Nie każdy jest krytykiem i znawcą, takich nie brakuje na forach. Ja, na przykład, nie jestem – czytam i odczuwam, czytając. Czasem zachwycę się pięknym zasupłaniem słów, a czasem prostotą, ponieważ prostota również potrafi by piękna; potrafi otulić ciepłem lub chłodem, zaczarować klimatem, zainspirować myślą. Chcę jednak wyraźnie napisać: prostota to nie prostactwo. O, nie! W wierszach Ewy Gajowiak dużo jest prostoty, tej z głębi serca, czasem z zatroskania duszy, ale nie z kompulsywnej potrzeby pisania. Tomik składa się z dwóch części. Pierwsza to właśnie ta dusza. I serce. Podane na dłoni, wyraziste, czyste, szczere. Dla mnie jest to liryka, choć nie ma zawikłanych metafor, których nie rozgryzie najlepszy program deszyfrujący CIA. Liryka, w moim odczuciu, ma przede wszystkim poruszać te najbardziej ukrywane, wstydliwe struny w czytelniku. I tu, uważam, teksty Ewy Gajowiak dają radę. Poruszają. Bywa że przygnębiają, a innym razem zaskakują zwykłą, ludzką frywolnością, nawet rubasznością. Taka jest druga część tomiku. Żartobliwie przyziemna, czasem celowo brutalna w swej szczerości, ocierająca się o kicz. A kicz jest w każdym, chociaż pewnie nie jeden oburzyłby się i zaprzeczył, albo zaatakował hejtem w komentarzu. Czy liryka powinna być brutalna? Może być. Bo liryka to nie tylko jesienny nastrój, deszcz, szepty, miłość, samotność; liryka może pokazywać przyziemność, w której śmiało można znaleźć liczne podskórne treści. Tu może paść argument, że w takim razie wszędzie coś można znaleźć, wystarczy tylko chcieć poszukać. Tyle że wtedy jest to poszukiwanie na siłę, twierdzenie, że czarne jest białe. W wierszach Ewy Gajowiak nic nie jest na siłę, ani jeśli chodzi o język, ani jeśli chodzi o treść. Takie jest moje zdanie.