Ponieważ przed tymi podróżami odnawiał wnętrze (około 1718r.) w kościele w Kraszewie (k. Lidzbarka), więc porównanie obu dzieł, z czasem, byłoby jak najbardziej możliwe. Twierdzę (s.316 pracy doktorskiej), że pewna część malowideł oranżeryjnych powstała i za czasów biskupa Stanisława Adama Grabowskiego (1741—1766). Wtedy najpewniej tę część malowideł oranżeryjnych mógł wykonać Józef Korzeniewski (ur. ok. 1732 w Lidzbarku Warmińskim, zm. w 1780, lub w 1781r. we Fromborku).
W ten sposób przechodzimy do następnego etapu powstawania malowideł oranżeryjnych, tj. za czasów biskupa Ignacego Krasickiego (1767—1795). Za czasów bpa Ignacego Krasickiego historia oranżerii kształtowała się następująco:
„Około 1770 roku rozbudował on skromny pawilon ogrodowy zbudowany przez biskupa Potockiego, nadając całości formę klasycystyczną. Powstała w ten sposób prostokątna w planie budowla składająca się z pięciu proporcjonalnie i harmonijnie przylegających do siebie części. Środkowa część oranżerii, po obydwu stronach posiada ryzality zwieńczone trójkątnymi naszczółkami, niegdyś zdobionymi herbem Krasickiego. Dobudowane przez niego skrajne pomieszczenia są nieco wyższe i zaakcentowane czterema półkolumnami porządku toskańskiego. W XIX i XX wieku wnętrza przebudowano. Bez większych zmian zachowała się jedynie sala centralna ośmioboczna, przykryta pozornie spłaszczoną kopułą, ozdobioną gzymsem obiegającym całą salę. Wewnątrz znajduje się odsłonięty w 1969 roku fragment malowidła ściennego z czasów Krasickiego, przedstawiający alegorię pór roku. Oranżeria jest wyjątkową budowlą na terenie Warmii, powstałą pod wpływem polskiej myśli architektonicznej doby króla Stanisława Augusta Poniatowskiego.(…)”
(…)„Przebudowa objęła: dobudowę skrajnych pomieszczeń, wykonanie owalnych okien sali głównej i ujednolicenie elewacji zewnętrznej. Obiekt nabrał w ten sposób cech barokowego klasycyzmu stanisławowskiego.”
(Cytaty z powszechnie dostępnych publikacji. Przepraszam za nie, ale one są konieczne, aby czytelnicy zorientowali się w wartości historycznej i artystycznej tego obiektu, który jest ważnym polonicum na Warmii).
W roku 1785 biskup I. Krasicki pisze znany list do Kajetana Ghigiottiego w sprawie sprowadzenia malarza Szymona Mańkowskiego. Być może do wykonania malowideł w oranżerii? Można zakładać, że w grę wchodzi i wystrój malarski pałacu Wdżgi, ale biskup I. Krasicki tego pałacu chyba za bardzo nie lubił, bo nie wspomina w swoich listach o jakimś uwielbieniu dla tej budowli.
W tym czasie od 5 lat już nie żyje Józef Korzeniewski. Brak danych, aby był on czynnym malarzem także już po roku 1766, kiedy to został burgrabią fromborskim. Zmarł w 1780 lub 1781 roku. Innego wybitnego malarza na Warmii w tym czasie nie było. Być może i dlatego to pragnie sprowadzić kogoś wybitnego z zewnątrz? Nie zachowały się jednak listy biskupa Ignacego Krasickiego z kolejnych trzech miesięcy, więc nie mamy potwierdzenia w formie jego listu, a także innego dokumentu, czy ten malarz tutaj przybył i wykonał zamówienie fundatora.
W tej sytuacji pozostaje jedynie analiza porównawcza tych partii malowideł, umieszczonych na ścianach, wykazujących klasycystyczne elementy w ich kompozycji, co wskazywałoby na to, że powstały w końcu XVIII wieku — a więc za czasów biskupa Ignacego Krasickiego, z innymi dziełami Szymona Mańkowskiego. Ta analiza porównawcza może potwierdzić hipotezę, ale także i ją wykluczyć. Odsłonięty przeze mnie fragment, w 1969r., na jednej ze ścian, wyraźnie wydaje się wskazywać na inną manierę malarską, gdy chodzi o kompozycję, aniżeli ta w kopule, znana tylko z opisów świadków, którzy ją widzieli w roku 1948. Jest to jednak fragment za mały i potrzebne są badania dalszych odsłonięć. Na razie to jednak niemożliwe z powodu braku dostępu do wyników prac konserwatorskich. Rzecz jasna, byłoby to możliwe także pod warunkiem, gdyby i pozostałe fragmenty malowideł w tej partii nie zostały bezpowrotnie zniszczone w czasie remontu z lat 1961/1962.
Z przekazów mass-medialnych wiadomo, że renowacja oranżerii dobiegła końca, ale chyba przeprowadzenie tej analizy porównawczej nie będzie możliwe. Wszystko zależy od jakości prac konserwatorskich, jakim zostały poddane malowidła. Udało mi się zobaczyć na Facebook-u kilka zdjęć amatorskich tychże malowideł po konserwacji i odnoszę wrażenie, że zaistniała nadmierna ingerencja konserwatorska o charakterze rekonstrukcyjnym, która zapewne bardzo utrudni badania porównawcze. Być może więc zaszła kolejna przesłanka co do tego, że nigdy nie uda się ustalić z oczekiwanym stopniem prawdopodobieństwa autorów malowideł. Ale poczekajmy z tym do momentu powstania okazji do porównania mojej dokumentacji fotograficznej z października 2013 roku z tym, co zobaczy się na miejscu.
Dodam tylko, że ponad cztery miliony złotych dostał z Unii Europejskiej Lidzbark Warmiński na remont letniego pałacu biskupa Ignacego Krasickiego. Kwota ta stanowi 85 proc. kosztów inwestycji.
Po renowacji Oranżeria została podzielona na dwie części. Trzy pomieszczenia są przeznaczone na cele turystyczne i wydarzenia związane z kulturą. Będą więc tam eksponowane przedmioty muzealne związane ze znanymi mieszkańcami miasta, dzieła sztuki, w tym i współczesnej. W największej sali stanie biały fortepian. Będzie to miejsce kameralnych koncertów. Wszystko w kolorystyce związanej z epoką najsławniejszego gospodarza pałacu letniego — biskupa Ignacego Krasickiego.
Warto przypomnieć, że w miejscu, gdzie stoi dzisiaj Oranżeria, rozciągały się ogrody biskupie. Na ich terenie powstawały pawilony i pałacyki, które w okresie najazdu szwedzkiego zostały doszczętnie zniszczone. Odbudował je biskup Teodor Potocki. Jak wiadomo, jednym z pałaców była Oranżeria, którą rozbudował w 1770 roku biskup Ignacy Krasicki.
I czy ktoś chce, czy nie chce, moje nazwisko — poprzez powiązanie z odkryciem tych malowideł w 1969 roku — zostanie na zawsze powiązane z tym obiektem. Zawsze bowiem jest tak, że nazwisko odkrywcy umieszcza się w opracowaniach naukowych dotyczących danego obiektu. Szkoda jednak, że od czasu tego głośnego odkrycia, do momentu podjęcia prac renowacyjnych musiało minąć niemal pół wieku.
Po kilkudziesięciu latach od odkrycia odbyłem podróż do Lidzbarka Warmińskiego. Przede wszystkim była to podróż do minionego czasu. Do najpiękniejszego czasu w moim życiu. Stanąłem oko w oko z fragmentem malowidła, które odkryłem (w sensie naukowym) i odsłoniłem (w sensie fizycznym) a także przed ogromnymi połaciami ścian, z których strącono tynk z malowidłami i dowiedziałem się, że ów człowiek, który zadecydował o ich strąceniu, przez całe lata chodził w glorii zasłużonego człowieka dla ochrony zabytków w regionie. Co więcej, doczekał się bardzo wysokich odznaczeń państwowych po 1990r. Ma teraz ponad 84 lata i pewnie myśli, że nic złego nie zrobił.
To, że jednocześnie mnie wytrącił z tamtej orbity mojego życia, pewnie nie stanowiło i nie stanowi dla niego jakiekokolwiek problemu. A przecież jest absolwentem KUL-u, owej uczelni, której rektorem był o. Mieczysław Krąpiec? Widać, że w kwestiach etycznych ta uczelnia nie uformowała go należycie.
Byłem zdumiony, że pamięć o mnie była tam obecna. Burmistrz, lek. med. (chirurg) Artur Wajs, jest w wieku mojego syna, a jego zastępca podobnie młody. Przyjęli mnie bez jakiejkolwiek rezerwy, mimo, że poradziłem, aby najpierw poczytali o mnie w Internecie. I rzeczywiście przeczytali to, co tam jest, rzecz jasna nie w całości, bo to niemożliwe, gdyż jest tego dużo. Burmistrz (z PO) powiedział mi, że jestem człowiekiem wrażliwym, nie tylko z racji wykształcenia, ale i z zaangażowania, które tu jest znane i wierzy, że taki człowiek niczego złego nie mógł zrobić i w sytuacji innej.
Co więcej, wieść, że tu jestem szybko rozniosła się po miasteczku i gdy byliśmy razem na spacerze, ludzie jakoś wiedzieli o tym i podchodzili do nas i byli wobec mnie serdeczni. Ci, co mają profile na Facebook-u zaprosili mnie do grona swoich znajomych. Ustaliliśmy, że podtrzymujemy dalsze kontakty i będę nadal ich konsultantem w materii nie tylko dotyczącej oranżerii, ale także i lidzbarskiego zamku. Warto, aby Czytelnicy tam pojechali i zobaczyli to piękne miejsce i wiele zrealizowanych inicjatyw przez burmistrza, młodego i pełnego zapału człowieka. Poza tym znakomicie zorientowanego w kwestiach politycznych kraju i regionu.
Smutne było to, że obecne prace renowacyjne odsłoniły ogrom zniszczeń z lat 1961/62. Około 95% polichromii spadło z odkuwanym bezmyślnie tynkiem, z oczywistej i udowodnionej winy butnego urzędnika państwowego. Muszę to wszystko jakoś uporządkować, bo mimo wszystko wrażenia są bardzo świeże i intensywne. Czułem się tam normalnie, traktowany jak człowiek, który zapisał się w historii tego miasta i nikt mi nie dał odczuć, że moja późniejsza przeszłość, w takim traktowaniu mnie im przeszkadza. To dobry znak dla przyszłej współpracy dla dobra tej pięknej krainy, jaką jest Warmia. Nie jest to jednak do końca puenta optymistyczna, bowiem po obejrzeniu, na miejscu, stanu zachowania malowideł w oranżerii, moja pierwotna radość z wiadomości o tym, że trwają prace renowacyjne przemieniła się w smutek. Oto okazuje się, że moja ofiara z lat 1969—1971 i późniejsza z całego życia, nie przyniosła tego, czego oczekiwałem, bo uratowałem, co jeszcze raz podkreślam, przed dalszym zniszczeniem w roku 1969, jedynie niewielkie relikty tychże malowideł, bo, jak teraz widać naocznie, w latach 1961/62 zniszczono je w 95%, a człowiek, który tego dokonał nosi ordery nadane mu przez władze państwowe za zasługi na polu ratowania zabytków. Takie polskie paradoksy…
Jak widać jest także i druga klamra spinająca przeszłość i teraźniejszość. Jest nią fatum, które polega na tym, że wówczas ratowałem dzieło sztuki powstałe dzięki mecenatowi biskupów warmińskich i zostałem za to brutalnie pozbawiony pracy z inspiracji tego urzędnika. Później los sprawił, że miałem swój istotny wkład w dzieło normalizacji stosunków państwo — Kościół i we wznowienie stosunków dyplomatycznych między Polską i Watykanem, a zostałem pozbawiony części emerytury oraz padłem ofiarą okrutnych pomówień znanego ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego. Przez 6 lat walczyłem z tymi jego pomówieniami i nie uzyskałem żadnej satysfakcji z jego strony, bo wymiar sprawiedliwości tak działał jak działał i każdemu wiadomo o co tu chodzi. Może nie jest więc do końca tak, jak się myśli, że mój powrót do Lidzbarka Warmińskiego był jakąś puentą optymistyczną?
Jedynym akcentem optymistycznym jest to, że nie zapomniano tam o mnie. Czasami rzeczywiście jest i tak, że to, co wydaje się nieprawdopodobnym staje się realnym. Zyskałem tam wielu nowych znajomych a nawet przyjaciół. Ludzie, w gruncie rzeczy tęsknią za jakąś prawdą, jakąś sprawiedliwością i nawet gdy dotyczy to innych, to chcą się o to otrzeć. W tym przypadku elementem tego teatrum (w dobrym tego słowa znaczeniu) jest dzieło architektury z jego malowidłami, które mocno działa na wrażliwych ludzi. Ja niemal przed pół wiekiem złożyłem ofiarę, aby obronić te malowidła przed całkowitym zniszczeniem i teraz przyszedł ten moment, że ci wrażliwi ludzie być może chcą swoim życzliwym stosunkiem do mnie, dać wyraz swojej pamięci o tym fakcie. Późniejsza moja przeszłość jak się okazało nie tylko, że nie stanowi przeszkody w tym zakresie, ale w swoisty i pozytywny sposób ożywia zainteresowanie mną. Lidzbark Warmiński jest pięknym miejscem na ziemi i warto tam teraz przybyć, bo wiele zyskał dzięki burmistrzowi i marszałkowi (pochodzą obaj z Lidzbarka).
Przedzamcze jest znakomitym hotelem najwyższej klasy z oryginalnymi wnętrzami w pałacu biskupa Adama Grabowskiego. Nota bene, jest to hotel bardzo drogi (za nocleg trzeba zapłacić ponad 700 złotych), ale warto, jeśli kogoś na to stać. Zamek, którym kierował wtedy mój znajomy, jest też szczególnie warty polecenia. Jeśli ktoś tam pojedzie, to i obecny kustosz chętnie pokaże ślady po mojej działalności. Pani Izabela Treutle, znakomita erudytka w historii miasta i jego zabytków, pracująca obecnie w Oranżerii Kultury, z pewnością oprowadzi po Lidzbarku Warmińskim i zapozna z tym wszystkim. To jest tylko niecałe 50 km od Olsztyna.
W strukturach służby bezpieczeństwa
Zanim zacząłem pracę w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych najpierw pracowałem w jego strukturach terenowych. Jak już wielokrotnie stwierdziłem wobec dziennikarzy, sam nie wiem dlaczego mnie zatrudniono w strukturach SB? Może było zapotrzebowanie na kadry z wyższym wykształceniem? Może ktoś miał wobec mnie jakieś długofalowe plany? A może zwyczajnie uznano, że zatrudnienie mnie w resorcie, gdzie obowiązują określone regulaminowe rygory, doprowadzi do wycieszenia medialnego „afery freskowej”? To ostatnie uznaję za najbardziej prawdopodobne.
Trzeba zważyć, że moja sytuacja w resorcie spraw wewnętrznych była wyjątkowo nietypowa. Służbę rozpocząłem 16 maja 1971r., a zakończyłem 20 marca 1990r. Ściślej, w instytucjach sensu stricte resortowych pracowałem bardzo krótko, bo zaledwie od 16 maja 1971r. do wiosny 1977r. Potem pracowałem już tylko „na zewnątrz”. Od wiosny 1977r. do jesieni 1978r. byłem szkolony wywiadowczo w trybie indywidualnym, a więc wyjątkowo elitarnym. Od jesieni 1978r. do końca lipca 1979r. pracowałem już w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i prowadziłem tam tylko sprawy watykańskie. Z dniem 1 sierpnia 1979r. wyjechałem do Rzymu i pracowałem w Zespole Do Spraw Stałych Roboczych Kontaktów Między Rządem PRL i Stolicą Apostolską. W tym przez rok czasu (1981—1982) kierowałem tym Zespołem. Z Rzymu wróciłem w połowie października 1983r. i przez kilka miesięcy byłem urlopowany, praktycznie do połowy lutego 1984r., od kiedy podjąłem pracę w Urzędzie Do Spraw Wyznań.
A więc od wiosny 1977r. byłem praktycznie poza „zasięgiem” sztywnego kierowania mną przez struktury MSW, co doprowadziło do tego, że osiągnąłem, w wyniku zbiegu różnych okoliczności dużą niezależność od tych struktur, a więc stałem się rodzajem „wolnego elektronu”. Inni ludzie w takich okolicznościach za bardzo nie wiedzą, co robić. Ja, w tym przypadku nie miałem tego problemu z racji mojego charakteru i podjąłem określone działania pro publico bono z wiadomym skutkiem. Tym bardziej, że moja pozycja zawodowa, także w Urzędzie Do Spraw Wyznań była wysoka, podobnie jak i pozycja doradcy gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Tak było aż do końca mojej pracy na odcinku praktyki i polityki wyznaniowej państwa. Summa summarum, sztywne kierowanie mną to zaledwie 6 lat, a 12 to „wolny elektron”.
KP MO w Lidzbarku Warmińskim
Pierwsze miesiące mojej pracy, to praca w KP MO w Lidzbarku Warmińskim Przebiegały one na zapoznawaniu się z instrukcjami o pracy operacyjnej w odniesieniu do pionu IV. Przydzielony zostałem do pomocy doświadczonemu pracownikowi, kapitanowi Tadeuszowi Kuźmie, znanemu z tego, że był bardzo efektywnym pracownikiem tego pionu, cenionym w skali województwa. To od niego dowiadywałem się, w jaki sposób prowadzi się dokumentację operacyjną i w jaki sposób pozyskuje się tajnych współpracowników oraz jak się z nimi współpracuje. Większość jednak czasu poświęcałem na archiwizowanie materiałów z dawniejszych lat. W tym czasie odbyłem tylko kilka oficjalnych, luźnych rozmów z przedstawicielami duchowieństwa, przy okazji ich urzędowych wizyt w moim miejscu pracy, w zastępstwie owego kapitana.
To, co mnie uderzyło przy archiwizowaniu czytanych dokumentów, to była kwestia bezproblemowego „wchodzenia” kleru we współpracę i to na ogół z pobudek interesowności różnego typu. Muszę przyznać się, że to mocno zachwiało moimi ocenami, co do moralności duchowieństwa. Więcej, sam byłem świadkiem licznych telefonów do kapitana, od agentów, którzy sami „naprzykrzali się” mu propozycjami zbyt częstych spotkań. Mówił, że ma tak dużo tych agentów, że nie jest w stanie z nimi spotykać się częściej niż raz w miesiącu, bo „wpadłby w alkoholizm”.
Przyznaję, że w świetle takiej dość klarownej sytuacji, stopniowo pozbywałem się oporów co do kwestii prowadzenia ewentualnych rozmów z duchowieństwem. Kiedyś zapytałem tego oficera, czy któryś z jego rozmówców duchownych w trakcie takich spotkań próbował go ewangelizować. Odpowiedział, że nigdy i z tego co mu opowiadali koledzy z innych rejonów województwa, nigdy z czymś takim też się nie spotkali.
Kilka dni po tej rozmowie, decyzją przełożonego, sformułowaną tak, że przyszedł czas na zapoznanie się z pracą operacyjną „po innym odcinku”, zostałem przydzielony do pomocy porucznikowi Zygmuntowi Tycińskiemu, zajmującym się tzw. pionem trzecim (gospodarka, szkolnictwo, służba zdrowia itp.). I znowu, lektura instrukcji, czytanie dokumentacji pod kątem jej archiwizacji. Tu też były wielkie zaległości w zdawaniu dokumentacji do archiwum. Dopiero na kilka miesięcy przed służbowym przeniesieniem mnie do Wydziału III — go KW MO w Olsztynie, przekazano na mój kontakt 2 tajnych współpracowników(medyk i nauczyciel), którzy współpracowali już od wielu lat bez jakichkolwiek skrupułów. Jeden z nich, jakiś czas później, zatrudnił się w KP MO i został oficerem operacyjnym.
Niejako na marginesie zapoznałem się też z metodami pracy operacyjnej na odcinku pionu II (kontrwywiadowczym).
KW MO w Olsztynie
Jesienią 1972 roku zostałem służbowo przeniesiony do Wydziału III KW MO w Olsztynie w związku z potrzebą pilnego wyjaśnienia informacji, jakie dochodziły z Muzeum Mazurskiego, a które miały wskazywać na istnienie tam zorganizowanej grupy przestępczej, rzekomo zajmującej się kradzieżą i przemytem do Niemiec dzieł sztuki i starodruków. Uznano, że mogę być do tego przydatny, ponieważ wywodzę się z tego środowiska zawodowego i znam problematykę muzealniczą oraz zespół osób tam pracujących. Zaznaczono, że będzie to praca od podstaw, bowiem to środowisko nie było dotychczas rozpoznawane i nie ma, w związku z tym żadnej dokumentacji operacyjnej poza kilkoma notatkami na temat podejrzeń w kwestii kradzieży. Zgodziłem się na przyjęcie tej propozycji, ale później żałowałem, bo musiałem codziennie dojeżdżać do pracy z Lidzbarka Warmińskiego po 50 kilometrów w jedną stronę.
Po kilkumiesięcznym zbieraniu informacji okazało się, że sygnał o działalności przestępczej wśród pracowników muzeum był fałszywy a informacje na ten temat rozpowszechniał jeden z pracowników technicznych, który poczuł się zagrożony planowanymi zwolnieniami, jakie miały nastąpić w związku z reorganizacją instytucji. Informacje na ten temat przekazał on Wydziałowi III, aby wykazać swoją przydatność i w ten sposób uchronić się od zwolnienia. Tego człowieka znałem dobrze z okresu mojej pracy muzealnej. Miał on opinię mitomana a jego informacje nie miały żadnej wiarygodności.
W międzyczasie zostałem zakwalifikowany do podjęcia szkolenia, w systemie zaoczno-stacjonarnym, w Szkole Oficerskiej Nr 2 w Legionowie, przeznaczonej dla absolwentów studiów wyższych. W związku z powyższym plany wydziału, dotyczące wyjaśniania kwestii rzekomej kradzieży dzieł sztuki i starodruków bądź uległy na pewien czas zawieszeniu bądź odbywały się bez mojego udziału.
Po ukończeniu szkoły oficerskiej z najlepszą lokatą, udałem się na urlop wypoczynkowy za rok 1973. Po powrocie z urlopu, od komendanta wojewódzkiego, otrzymałem polecenie służbowego wyjazdu do Warszawy, do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, celem odbycia tam rozmowy z przedstawicielem tego resortu. Rozmowę ze mną prowadził pułkownik Konrad Straszewski, wtedy Wicedyrektor Departamentu IV, później generał brygady, dyrektor tegoż departamentu, a następnie wiceminister spraw wewnętrznych. Rozmowa była dość długa. Na podstawie jej przebiegu i zadawanych mi pytań zorientowałem się, że zna on w szczegółach moją biografię, moje sprawy rodzinne, przebieg pracy zawodowej, zainteresowania oraz przebieg mojej nauki w szkole oficerskiej.
Pod koniec rozmowy zaproponował mi przejście do pracy w Departamencie IV, Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Zaręczył też, że za jakiś czas otrzymam służbowe mieszkanie. Biorąc pod uwagę całość propozycji wyraziłem na nią zgodę. Dawała mi ona bowiem szansę na wyrwanie się z „układu olsztyńskiego”, który ciągle odbierałem jako realne dla mnie zagrożenie. Zastrzegłem tylko, że chciałbym dokończyć doktorat, na co uzyskałem nie tylko zgodę, ale wręcz zalecenie i zachętę.
3. Warszawa (1973—1979)
W ten sposób, w drugiej połowie 1973 roku podjąłem pracę w Warszawie, jako inspektor Wydziału I tego departamentu. W momencie, gdy ja zatrudniłem się w Departamencie IV MSW doktoraty posiadało dwie osoby. Jedna z prawa, a druga z nauk politycznych. Potem zrobiłem ja doktorat z historii sztuki. W tym czasie dwie inne osoby miały otwarty przewód doktorski z zagadnień związanych z problematyką realizowaną przez departament. Gen. Konrad Straszewski miał otwarty przewód doktorski najpewniej w PAN, ale tematu nie znam. Z ramienia tej instytucji miał stypendium naukowe i przebywał jakiś czas w Rzymie. Było to dużo wcześniej, aniżeli ja przeszedłem do tego departamentu. Nie wiem z jakich powodów, ale pracy doktorskiej nie bronił. Znam to z relacji pracowników. Zważywszy na to, że w okresie mojej pracy departament liczył około 70—80 pracowników, włączając w to personel techniczny, to wskaźnik osób posiadających doktoraty lub pracujących nad nimi był wyjątkowo wysoki. Nie wiem, jak ta sytuacja kształtowała się w innych departamentach MSW.
Pierwsze miesiące mojej pracy przebiegały na rutynowym zapoznawaniu się ze strukturą departamentu, zakresem jego działalności oraz dokumentami dotyczącymi działań operacyjnych, a także polityki wyznaniowej państwa. Nie bez znaczenia była też kwestia aklimatyzacji w nowym środowisku i poznawania struktur kościelnych w ich wzajemnych relacjach na szczeblu centralnym. Do czasu obrony pracy doktorskiej (grudzień 1974r.), moje zaangażowanie w działalność departamentu było znacznie ograniczone, m.in. w związku z tym, że długi czas przebywałem na urlopie naukowym i wiele czasu wymagały moje wyjazdy na seminarium doktoranckie, które nasiliły się w związku z przygotowaniami do finalizacji przewodu doktorskiego.
Zajmowałem się głównie opracowywaniem zbiorczych informacji dziennych Wydziału I na rzecz Wydziału IV Departamentu IV MSW. Ostatecznie zdecydowano, że jako inspektor, będę w ramach tzw. grupy terenowej, nadzorować działalność wydziałów IV: w KSMO w Warszawie i KW MO w Lublinie oraz mieć na kontakcie kilku tajnych współpracowników (naukowych pracowników ATK, bądź KUL-u) posiadających doktoraty lub profesury, a wcześniej już pozyskanych, a potem mi przekazanych przez innych oficerów. W ramach pracy operacyjnej pozyskałem jednego tajnego współpracownika, pracownika naukowego ATK oraz sformalizowałem współpracę jednego z KUL-u, z którym wcześniej prowadził rozmowy operacyjne gen. Konrad Straszewski. W zakresie moich obowiązków było też wykonywanie dodatkowych, delikatnych i ważnych merytorycznie dla stosunków państwo — Kościół, poleceń przełożonych. I tak, przykładowo:
1). W końcu 1978 lub na początku 1979 roku, na polecenie przełożonych, zatelefonowałem do ks. prałata Józefa Glempa, pełniącego wówczas funkcję sekretarza i kapelana kardynała Stefana Wyszyńskiego, Prymasa Polski i poprosiłem o przyjęcie mnie na rozmowę, która miała związek z wysunięciem jego kandydatury na funkcję biskupa warmińskiego. Nadmieniam, że wcześniej, począwszy od 1974 roku, utrzymywałem z ks. dr. Józefem Glempem sporadyczne kontakty. Spotkałem się z nim trzykrotnie. Za pierwszym razem była to krótka rozmowa w siedzibie prymasów w Warszawie, drugi raz spotkaliśmy się u mnie w domu, a trzecim razem zjedliśmy obiad w restauracji w hotelu „Bristol”, w Warszawie.
Wszystkie te spotkania miały związek z tym, że umożliwił mi on wejście do Archiwum Archidiecezji Gnieźnieńskiej, w związku z potrzebą przeprowadzenia w nim kwerendy niezbędnej do moich badań naukowych, związanych z mecenatem artystycznym XVIII-wiecznego biskupa warmińskiego Adama Stanisława Grabowskiego. Te spotkania odbyły się za wiedzą moich przełożonych bez ujawniania mu faktycznego miejsca mojej pracy. Miałem mu przedstawić się jako pracownik Ministerstwa Spraw Zagranicznych, zajmujący się, w ramach Departamentu IV tegoż ministerstwa, problematyką watykańską.
Celem tego pociągnięcia było ustanowienie pośredniego dojścia do tej osoby „na wszelki wypadek” wobec braku powodzenia nawiązania z nim dialogu operacyjnego przez naczelnika wydziału w latach poprzednich.
Jak już wspomniałem, po telefonicznym umówieniu się, zostałem przyjęty zgodnie z ustalonym terminem, w saloniku siedziby prymasów, przy ul. Miodowej 17. Moim zadaniem było przeprowadzenie rozmowy sondażowej, w związku z pismem, jakie wystosował kardynał Stefan Wyszyński do premiera, zawierającym tzw. terno, tj. listę trzech kandydatów na stanowisko ordynariusza warmińskiego, które wakowało po śmierci bpa Józefa Drzazgi.
Na samym początku powiedziałem, że nadal pracuję w MSZ, w komórce zajmującej się problematyką watykańską i ponieważ jego nazwisko znalazło się w terno, o którym wspominam, zostałem upoważniony do tego, aby poznać jego pogląd w tej kwestii. Dodałem, że władzom zależy na tym, aby nowy biskup warmiński spełniał również pewne wymogi władz, tj. by swoją postawą nie utrudniał dialogu i gwarantował dobre układanie relacji z władzami wojewódzkimi. Stwierdziłem, że diecezja warmińska, z racji historycznych, ma szczególnie ważne znaczenie dla całego kontekstu stosunków państwo — Kościół.
W tym momencie ks.prałat Józef Glemp oświadczył, że jeśli władze państwowe opowiedzą się za nim, to na pewno nie spotkają się z jego strony z kłopotami, bo on jako doktor praw obojga z natury rzeczy jest świadomy tego, że przestrzeganie obowiązującego w państwie prawa jest konieczne i on będzie się tego trzymał. Dodał też, że jest zwolennikiem pełnej normalizacji stosunków państwo — Kościół, osiągniętej w ramach wspólnych negocjacji. W związku z tym oświadczeniem, uznałem, że cel mojej wizyty został osiągnięty i dalej tego wątku nie kontynuowałem, ponieważ chciałem mu zaoszczędzić pewnego rodzaju dyskomfortu. Z rozmowy tej sporządziłem notatkę służbową i w oparciu o jej treść dyrektor departamentu polecił mi sporządzenie pisma do premiera Piotra Jaroszewicza, w którym departament opowiedział się za kandydaturą ks. Józefa Glempa na ordynariusza warmińskiego. Premier, w odpowiedzi na tzw. terno kard. Stefana Wyszyńskiego, wyraził opinię, że nie wnosi zastrzeżeń do kandydatury ks. J. Glempa. Ostatecznie papież, w kwietniu 1979 roku powołał go na ordynariusza warmińskiego.
Jak wiadomo, w 1981 roku, na życzenie umierającego kardynała Stefana Wyszyńskiego, które wyraził w rozmowie telefonicznej z Janem Pawłem II, bp Józef Glemp został mianowany arcybiskupem warszawskim i prymasem Polski, otrzymując godność kardynała. Myślę, że to dwuletnie doświadczenie Józefa Glempa, jako biskupa warmińskiego miało ważny udział w tej nominacji. Dodam jeszcze, że władze państwowe, w 1978 roku, ani też wcześniej, nie znały bliżej poglądów ks. Józefa Glempa na sprawę stosunków państwo — Kościół, ponieważ w swojej działalności duszpasterskiej ich nie przejawiał. Stąd waga mojej z nim rozmowy w ocenie tej osoby. Nie jest mi wiadomym, czy takie rozmowy prowadzono z pozostałymi dwoma kandydatami i jaki był ich wynik. Być może, na tle tych kandydatów, moja opinia o ks. Józefie Glempie, odegrała zasadnicze znaczenie również i dla dalszej jego kariery, będącej pewną konsekwencją nominacji na ordynariusza warmińskiego.
2). Inne ważne zlecenie dostałem bodajże latem 1978 roku, kiedy dokładnie nie pamiętam. W tym celu „ściągnięto” mnie ze szkolenia indywidualnego, jakie miałem w Departamencie I MSW, w ramach przygotowań do mojego wyjazdu do Rzymu. Otóż, gen. Konrad Straszewski, biorąc pod uwagę moją znajomość języka rosyjskiego, dał mi wtedy polecenie służbowe pilnego wyjazdu do Kijowa z zadaniem przeprowadzenia kwerendy archiwalnej na temat zbrodni hitlerowskiej, która miała miejsce w pewnej wsi, znajdującej się w pobliżu Tarnopola. Polecono mi odnalezienie wszystkich dokumentów, które byłyby związane z rozstrzelaniem kilku lub kilkunastu mieszkańców wsi, której nazwy nie pamiętam, a którzy mieli być zaangażowani w działalność partyzancką.
W tej sprawie napiszę tylko to, co wiem. A wiem tyle, że Departament IV uzyskał od źródła informacyjnego, które rodzinnie powiązane było z Tarnopolem i okolicami, informację, że w czasie okupacji niemieckiej na Ukrainie doszło do rozstrzelania kilkunastu partyzantów polskich i radzieckich i że jakiś ksiądz polski wydał Niemcom tych ludzi. Wykonując polecenie na drugi dzień poleciałem do Kijowa. Na lotnisku w Kijowie oczekiwało na mnie dwóch mężczyzn, którzy odwieźli mnie do hotelu, gdzie wspólnie zjedliśmy kolację. Wyjaśniłem im o co mi chodzi. Powiedzieli, że następnego dnia zostanie dokonane rozeznanie co do tego, gdzie mogą się znajdować ewentualne dokumenty.
Po całodziennej kwerendzie w archiwach okazało się, że dokumentacji należy poszukiwać w Tarnopolu. Tam udałem się następnego dnia samolotem rejsowym. Czas jaki pozostał do odlotu poświęciłem na zwiedzanie zabytków Kijowa, ze szczególnym uwzględnieniem Soboru Sofijskiego i innych świątyń prawosławnych. Zabytki te były w doskonałym stanie, niektóre świeżo po konserwacji i renowacji,
Do Tarnopola poleciałem małym samolotem rejsowym, a ten lot zakończył się tzw. miękkim lądowaniem w błocie, bo samolot wypadł z pasa w błotną ziemię. Akurat było świeżo po wielkiej ulewie. W Tarnopolu, na lotnisku, oczekiwał mnie historyk, bodajże o nazwisku Komarow z żoną. Powoływała się ona na swoje polskie pochodzenie. Była wykładowcą w stopniu docenta, na miejscowej uczelni. Byli to bardzo mili i kulturalni ludzie. Zaprosili mnie na kolację do swego domu i pokazywali swoje publikacje naukowe.
Na drugi dzień, w towarzystwie Komarowa, udałem się do miejscowego archiwum, którego nazwy nie znam, bo nie dostrzegłem tam żadnego szyldu. Zapamiętałem tylko, że mieściło się ono w starej kamienicy, a okno tej części, w której pracowałem, wychodziło na podwórze. Było to niezbyt duże pomieszczenie o nieregularnym planie. Dość wysokie, zastawione drewnianymi regałami z ułożonymi na nich dokumentami znajdującymi się tekturowych teczkach lub w papierowych, szarych kopertach. Część dokumentów leżała bezładnie pod ścianami. Na środku tego pomieszczenia stał duży stół, który służył do przeglądania dokumentów. Na początku towarzyszyła mi starsza kobieta, pracownica archiwum, która pomogła mi zlokalizować wieś, o którą mi chodziło w strukturze administracyjnej obwodu tarnopolskiego i wskazała na tę część pomieszczenia, gdzie ewentualnie mogłaby znajdować się poszukiwana dokumentacja. Potem, o ile dobrze pamiętam, przez około 2 dni szczegółowo przeglądałem dokumenty. W końcu, gdy skontrolowałem wszystkie teczki, które znajdowały się na licznych półkach, a nie znalazłem stosownych dokumentów, postanowiłem przejrzeć sterty dokumentów bezładnie leżących pod ścianami. Wśród nich znalazłem cienką teczkę, a w niej protokoły przesłuchań mieszkańców tej wsi na okoliczność hitlerowskiej masakry.
Były to zeznania, tak ludności pochodzenia polskiego, jak i ukraińskiego. To co powtarzało się w tych zeznaniach — poza opisem rozstrzelania, wykazem osób, które zabito i okolicznościami temu towarzyszącymi — to były oskarżenia formułowane pod adresem rodziny Tokarczuków, że ktoś z tej rodziny wskazał Niemcom właśnie, te osoby, jako współdziałające z miejscową partyzantką. Powtarzała się też informacja, że rodzina Tokarczuków, w momencie, gdy wycofywali się Niemcy, nagle nocą, opuściła wieś, pozostawiając cały dobytek i wyjechała w nieznanym kierunku. Potem już nigdy nikt z tej rodziny nie pojawił się w tej wsi. Wszyscy świadkowie twierdzili, że nic im nie wiadomo, gdzie może znajdować się ta rodzina.
Razem z protokołami przesłuchań znajdował się oryginalny dokument — pokwitowanie odbioru pieniędzy, opatrzone pieczątką niemieckiej policji. Nie przypominam, czy to była pieczątka gestapo czy policji kryminalnej. Kwitującym była osoba o nazwisku: „Ignacy Tokarczuk-Kuna”. Na dokumencie osoba o danych: „Ignacy Tokarczuk-Kuna” kwitowała odbiór pewnej sumy pieniędzy z tytułu współpracy. Pamiętam podpis tej osoby o tym brzmieniu wykonany pięknym równym pismem pochylonym lekko w prawo. Do wykonania tego podpisu użyto pióra i czarnego atramentu.
Ten dokument, wraz z innymi, przekazano mi celem dostarczenia do Warszawy, co uczyniłem przekazując go generałowi, a on wydał dyspozycję przekazania go do wydziału I wraz z notatką służbową.
Niedługo potem już nie pracowałem w resorcie, a zacząłem pracę w MSZ, aby jakiś czas potem wyjechać na misję do Rzymu. Nie wiem, czy ten podpis należał do późniejszego arcybiskupa, czy do kogoś innego o tym samym nazwisku i imieniu. W kilka lat, po przyjeździe z Rzymu, w czasie gdy już pracowałem w Urzędzie do Spraw Wyznań, z Biuletynu Specjalnego dowiedziałem się, z cytowanego tam artykułu gazety włoskiej, że rzekomo tą osobą, która pokwitowała odbiór pieniędzy, był późniejszy arcybiskup przemyski — Ignacy Tokarczuk. Jak doszło do tej publikacji nic mi nie wiadomo.
3). Z innych zadań, które wykonywałem, na krótkie omówienie zasługuje kwestia analizy stanu ilościowo-jakościowego agentury, wywodzącej się spośród duchowieństwa diecezjalnego, w skali całego kraju. Badania te były prowadzone przeze mnie, co najmniej przez dwa kolejne lata. Polegały one na tym, że terenowe wydziały IV, wypełniały specjalne ankiety, w których w odniesieniu do każdego tajnego współpracownika umieszczano szereg stosownych danych. Następnie ankiety te przesyłano do Wydziału I, gdzie dokonywałem ich analizy i sporządzałem z niej wnioski. Była to analiza statystyczno-socjologiczno-operacyjna, a jej wyniki były przedstawiane kierownictwu MSW.
Byłem zaskoczony wynikami tej analizy a zwłaszcza ilością tajnych współpracowników. Z tego co zapamiętałem, to w niektórych województwach, ilość tej agentury dochodziła do 30%, a w innych nie mniej niż do 20% stanu duchowieństwa świeckiego. W tych ankietach nie spotkałem informacji, że ktoś został pozyskany w wyniku szantażu w oparciu o tzw. materiały kompromitujące. Pozyskania określano na ogół: „na zasadzie lojalności”, „dobrowolności” itp. Moją uwagę zwrócił też fakt, że był tam duży procent tzw. agentury perspektywicznej, to znaczy posiadającej wysokie kwalifikacje kościelne i naukowe dobrze rokujące jej awans w hierarchii kościelnej.
Potoczne opinie, gdy chodzi o tzw. „werbowanie księży” nie są nawet warte funta kłaków. Może były jakieś poszczególne przypadki, ale nie była to reguła powszechna. Sam byłem zdumiony jak często duchowni utrzymywali kontakty z nami dla samego towarzystwa. Wiedzieli, że można z nami pogadać o wszystkim i to się nigdzie nie wyniesie. Dla wierzących to co piszę jest nie do przyjęcia, ale tak było. Co więcej oni wierzących wobec nas traktowali trochę jako ludzi nieco naiwnych, a nas jako tych, którzy są nosicielami także informacji o słabostkach ich kolegów i przełożonych i lubili o tym rozmawiać, a wręcz plotkować przy koniaku czy czymś innym. Co więcej, może dla wielu zabrzmi to jak herezja, ale często w oficerach znajdywali rodzaj swoich spowiedników i radzili się, jak mają postąpić w przypadku trudnych swoich spraw osobistych. Często odsłaniali się twierdząc, że ich powołanie to coś, co może było jeszcze w WSD ale nie po kilkunastu latach pełnienia swojej posługi. Nie trzeba było więc stosować tych metod, o których niektórzy pisali, bo to było po prostu zbędne. Koledzy opowiadali, że często, po wódeczce, wspólnie oglądali filmiki pornograficzne, które wtedy były w posiadaniu ich źródeł. Czasami było i tak, że wprost przedstawiali swoje konkubiny. Różnie to się działo. Ponieważ to były elementy towarzyskie spotkań, to nikt z oficerów tego nie dokumentował. W duchownych trzeba więc widzieć tylko ludzi często obdarzonych wieloma słabościami. Nic nie muszę dodawać do opisanych motywacji duchownych, jakie wyłuszczyłem we „Wspomnieniach…", zdeponowanych w IPN. Po upadku starego reżimu duchowni próbowali się wybielać i ochoczo eksponowali wątek „martyrologiczny” w tej kwestii, którego za moich czasów po prostu nie było, bo się z tym nie spotkałem. Moim zdaniem to wybielanie się było zupełnie zbędne, bo tak naprawdę nie było do tego żadnego logicznego powodu, aby reagować aż tak emocjonalnie na presję mass-medialną kilku lustratorów.
Mogę odpowiedzialnie stwierdzić, że w opinii oficerów operacyjnych, pozyskiwanie informatorów nie było zbyt trudnym problemem. Tam, gdzie pojawiały się nadmierne trudności i wątpliwości, a nie były to zjawiska częste, rezygnowano z dialogu operacyjnego z daną osobą, bo można go było prowadzić z inną z podobnymi możliwościami uzyskiwania informacji. Moje własne doświadczenia to potwierdzają.
W mojej pracy przy pozyskiwaniu informatorów nie posługiwałem się takimi metodami jak wynajdywanie informacji „kto z kim spał, kto pije, kto nie, kto ma jakie preferencje seksualne, kto kradnie”, a jedynie przyjazną, miłą i kulturalną rozmową oraz życzliwością i wykazywaną kompetencją. Radzę to stosować i we wszelkich innych sytuacjach
Prof. Wł. Stróżewski stwierdził kiedyś, w rozmowie z red. Dariuszem Rosiakiem, że Prymas Stefan Wyszyński był człowiekiem walki i nie było szans na osiągnięcie porozumienia z władzami państwowymi za jego czasów. Za Prymasa Józefa Glempa sytuacja zmieniła się bardzo. Jak można przeczytać we „Wspomnieniach…” (IPN) ten fragment z mojej z nim rozmowy, przed jego nominacją na biskupa warmińskiego, to tam jest geneza tego. Co zadeklarował to zrealizował. Zdawałem sprawę z tego, że o tej deklaracji nie zapomni, a on zdawał sprawę z tego, że ja to zapamiętam. Do tego nigdy nie wracaliśmy, ale ciągle to „wisiało” w powietrzu, gdy chodzi o nasze kontakty późniejsze, których było nie mało i jakoś to wpływało na ich jakość. Miałem o tym nie wspominać, ale skoro to tak twierdzi profesor z Krakowa, to trzeba było i to powiedzieć.
Glempowie są ludźmi bardzo słownymi i stabilnymi. Czesław, z którym przyjaźniłem się, to był taki sam typ charakterologiczny jak jego brat kard. Józef Glemp. Zdawałem sobie z tego sprawę. Gdyby nie to, że chroniłem kard. Józefa Glempa, wcale sprawy nie potoczyłyby się tak, jak potoczyły. Ktoś by pewnie podjął agresywniejsze działania operacyjne, a to było bardzo prawdopodobne, które to z kolei mogłyby go usztywnić później, a przede wszystkim odjęłoby się mu szansę zostania biskupem warmińskim. Bez tej nominacji nie zostałby, z poręki umierającego kard. Stefana Wyszyńskiego, jego następcą.
Myślę, że kard. Stefan Wyszyński, pod koniec swojego życia zrozumiał, że potrzebny jest inny prymas na nadchodzące czasy, a ks. prałata Józefa Glempa znał przecież bardzo dobrze. Ciekawy zbieg okoliczności doprowadził go do tego stanowiska z brzemiennymi i pozytywnymi konsekwencjami dla kwestii normalizacji stosunków państwo — Kościół i Polska — Watykan. Warto to też widzieć i w aspekcie jego stosunku do stanu wojennego. Nie wiadomo, czy nie doszłoby do rozlewu krwi, gdyby Prymasem był w tym czasie bardziej krewki hierarcha? Ktoś mógłby powiedzieć, że Opatrzność czuwała nad Polską dając kard. J. Glempa Polsce, jako Prymasa. Myślę, że ten niepozorny z wyglądu człowiek doczeka się bardziej sprawiedliwej oceny historycznej i to wszystko, co było z nim związane.
Już wtedy, między innymi i na moją sugestię, władze państwowe stopniowo wycofywały się z wyrażania swojego zdania na któregoś z kandydatów zgłaszanych przez władze kościelne. W 1989 roku znalazło to usankcjonowanie w Ustawie o stosunku państwa do Kościoła rzymskokatolickiego, a stosowny dekret z 1956 roku przestał obowiązywać.
W moim życiu zawodowym, w służbach specjalnych należałoby wydzielić następujące okresy:
Okres warszawski (1973—1979). Doświadczenia wyniesione z epizodu lidzbarskiego w spec. służbach (1971—1972) oraz olsztyńskiego (1972—1973), charakteryzujące się tym, że zdobyłem dość dobrą ale przekrojową wiedzę o zasadach działania tych służb (w zakresie pionu II, III i IV), wykorzystałem do tego, aby odpowiednio sugerować moim przełożonym możliwość wykorzystania moich predyspozycji, do takiego uplasowania się w strukturach spec. służb — bez specjalnego pięcia się na kolejne szczeble, aby posiąść maksymalną wiedzę, na temat spraw najtajniejszych, tj. agentury. Szybko zauważono posiadane przeze mnie umiejętności analityczne i jako jedyny człowiek w Dep. IV MSW uzyskałem pełny dostęp do tej wiedzy, o czym piszę w moich „Wspomnieniach…” (IPN). Takiej wiedzy nie posiadali nawet moi przełożeni, bo oni otrzymywali ode mnie jedynie produkt syntetyczny w postaci wyników analizy stanu ilościowego i jakościowego tej agentury. Ja, jako twórca ankiet w tej kwestii rozsyłanych do pionów IV województw i bezpośredni odbiorca otrzymywanych od nich bezpośrednich odpowiedzi w formie dokumentów spec. znaczenia, a po wykorzystaniu przeze mnie natychmiast niszczonych, miałem pełną wiedzę, co do tego, jakie są możliwości operacyjne całego pionu IV w skali kraju. To potem przydało mi się do tego, aby w późniejszych kontaktach z wysoko postawionymi hierarchami nie „wpadać” na „miny” w postaci źródeł informacji, a także, aby wiedzę o tym spożytkowywać do odpowiedniej ich inspiracji, tak w odniesieniu do kwestii merytorycznych, jak i budowania własnej pozycji. Szczególnie to okazało się przydatne w okresie rzymskim (1979—1983), jak i w II okresie warszawskim (1984—1990): Urząd do Spraw Wyznań. Rzecz jasna, brałem poprawkę, zgodnie z wypracowanymi wcześniej kryteriami możliwych kierunków zwiększania ilościowego i jakościowego agentury, na to, co mogło rozwinąć się w latach późniejszych. To stworzyło w miarę przewidywalne warunki bezpieczeństwa mojego działania na rzecz produktywnego zmieniania praktyki i polityki wyznaniowej państwa.
Okres rzymski (1979—1983). Moje oficjalne umocowanie to II Sekretarz Ambasady PRL w Rzymie, członek Zespołu Do Spraw Stałych Roboczych Kontaktów Między Rządem PRL i Stolicą Apostolską. Od 1974r. Kierownikiem tego Zespołu był Radca-Minister Pełnomocny, dr Kazimierz Szablewski, a moim współpracownikiem, w tej samej randze co ja, ale znacznie młodszym wiekowo, był mgr Jerzy Jopa. Kazimierz Szablewski, doświadczony dyplomata, był typem samotnika i w żaden sposób nami nie kierował, bo pewnie niewiele obchodziła go nasza tutaj obecność, albo też uważał, że my obaj, jako oficerowie wywiadu, a mogł się tego domyślać, mamy zbyt dużo własnej pracy i po prostu nie chciał się w to wtrącać. Ponieważ Jerzy Jopa był mocno obciążony obowiązkami rodzinnymi (dwoje małych dzieci) i za bardzo nie znał problematyki wyznaniowej, więc siłą rzeczy pojawiły się dla mnie większe możliwości przejęcia inicjatywy i być tym „drugim” po K. Szablewskim w kontaktach z kurią rzymską i personelem dyplomatycznym akredytowanym przy Stolicy Apostolskiej z wszelkimi konsekwencjami z tego wynikającymi. W kwietniu 1981r. K. Szablewski poważnie zachorował i przez ponad rok przebywał na leczeniu w kraju. Siłą rzeczy stałem się jego nieoficjalnym następcą w charakterze Kierownika Zespołu. Trwało to do czerwca 1982r., kiedy to przybył do Rzymu, w tym charakterze Jerzy Kuberski, przedtem Minister ds. Wyznań. Znał świetnie krajową problematykę wyznaniową, ale był „surowy” na gruncie watykańskim i w dodatku nie znał języka włoskiego. W tej sytuacji on „kierował” Zespołem, a ja de facto kierowałem nim. To trwało do końca mojego pobytu, tj. do 15 października 1983r. Nota bene, w aktach MSZ jest jego notatka dla Ministra MSZ, której treść świadczy o tym, jak mocno zabiegał o przedłużenie mojej misji. Dodam, że Jerzy Jopa został odwołany do kraju w końcu 1981 lub na początku 1982r. Był więc czas, że ja byłem jedynym dyplomatą akredytowanym przy Watykanie, co dało mi ogromne możliwości przenoszenia pewnych treści, tak do Watykanu, jak i z Watykanu do władz krajowych. Pewne przykłady na to są zawarte w przywoływanych „Wspomnieniach…”. Nie muszę dodawać, że tak długo, jak współpracowałem z Jerzym Kuberskim nie działałem w tym kierunku, aby on się nauczył języka włoskiego (zawsze tłumaczyłem jego rozmowy w Watykanie, a potem razem układaliśmy depesze do kraju), czy opanował w pełni sztukę dyplomatyczną. Zarówno w jednym i drugim pozostał „surowy”, na pewno do końca mojej misji i znacznie później.
Równolegle z pracą dyplomatyczną, jak wiadomo, byłem rezydentem wywiadu rezydentury rzymskiej. Na początku miałem do czynienia z inteligentnym szefem tej rezydentury, Fabianem Dmowskim, który szybko zorientował się, że szczegółowe kierowanie moją działalnością zakończyłoby się kompromitacją, bo jego wiedza na tematy watykańskie była wiedzą bardziej „zewnętrzną” aniżeli „wewnętrzną”, chociażby z tego tytułu, że inni rezydenci wywiadu jemu podlegli, musieli polegać na wiedzy źródeł na ogół nie ulokowanych w Watykanie, ale na zewnątrz. Ja natomiast miałem stałą przepustkę do Watykanu i tam poruszałem się bez ograniczeń, prowadząc rozmowy we wszelkich możliwych dykasteriach, o czym każdy inny oficer wywiadu mógł tylko pomarzyć. Gdy zorientował się on w jakości moich informacji, to ograniczył swój nadzór jedynie do odbierania ode mnie informacji i pokrywania kosztów mojej działalności. To samo kontynuował jego następca. Rzadkością było udzielanie jakichkolwiek mi instrukcji, tak ze strony szefów rezydentury, czy bezpośrednio (poprzez nich) ze strony Centrali. Na dodatek, Jerzy Jopa, jako oficer wywiadu całkowicie był bezradny i przymuszany przez szefów rezydentury, aby wzmógł aktywność prosił mnie, aby mu „pożyczyć” jakieś zbędne mi informacje, bo musi „zarobić na kawę” (jego autentyczne określenie). Dość często udzielałem mu wsparcia, a informacje mu przekazane, potwierdzały moje, uprzednio przekazane, co z mojego punktu widzenia miało swój sens. Jak to ujmował w swoich informacjach, tego nie wiem. Pewnie jakiś kamuflaż na to miał wynaleziony. (To ku uwadze tych, co chcą traktować informacje oficerów służb specjalnych, jak protokoły zeznań złożonych pod przysięgą). I jeszcze jedna uwaga. Dobór pytań do źródła informacji, tak wywiadowczego, jak i dyplomatycznego, w zasadniczy sposób decyduje o kształcie informacji. Tutaj pytający ma olbrzymie pole do wpływu na to, co się przekazuje władzom, a czego nie przekazuje. To tu, w szczególnych przypadkach, rozstrzyga się wiele poglądów na dany temat, zwłaszcza, jak są niewielkie możliwości weryfikacji tak uzyskanych informacji. One są prawdziwe, ale jakby wybrane w sposób szczególny, taką właśnie metodą. Łączenie w jednej osobie funkcji dyplomatycznych, czy urzędniczych z funkcją oficera służb specjalnych otwiera ogromne możliwości, o czym wiadomo od dawien dawna i co w całym świecie stosuje się. Nihil novum sub sole! Tylko ludzie nieroztropni mogą być tym zgorszeni. Rzecz jasna wymaga to od oficera szybkiego uczenia się innych zawodów. Tak nauczyłem się zawodu dyplomaty i urzędnika administracji państwowej średniego szczebla (dyrektor departamentu, bo to odpowiednik dyrektora zespołu).
II okres warszawski (1984—1990). W Urzędzie Do Spraw Wyznań (struktura w ramach Urzędu Rady Ministrów) byłem kolejno: Głównym Specjalistą, Doradcą Ministra i Dyrektorem Zespołu ds Kościoła rzymskokatolickiego. W randze tych dwóch stanowisk wymienionych na początku „byłem” krótko, bo zaledwie 2 lata. Przez kolejnych niemal 5 lat zajmowałem stanowisko dyrektorskie. Jak był możliwy tak szybki awans? Odpowiadam wprost: zapracowały na to moje notatki eksperckie, których tworzyłem dużo i które już minister Adam Łopatka przesyłał do czytania dla najwyższych osób w państwie. Paweł Kowal twierdzi, że byłem jedynym urzędnikiem średniego szczebla, którego notatki gen. W. Jaruzelski zalecał do studiowania najwyżej usytuowanym politycznie ludziom w Polsce. A prof. Adam Łopatka, specjalista w zakresie prawa państwowego był człowiekiem wyjątkowo wymagającym. Dodam, że gdy już został Prezesem Sądu Najwyższego, to zapraszał mnie również do siebie, bo nadal interesował się kierunkiem zmian w polityce wyznaniowej państwa. Na jego wniosek, wcześniej Szef Urzędu Rady Ministrów mianował mnie dyrektorem Zespołu. „Oddziedziczyłem” stanowisko po człowieku, który z różnych powodów osobistych (w tym i intelektualnych) nie był w stanie wypracować śmielszych koncepcji, a swoją działalność ograniczył jedynie do wykonywania bieżących czynności urzędniczych. Personel czynił to samo. Nie było w Zespole „krążenia” idei i nowych pomysłów. Sytuacja zmieniła się diametralnie za czasów mojego dyrektorowania. Do pracy zjawiałem się o godzinie 7-ej rano i do godziny 9-tej załatwiałem sprawy „urzędnicze”. Potem moje biurko było nieskazitelnie puste, a ja miałem czas na dyskusje z poszczególnymi pracownikami w temacie, co trzeba usprawnić czy zmienić w praktyce i polityce wyznaniowej państwa. Miałem też nieograniczony czas na przyjmowanie tak przedstawicieli hierarchii kościelnej, a także bardzo często zwykłych duchownych. Wszyscy wiedzieli, że mogą przyjść bez umawiania się i zostaną przyjęci, a ich sprawy zostaną załatwione. Nie było jedynie delegacji wiernych z różnych stron Polski, które wcześniej (za czasów innego dyrektora) przybywały tu licznie, aby wypraszać zgody na budowę kościołów czy kaplic.
Na samym początku doprowadziłem bowiem do stopniowego zliberalizowania polityki w tym zakresie. Dodam, że dość szybko, co podkreśla w mojej opinii Aleksander Merker, Dyrektor Generalny Urzędu Do Spraw Wyznań, wyrobiłem sobie pozycję niekwestionowanego lidera wszystkich pracowników Urzędu. Tak samo liczono się z moim zadaniem w KC PZPR i w najbliższym otoczeniu gen. W. Jaruzelskiego (dwaj osobiści sekretarze, pułkownicy, którzy na co dzień byli ze mną w kontakcie poprzez telefony rządowe, który mi też przydzielono). To wszystko stało się w wyniku tego, że moje bardzo liczne notatki spotkały się tam z uznaniem, mimo, że najczęściej kwestionowałem zastaną praktykę i politykę wyznaniową. Istota sprawy polegała na tym, że potrafiłem, na rzecz forsowanej tezy, znaleźć argumenty na tyle logiczne i proste, że trudno było je ignorować. Ponieważ gen. W. Jaruzelski rozsyłał te notatki do innych odpowiedzialnych osób, w tym i do gen. Czesława Kiszczaka, a ten w dół, aż do szczebla dyrektora Departamentu IV MSW, siłą rzeczy, doszło do tego, że mój przełożony (z racji mojego etatu niejawnego) musiał nie tylko liczyć się z moimi opiniami, ale je realizować w praktyce, w zakresie dla siebie możliwym. Nastąpiło więc odwrócenie sytuacji w sensie merytorycznym. Incydent opisywany we „Wspomnieniach…” (IPN) z A. Pietruszką, który miał miejsce we wrześniu 1984r. przeszedł do historii i od tego momentu, żaden z kolejnych dyrektorów, w sensie merytorycznym nawet nie usiłował być moim przełożonym. Po gen. Zenonie Płatku nowym dyrektorem został płk Zygmunt(?) Baranowski, którego nawet nie zdążyłem poznać, bo po jakimś czasie zmarł. Jego następca gen. Tadeusz Szczygieł złożył mi wizytę dopiero jesienią 1989 roku. Była to pierwsza i zarazem ostatnia jego wizyta u mnie. Podczas tej wizyty zadał mi tylko jedno pytanie: „Co ma robić z aktami departamentu?” Zdziwiony tym pytaniem opowiedziałem mu treść rozmowy z jednym z sekretarzy osobistych gen. W. Jaruzelskiego, który po wyborach czerwcowych 1989 r. powiedział mi: „RWD”. Nie zrozumiałem tego skrótu, więc on mi go rozwinął: „Ratuj Własną Dupę!”. Była to rozmowa telefoniczna (przez rządówkę, na marginesie jakiejś sprawy). Gen. Tadeusz Szczygieł zadumał się przez chwilę, ale nic nie odpowiedział. Dodałem też, że u mnie pracownicy porządkują dokumentację, bo nasza siedziba będzie przy ul. Żurawiej (bodajże 4a) i w związku z przenosinami powstała okazja, aby akta uporządkować. Kolejne nasze spotkanie miało miejsce u niego, w gabinecie, na początku marca 1990r., gdy złożyłem raport o zwolnienie ze służby z uwagi na stan zdrowia.
Ostatnim ministrem w Urzędzie Do Spraw Wyznań był Władysław Loranc, który był poprzednio Kierownikiem Wydziału Ideologicznego KC PZPR. Człowiek równie wymagający, jak Adam Łopatka, z którym mnie również współpraca układała się znakomicie. Wiedziałem już o tym, że tak będzie, po pierwszej z nim rozmowie, trwającej ponad 2 godziny. I tak było. Wielokrotnie uspokajałem przedstawicieli episkopatu, że fakt jego pracy w Wydziale Ideologicznym KC PZPR nie przełoży się negatywnie na relacje państwo — Kościół. Obdarzał mnie zaufaniem i rozszerzał moje kompetencje. W tym o delikatny problem samodzielnego prowadzenia kontaktów informacyjnych z wysokimi i wpływowymi przedstawicielami dyplomatycznymi krajów socjalistycznych akredytowanymi w Polsce. W ten sposób mogłem wpływać na treść informacji i także inspiracji przekazywanych do różnych krajów. W ostatecznym efekcie to powodowało stopniową zmianę stosunku poszczególnych państw do swoich kościołów i związków wyznaniowych oraz do Watykanu. Więcej na ten temat można przeczytać we „Wspomnieniach…” (IPN).
Przedstawiając chronologicznie i bardziej szczegółowo przebieg mojej służby — chociaż nie zawsze to będzie możliwe — trzeba się jednak trochę cofnąć w czasie. Otóż, w 1975 roku, gen. Konrad Straszewski zalecił mi pilną, indywidualną naukę języka włoskiego, informując, że zostałem wytypowany do wyjazdu do Włoch, celem podjęcia pracy w Ambasadzie PRL w Rzymie, aby bliżej rozpoznać działalność Stolicy Apostolskiej. Stało się to pilną koniecznością, bo po nawiązaniu stałych roboczych kontaktów między PRL i Watykanem, w 1974 roku, realnym stał się nie tylko proces normalizacji stosunków między państwem a Kościołem, ale także wznowienie pełnych stosunków dyplomatycznych z Watykanem. Dodał, że wyjazd miałby nastąpić w perspektywie roku czasu i dlatego mam się zająć, przede wszystkim, nauką języka włoskiego. W międzyczasie podjęto działania organizacyjne mające za cel stworzenie praktycznych ram tego wyjazdu.
W rozmowach z dyrektorem Departamentu I (wywiad) okazało się, że wywiad niechętnie widzi ten projekt, uzasadniając to tym, że osoba wyjeżdżająca musi bezwzględnie posiadać przeszkolenie wywiadowcze, zdać egzamin państwowy z języka włoskiego a przede wszystkim musi mieć przyznany etat dewizowy, w ramach MSZ, z przeznaczeniem dla Departamentu I MSW.
Zaczęto od tego, że na prośbę gen. Konrada Straszewskiego, sekretarz KC PZPR, Stanisław Kania, rozpoczął starania u premiera w kwestii wygospodarowania dewiz na zorganizowanie etatu w Ambasadzie PRL w Rzymie. Sprawa ta ciągnęła się bardzo długo. Ostatecznie została załatwiona bodajże w 1978 roku. W związku z tym, można już było rozpocząć moje szkolenie wywiadowcze w trybie indywidualnym, a więc elitarnym. Rozpoczęło się ono wiosną 1978 roku i trwało do jesieni tegoż roku. Główny nacisk położono na gruntowne przeszkolenie mnie w zakresie prowadzenia kontrobserwacji, w powiązaniu z nauką organizowania tzw. tras sprawdzeniowych. Chodziło o to, abym był w stanie nie tylko wykryć prowadzoną za mną obserwację kontrwywiadu włoskiego, ale również dokonać tzw.„wyjścia” spod takiej obserwacji celem wykonania zadania wywiadowczego. Przeszkolenie to zakończyło się wielokrotnymi testami, w ramach faktycznych obserwacji, prowadzonych za mną przez Biuro „B” MSW. Moim zadaniem było stwierdzenie, czy w danym dniu prowadzono za mną obserwację, a jeśli tak, to miałem ustalić użyte do tego środki techniczne i opisać rysopisy wywiadowców. Jak się później okazało, testy te wypadły dla mnie pozytywnie i to zadecydowało o tym, że Departament I MSW nie stawiał już oporów, aby mnie przyjąć na swój stan etatowy.
Wymienienie przedmiotów wykładanych podczas szkolenia wywiadowczego zajęłoby wiele miejsca. Powiem tylko, że wielką wagę przywiązuje się do wyszkolenia w zakresie wykrywania obserwcji kontrwywiadu i wychodzenia spod niej w celu wykonania zadania. To cała ogromna dziedzina wiedzy i praktycznego doskonalenia tych umiejętności. Dodam tylko, że sprawdzenie czy jest prowadzona obserwacja, czy nie jest prowadzona, wymaga uprzedniego przygotowania tzw. tras sprawdzeniowych (2—3 godzinnych) i umiejętnego, naturalnego poruszania się na nich celem ewentualnego stwierdzenia tzw. „ogona” nie zdradzając się jednocześnie swoim zachowaniem obserwatorom, że sprawdzamy czy jest właśnie ta obserwacja. Nabycie tej umiejętności wymaga wielu ćwiczeń terenowych i wyobraźni. Resztę czytelnicy wyczytają w powieściach Vincenta V. Severskiego.
Aby być dobrym oficerem wywiadu trzeba się tego i nauczyć i mieć wrodzone predyspozycje do życia w kilku „warstwach” na raz. Jak to się robi? To dłuższy wywód i nie da się tego streścić w kilku zdaniach.
Często, obecnie, zadawano mi pytanie, jak to się stało, że osoba, która otrzymała zakaz zatrudnienia i była znana niemal w całej Polsce z racji „afery” nagle została zatrudniona w służbach specjalnych, Odpowiedź, jak się wydaje jest prosta, ale dla mnie trochę i zagadkowa. Chodziło pewnie o to, aby mnie odciąć od mass-mediów, bo w ten sposób powstałyby warunki do wyciszenia afery freskowej. Nagłaśnianie tej sprawy przez mass-media, na ogół ogólnopolskie, trwało przez okragłe dwa lata. To było nie na rękę władzom, bo po kraju rozchodziła się wiadomość o błędach polityki kulturalnej i muzealnej oraz konserwatorskiej tych władz. Wtedy bardziej dbano o pozory, że wszystko jest w porządku. Poza tym 28-latek, jakim ja byłem, działał im na nerwy swoimi kontaktami z mediami. Nigdy nie byli pewni, że czy coś znowu nie pojawi się w środkach masowego przekazu. Takiego najlepiej „zmilitaryzować” lub „umilicyjnić”, a wtedy obowiązuje go inna dyscyplina i jest pod kontrolą. I rzeczywiście ten plan zadziałał bo ja zerwałem kontakty z dziennikarzami i sprawa przyschła na pół wieku. Ale tak dokładnie to i ja sam nie wiem dlaczego mnie zatrudniono? Może było zapotrzebowanie na kadry z wyższym wykształceniem? Może ktoś miał wobec mnie jakieś długofalowe plany? A może zwyczajnie, uznano, że zatrudnienie mnie w resorcie, gdzie obowiązują określone regulaminowe rygory, doprowadzi do wyciszenia medialnego „afery freskowej”? To ostatnie uznaję za najbardziej prawdopodobne.
Proszę zważyć jeszcze raz, w ramach dygresji, że moja sytuacja w resorcie spraw wewnętrznych była wyjątkowo nietypowa. Służbę rozpocząłem 16 maja 1971 r., a zakończyłem 20 marca 1990 r. Ściślej, w instytucjach sensu stricte resortowych pracowałem bardzo krótko, bo zaledwie od 16 maja 1971 r. do wiosny 1977 r. Potem pracowałem już tylko „na zewnątrz”. Od wiosny 1977r. do jesieni 1978r. byłem szkolony wywiadowczo w trybie indywidualnym, a więc wyjątkowo elitarnym. Od jesieni 1978 r. do końca lipca 1979 r. pracowałem już w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i prowadziłem tam tylko sprawy watykańskie. Z dniem 1 sierpnia 1979 r. wyjechałem do Rzymu i pracowałem w Zespole Do Spraw Stałych Roboczych Kontaktów Między Rządem PRL i Stolicą Apostolską. W tym przez rok czasu (1981—1982) kierowałem tym Zespołem. Z Rzymu wróciłem w połowie października 1983 r. i przez kilka miesięcy byłem urlopowany, praktycznie do połowy lutego 1984 r., od kiedy podjąłem pracę w Urzędzie Do Spraw Wyznań. A więc od wiosny 1977 r. byłem praktycznie poza „zasięgiem” sztywnego kierowania mną przez struktury MSW, co doprowadziło do tego, że osiągnąłem, w wyniku zbiegu różnych okoliczności dużą niezależność od tych struktur. Inni ludzie w takich okolicznościach za bardzo nie wiedzą, co robić. Ja, w tym przypadku nie miałem tego problemu z racji mojego charakteru i podjąłem określone działania pro publico bono z wiadomym skutkiem. Tym bardziej, że moja pozycja zawodowa, także w Urzędzie Do Spraw Wyznań była wysoka, podobnie jak i pozycja doradcy gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Tak było aż do końca mojej pracy na odcinku praktyki i polityki wyznaniowej państwa. Summa summarum, sztywne kierowanie mną, przypomnę, to zaledwie 6 lat, a 12 lat to „wolny elektron”.
Innym pytaniem, dość często obecnie kierowanym do mnie jest pytanie o to, co przesądziło o tym, że osoba, wywodząca się z religijnej podlaskiej rodziny, znalazła się w departamencie MSW zajmującym się walką z Kościołem? Otóż „łaskę wiary” straciłem wiele lat wcześniej przed podjęciem pracy w MSW, ale szanowałem przekonania ludzi wierzących, wierzących w ten lub inny sposób. Tolerancja to nieodłączny atrybut mojej osobowości. Co do pojęcia „walka z Kościołem”, to uważam, że stosowanie tego określenia w odniesieniu do lat 70. i 80. nie jest adekwatne do ówczesnej sytuacji. W tym czasie było to raczej moderowanie działalności poza duszpasterskiej bardzo niewielkiej części przedstawicieli duchowieństwa i dotyczyło ono zaledwie kilkudziesięciu kapłanów, w tym kilku biskupów, zaangażowanych w działalność opozycyjną. Z tym wyjątkiem, Kościół jako całość, innymi metodami wpływał na rozwój sytuacji społeczno-politycznej w Polsce i z tą częścią nie było walki, ale kontynuowano dialog w różnej postaci. W tym i operacyjnej. Pojęcie „walki z Kościołem” można stosować do okresów wcześniejszych: stalinowskiego i gomułkowskiego. Warto o tym pamiętać. A poza tym trzeba pamiętać i o tym, że gdzieś musiałem pracować. Miałem na utrzymaniu małe dzieci i trzeba im było dać jeść. Akurat ktoś mi podpowiedział, że w Milicji jest wolny etat więc spróbowałem i jakoś dalej mogłem żyć. To był wybór z przymusu życiowego. Innym pytaniem było to, czy o mojej rzekomo „błyskotliwej” karierze nie przesądziły wartościowe pozyskania duchownych jako tajnych współpracowników? Otóż nie nazwałbym tego jakąś błyskotliwą karierą. Pewnie dostrzegano jakieś moje zalety i próbowano je jakoś spożytkować w działaniach resortu. Pewnie też dobrze oceniano nawiązywanie przeze mnie kontaktów operacyjnych i ich prowadzenie. A pewnie zadecydowało o tym i wiele innych przypadkowych przyczyn. Któż to wie dokładnie? A tych źródeł informacyjnych, które pozyskałem lub prowadziłem nie ujawnię, bo nie jestem lustratorem i uważam, że to byłoby szkodliwe dla Polski. Twierdzę to nawet wobec i tej sytuacji, gdy uregulowania prawne na to pozwalają. Ale oprócz prawa jest jeszcze i sumienie. Nie mogę zdradzać osób, które mi w jakiś sposób zaufały i działały w dobrej wierze pro publico bono. To jest chyba kwestia oczywista.
Zastanawiam się, czy doktorat z historii sztuki, który obroniłem w 1974 roku był „odskocznią” od mojej pracy zawodowej i czy praca w służbach specjalnych w jakiś sposób ułatwiała czy też raczej utrudniała mi pracę nad rozprawą doktorską? Otóż, w momencie gdy rozpocząłem pracę w służbach specjalnych miałem już zgromadzone wszelkie materiały do jej napisania. Trzeba było tylko ją zredagować. Przełożeni ułatwiali mi ten proces odciążając od bieżących zadań i udzielając koniecznych urlopów naukowych. Wiele w tym zakresie zawdzięczam gen. Konradowi Straszewskiemu, w swoim czasie też doktorantowi jednego z uniwersytetów czy może PAN -u, a który to przywiązywał wielką wagę do kwestii podnoszenia swoich kwalifikacji, tak ogólnych jak i zawodowych swoich pracowników. W MSW pracowało sporo funkcjonariuszy posiadających doktoraty.
W ramach moich obowiązków w MSW, poza tymi, które już omówiłem porzednio, prowadziłem tzw. obiektową sprawę kontrolną o kryptonimie „ZNICZ” w odniesieniu do Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego oraz o kryptonimie „Akademia” w odniesieniu do Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie. Oznaczało to w praktyce kontrolowanie i ogólny nadzór działalności operacyjnej na tym odcinku prowadzonej przez Wydział IV Służby Bezpieczeństwa w Lublinie i Wydział IV SB w Warszawie. Rzecz jasna, temu celowi służyło też osobiste prowadzenie pewnych źródeł informacyjnych, także tych pozyskanych przeze mnie, ale nie ujawniam szczegółów, bo lustratorem nie jestem. Z natury rzeczy mój wgląd w sytuację na KUL-u i Akademii Teologii Katolickiej nie mógł być zbyt szczegółowy. Teczki obiektowej sprawy kontrolnej o kryptonimie „ZNICZ” i „Akademia” najpewniej nie zachowały się, a w moich czasach zawierały naprawdę niewiele materiałów i to o charakterze ogólnym. W tym czasie na ten problem nie poświęcałem wiele czasu z uwagi na to, że od 1975r. intensywnie przygotowywałem się do mojej misji watykańskiej. Mimo, że w Departamencie IV pracowałem, w zasadzie w latach 1973—1977, to nie była to praca zbyt intensywna z uwagi na przygotowywanie się do zadania głównego, jakim była ta misja, a także inne, bardziej priorytetowe, moje zadania. Gdyby więc chodziło o jakieś bardziej szczegółowe informacje na temat KUL-u i ATK, w aspekcie działań operacyjnych, to badacze muszą jednak sięgnąć do materiałów wytworzonych przez Wydział IV SB w Lublinie i jego odpowiednik w Warszawie.
Chciałbym jednak stwierdzić, że władze zdawały sobie doskonale sprawę z tego, że KUL, jako uczelnia przygotowująca kadry dla Kościoła musi istnieć i jej zwalczanie nie ma sensu. Z kolei Akademia Teologii Katolickiej w Warszawie była uczelnią państwową. Chodziło jedynie o to, aby kadra i studenci nie angażowali sie w otwarte zwalczanie systemu. Jeśli taka działalność nie przekraczała umownych granic uczelnie mogły liczyć na swobodny rozwój naukowy i organizacyjny. I to znakomicie odczytał o. A.M. Krąpiec oraz kolejni rektorzy KUL-u i ATK. To przecież za jego kadencji rektorskich KUL osiągnął gigantyczny rozwój. Wystarczy przytoczyć tylko jeden wskaźnik. Liczba studentów wzrosła 10-krotnie (z 1500 do 15 000)! Stało się to dzięki temu dobremu klimatowi wzajemnych relacji władz z kierownictwem uczelni. To samo działo się na ATK. Spotkania oficjalne władz z kierownictwem KUL-u i ATK odbywały się na trzech szczeblach: w sprawach zezwoleń itp. (sprawy bieżące) to spotkania z dyrektorem i pracownikami wydziału ds. wyznań urzędów wojewódzkich; w sprawach bardziej ogólnych i perspektywicznych z wojewodą lub jego ówczesnym odpowiednikiem, a także i z sekretarzami komitetu wojewódzkiego PZPR; w sprawach nominacji naukowych i poszerzania struktur naukowych uczelni z kierownictwem Urzędu ds. Wyznań oraz Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. W innych kwestiach, wymagających decyzji innych resortów, z kierownictwem tych resortów. Na ogół inicjatywa tych rozmów wychodziła od kierownictwa KUL-u czy ATK bo ono rozwiązywało swoje bieżące problemy na co dzień. Były też spotkania władz wojewódzkich z Wielkim Kanclerzem KUL-u i ATK, którym, jak wiadomo, zawsze był biskup ordynariusz lubelski i arcybiskup warszawski w odniesieniu do uczelni warszawskiej.
Po tych spotkaniach, ale nie zawsze, jakieś notatki spływały i do mnie. Dlatego teraz wiem, jaki był zakres tych kontaktów.Jednak nie można stwierdzać, że sytuacja na KUL-u, podobnie jak i na ATK była w pełni kontrolowana agenturalnie, bo takich możliwości nie było i nie zachodziła taka potrzeba. Sama kadra naukowa wiedziała, gdzie są granice, których nie wypada przekraczać. Generalnie rzecz biorąc nie widziałbym tego problemu tylko poprzez optykę jakiejś długofalowej wizji strategicznej w odniesieniu do tej uczelni. Bardziej to była jakaś reakcja na bieżące problemy, jakie podnosiło kierownictwo tych uczelni.
Nie interesowało władz to, co jakoś mieściło się w profilu naukowo-dydaktycznym KUL-u i ATK, a raczej to, co wykraczało poza ten zakres. W latach 70., gdy ja miałem wgląd w ten problem, tych przekroczeń było jednak mało. Nie pamiętam jakichś konkretnych i drastycznych zdarzeń w tym zakresie, co o czymś też świadczy.
I kilka uwag ogólniejszych… W stosunkach państwo — Kościół warto odnosić się do tego, co działo się w nich w latach 1986—1989, bo to też był jakiś wynik procesów, które wcześniej zachodziły i na KUL-u i na ATK i miały odłożone w czasie swoje pozytywne konsekwencje dla tego dialogu. Co do lat wcześniejszych, a zwłaszcza tych stalinowskich, to chyba nikt nie ma wątpliwości o co chodziło i w żaden sposób, ja nie bronię ani metod, ani celów, ani rezultatów, jakie wynikły.
Co do „metod perswazyjnych” to piszę szczerze, że nie miałem okazji, aby komuś z KUL-u czy z ATK coś perswadować. Władze tych uczelni doskonale wiedziały, jaką politykę edukacyjną prowadzić w ramach swojego statusu i obowiązków i nie stwarzały specjalnych trudności dla państwa.
Ostatnio, za sprawą książki Dariusza Rosiaka, głośno stało się o Katolickim Uniwersytecie Lubelskiem w okresie PRL-u. Część środowiska tzw. lubelskiej szkoły filozoficznej na książkę „Wielka odmowa” zareagowała negatywnie i ma w tej sprawie rację, bo ma ono prawo sądzić, że istnieje za mało podstaw, aby przypisać o. Mieczysławowi Albertowi Krąpcu świadomą współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa. W tej sytuacji autor książki, w pewnym sensie, może być ofiarą oceniania informacji osoby TW „Józef” w kontekście braku dostępu do najważniejszych materiałów, tj. teczki personalnej i teczki pracy (nie zachowały się). Te informacje gen. Konrad Straszewski mógł od niego wyciągać na przykład pod przykrywką urzędnika Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego i pod „lewym” nazwiskiem. Mam pewną wiedzę na ten temat, ale jej nie mogę ujawnić.
Ostrzegałem Dariusza Rosiaka dość wyraźnie, ale on postępował zgodnie z regułami-schematami interpretacji owych dokumentów wypracowanymi przez lustratorów i przez pracowników IPN. Patrząc z tej perspektywy dostosował się do tej praktyki, aczkolwiek, co trzeba podkreślić, zaznaczył wyraźnie swój dystans do kwestii, czy o. Krąpiec był, czy nie był tajnym współpracownikiem. Wiadomo, że od reguły są wyjątki, i to była sytuacja wyjątkowa, z uwagi na format osoby o. Krąpca i gen. Konrada Straszewskiego. Ten ostatni, na pewno, znając jego kulturę osobistą i wrażliwość, oraz ocenę, że ujawnienie się, gdzie faktycznie pracuje, nigdy z o. A.M. Krąpcem nie prowadziłby dialogu z pozycji MSW, bowiem musiałby wyciągnąć wniosek, że o dialog operacyjny z tej pozycji byłoby bardzo trudno. Nic dziwnego, że nie przekazał go nikomu na kontakt i mimo, że pracował już na zupełnie innym odcinku resortu, spotykał się z rektorem KUL-u. To jest fakt bardzo istotny w wyciąganiu wniosków. Mało który pracownik Departamentu działał pod swoim prawdziwym nazwiskiem i w imieniu rzeczywistej instytucji. Ja także, chociaż w dokumentach, jakie zachowały się w IPN, tego nie widać.
Gen. Konrad Straszewski w mojej pamięci zapisał się dobrze. Gdy go poznałem osobiście, był wicedyrektorem Departamentu IV MSW. Było to latem 1973 r. i sprawił na mnie jak najlepsze wrażenie. To człowiek o wielkiej wiedzy i kulturze, sprawiający na rozmówcach wrażenie doskonałego dyplomaty. Żaden „kościołożerca”. Ci, co tak myślą po półgodzinnej z nim rozmowie całkowicie zmieniliby o nim zdanie. Był dyrektorem tego departamentu już na pewno w roku 1978 (wysłał mnie w tymże roku do Kijowa), ale mógł być nim też i w 1977r. W 1981 roku, podczas mojego urlopu w kraju, zaprosiłem jego i Fabiana Dmowskiego (dyrektora Departamentu I MSW) na obiad do pewnej restauracji w Rynku Starego Miasta w Warszawie. Jak wiadomo, Fabian Dmowski mimo, że był już wtedy dyrektorem Departamentu I MSW, to obaj panowie nie mieli okazji poznać się na gruncie prywatnym. Uzgodniłem, i z jednym i drugim, tę formułę spotkania. W czasie spotkania, w pewnym momencie, nota bene, obaj panowie pogrążyli się w dyskusji „logistycznej”, mającej związek, jak się później okazało, z wprowadzeniem stanu wojennego. Generalna wymowa tego wątku to: „Jesteśmy silni, zwarci i gotowi i opanujemy sytuację”.
W czasach, gdy gen. Konrad Straszewski kierował departamentem nie istniała Grupa D, ale Sekcja D. Jej działanie było przede wszystkim związane z wydawaniem i kolportowaniem Biuletynu (w formie powielaczowej) o nazwie „ANCORA” i być może, redagowanie anonimów w sprawach konfliktowych duchownych z biskupami lub parafianami. Redagowaniem tego powielaczowego pisemka zajmowała się grupka autentycznych duchownych, a departament zapewniał jedynie wsparcie logistyczne. W tamtym czasie nie było na pewno akcji tego typu, jakie mogły być w okresie funkcjonowania Grupy D w okresie późniejszym. Nie wolno więc go obciążać, za takowe działania Grupy D, jeśli miały one miejsce później.
Podczas naszych kontaktów po 1990r. Konrad Straszewski bardzo ostro i krytycznie oceniał działania pracowników Departamentu IV MSW, zaangażowanych w zabójstwo ks. Jerzego Popiełuszki. Powiedział mi, że gdyby kierował departamentem w tym czasie, to nic takiego nie mogłoby się zdarzyć. Oceniał ten czyn, jako coś idiotycznego i pozbawionego sensu. Rzeczywiście był znany z „ostrej ręki” i pewnie nie dopuściłby do tego typu rozprężenia, jakie w tamtym czasie tam było, a nad którym gen. Zenon Płatek chyba nie zapanował, a wykorzystywał to Adam Pietruszka, jego zastępca, nie tylko do umacniania swojej pozycji. Ktoś powie, że pod koniec lat 80., zdarzały się zabójstwa księży, odpowiem tylko, że ten kto to robił działał przeciwko porozumieniu państwa i Kościoła, które było w fazie finalnej, a w końcowym efekcie dążył do rozbicia dialogu władz z opozycją demokratyczną. To tyle tytułem doprecyzowania.
Ponieważ zajmowałem się KUL-em, z pozycji Departamentu, to może trochę dopowiedzeń. Panuje teoria, że KUL był pewnego rodzaju wentylem bezpieczeństwa dla władz, a także twierdzenie, że władze pozwalały na dużą swobodę w ramch tej uczelni, bowiem pod względem operacyjnym sytuacja była w pełni opanowana. Chciałbym na początku stwierdzić, że władze zdawały sobie doskonale sprawę z tego, że KUL, jako uczelnia przygotowująca kadry dla Kościoła musi istnieć i jej zwalczanie nie ma sensu. Chodziło jedynie o to, aby jej kadra i studenci nie angażowali sie w otwarte zwalczanie systemu. Jeśli taka działalność nie przekraczała umownych granic uczelnia mogła liczyć na swobodny rozwój naukowy i organizacyjny.
Tak się złożyło, że wraz z rozpoczęciem epoki zbliżania stanowisk obu stron, na skutek szczególnego zbiegu okoliczności, miałem okazję z bliska zapoznawać się z procesem dogadywania się władz z Kościołem i brać w nim udział. Brak wzajemnego zaufania ten proces utrudniał. W tym przypadku spec. służby brały na siebie pewne zadania, aby klimat nieufności, poprzez te kontakty zmieniać, co nie było łatwe. Aby coś zmieniać trzeba to najpierw rozpoznać. To zawsze, w każdym państwie, jest rolą tych służb. Wiadomo, że z racji prowadzenia przez nie tajnych działań rodzi to wiele okazji do nadużyć i dlatego nie cieszą się one specjalną sympatią. Co prawda, w kraju, takim jakim jest Anglia, było (a może i jest?) inaczej, ale to wynika z wielkomocarstwowych tradycji tego kraju, bo wiadomo było, że dla utrzymania imperium, coś takiego, jak współpraca ze spec. służbami było sprawą powszechnie zrozumiałą i honorową koniecznością. Na tej drodze (w PRL) były różne turbulencje, zawirowania i nadużycia, czego też nie kwestionuję. Jak można stwierdzić, nawet na podstawie najnowszych doświadczeń, w obecnej RP też nie brakuje przykładów, że te służby i obecnie nie są wolne od grzechów. Takie jest życie i trzeba to widzieć we właściwych proporcjach. „Inwigilacja” (wg mnie: rozpoznanie informacyjne) duchowieństwa miała służyć nie tylko politycznemu rozpoznawaniu środowiska, ale też i poszerzaniu kontaktów informacyjnych, co jest zasadą powszechną w spec. służbach. I będzie istnieć tak długo, jak będą istnieć państwa. Rzecz jasna będą się zmieniać cele i obiekty tego rozpoznania. To jest jeden z najstarszych zawodów świata i pewnie nie da się przewidzieć, kiedy stanie się on zbędny.
Nie znam szczegółowo informacji uzyskiwanych od rektora, ale chyba jest w nich wszystko, co możliwe, a co było przydatne na wówczas i na później; w tym lub innym celu. Myślę, że w historii spec. służb angielskich znalazłoby się wiele najsłynniejszych nazwisk jako tajnych współpracowników, ale w trosce o dobro tych służb nikt tego nie ujawnia, co zdarzyło się u nas na masową skalę i co szkodzi i będzie szkodzić obecnym naszym służbom przez całe dziesięciolecia. Pewnie i o. A.M. Krąpiec tego nie spodziewał się, że coś takiego wydarzy się u nas. W innym przypadku, jako inteligentny człowiek, na pewno nie podjąłby kontaktów z przedstawicielem tamtejszych władz, niezależnie od tego, co one miałyby znaczyć wprost lub pośrednio. Pewnie obecny nasz wywiad i spec. służby krajowe, których namnożyło się, co nie miara, mają wielkie problemy z pozyskiwaniem źródeł. Dzisiaj o. A.M. Krąpiec, gdyby żył, widząc co się dzieje, a miałby takową propozycję ze strony tych służb, na pewno odwróciłby się do nich plecami. Gdyby nie było tego ujawniania, to o. Krąpiec nadal byłby autorytetem dla wielu pokoleń. Jaka racja przemawia za tym, aby to wszystko odsłaniać? Na tak postawione pytanie słyszy się na ogół odpowiedź: „W imię prawdy historycznej”. Tę prawdę mogłyby ogłosić, jeśli byłoby warto, pokolenia bardziej odległe in futuro. Teraz to przynosi ewidentne szkody. I to we wszechstronnym wymiarze.
Skoro w wyniku (także) pracy operacyjnej spec. służb PRL doszło do wiarygodnego rozpoznania intencji Kościoła i Stolicy Apostolskiej w kwestii normalizacji tych stosunków w wymiarze wewnętrznym, jak i zewnętrznym i na tej podstawie kierownictwo ówczesnego państwa podjęło decyzję o ich normalizacji, to te służby, poprzez swe działania do tego się przyczyniły z całą pewnością. Czy można wyobrazić, że byłby możliwy inny rozwój sytuacji, gdyby te służby dostarczyły informacji diametralnie odmiennych? Zwłaszcza w tamtym systemie?
Przecież ta normalizacja nie spadła niespodzianie z nieba ani jej nie wymusiły demonstracje na ulicach. Wiem, co mówię, bo pracowałem nad tym przez wiele lat. Dodam więcej, ta normalizacja była pomyślana jako dźwignia przemian ustrojowych, co wtedy dla władz było już oczywistą koniecznością, do czego impuls dała „pierestrojka” Michaiła Gorbaczowa. A przecież mogło być zupełnie inaczej i dojść do przelewu krwi na wielką skalę. Może i w tym aspekcie należy widzieć pozytywny wpływ na to tych wszystkich informatorów, których dzisiaj stawia się pod pręgierzem? Kto wie, czy kiedyś w takiej sytuacji nie postawi się jeszcze ówczesnych nauczycieli, piekarzy, hydraulików i ludzi innych zawodów, których praca też służyła systemowi, a w końcu i orędowników takiego rozwiązania, jeśli cokolwiek wtedy robili? Ale to rodzi też pewne precedensy obusieczne, bo za jakiś czas wraz ze zmianą ekip rządzących przyjdzie chęć na rozprawy tego samego typu z obecnymi spec. służbami. Funkcjonariusze już to czują i profilaktycznie odchodzą na emerytury. Z natury mają niezły węch i wyczuwają niebezpieczeństwo. Czy to nie jest odroczony w czasie skutek rozprawy z funkcjonariuszami spec. służb tamtego systemu?
Na ogół, jak wiadomo, chociażby z historii Francji, w razie radykalnej zmiany rządzących zmieniano jedynie szefów tych służb. To wystarczyło, aby funkcjonariusze dalej wykonywali swoje zadania na rzecz „nowych panów”. To jest oczywista praktyka cywilizowanego świata. U nas musiał być w użyciu ideologiczny sos. Widać to nasza odmienność. Czy rozumna?
Co do ciągłych zarzutów o „zabójstwach”, „pobiciach”, „torturowaniach” itp., to niech każdy odpowiada, za to co zrobił, zgodnie obowiązującym prawem. Tu nie ma obrony takich czynów! Ale rozciąganie tej odpowiedzialności, jako zbiorowej, na wszystkich funkcjonariuszy zaprzecza istocie demokratycznego państwa.
4. Rzym, Watykan (1979—1983)
Po zdanym pomyślnie egzaminie państwowym z języka włoskiego, jesienią 1978 roku rozpocząłem praktykę w Departamencie IV Ministerstwa Spraw Zagranicznych, na stanowisku eksperta ds. watykańskich. Miałem tam swoje biurko i zajmowałem się zadaniowaniem i koordynowaniem działalności na tym odcinku, naszego przedstawiciela przy Watykanie, według reguł i standardów przyjętych w tym ministerstwie. Na bieżąco też śledziłem informacje napływające z Rzymu oraz brałem udział w rozmowach z delegacjami watykańskimi, przyjmowanymi w Polsce.
Szczególnie dobrze wspominam rozmowy z delegacją, na której czele stał abp Agostino Casaroli, później kardynał i Sekretarz Stanu Stolicy Apostolskiej. Miała ona miejsce wczesną wiosną 1979 roku. Wtedy to, na wydanym przyjęciu z tej okazji, poznałem Stanisława Kanię.
Brałem też udział w przygotowywaniu pierwszej wizyty w Polsce, Jana Pawła II, w 1979 roku, doradzając osobiście Wiceministrowi Spraw Zagranicznych — Józefowi Czyrkowi. Praktyka ta trwała do końca lipca 1979 roku, a więc do czasu mojego wyjazdu do Włoch, gdzie miałem objąć stanowisko II sekretarza ambasady, członka Zespołu ds. Stałych Roboczych Kontaktów Między Rządem PRL i Stolicą Apostolską. Przedtem, rzecz jasna, MSZ, drogą dyplomatycznych konsultacji, uzyskało dla mnie stosowną akredytację, zarówno watykańską, jak i włoską. Przed wyjazdem nie udzielono mi jakiejkolwiek instrukcji ze strony Departamentu I MSW. Jedynie gen. Konrad Straszewski, żegnając się ze mną, powiedział mi, że powinienem pamiętać o tym, że najwyższe władze państwowe dążą do tego, aby doprowadzić do pełnej normalizacji stosunków państwo — Kościół i do nawiązania pełnych stosunków dyplomatycznych z Watykanem. Podkreślił, że dotychczasowe informacje, jakich dostarcza wywiad są niedostateczne, mało aktualne i nie pozwalają na wypracowanie ostatecznego i wyważonego stanowiska w tych kwestiach.
Odebrałem to jako wyraźną wskazówkę, że moja działalność ma służyć sprawom, o których mówił przed chwilą, a w żadnym przypadku nie może zaszkodzić procesom normalizacyjnym, tak na linii państwo — Kościół, jak i Polska — Watykan. Dodał też, że tam, gdzie będzie po temu okazja, należy przeciwstawiać się klimatowi ewentualnej nieufności polskiego duchowieństwa, przebywającego w Rzymie, w związku z toczącymi się rozmowami rządu polskiego z kurią rzymską. Problem ten, krótko po wyborze papieżem Polaka, przestał być aktualny, ze zrozumiałych przyczyn.
To była moja ostatnia merytoryczna rozmowa z gen. Konradem Straszewskim. Od tej pory, po objęciu misji w Rzymie, nie miałem już żadnych kontaktów z Departamentem IV MSW, gdyż z natury rzeczy nie byłoby to możliwe i zgodne z regułami pracy wywiadowczej. Nie miałem też bezpośredniego kontaktu, nawet podczas pobytów wakacyjnych w Polsce, z Centralą, czyli z Departamentem I MSW.
Podróż do Rzymu odbyłem na przełomie lipca i sierpnia 1979 roku. Wyruszyłem tam własnym samochodem marki fiat 126p. O dziwo, nie sprawił mi zawodu i poprzez Czechosłowację i Austrię, pokonując trudne wówczas odcinki alpejskie przybyłem do Rzymu o jeden dzień wcześniej niż zaplanowałem. Pierwszą noc spałem na sofie w salonie reprezentacyjnym ambasady. Potem było już znacznie gorzej, bo zakwaterowano mnie w mieszkaniu, w którym nocowali nasi kurierzy z MSZ. Było to ponure mieszkanie, w wiekowej kamienicy, z oknami wychodzącymi na podwórze-studnię, położone przy Via Flaminia.
W pierwszych dniach, po podjęciu pracy, skontaktował się ze mną Szef Rezydentury Wywiadu, radca ambasady — Fabian Dmowski, później dyrektor Departamentu I MSW, i podczas krótkiego spaceru (do baru, na kawę) omówił krótko zasady i metody naszych kontaktów. Jednocześnie polecił mi, aby pierwsze miesiące poświęcić na dobre wejście w moje obowiązki dyplomatyczne i na wywiadowcze rozpoznanie „terenu”, zaaklimatyzowanie się, a dopiero po tym okresie podjęcie, a raczej zorganizowanie, kontaktów informacyjnych, przydatnych wywiadowi.
Ze strony rezydentury wywiadu spotkałem się z pewną niechęcią już na początku pobytu, ale zneutralizowałem zagrożenie. Jak wiadomo, aby coś zneutralizować, to trzeba to najpierw rozpoznać. Bardzo mi pomógł w tym zakresie Jerzy Jopa, również oficer wywiadu o kryptonimie „Garda”. Dowiedziałem się o tym, że był on oficerem wywiadu, zaledwie kilka lat temu od jednego z lustratorów, który udostępnił mi nawet dokument o tym świadczący.
Uprzedzał mnie on o specyficznych „zasadzkach” na mnie i przygotowywanych prowokacjach. Gdybym o nich nie wiedział, to pewnie po kilku miesiącach odesłano by mnie do kraju z opinią, że nie nadaję się do tej pracy. Trzeba też dodać, że na samym początku wyjawił mi kto jest oficerem wywiadu pod przykrywką dyplomaty, a kto agentem. Znakomicie mi naświetlił charakterystyki tych oficerów. Dlaczego to zrobił? Było kilka powodów. Jednym z nich było jego przekonanie o tym, że jestem człowiekiem S. Kani i pewnie liczył, że udzielona mi pomoc kiedyś zaowocuje w jego karierze.
Ponadto był słabym oficerem operacyjnym i miał trudności z uzyskiwaniem informacji. Na jego prośbę udostępniałem mu słabsze informacje, których nie wykorzystywałem, a które posiadałem. Jak je puszczał w obieg i jak to legendował nie wiem. W każdym razie w ten sposób uzależniłem go od siebie i w rewanżu, na bieżąco informował mnie o sytuacji w rezydenturze naszego wywiadu.
Rozpoczynając pracę w Rzymie zdawałem sobie sprawę, że to nie jest łatwy problem, tym bardziej, że moja wiedza na temat Watykanu miała raczej charakter książkowy i bazowała na wiedzy historyka sztuki, ze specjalizacją w zakresie sztuki sakralnej. Departament IV, pozbawiony dopływu dobrych informacji z wywiadu, praktycznie nie orientował się w tym, jak wyglądały struktury watykańskie, ani czym się zajmowały.
Jedną z pierwszych wizyt oficjalnych, jakie złożyłem polskim duchownym, na stałe przebywającym w Rzymie, to była wizyta u ks. Infułata Franciszka Mączyńskiego, który od dziesięcioleci pełnił tam funkcję rektora Papieskiego Instytutu Polskiego, przy Via Pietro Cavallini 34. Instytut ten był rodzajem bursy polskich księży, studiujących w Rzymie, a także stanowił rzymską rezydencję dla polskich prymasów. Jak podkreślał, był on rówieśnikiem, a także jak powszechnie wiadomo, przyjacielem i powiernikiem kardynała Stefana Wyszyńskiego. Podobnie bliskie relacje miał z kardynałem Józefem Glempem. Mimo, już wtedy sędziwego wieku, był w doskonałej formie psychicznej i fizycznej i tryskał humorem.
Podczas pierwszego naszego spotkania wykazywał zrozumiałą w tej sytuacji rezerwę, ale kolejne całkowicie usunęły ją w cień. Cieszył się, że zostały nawiązane robocze kontakty między Polską i Stolicą Apostolską. Stał na stanowisku, że Polska powinna pożytecznie wykorzystać ten czas, kiedy to Polak jest papieżem i jak najszybciej doprowadzić do pełnej regulacji stosunków z Kościołem i Watykanem. Dość szczegółowo nakreślił on zakres działalności innych polskich, kościelnych instytucji w Rzymie. Doradzał z kim warto, a z kim nie warto rozmawiać. Zapamiętałem, że z rezerwą wyrażał się o Papieskim Kolegium Polskim, którego rektorem był ks.prałat Józef Michalik, obecny arcybiskup przemyski i do niedawna przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski. Wręcz nieprzychylnie był nastawiony do Papieskiego Instytutu Studiów Kościelnych, którego rektorem był ks. dr Hieronim Fokciński, jezuita.
Księdzu prałatowi Józefowi Michalikowi złożyłem potem wizytę zapoznawczą i mimo, że przyjął mnie gościnnie, to nie miałem wewnętrznego przekonania do kontynuowania tej znajomości. Była to moja pierwsza i zarazem ostatnia wizyta w kierowanym przez niego Papieskim Kolegium Polskim.
Pracując później, w Urzędzie do Spraw Wyznań, dość często spotykałem poczciwego ks. Franciszka Mączyńskiego, na lotnisku w Warszawie, kiedy to podróżując między Polską i Włochami, wraz z innymi duchownymi korzystał z saloniku dla VIP-ów. Zawsze go było stać na dowcipne skomentowanie nadarzającej się do tego sytuacji, czy to politycznej czy też kościelnej. Znajomość z nim oceniam jako bardzo pożyteczną, a także niezmiernie miłą.
Pracując w Rzymie bardzo dobrze zdawałem sobie sprawę z tego, że wypracowanie pozytywnej, dobrze uargumentowanej, generalnej oceny, gdy chodzi o stosunki Polska-Watykan i państwo — Kościół, może być podstawą do podjęcia przez władze takich decyzji, które dobrze będą służyć procesowi demokratyzacji w naszym kraju i powodować to, że przemiany ustrojowe nie stracą swojego ewolucyjnego charakteru. W momencie, gdy doszedłem do takich wniosków, moja misja nabrała nowego sensu, a cele jakie z niej wynikały były przeze mnie realizowane w różnorodny sposób, zależnie od okoliczności i możliwości.
Widocznie dobre rezultaty mojej działalności informacyjnej sprawiły to, że szefowie rezydentury, zarówno radca Fabian Dmowski, jak później i radca Jerzy Porowski nie ingerowali w moją działalność. Ograniczyli się praktycznie do odbierania ode mnie informacji i ich przekazywania do Centrali oraz pokrywania kosztów ich pozyskiwania, czyli w praktyce, do pokrywania kosztów spotkań (obiady lub kolacje). Informacje uzyskiwałem z pozycji dyplomaty, a moi liczni rozmówcy nie mieli świadomości, że jednocześnie jestem pracownikiem wywiadu. Po tylu latach można z pewnością stwierdzić, że uzyskiwane wtedy informacje, przekazywane na bieżąco kierownictwu państwa, w dużej mierze przyczyniły się do tego, że stopniowo zmieniała się optyka władz, gdy chodzi o wzajemne relacje polsko-watykańskie. Doszło do pozbycia się wielu wzajemnych uprzedzeń, klimatu nieufności i podejrzeń, które w dużej mierze wynikały z braku obiektywnego rozeznania intencji stron, co z kolei przyczyniło się do pogłębienia dialogu państwa z Kościołem i w dalszej perspektywie, tj. w maju 1989 roku, doszło, na bazie wspólnych ustaleń i rozwiązań, do uchwalenia ustawy sejmowej, w sposób trwały regulującej wzajemne stosunki.
Z przyjemnością mogę stwierdzić, że mam swój, wcale nie mały udział w rozmowach, jakie na ten temat toczyły się w tym czasie, jako dyrektor w Urzędzie do Spraw Wyznań. Trzeba dodać, że mimo upływu ponad 25 lat, jak dotąd żadna ze stron tej ustawy nie kwestionuje. Oznacza to, że wspólnie przyjęte rozwiązania odpowiadają normom demokratycznego państwa.
Ponadto, pod koniec 1989 roku, kiedy to jeszcze pełniłem swoją funkcję w tymże Urzędzie, doszło do wznowienia pełnych stosunków dyplomatycznych między PRL i Watykanem, co jest kolejnym potwierdzeniem również i mojego pozytywnego udziału w tym procesie, tak w okresie lat 1979—1984, jak i w późniejszym, który omówię w dalszej części tej publikacji. W tej sytuacji stawianie przez niektórych lustratorów dziwacznej i karkołomnej tezy o zwalczaniu przez wywiad PRL Jana Pawła II, jest chyba nieporozumieniem i zabiegiem propagandowym i jak się wydaje, służy zapewne jakimś obecnie aktualnym celom politycznym, które mają nie wiele wspólnego z prawdą.
Niektórym trudno to będzie wytłumaczyć, ale Stolica Apostolska, w świetle prawa międzynarodowego jest takim samym podmiotem tego prawa, jak i inne państwa i jest obiektem zainteresowań wywiadowczych, co nie dziwi jej przedstawicieli. Co więcej, sama prowadzi intensywną działalność wywiadowczą, a ja sam miałem przyjemność utrzymywania kontaktów z domniemanym szefem tego wywiadu, nie żyjącym już kardynałem, a wówczas arcybiskupem. Gdy wyjeżdżałem z Włoch, to wspólnie zjedliśmy obiad w restauracji rzymskiej.
To były takie czasy, że liczyły się nie wybujałe emocje, ale chłodna kalkulacja interesów. Co więcej, Stolicą Apostolską interesowały się i interesują nadal wszystkie wywiady świata, bo fakt jej oddziaływania duszpastersko-społecznego i politycznego na 1 miliard i ponad 200 milionów ludzi w całym świecie, nie jest dla nikogo obojętnym.
Miałem też okazję o tym przekonać się, bo robocze i towarzyskie kontakty dyplomatów-oficerów kwitły w ramach korpusu dyplomatycznego akredytowanego przy Stolicy Apostolskiej, a dobrym do tego miejscem były przyjęcia dyplomatyczne, wydawane z różnych okazji. Także i przez Stolicę Apostolską. Ale jak do tej prawdy przekonać nawiedzonych, co to nie tylko nie orientują się w tym temacie, ale to uznają za coś karygodnego? Signum temporis?
Często zastanawiam się, co spowodowało to, że zostałem skierowany do pracy w Watykanie jako rezydent polskiego wywiadu? Najpewniej jednak jakaś ocena, że posiadałem odpowiednie kwalifikacje do tej pracy. Tak dyplomatycznej, jak i wywiadowczej. Wiem, że wiele na rzecz mojego wyjazdu zdziałał Stanisław Kania i gen. Konrad Straszewski. Zwykle tak jest, że obie te funkcje łączy się, aby efekty rozpoznania były bardziej skuteczne. Oznacza to, że pełniąc zarówno funkcję dyplomatyczną, jak i wywiadowczą, w sposób najbardziej efektywny można spełniać zadania postawione przez władze państwa wysyłającego.
To jest praktyka nadal stosowana we współczesnym świecie, również i przez RP. Nie ma więc czemu się dziwić. Wykonując dyplomatyczną misję ma się także doskonałe miejsce do prowadzenia działalności wywiadowczej. Ważne, aby ją tak prowadzić, aby nie doszło do powstania niepotrzebnych napięć z władzami państwa przyjmującego, które przy pomocy służb kontrwywiadu, stara się poddać kontroli działania wywiadowcze. Czasami zdarza się, że kontrwywiad odsłania taką działalność i wówczas dochodzi do napięć we wzajemnych stosunkach.
Nie było czegoś takiego w relacjach PRL — Stolica Apostolska. Oznacza to, że wywiad polski umiał prowadzić swoją działalność w sposób kompetentny i z tego powodu nie można mu teraz stawiać zarzutów.
Jak wiadomo, od początku lat 70-tych, zarówno Stolica Apostolska, jak i PRL podjęły rozmowy na temat stopniowej normalizacji wzajemnych stosunków tak w aspekcie międzynarodowym, jak i w aspekcie stosunków państwo — Kościół w Polsce. Ponieważ od momentu zerwania stosunków dyplomatycznych narosło wiele nieporozumień, nieufności, konfliktów i niejasności oraz dominowała wzajemna nieufność stron, to trzeba było rozpoznać te sprawy przy pomocy wywiadu i w oparciu o to nowe rozpoznanie, prowadzić stopniowy dialog służący poprawie klimatu tych wzajemnych relacji, co w końcu udało się.
To jeszcze za czasów PRL (17 lipca 1989r.) przywrócono pełne stosunki dyplomatyczne po ponad półwiekowej przerwie i o tym nie wolno zapominać. Gdyby przeważyła linia „zwalczania” to przecież nie doszłoby do tego. Pamiętajmy też, że 17 maja 1989r. doszło do pełnej normalizacji stosunków państwo — Kościół w Polsce i wywiad PRL oddał wielkie zasługi dla obu kwestii. Nie można więc widzieć sprawy nie zauważając tych dwóch wielkich osiągnięć, które trwają do dzisiaj.
Rzecz jasna, w tym procesie, jak w każdym skomplikowanym, dochodziło też i do wielu cofnięć, ale w sumie, posuwano się do przodu. W tej sytuacji stawianie dziwacznej i karkołomnej tezy o zwalczaniu przez wywiad PRL Jana Pawła II, jest chyba nieporozumieniem i zabiegiem propagandowym i jak się wydaje, służy zapewne jakimś obecnie aktualnym celom politycznym, które mają nie wiele wspólnego z prawdą.
Wyjeżdżając do Rzymu nie miałem zbyt wielkiego specjalistycznego przygotowania do pracy na odcinku watykańskim. Moja wiedza o Watykanie, w dniu przyjazdu do Rzymu (03. 08. 1979r.) miała głownie charakter książkowy i bazowała też na tym, co jako historyk sztuki, ze specjalizacją w zakresie sztuki sakralnej, mogłem wiedzieć na ten temat. Z innymi materiałami, poza tymi, bieżącymi depeszami i sprawozdaniami, jakie poznałem podczas pracy w Ministerstwie Spraw Zagranicznych (1978—1979), nie zapoznawałem się. W związku z tym, zaraz po przyjeździe do Włoch, na własny użytek, opracowałem pewną strategię uzupełniania niezbędnej wiedzy. W pierwszym rzędzie rozpocząłem kupowanie, własnym sumptem, w księgarniach watykańskich i rzymskich, niezbędnych opracowań na temat i Watykanu i Stolicy Apostolskiej, jako podmiotu prawa międzynarodowego i jako centralnej instytucji chrześcijaństwa. W tym, na temat funkcjonowania jej poszczególnych dykasterii. W tym zakresie nie było większych trudności, poza, co jest oczywiste, finansowymi. W pierwszym miesiącu wydałem na ten cel, niemal połowę mojego uposażenia, co było możliwe, bo moja rodzina była jeszcze w Warszawie.
W następnych miesiącach również, systematycznie ponosiłem duże wydatki na ten cel. Ale warto to było robić, gdyż moja wiedza wzbogacała się w szybkim tempie, z tygodnia na tydzień. Niezależnie od tego, co już stwierdziłem, celem dokształcania się, odwiedzałem czytelnie biblioteczne uniwersytetów papieskich, gdzie, jako Polak, spotykałem się z dużą życzliwością i pomocą. Nie wspominam tu, że systematyczna i dogłębna lektura treści „Osservatore Romano” — dziennika watykańskiego, poddana stosownej interpretacji, zawsze była źródłem wielu istotnych informacji.
To samo można odnieść i do prasy włoskiej, w której można było znaleźć artykuły wybitnych watykanistów. Z niektórymi miewałem dobre relacje do końca mojego pobytu w Rzymie.
Generalnie rzecz ujmując, bieżąca lektura publikacji, o których wspominam, nie mówiąc o bieżących, oficjalnych dokumentach papieskich (encykliki, adhortacje, listy apostolskie, oficjalne wystąpienia papieskie: kilka razy w tygodniu) dawała wielki wgląd w problemy, które mogły mnie interesować i, z dnia na dzień, poszerzało to moją wiedzę. W związku z tym powstawały realne warunki i możliwości do podejmowania dialogu z osobami kompetentnymi w kurii rzymskiej. Trzeba podkreślić, że obowiązywał pewien niepisany obyczaj, w rozmowach z kurialistami, że w trakcie rozmowy, rzadko zadawało się pytania wprost. W trakcie odpowiednio aranżowanych i prowadzonych dyskusji można było dowiedzieć się więcej i nie narażać się na zbędne podejrzenia.
Wysłanie mnie do Watykanu z taką skromną wiedzą nie świadczyło jednak o braku profesjonalizmu ze strony MSZ. Po prostu innych, powiem to nieskromnie, lepszych ode mnie kandydatów nie było. Warto pamiętać o tym, że robocze kontakty z Watykanem nawiązano dopiero w 1974 roku, a więc tradycja pracy dyplomatycznej na tym odcinku nie była jeszcze duża i MSZ nie miało dobrej własnej kadry w tym zakresie. Chodzi tu o to, że zwykły dyplomata, nie mający doświadczeń w kontaktach z duchowieństwem nie za bardzo mógłby sobie dać radę z bardzo specyficzną problematyką i rozwijaniem koniecznych kontaktów z kurialistami rzymskimi. Potrzebna też była znajomość problemów, jakimi zajmowała się Stolica Apostolska we współczesnym świecie.
Moja praca w Departamencie IV MSW dała mi jednak pewne podstawy do tego, aby to wyzwanie podjąć przy założeniu, że na miejscu w Rzymie muszę sobie zbudować o wiele głębsze podstawy do tej działalności i to udało się. A co do owej „protekcji”, o której czasami się mówi, to wiem, że wiele na rzecz mojego wyjazdu zdziałał Stanisław Kania i gen. Konrad Straszewski. Ale na pewno nie kierowali się w tej sprawie jakimiś przesłankami pozamerytorycznymi, bo takich nie było.
Jak już wielokrotnie wypowiadałem się publicznie, szybko zorientowałem się, że najwdzięczniejszymi partnerami do rozmów są „międzynarodowi” pracownicy kurii. W odróżnieniu od niektórych duchownych polskiego pochodzenia, mieli oni nie tylko wielką wiedzę, ale wyróżniali się też większa otwartością oraz krytyczną postawą wobec wielu różnych zjawisk w życiu Kościoła. Stąd, i to od początku, przykładałem większą wagę do kontaktów z nimi, a kontakty z Polakami, na tym tle, stanowiły niezbędne minimum. Między innymi i dlatego, że w ich zachowaniu obserwowało się zbyt wiele podejrzliwości wobec polskich przedstawicieli dyplomatycznych, ale również i zagubienie w nowej sytuacji (początek polskiego pontyfikatu) w jakiej się znaleźli.
Stwierdzałem też rodzaj ich izolowania ze strony „międzynarodówki” kurialnej, a zwłaszcza Włochów, którzy zapewne z niechęci, wynikającej z tego, że to nie ich rodak został papieżem, uważali polskich duchownych za „prowincjuszy”. Nie zawsze to była ocena adekwatna do sytuacji. Niektórzy polscy duchowni, swoją wiedzą i wykształceniem, znacznie ich przewyższali.Mam na myśli chociażby obecnego już kard. Zenona Grocholewskiego, abpa Józefa Kowalczyka czy abpa Janusza Bolonka.
Zachowywałem się jak dyplomata, większość dnia przebywając w siedzibie misji, składając wizyty w Watykanie oraz spotykając się z dyplomatami akredytowanymi przy Stolicy Apostolskiej a także z duchownymi polskimi zamieszkałymi w Rzymie. Wieczorami lub w porze obiadowej spotykałem się ze swoimi źródłami informacji. Żadnych agentów w Watykanie nie pozyskiwałem.
Lektura publikacji lustratorów wskazuje na to, że demonizuje się moje kontakty operacyjne w Watykanie. Jakkolwiek, niektórym moim rozmówcom Centrala nadawała pseudonimy, to ci rozmówcy nigdy nie byli przeze mnie pozyskani w charakterze źródeł wywiadu. Nie informowano mnie też, w jaki sposób Centrala traktuje te osoby. Ponieważ byłem tylko tzw. pracownikiem zewnętrznym wywiadu i nigdy nie pracowałem, jako oficer, w strukturach Centrali, nawet nie zastanawiałem się nad znaczeniem tych procedur. Dla mnie nie to było ważne.
Na podkreślenie zasługuje fakt, że korpus dyplomatyczny, akredytowany przy Watykanie, bardzo często spotykał się, z różnych okazji, tak we własnym gronie, jak i w towarzystwie pracowników kurii rzymskiej. Najczęściej to były przyjęcia, które dobrze służyły wzajemnej wymianie informacji i poglądów nie tylko dotyczących sytuacji w Watykanie, ale i położenia Kościoła w wielu rejonach świata. Dało się też zauważyć, że problematyką watykańską interesują się też dyplomaci akredytowani przy państwie włoskim. Te zainteresowania były czymś naturalnym, zważywszy na wielką rolę Stolicy Apostolskiej, zwłaszcza za pontyfikatu Jana Pawła II, na arenie międzynarodowej.
Żadne państwo bowiem nie może nie zauważać tego, że tenże podmiot prawa międzynarodowego ma wpływ na postawy społeczno-polityczne ponad miliarda obywateli, żyjących w ogromnej większości państw. Nawiązywaniu korzystnych kontaktów w środowisku dyplomatów sprzyjało też naturalne ich zainteresowanie sytuacją w naszej części Europy, a zwłaszcza w Polsce. Dodam, że Stolica Apostolska prowadziła, i prowadzi, otwartą politykę informacyjną, gdyż to leży w jej interesie. Dlaczego? Uzasadnię to nieco później.
Niektórzy badacze problematyki działań wywiadu polskiego na odcinku watykańskim twierdzą, że byłem tym człowiekiem, który nadał właściwe znaczenie w korzystaniu z tzw. „białego wywiadu” przy rozpoznawaniu tamtejszej sytuacji. I tak rzeczywiście było. I podam na to przykłady.
Otóż, na początku mojej misji w Rzymie, w jednej z księgarń watykańskich, ujrzałem ANNUARIO PONTIFICIO i go kupiłem za około 50 000 lirów włoskich. Stwierdzam, ze wstydem, że wówczas nie wiedziałem, że coś takiego istnieje. Wstępne przewertowanie opasłego tomu ujawniło, że ta, corocznie aktualizowana publikacja, licząca ponad 2 000 stronic bardzo drobnego druku, w sposób niezmiernie skrupulatny i metodyczny obrazowała strukturę Kościoła rzymskokatolickiego na całym świecie, a jednocześnie była doskonałym przewodnikiem po wszystkich dykasteriach kurii rzymskiej, nie wyłączając komórek technicznych i gospodarczych Watykanu. Zawiera też informacje dotyczące zakresu działania instytucji watykańskich i ich krótki rys historyczny. Co więcej, można tam znaleźć wykaz wszystkich pracowników, adresy ich miejsca pracy i zamieszkania oraz ich numery telefonów.
W tym opracowaniu znajdowały się też kompletne i szczegółowe dane, dotyczące przedstawicielstw watykańskich na całym świecie, a także przedstawicielstw państw akredytowanych przy Stolicy Apostolskiej. Oczywiście, wśród wielu widniał też i adres polskiej Misji, a także adres mojego rzymskiego mieszkania i numer telefonu.
Można tam też znaleźć niezbędne dane dotyczące zakonów, tak męskich, jak i żeńskich, ze szczególnym uwzględnieniem domów generalnych. To samo dotyczyło również wszystkich biskupów, którzy w danym roku sprawowali swoje funkcje w diecezjach całego świata. Nie muszę specjalnie podkreślać, że umiałem spożytkować to, co tam się znajdowało, bo stanowiło ono niezwykłe ułatwienie w mojej pracy.
W porównaniu z tym, co było, gdy chodzi o trudność w zdobyciu podobnego rodzaju przewodnika, w odniesieniu do struktur Kościoła w Polsce, to sytuacja w Rzymie była sielanką. I to nie puste słowa. Jest to stwierdzenie naprawdę zasadne! Porównując wzajemnie obie sytuacje nie trudno było dojść do wniosku, że Kościół w Polsce przedstawiał się jako zamknięta od wewnątrz twierdza, a Stolica Apostolska była strukturą otwartą w sposób wręcz niewiarygodny, ale przecież słuszny i uzasadniony. Chodzi o to, że prowadzenie zamkniętej, limitowanej polityki informacyjnej nie prowadziłoby do zakładanego celu, jakim jest powszechna ewangelizacja. Kwestie doktrynalne muszą być znane wiernym w jak najszerszym zakresie. O to mi chodziło.
Nie mówię tego o tajnych archiwach watykańskich, ale do wypracowania tych ocen, o jakie mi chodziło, ich zawartość nie była mi do niczego potrzebna. Trudno przecież, aby centrala struktury religijnej, obejmującej swoim oddziaływaniem nie tylko ponad 1 miliard i 200 milionów ludzi, ale geograficznie cały świat, mogła z sukcesem rozwijać się konspirując swoje najważniejsze, z tego punktu widzenia, działania.
Dlatego nie trudno było wyciągnąć wniosek, że uważnie studiując wszystkie bieżące publikacje i dokumenty watykańskie można z nich precyzyjnie wyinterpretować najważniejsze cele i kierunki działalności strategicznej i taktycznej Stolicy Apostolskiej we współczesnym świecie. Nie tylko w aspekcie duszpasterskim, który mnie najmniej interesował, ale społecznym i politycznym. I to bez „zaglądania” do tajnych archiwów watykańskich. Z tego też względu, w mojej działalności główny nacisk położyłem na tzw. „biały wywiad” i oficjalne kontakty, z pozycji dyplomatycznej, zarówno z funkcjonariuszami kurii rzymskiej jak i dyplomatami akredytowanymi przy Watykanie.
Każdy oficer posługuje się białym wywiadem ale i prowadzi osobowe źródła informacji. Kwestia tylko polega na tym, że u każdego zawiera się to w różnych proporcjach. Bez dobrego białego wywiadu nie ma możliwości dobrego wykorzystania informacji zbieranych przez osobowe źródła informacji. To pierwsze źródło najczęściej służy wyrabianiu ogólnego poglądu na sytuację w obiekcie pod kątem zachodzących tam różnych zmian. To tak, jakby się patrzyło codziennie przez okno na teren, który znajduje się poza oknem, aż po horyzont. Jeśli będziemy patrzeć systematycznie i uważnie, to dostrzeżemy pewne zmiany w jego oglądzie, które się jednak, wbrew pozorom, bez przerwy dzieją. To samo możemy dostrzec przy pomocy „białego wywiadu” gdy chodzi o zachodzenie drobnych zmian ilościowych, które z czasem przechodzą w istotne zmiany jakościowe. Rzecz jasna, to wszystko weryfikuje się informacjami z wielu innych źródeł, które wcale nie muszą mieć charakter agenturalny. I odwrotnie. To z grubsza tyle.
Ponieważ minęło już sporo lat od mojego pobytu w Rzymie, więc mogę wymienić kierunki mojego zainteresowania na odcinku watykańskim.
Otóż, podczas ponad 4-letniego pobytu na placówce dyplomatycznej w Rzymie, poza rutynowymi, protokolarnymi czynnościami przynależnymi z racji pełnionej funkcji dyplomaty, moja zasadnicza merytoryczna działalność była ukierunkowana na rozpoznawanie oraz ocenę działalności Stolicy Apostolskiej, jako podmiotu prawa międzynarodowego, w zakresie spraw związanych z pokojem i odprężeniem międzynarodowym, rozbrojeniem, konfliktami regionalnymi oraz współpracą na forum ONZ i innych organizacji międzynarodowych.
Ponadto interesowałem się tzw. polityką wschodnią Watykanu, ze szczególnym uwzględnieniem naszego kraju oraz stosunkiem papieża i kurii rzymskiej do sytuacji wewnętrznej w PRL oraz procesu przemian demokratycznych, w całej ich złożoności i skomplikowaniu.
Ważnym zagadnieniem było też rozpoznawanie stanowiska Stolicy Apostolskiej do procesu postępującej (z różnymi meandrami) normalizacji stosunków państwa z Kościołem oraz perspektyw wznowienia relacji dyplomatycznych między obu podmiotami. Trzeba przyznać, że nie działo się to w jakiejś próżni, ale w obrębie skomplikowanych relacji Wschód-Zachód, a ten proces rozpoznawania był obarczony różnymi wpływami i działaniami wynikającymi z tych relacji, również i ze strony innych wywiadów, tak zachodnich, jak i wschodnich. Po tylu latach można jednak stwierdzić, że uzyskiwane wtedy, przeze mnie i moich kolegów, informacje, przekazywane na bieżąco kierownictwu państwa, w dużej mierze przyczyniły się do tego, że stopniowo zmieniała się optyka władz, gdy chodzi o wzajemne relacje polsko-watykańskie.
Doszło do pozbycia się wielu wzajemnych uprzedzeń, klimatu nieufności i podejrzeń, które często wynikały z braku obiektywnego rozeznania intencji stron. To z kolei przyczyniło się do pogłębienia dialogu państwa z Kościołem, i w dalszej perspektywie, tj. 17 maja 1989 r., doszło, na bazie wspólnych ustaleń i rozwiązań, do uchwalenia ustawy sejmowej, w sposób trwały regulującej wzajemne stosunki. Z przyjemnością mogę stwierdzić, że mam swój, wcale nie mały udział w rozmowach, jakie toczyły się, w tym czasie na ten temat, jako dyrektor Zespołu Do Spraw Kościoła Rzymskokatolickiego w Urzędzie Do Spraw Wyznań.
Trzeba przyznać, że mimo upływu ponad 25 lat, jak dotąd, żadna ze stron nie kwestionuje tej ustawy. Oznacza to, że wspólnie przyjęte rozwiązania odpowiadają normom demokratycznego państwa.
Ponadto, 17 lipca 1989 roku, doszło do wznowienia stosunków dyplomatycznych ze Stolicą Apostolską, co jest kolejnym potwierdzeniem również i mojego pozytywnego udziału w tym procesie, tak w okresie lat 1979—1983, jak i późniejszym, który to udział, być może, się stanie przedmiotem oddzielnego omówienia. Niektórzy zagraniczni znawcy problemu twierdzą, że obie regulacje, to jedyny projekt polityczny z czasów PRL, który został zrealizowany skutecznie i to tak, że służy dobrze społeczeństwu w nowych warunkach ustrojowych (Peter Raina).
Strona watykańska w jakiś sposób zauważyła mój wkład w ten proces, bo kończąc moją misję otrzymałem liczne podziękowania ze strony przedstawicieli kurii rzymskiej. Wyrażano je za całokształt pracy, a arcybiskup Luigi Poggi, obecnie kardynał, wraz ze swoim współpracownikiem, wziął udział w uroczystym obiedzie, wydanym w restauracji, z tej okazji. Dodam, że moja działalność nie stała się powodem jakichkolwiek napięć w relacjach polsko-watykańskich i w stosunkach państwo — Kościół. Nie było też żadnych zastrzeżeń władz włoskich, które w ramach stosownych porozumień zajmowały się ochroną kontrwywiadowczą Watykanu.
Przed wyjazdem do pracy w Rzymie przekazano mi jasno intencję władz: działać rozważnie i tak, aby, bez narażania się na ryzyko komplikacji dyplomatycznych, rozpoznać właściwe intencje Stolicy Apostolskiej do kwestii przywrócenia pełnych stosunków dyplomatycznych; zdefiniowania warunków tego kroku oraz możliwego terminu. I bardzo się starałem, aby to zalecenie stale realizować. Stwierdzono też, co podkreślam jeszcze raz, że dotychczasowe rozeznanie było dalece niewystarczające, bo je prowadzono z niezbyt dogodnych pozycji, jakie dawała nasza ambasada przy Kwirynale.
Moja pozycja, umocowana akredytacją przy Watykanie, stwarzała inną perspektywę i nie można było, w żadnym razie tej pozycji skompromitować jakimś nierozsądnym działaniem lub postawą osobistą. Będąc już w Rzymie, w pełni też zdałem sobie sprawę, że typowa, agenturalna, działalność wywiadowcza nie przyniesie w tym przypadku pożądanych rezultatów, bowiem i poszczególne źródła informacji, siłą rzeczy, posiadałyby jedynie dostęp do wycinkowych ocen, a brak możliwości ich pozyskania w krótkim czasie, gdy chodzi o węzłowe punkty poszczególnych dykasterii watykańskich, uniemożliwiłby uzyskanie pełnej oceny, gdy chodzi o cele strategiczne w odniesieniu do Polski i innych państw, realizowanych w ramach tzw. polityki wschodniej Stolicy Apostolskiej, w czasookresie jaki wchodził w grę.
A w tym przypadku czas miał istotne znaczenie, zważywszy na to, co się działo w Polsce w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Zdawałem sobie dobrze sprawę z tego, że wypracowanie pozytywnej, dobrze uargumentowanej generalnej oceny, gdy chodzi o stosunki Polska — Watykan i państwo — Kościół (widzianych z tej perspektywy), może być podstawą do podjęcia przez władze takich decyzji, które dobrze będą służyć procesowi demokratyzacji w naszym kraju i powodować to, że przemiany ustrojowe nie stracą swojego ewolucyjnego charakteru.
W tej sytuacji nie interesowało mnie: „Kto z kim i dlaczego?” (Myślę, że czytelnicy zrozumieją kontekst tego sformułowania). Moja misja miała inny wymiar i cel. Bardzo ważne informacje uzyskiwałem z pozycji dyplomaty, a moi liczni rozmówcy nie mieli świadomości, że jednocześnie jestem pracownikiem wywiadu, co jest praktyką powszechną i teraz, w całym świecie, chociaż nikt tego oficjalnie nie potwierdzi.
Dodam, że stosownym zwyczajem, przyjętym w korpusie dyplomatycznym, rozpocząłem też składanie kurtuazyjnych wizyt we wszelkich możliwych dykasteriach, dbając o to, aby spełniały one właściwy standard pod względem protokolarnym, gdy chodzi o relacje między moją funkcją, a stanowiskiem urzędowym osób wizytowanych. Gdy przebieg tychże wizyt był, w mojej ocenie, pozytywny i także rokował dalsze podtrzymywanie kontaktów, bez zbędnej zwłoki, je ponawiałem, ustalając stopniowo systematyczne robocze kontakty. W efekcie zapewniałem sobie bieżący dopływ informacji o ważnych kwestiach, które te dykasterie podejmowały.
Szybko zorientowałem się, że najwdzięczniejszymi partnerami do tego typu rozmów są „międzynarodowi” pracownicy kurii. W odróżnieniu od niektórych duchownych polskiego pochodzenia, mieli oni nie tylko wielką wiedzę, ale wyróżniali się też większą otwartością oraz krytyczną postawą wobec wielu różnych zjawisk w życiu Kościoła. Stąd, i to od początku, przykładałem większą wagę do kontaktów z nimi, a kontakty z Polakami, na tym tle, stanowiły niezbędne minimum. Między innymi i dlatego, że w ich zachowaniu obserwowało się zbyt wiele podejrzliwości wobec polskich przedstawicieli dyplomatycznych, ale również i zagubienie w nowej sytuacji (początek polskiego pontyfikatu) w jakiej się znaleźli. Stwierdzałem też rodzaj ich izolowania ze strony „międzynarodówki” kurialnej, a zwłaszcza Włochów, którzy, zapewne z niechęci, wynikającej z tego, że to nie ich rodak został papieżem, uważali polskich duchownych za „prowincjuszy”. Nie zawsze to była ocena adekwatna do sytuacji. Niektórzy polscy duchowni, swoją wiedzą i wykształceniem, znacznie ich przewyższali.
Na temat mojej działalności watykańskiej sporo już napisano. Generalnie rzecz biorąc, treści tych publikacji, na temat mojej działalności watykańskiej wymagają, w imię prawdy, oddemonizowania. Bo nie tak było, jak na podstawie strzępów zachowanych dokumentów, wyobrażają sobie autorzy zafascynowani działalnością wywiadów, szczególnie w wersji upowszechnionej w filmach szpiegowskich. To było coś innego! Bo były inne okoliczności i inny wymiar i waga problemu, wymagające przede wszystkim pracy intelektualnej, a nie stosowania procedur i sztuczek szpiegowskich, bo to byłoby antyproduktywne, czego do dziś, zwolennicy tych metod, jeszcze też w pełni nie uświadamiają.
W kontaktach z innymi ludźmi byłem aktywny. Trzeba się bowiem uczyć od każdego, kto może wiedzieć więcej. A historyczna ciągłość Kościoła, jako instytucji, wiadomo, jaka jest długa. Kościół też zawiera w sobie tradycję antyczną, o czym powszechnie się nie wie. Dlaczego więc pewnych kwestii nie uczyć się i tam? Nie było w tym względzie żadnych obiekcji. Tym bardziej, że w kurii rzymskiej pracują ludzie z całego świata, wyselekcjonowani, gdy chodzi o posiadanie najwyższych zalet i kompetencji. To są ludzie bez uprzedzeń i otwarci na dialog z innymi. A nawet szczególnie wobec ludzi o innych formacjach światopoglądowych, kulturowych i politycznych. Osobiście czułem się tam lepiej niż w Polsce. Tak tej poprzedniej, jak i tej dzisiejszej. Natchnieniem były przecież nie tylko piękne pejzaże, ciepły klimat, ale i to, że spadkobiercy antycznej kultury, zachowują do wszystkiego większy dystans. A w relacjach z innymi są bardziej tolerancyjni i wyrozumiali. Tam się oddycha lepiej i można o wszystkim rozmawiać bez zaperzania się — jak to u nas bywa — nosicieli jedynie słusznej prawdy, wobec tych, którzy tej ich prawdy nie podzielają. I dlatego „wszystkie drogi prowadzą do Rzymu”.
Od pracowników kurii rzymskiej nauczyłem się przede wszystkim widzenia spraw w dalekiej perspektywie, a także umięjętności dogłębnej analizy zastanej sytuacji w jej różnorodnych aspektach; dystansu do wielu spraw oraz odpowiedzialności za zgodność słów z czynami. Ponadto sztuki dyplomatycznej w różnych jej przejawach. Trudno tutaj wymieniać wszystkie zalety kontaktowania się z ludźmi wyselekcjonowanymi spośród całego Kościoła, ale trzeba stwierdzić, że to przyglądanie się pracy kurii rzymskiej dużo mi dało w odczytywaniu jej intencji i działań na płaszczyźnie ogólnokościelnej, jak i międzynarodowej.
Będę cały czas pamiętać o Rzymie, Watykanie i ludziach tam poznanych. Przede wszystkim z uwagi na panujące relacje między ludźmi. Otóż Włosi są bardziej tolerancyjni i wyrozumiali. Tam się żyje swobodniej i można o wszystkim rozmawiać bez zaperzania się — jak to u nas bywa — tych, co uważają, że tylko oni poznali jedynie słuszną prawdę, a wobec tych, którzy tej ich prawdy nie podzielają okazują pogardę. Przebywając długi okres czasu za granicami Polski miałem możliwość porównania zachodnich standardów politycznych z polskimi. Generalnie rzecz biorąc u polityków zachodnich uderza pragmatyzm i racjonalność działania. Nie są tak emocjonalni, jak nasi politycy i znakomicie opanowują sztukę gry politycznej i dyplomatycznej. Swoje argumenty przedkładają w sposób niezmiernie klarowny unikając ideologizmów i dążą do osiągania kompromisów. Wynika to najpewniej z długich tradycji demokratycznych, zgodnie z którymi rozstrzyganie sporów wewnętrznych następuje jedynie w drodze dialogu a nie walki. W swojej działalności kierują się przede wszystkim pragmatycznym interesem własnego narodu. Szczegółowe porównanie naszych standardów z zachodnimi, gdzie tradycje demokratyczne są bardzo długie byłoby zajęciem karkołomnym i niemożliwym w ramach tej ksiażki. Stąd nie podejmuję się tego. Mam tylko nadzieję, że obecność Polski w Unii Europejskiej, pozwoli z czasem na zbliżenie się do norm tam już od wieków utrwalonych.
W swojej działalności na niwie watykańskiej — siłą rzeczy — spotykałem się i z polskimi duchownymi. To były spotkania odbywające się z różnych okazji. Służbowe, towarzyskie a także okazjonalne. Polskich duchownych, zatrudnionych w kurii rzymskiej, nie było zbyt wielu i niemal wszystkich znałem osobiście. Większość z nich przybyła do Rzymu w związku z wyborem na papieża kard. K. Wojtyły. Większość tych duchownych utrzymywała kontakty bądź z naszą ambasadą w Ryzmie, bądź polską misją przy Watykanie. Zawsze więc była możliwość wymiany myśli, a co za tym idzie i uzyskiwania informacji.
Jeżeli jesteśmy przy temacie różnych kontaktów, to pragnę zauważyć, że działał tam również nasz wywiad wojskowy, w ramach II Zarządu Sztabu Generalnego i w Rzymie stykałem się z oficerami attachatu wojskowego naszej ambasady. Byli to moi koledzy: komandor Czesław Warzyniaki i płk Zdzisław Żyłowski. Późniejszy kontradmirał — Czesław Wawrzyniak, większość służby spędził w Zarządzie II Sztabu Generalnego WP, a w latach 1991—1992 kierował, jako Szef, Wojskowymi Służbami Informacyjnymi. Jednak problematyka watykańska ich niemal w ogóle nie interesowała.
Przy okazji dodam, że przed wyjazdem do Rzymu miałem jeden kontakt telefoniczny z oficerem innej służby specjalnej wojska, a mianowicie WSW. Oficer ten przekazał mi informacje o kontaktach ówczesnego ks. prałata Józefa Glempa z jedną z rodzin wojskowych i sugerował dalsze działania WSW, które miały udokumentować fakt, który mógłby posłużyć do zintensyfikowania działań operacyjnych wobec tego duchownego. Na szczęście ja nie podjąłem tego wątku i kariera przyszłego Prymasa nie uległa załamaniu.
Utarł się niesłuszny pogląd, że wywiad PRL, za pontyfikatu Jana Pawła II miał około 100 agentów w jego otoczeniu. Nie jest to pogląd prawdziwy. Powiedziałbym raczej, że chodzi tu o różne kategorie źródeł informacji. Agentów w Watykanie nie pozyskiwałem, ale utrzymywałem tam bardzo szerokie i wielopoziomowe kontakty oficjalne, dające często większe korzyści informacyjne, aniżeli źródła wywiadowcze sensu stricte. Prowadziłem kilka źródeł krajowych przekazanych mi na kontakt i nawiązałem dialog operacyjny z kilkunastoma osobami mającymi dobre możliwości operacyjnego dotarcia do potrzebnych informacji.