E-book
22.05
drukowana A5
65.58
Wielka wygrana

Bezpłatny fragment - Wielka wygrana

Suita małomiejska


Objętość:
365 str.
ISBN:
978-83-8351-279-2
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 65.58

1 Natalia i Tymon w kawiarni Bajka

Kawiarnia Bajka była pusta w to słotne, ciemne, chociaż jeszcze wczesne wrześniowe popołudnie. Bufetowa o gęstych włosach ufarbowanych na rudo i podpiętych w kok parzyła dla nich kawę i odkrawała dwa kawałki sernika z brzoskwinią i kruchą bezą.

Natalia była nauczycielką nauczania początkowego i zwykle koło pierwszej była już wolna. Tymon pracował w urzędzie miasta jako informatyk i przebywał na przepustce z domu wariatów, co oznaczało urlop.

Kiedy posmakowali kawy, która była gorąca i mocna, i skosztowali sernika, który był puszysty i słodki, Tymon zaczął wykład. Natalia nie przepadała za jego emfatycznym sposobem mówienia. Zamiast w treść słów wsłuchiwała się w egzaltowaną intonację Tymona, z tym jego kogucim podnoszeniem głosu i przyspieszaniem pod koniec zdania, przez co brzmiał jak zaperzony nastolatek.

— Ziemia wysycha. Już drugi rok z rzędu lato było suche i gorące.

Natalia tęskniła za suchym i gorącym latem. Siedzieli przy oknie, za oknem padał deszcz, było chłodno i już tak bardzo jesiennie, mimo że lato jeszcze się formalnie nie skończyło. Myślała o Sebastianie, który mówił spokojnie i umiał interesująco milczeć.

— Wiem, o czym myślisz — powiedział Tymon.

On teraz też spoglądał w okno. Samochody jechały wolno, jeden za drugim. Na wąskich uliczkach przy rynku zawsze był tłok. Jechały ostrożnie. Obniżenia, pęknięcia i wyrwy w asfalcie pokrywały kałuże o różnej głębokości. Piesi mężczyźni z czarnymi parasolami, których czerń została wymyta, piesze kobiety z kolorowymi parasolami, których kolory wyblakły, szli szybko, odskakując pod poszarzałe i pokryte liszajem sadzy ściany kamienic, kiedy samochód wjeżdżał w basen ciemnej wody.

— Z tym że trzeba odróżnić pogodę od klimatu. Teraz leje, ale ziemia i tak wysycha. Nasz kraj jeszcze za naszego życia zamieni się w step. A potem w pustynię.

Rewanżystowski tembr jego głosu dawał do zrozumienia, że Tymon byłby zawiedziony, gdyby tak się nie stało. Natalia odnosiła wrażenie, że obrońcy ziemi i klimatu, zapewne z powodu frustracji, że nikt nic nie robi, stawali się coraz bardziej źli na ludzkość za to, co wyprawia, a nie mogąc ludzkości sami ukarać, oczekiwali, że zrobi to natura i da ludziom nauczkę. Trzepnie ich po łapach i postawi w kącie. To przypominało sekty religijne, których członkowie oburzeni tym, że większość ludzi żyje w grzechu i ma w nosie przykazania, czekali z utęsknieniem na apokalipsę, koniec świata i Armagedon, który po pierwsze udowodni, że to oni mieli rację, a po drugie udzieli niedowiarkom i grzesznikom surowej lekcji.

— Pewnie się zastanawiasz dlaczego, skoro średnia opadów pozostaje na tym samym poziomie.

Natalia nie zastanawiała się, z jakiego powodu kraj zamieni się w step a potem w pustynię mimo normalnych opadów, właściwie nawet nie chciała wiedzieć, ale poczuła się w obowiązku pokazać zainteresowanie.

— Dlaczego?

— Dlatego że temperatura rośnie — odpowiedział Tymon zadowolony z możliwości logicznego wyjaśnienia paradoksu. — Przy wyższej temperaturze parowanie jest większe, co sprawia, że przy jednakowych opadach ziemia stopniowo traci wodę. Wysychają bagna, jeziora i rzeki. Obniża się poziom wód gruntowych, co powoduje wymieranie drzew. Gleba zamienia się w spękaną nagrzaną skorupę. I jeżeli spadnie deszcz, to od razu wyparuje, nie zdąży wsiąknąć. Zresztą mówimy tylko o średniej opadów, że pozostanie taka sama, ale równie ważne jest, jak pada, a nie tylko ile. Powiedzmy, że do tej pory w ciągu dwóch letnich miesięcy mieliśmy dziesięć dni deszczowych. No to teraz w ciągu dwóch letnich miesięcy będzie tylko jeden dzień deszczowy, ale spadnie tyle samo deszczu, co w tamte dziesięć dni. Czy z tej samej ilości deszczu będzie taka sama korzyść?

Tymon podniósł pytająco głos i czekał, zupełnie jak nauczyciel, który sprawdza, czy uczeń uważa i potrafi wyciągnąć logiczny wniosek.

— Nie będzie? — Natalia, którą trochę bawiła ta sytuacja, odpowiedziała z pytającą intonacją, tak jak to często robią uczniowie, nawet wtedy, kiedy są pewni odpowiedzi, ale nie chcą wyjść na kujonów.

— Oczywiście że nie! Z takiego deszczu nie będzie żadnej korzyści, tylko straty, bo spowoduje powódź. I właśnie takie opcje zafunduje nam ocieplenie klimatu. Susza albo powódź. Co nie znaczy, że będziemy mieli w sprawie wyboru coś do powiedzenia. Jeszcze dwadzieścia lat i już o niczym nie będziemy decydować.

— Ja i tak wolę długie lato niż długą zimę, nawet tak łagodną jak zeszłego roku.

— Muszę cię rozczarować. Globalne ocieplenie nie spowoduje, że zimą dni będą dłuższe i mniej deszczowe. Zmiana klimatu nie poprawi tego, czego nie lubimy. Zmiana klimatu tylko zepsuje to, co lubimy.

— Marzę o tym, żeby w czasie ferii zimowych wyjechać na południe. Ale z kim? Za pensję nauczycielską?

— Znowu muszę cię rozczarować. Niedługo wyjazd na południe, nawet w środku naszej zimy, wypadnie z zestawu opcji. Chyba że chcesz się usmażyć albo powirować w tornadzie. Wiesz, że tornado potrafi unieść krowę jak piórko?

Natalia nic na to nie powiedziała. Tymon był dobry w rozczarowywaniu, również wtedy, kiedy siedzieli w kawiarni Bajka. Niezależnie od jego intencji, wzmianka o krowie Natalię ubodła, ponieważ ostatnio utyła. Niedużo, ale jednak utyła. A zawsze była taka szczupła i lekka jak piórko. Może to śmieszne, kiedy dwudziestoośmiolatka używa słowa „zawsze”, mówiąc o swoim życiu. Z drugiej strony, kiedy miała osiemnaście lat, dwudziestoośmioletnie kobiety to były dla niej stare lampucery. Co wtedy myślała o paniach w takim wieku jak bufetowa? W ogóle o nich nie myślała. Nawet ich nie zauważała. Starsi ludzie byli dla niej przezroczyści jak duchy.

Tymon już zabierał się do tego, by kontynuować proroctwo klimatycznej zagłady, kiedy w jego telefonie rozległ się gong powiadomienia. Natalia wiedziała, że Tymon teraz wsiąknie w swojego smartfona, a ona będzie mogła w milczeniu patrzeć na szary deszcz, pić brązową kawę, jeść żółty sernik i myśleć o niebieskich migdałach. I nie martwić się tym, że przybrała w biodrach.

Lubiła tak sobie posiedzieć albo postać w jednym miejscu. Człowiek zauważa dziwne rzeczy, jeśli się przez chwilę nie rusza i nie robi nic innego, tylko patrzy. Na przykład wczoraj po południu, siedząc na balkonie mieszkania, które Natalia dzieliła z matką w dość już podupadłym bloku, obserwowała młodego mężczyznę. Wyglądał na zdrowego fizycznie i normalnego umysłowo. Miał na sobie dżinsy luźne w kroku, ale z obcisłymi nogawkami i tiszert z wielkim nadrukiem, aby można było przeczytać z daleka. Mężczyzna wsiadł do dużego terenowego samochodu i odjechał. Po dziesięciu minutach wrócił z czterema butelkami piwa w plastikowej torebce. Pojechał do sklepiku na sąsiedniej ulicy wielkim autem z napędem na cztery koła po cztery piwa.

Widziała nastolatka idącego wzdłuż żywopłotu. Nagle wyciągnął rękę, zerwał listek, zgniótł go w dłoni i po kilku krokach wyrzucił. Po co to zrobił? Gdyby go zapytała, nie wiedziałby. Nie wiedziałby nawet, że to zrobił. Tymon by pewnie powiedział, że tak samo jest z ludzkością. Niszczy planetę machinalnie i nawet nie wie, że to robi.

Obserwowała młodą kobietę, chyba w tym samym wieku co Natalia, z jeszcze bardziej obskurnego bloku naprzeciwko, która wychodziła przed drzwi wejściowe swojej klatki schodowej i tam w pozycji kucznej paliła papierosa i piła kawę z białej filiżanki. Nawet zimą, wtedy narzucała na siebie kurtkę, i nawet w deszcz, bo nad drzwiami był blaszany daszek. Ktoś nie pozwalał jej palić w domu. Właściciel mieszkania, partner, mąż? A może sama nie chciała? Dym z papierosów wchodzi w dywany, zasłony, obrusy, narzuty, koce. W mieszkaniach palaczy cuchnie.

Gong, który przerwał Tymonowi, zaanonsował jedno z mniej więcej pięćdziesięciu powiadomień o czymś nieistotnym, jakie Tymon otrzymywał codziennie. Tym razem była to wiadomość, która namawiała go do testowania za darmo aparatu słuchowego.

Tymon mógł te wszystkie niepotrzebne powiadomienia wyłączyć, ale nie zrobił tego, bo nie potrafił bez nich żyć. Godzina bez sygnału z telefonu była nie do zniesienia. Tymon nie umiał się skupić, brakowało mu tego ciągłego, regularnego odciągania uwagi od tego, co akurat robił, cokolwiek to było. Nawet w trakcie seksu, zwłaszcza gdy gra wstępna się przedłużała, ukradkiem sprawdzał telefon. Podczas stosunku a tergo zdarzało mu się odruchowo sięgnąć po smartfona, kiedy usłyszał dźwięk powiadomienia. Kiedy przez dłuższy czas nie pojawiało się żadne powiadomienie, na przykład o mailu, o polubieniu, o poście, o komentarzu, o udostępnieniu, nowym memie czy newsie, choćby nawet o spamie, który właśnie nadszedł, Tymona dopadał niepokój. Nerwowo dotykał ekranu, pukał w niego, głaskał go i szturchał, upewniając się, czy telefon żyje, czy aby nie umarł. Tymon zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę. Widywał artykuły psychologów, którzy radzili, jak sobie radzić z krótkim zakresem uwagi, ale nie miał cierpliwości, żeby je czytać. Były za długie.

— To jest dobre!

Po zapoznaniu się z nieważną rzeczą, o jakiej pilnie powiadomiło go urządzenie, Tymon przy okazji przewinął newsy i przeskanował nagłówki artykułów. Zawsze tak robił. Jak już dotknął ekranu, to musiał go przez minutę lub dwie pogłaskać. Był tam między innymi artykuł z następującym wprowadzeniem: penis może zaskoczyć, im mniejszy na starcie, tym większa erekcja. Wstęp był zilustrowany zdjęciem kobiety, która unosi ręce w geście triumfalnej radości, jakby wygrała sukienkę na loterii. Znał to zdjęcie. Wykorzystywano je do innych artykułów o seksie. Ale Tymon najbardziej lubił fotografie aktorek i piosenkarek z podpisem: „Ona już tak nie wygląda”.

— Co?

Natalia oderwała wzrok od mokrej szyby i spojrzała na Tymona.

— „Żebraczki pokłóciły się na placu Świętego Piotra w Watykanie. Podczas bójki wypadły im garby”.

Bufetowa podniosła głowę znad bufetu i popatrzyła w ich stronę, kiedy się głośno roześmieli. Słaby uśmiech, który się czaił w zmarszczkach wokół uszminkowanych na czerwono ust i w kurzych łapkach odchodzących od kącików uczernionych tuszem oczu, zniknął ze sfatygowanej, przesadnie opalonej twarzy, na której malowała się teraz złamana niechęcią obojętność.

Natalia śmiała się jeszcze wtedy, kiedy Tymon już przestał i zaczął przewijać ekran w poszukiwaniu czegoś nowego. Wprawdzie on nie umiał się delektować zabawną sytuacją zbyt długo, w każdym razie nie tak długo jak ona, jednak poczucie humoru było cechą, jaka ratowała Tymona w oczach Natalii.

News sam w sobie był śmieszny, ale Natalia doceniała zabawność kulturowego kontekstu. Watykan, papież, pielgrzymi, żebracy, jeszcze dodać do tego biczujących się pokutników i sprzedaż odpustów, całe to średniowiecze tak dobrze odnajdywało się w nowoczesnym świecie technologii cyfrowej. Natalia nie zdziwiłaby się za bardzo, gdyby nagłe pozbycie się garbów przez ubogie, pobożne kobiety jakiś kościelny organ, kongregacja wiary i objawień, czy jak to się u nich nazywa, uznała za cud.

Natalia była religijna aż do trzeciej klasy szkoły podstawowej, kiedy szła do pierwszej komunii. Być może pozostałaby religijna dłużej, gdyby nie lekcje religii w szkole. Nad tablicą wisiał na poczesnym miejscu, w samym środku, wielki krzyż. Po prawej stronie, ale trochę niżej, nie tak wysoko jak krzyż, zawieszone było godło, które było mniejsze od krzyża. Po lewej stronie krzyża, na tej samej wysokości co godło, znajdował się dorównujący godłu rozmiarami obraz Matki Boskiej Częstochowskiej w złoconych ramach. Obok Matki Boskiej, ale nieco niżej i trochę mniejszy, wisiał portret papieża Jana Pawła Drugiego. Obok papieża, ale znów nieco niżej i trochę mniejszy, widniał wizerunek świętego Maksymiliana Kolbego. Dekoracji dopełniał wiszący na gwoździu drewniany różaniec.

Natalia sobie to wszystko przypominała, te uzasadnienia prawd wiary, rozbudowane argumenty teologiczne. Jakie to było wyrafinowane, piękne, logiczne, wprawiające w zachwyt rozum i przepełniające serce miłością. Nic tylko paść na twarz albo co najmniej uklęknąć i zapłakać ze wzruszenia. Tak jak z tymi teoriami ekonomicznymi i socjologicznymi, o których opowiadał jej Tymon. Wszystko było tak dobrze przemyślane, spójne, uzasadnione, że człowiek gotów był uwierzyć, że zwiększanie produkcji i konsumpcji prowadzi do powszechnego i ciągle rosnącego dobrobytu i nieskończonego szczęścia ludzkości na wiecznie kwitnącej Ziemi. Nic tylko nagrodzić Noblem i skłonić głowę przed potęgą ludzkiego umysłu.

W starszych klasach Natalia uznała, że religia w ogóle, jako taka, jest takim samym nonsensem, jakim były lekcje religii w szkole. Była dobrą uczennicą, dużo czytała i nie mogła przejść do porządku dziennego nad wydanym w dwudziestym pierwszym wieku podręcznikiem do nauki religii, w którym powtarzano dziewiętnastowieczne argumenty przeciw teorii ewolucji, wszystkie fałszywe i dawno temu obalone przez naukę. Poszła jeszcze, już zupełnie bez wiary, do bierzmowania, bo mama ją przekonywała, że bierzmowanie będzie potrzebne do ślubu kościelnego. W razie czego, gdyby chciała taki ślub w przyszłości wziąć. Co jej szkodzi? Natalia jednak żadnego ślubu jak dotąd nie brała, ani cywilnego, ani kościelnego, i na żaden ślub, mimo upływających lat, raczej się nie zanosiło.

Tata w sprawie bierzmowania pozostawał neutralny, ale Natalia podejrzewała, że gdyby powiedziała, że nie chce, bo to nie ma sensu, toby jej przytaknął. Tym bardziej że tata nie chodził do kościoła, w odróżnieniu od matki, która była religijna. Religijność matki przejawiała się głównie chodzeniem w niedzielę na mszę. Właściwie nie głównie, ale wyłącznie tym jej religijność się uwidaczniała, ponieważ Natalia nie zauważyła, żeby życie matki poza tym jednym zwyczajem w czymkolwiek różniło się od życia tych, którzy do kościoła nie uczęszczali.

Popatrzyła na Tymona, który dalej popychał palcem przelatujące mu przed oczami ekrany.

— Co tam jeszcze znalazłeś?

— Jest tu taki portal, na który zaglądam. Wiesz, co mnie w nim wkurza?

— Nie mam pojęcia.

— To, że na górze strony jest artykuł o ekologii. Zielone miasta, ścieżki rowerowe, zakaz wjazdu samochodów, odzyskiwanie przestrzeni publicznej dla ludzi. Te rzeczy.

— To chyba dobrze?

— Oczywiście. Ale co jest na dole?

— Nie wiem. Co jest na dole?

Natalia skończyła sernik i dopiła kawę do dna. Tymon zjadł swój sernik ledwo do połowy i nie dopił kawy. Porzucona, niespełniona, zdążyła wystygnąć. Czy to kwestia tego, że zawsze mu coś przerywało, czy on we wszystkim był taki połowiczny?

— Na dole tej samej strony masz porady, jakiego SUV-a miejskiego najlepiej kupić i świetną wiadomość, że spadają ceny paliw. Można jeździć, ile dusza zapragnie.

— Nie wszyscy są ekologami.

Natalia reagowała ostrożnie, nie wiedziała, do czego Tymon zmierza.

— Ale w tym samym portalu? Na tej samej stronie?

— Pewnie chcą być dla wszystkich.

— I to jest właśnie definicja kurestwa!

Natalia czuła się nieswojo, kiedy Tymon zaczynał jej różne sprawy namiętnie tłumaczyć. Męskie wyjaśnianie. Nie miała nic przeciwko różnym męskim cechom, ale akurat męskie wyjaśnianie jej nie pociągało, zwłaszcza kiedy się faceci przy tym za bardzo podniecali.

— Powiem ci, o co w tym chodzi. To jest skutek kapitalizmu. Zmerkantylizowanie wszystkich i wszystkiego. System nawet spanie i oddychanie monetyzuje. Chodzi o to, żeby klikali, i miłośnicy natury, i miłośnicy SUV-ów, bo wtedy więcej reklam się sprzeda.

Natalia pomyślała, że gdyby ona założyła stronę internetową, to też by chciała, żeby jak najwięcej użytkowników ją klikało. Kiedyś myślała o tym, żeby założyć stronę albo kanał wideo, w którym uczyłaby rodziców, jak uczyć dzieci i jak je wychowywać. Pracowała z maluchami od paru lat i przekonała się, jak źle wychowane i nienauczone niczego są dzieci, które przychodzą do szkoły. Nawet nie o to chodzi, że rodzicom nie zależało. Widziała mamy i tatusiów, którzy przyprowadzali swoje dzieci na zajęcia z szachów i języka obcego. Czekając na swoje pociechy, grali na smartfonie w infantylne gry i przeglądali plotki. Raz chciała podejść i powiedzieć: może by państwo też się zapisali na szachy i francuski? To by było jeszcze korzystniejsze dla państwa dzieci.

Tylko czy znalazłoby się dość subskrybentów, żeby zarobić na reklamie? Ilu rodziców chciałoby się uczyć, jak wychowywać dzieci, czego je uczyć? Czyby im się opłacało? Dzieci tak szybko dorastają.

Potrzeba pomocy rodzicom na pewno istniała. Natalia miała do czynienia z dziećmi, które przypominały przypadek Kaspara Hausera. Znały tylko kilka słów, nie potrafiły używać rąk. Na pytania reagowały płaczem. Tak jakby przez większość życia przebywały w ciasnej, ciemnej celi ze słomianym posłaniem, z tą jedynie różnicą, że zamiast drewnianego konika miały do zabawy smartfon albo tablet. I tak jak Kaspar Hauser nie chciał tknąć niczego oprócz chleba i wody, tak one jadły tylko chipsy i piły coca-colę.

Poza nieopłacalnością przedsięwzięcia Natalia obawiała się także reakcji hejterów i trolli, którzy by ją hejtowali za to, że sama nie ma męża ani dzieci, a poucza innych. Szewc bez butów chodzi i tak dalej.

Skąd się tyle tych trolli i hejterów brało w internecie? To wciąż było dla Natalii zagadką. Musiało być tam coś, co sprawiało, że się roiły, jakaś pożywka. Musiało być tam pod dostatkiem czegoś, dzięki czemu trolle i hejterzy mnożyli się jak karaluchy w brudnym pomieszczeniu.

— Ja rozumiem ludzi.

Natalia się uśmiechnęła. Raczej do siebie niż do Tymona.

Tymon kończył socjologię, ale nie było pracy dla socjologa, toteż Tymon zrobił trzy semestry podyplomowych studiów pedagogicznych z dziedziny wiedza o społeczeństwie i uczył tego przedmiotu w szkole podstawowej, a ponieważ miał za mało godzin do etatu, musiał jeszcze zrobić trzy semestry edukacji dla bezpieczeństwa, i dopełniał etat, ucząc tego przedmiotu w szkole zawodowej. Jeździł w tę i z powrotem swoim rozklekotanym volkswagenem, który budził śmiech uczniów. Oczywiście plan lekcji ułożony był tak, że Tymon miał codziennie po dwa, trzy puste okienka, które wypełniał, gapiąc się w mały ekran smartfona. Po trzech latach uciekł ze szkoły, zrobił kursy komputerowe i został informatykiem w urzędzie miasta. Zarobki w samorządzie były równie marne jak w szkolnictwie, ale Tymon był zadowolony ze zmiany. Odpowiadało mu to, że na swoim stanowisku nie miał za dużo do czynienia z ludźmi, osobliwie takimi tępymi i chamskimi ludźmi jak uczniowie szkoły zawodowej, których w rozmowach ze znajomymi nazywał bydłem, a którzy wyrastali potem na członków klasy robotniczej, której Tymon gotów był bronić przed kapitalistami.

Natalia nie umiała odpowiedzieć na pytanie, dlaczego Tymonowi miałoby zależeć na klasie robotniczej. Może były jakieś szlachetne pobudki, ale podejrzewała, że jest w tym raczej niechęć do tych, którzy się wzbogacili. Natalia nie zazdrościła ludziom bogatym i nie żywiła do nich żalu. Pewnie, chciałaby mieć ich pieniądze, ale nie chciałaby mieć ich życia. Nie umiała sobie wyobrazić życia poświęconego na bogacenie się. Chyba nawet nie miała ku temu zdolności, nigdy nie próbowała się bogacić, ale raczej byłoby trudno. Nie znała osobiście żadnego multimilionera, jednak z tego, co widziała, słyszała i czytała, wnosiła, że bogacenie się to ciężkie i nieprzyjemne zajęcie. To, że Natalia nie będzie multimilionerką, było dla niej tak oczywiste jak to, że nie będzie hydraulikiem ani górnikiem, bez względu na to ile zarabiają.

— Cała sprawa zasadza się na tym, że każdy lubi sobie poczytać przy śniadaniu o ekologii, czystym powietrzu, ratowaniu świata, ale potem chce sobie pojechać gdzieś samochodem. Człowiek lubi sobie poczytać o ścieżkach rowerowych, nawet lubi czasem pojeździć rowerem, ale jeszcze bardziej kręci go to, żeby kupić nowego SUV-a i powozić się po mieście. Jedno drugiego nie wyklucza, jak na tym kurewskim portalu. Ludzka psychika to zdzira.

Natalia zastanawia się, czy tym stwierdzeniem Tymon chce jej zaimponować, jako byłej studentce psychologii, czy się z nią drażni. Podejrzewała, że Tymon czasem mówi coś nie dlatego, że tak myśli albo ma jakiś konkretny cel, tylko po prostu chce sprawdzić, jak to brzmi. A jak to brzmi w jego uszach, było ważniejsze, niż jak to brzmi w uszach słuchaczy.

— Zauważyłaś, jak system planowo i celowo zabija wstyd?

— Co masz na myśli?

— Wolno się nie wstydzić tego, że się nie czytało żadnej książki noblistki.

Natalia czytała, nie miała się czym żenować.

— A ty czytałeś?

— Chodzi o przykład. Wolno się nie wstydzić, że się nie wie, gdzie jest Portugalia, kiedy była druga wojna światowa, w którym wieku odkryto Amerykę. Wolno się nie wstydzić mówienia, że szczepionki są zabójcze.

— Dlaczego twoim zdaniem system zabija wstyd? Po co?

— Bo chce zamienić ludzi w świnie. System mówi: bądź jak świnia, nie wstydź się, świnie są fajne. Żryj, bekaj, sraj, walaj się w błocie. System mówi: bądź sobą. Dla kupy ludzi bycie sobą oznacza bycie świnią.

— Ale co system ma z tego? Czemu ludzie mają być jak świnie?

— Dla kapitalizmu świnia jest idealnym konsumentem. Żyje po to, żeby konsumować. Przez całe życie tylko żre. Jednocześnie świnia jest idealnym produktem. Można ją całą wykorzystać, sprzedać wszystko, włącznie z uszami, racicami i szczeciną. Dwa w jednym.

— Skąd tyle wiesz o systemie? Dostrzegasz go wszędzie.

— Mam dystans. Jestem na zewnątrz. Większość ludzi jest częścią systemu, dlatego go nie widzi. Stoją tak blisko ekranu, że widzą tylko pojedyncze piksele. Podoba im się, jak piksele koło nich mają coraz ładniejsze barwy. Kupują dom, kupują samochód, lecą samolotem na Kanary. Ale jak się popatrzy z daleka na całość obrazu, to widać katastrofę.

Natalia poczuła, że będzie musiała skorzystać z toalety. Musiała zdecydować, czy pójść tutaj, co wiązało się tą niedogodnością, że trzeba by podejść do nadąsanej bufetowej, poprosić o klucz do przybytku i spędzić tam parę minut. Jakoś zawsze się takich sytuacji wstydziła. Oczywiście nikt jej nie mógł w toalecie widzieć, ale krępowało ją już to, że ktoś wie, co ona tam robi. Może lepiej będzie zakończyć tête-à-tête z Tymonem i załatwić się w domu.

— Zauważyłaś, co się dzieje, jak kupisz książkę przez internet?

Natalia kupowała książki przez internet, ale niczego nie zauważyła.

— Przez następny miesiąc będą ci wstawiać reklamy tej książki gdzie popadnie, obojętnie, jaką stronę otworzysz, dopóki nie wyczyścisz cookies.

— Czego?

— Ciasteczek.

Natalia była zakłopotana. Lubiła ciasteczka, ale starała się ograniczać. Czy Tymon zauważył? Aż tak utyła?

— Ciasteczka trzeba usuwać — wyjaśnił Tymon.

Mimo woli Natalia popatrzyła na swój pusty talerzyk, na którym pozostały tylko okruchy po serniku z kruchą bezą i brzoskwiniami.

— Ciasteczka trzeba regularnie kasować. Reklamodawcy będę ci oczywiście wpierać, że to dla twojego dobra, bo ciasteczka pozwalają na dostosowanie reklam do twoich zainteresowań i nawyków. Ale ja ci powiem, że właśnie takie reklamy pod ciebie są najgorsze, najtrudniej się je omija. Łatwiej jest ignorować reklamy przypadkowe, takie, co nie mają z tobą nic wspólnego. Pokażę ci kiedyś, jak się usuwa ciasteczka.

— Będę ci wdzięczna.

Natalia mogła się zgodzić na usuwanie takich ciasteczek.

— A co powiesz na reklamy luksusowych samochodów w telewizji?

Natalia zupełnie nie wiedziała, co powiedzieć na reklamy luksusowych samochodów w telewizji. Myślała o tym, żeby już zakończyć rozmowę. Nie miała rodzeństwa, ale wyobrażała sobie, że taniec z własnym bratem musi wyglądać tak jak rozmowa z Tymonem.

— Reklamy samochodów, na których kupno stać może parę tysięcy ludzi, oglądają miliony telewidzów. Czy to się klei?

Natalia jakoś do tej pory nie zastanawiała się, czy to się klei i wcale nie było jej pilno, żeby się dowiedzieć.

— Z jednej strony nie, ale z drugiej tak! Bo ci ludzie, których nigdy nie będzie stać na luksusowe towary, zawsze będą chcieli je kupić. I tak będą się szarpać, tak będą się natężać, i tak będą ciągnąć jak muły ten wóz z kapitalistami, i będą napinać i naginać karki, żeby dosięgnąć majtającą im przed nosem marchewkę na kiju. W końcu kupią inny produkt, tańszy, za pożyczkę, którą będą spłacać, harując jak woły, co też jest dobre dla rynku. To jest tak, jakby pokazać facetowi piękną kobietę i zapytać, czy chce się z nią pieprzyć. On nigdy nie będzie się z nią pieprzyć, ale polezie do klopa zrobić sobie dobrze. Po czym stwierdzi, że kapitalizm nie jest taki zły.

Tymon niepotrzebnie wspomniał o pójściu do klopa.

— We współczesnym kapitalizmie nawet nie wiadomo, co sprzedaje co i kto sprzedaje kogo. Może to nie film, aplikacja i samochód są sprzedawane.

— A co? — Natalię stać już było tylko na krótkie pytania.

— Ludzie. Ludzie są sprzedawani i kupowani. Ich życie. Oglądasz serial, a serial ogląda ciebie. Tylko że ty z tego gówno masz, a system ma ciebie.

Natalia powiedziała, że może pójść do domu pieszo, ma parasol, jej blok jest blisko, to parę kroków. Tymon naciskał, że ją podrzuci.

2 Tymon je kotlety z kurzych piersi

Tymon przyjechał do domu w porze obiadowej. Obiad w jego domu jadano wpół do czwartej ze względu na ojca. Ojciec Tymona pracował w miejskim przedsiębiorstwie gospodarki komunalnej, był zastępcą dyrektora do spraw technicznych. Zaczynał pracę o siódmej rano, kończył o trzeciej po południu i dokładnie kwadrans po trzeciej wchodził do domu, nigdy się nie spóźniał na obiad. Pracował tyle, ile musiał, ani odrobiny więcej, i odliczał lata do emerytury. Zostało mu jeszcze pięć.

Ich dom wybudowany był w czasach, kiedy dziadek i babcia jeszcze żyli, dlatego w piwnicy znajdowało się coś w rodzaju dodatkowego mieszkania, w którym mieli mieszkać dziadkowie, gdyby pożyli dłużej. Jeszcze w liceum na dole rozgościł się Tymon. Miał tam różne rzeczy, w zależności od tego, czym się akurat pasjonował. Grywalnię gier wideo, siłownię, studio muzyczne z gitarą elektryczną i akustyczną, pracownię komputerową.

Dom domagał się remontu. Trzeba by go ocieplić, na nowo otynkować. Najgorsze, że instalacja wodno-kanalizacyjna nadawała się do wymiany. Rury, kaloryfery. Ile razy Tymon o tym słyszał, oddając matce na utrzymanie część swojej pensji, tyle razy życzył ojcu, żeby wreszcie wygrał w tego lotka, eurojacka, ekstra szansę, super premię czy w co on tam grał.

Matka Tymona była na wcześniejszej emeryturze i dorabiała na pół etatu w sklepie z odzieżą damską. Pracowała od dziewiątej rano do pierwszej po południu. W wyjątkowych wypadkach, kiedy potrzebna była zamiana, od pierwszej po południu do piątej wieczorem. Wtedy przygotowywała wcześniej obiad do odgrzania. Sklep z odzieżą damską ulokowany był w jednej z ulic w pobliżu rynku i matka dojeżdżała tam autobusem miejskim, który niedaleko ich domu miał pętlę. Ojciec chodził do roboty pieszo, przedsiębiorstwo gospodarki komunalnej miało siedzibę o kwadrans drogi od ich domu.

Dom stał na obrzeżu miasta, kilkadziesiąt lat temu był to teren wiejski, dziadkowie Tymona mieszkali w starym wiejskim domu i mieli za młodu pole i ogród. Kiedy matka Tymona wyszła za ojca, ten mały, stary domek został rozebrany, na jego miejscu zbudowano obecny. Na czas budowy rodzice mieszkali z Tymonem w wynajętym mieszkaniu, dziadek i babcia w zaadaptowanym budynku gospodarczym. Dziadek umarł zaraz po zakończeniu budowy nowego domu, nie zdążył się nim nacieszyć, a babcia kilka lat później, kiedy Tymon zaczynał liceum. Rodzice sprzedali pole, ogród został i był rajem i azylem ojca.

Jedli kotlety z kurzych piersi z ziemniakami ugniecionymi z masłem i śmietaną i posypanymi nacią pietruszki. Dojadali do tego ogórki kiszone. Zarówno ziemniaki, jak i ogórki pochodziły z ogrodu ojca. Tak samo pietruszka. Ogórki matka kisiła w domu. Z koprem, czosnkiem, kawałkiem chrzanu. Wszystko zebrane w ogrodzie ojca, który właściwie był ich wspólnym ogrodem, ale myślało się o nim, a niekiedy nawet mówiło, jako o ogrodzie ojca.

Tymon i ojciec jedli w milczeniu. Byli głodni, obiad był smaczny. Matka opowiadała o pracy.

— Szef mówi, że jest ze mnie zadowolony. Ja żadnej klientce nie przepuszczę. Doradzę, namówię, pokażę coś innego, jak nie pasuje. Jedna klientka, taka starsza kobieta, powiedziała, że teraz wszędzie młode dziewczyny w sklepach, tylko tutaj ktoś normalny obsługuje.

Pili piwo z lokalnego browaru, gorzkie, z dużą ilością goryczki i ekstraktu, mętnawe, bo niefiltrowane. Ojciec nie lubił mocno schłodzonego, Tymon brał zawsze z lodówki.

— Do kasy fiskalnej szef każe wbijać co trzecią transakcję.

— Zgłoszę Sebastianowi — powiedział Tymon, biorąc drugiego kotleta. — Pracuje w urzędzie skarbowym.

— Mówiłeś, że w dziale przestępstw i wykroczeń skarbowych? — zapytał ojciec.

— Już nie. Teraz go przenieśli do działu podatków od spadków i darowizn. W tamtym poprzednim dziale był jedyną osobą, która cokolwiek ogarniała. Jest prawnikiem. Mówilem wam, że dwa razy zdawał na aplikację sędziowską, ale się nie dostał. Parę punktów mu zabrakło.

— Po co go przenieśli?

— Przysłali nowego naczelnika, a ten na chybił trafił poprzesuwał ludzi z działu do działu i powymieniał kierowników.

— Nowa władza tak robi. Żeby ludzie niczego nie byli pewni. Żeby nie znali dnia ani godziny. Wtedy łatwiej się nimi rządzi. Chcą się przypodobać, nadskakują. Człowiek ze strachu zrobi wszystko. Albo ze strachu nic nie zrobi.

— Zrobił się chaos, mają zaległości. Rozmawiałem z Sebastianem. Jest jeszcze gorzej, niż było, a przedtem nie było ciekawie.

— Władzy nie zmienia się po to, żeby było lepiej. Tylko po to, żeby inni rządzili.

— Fajny chłopak ten Sebastian — wtrącila się matka. — Ma już narzeczoną? Będzie się żenił?

— Nic mi o tym nie wiadomo.

— Musicie się brać. Na co czekacie?

— Na nic nie czekamy. A ty lepiej uważaj z tymi paragonami. Wysyłają kontrolerów ze skarbówki.

— Ja wiem, ale wszyscy tak robią, inaczej by szef nie wyszedł na swoje. Raz się nacięliśmy. Jedna klientka przymierzała spódnicę i bluzkę. Wszystko leżało jak ulał. Ale ona kupiła tylko bluzkę. Na drugi dzień przychodzi do sklepu i mówi, że zapłaciła wczoraj za bluzkę i spódnicę, a zapakowałam jej tylko bluzkę. Ja jej mówię, że to jest niemożliwe, bo ja dobrze pamiętam, że pani tylko bluzkę kupiła, a spódnicę, owszem, pani przymierzała, ale nie kupiła, pamiętam bardzo dobrze, bo to było krótko przed zamknięciem sklepu. Jeszcze się bałam, że nie zdążę na autobus. A ta baba, ona w cukierni sprzedaje, mówi, że gdzie jest wpis do kasy? No, gdzie? Ja wiem, że wy nie wpisujecie do kasy. I ona mówi, że nas podkabluje, załatwi nas na cacy. Szef musiał jej zanieść tą spódnicę, żeby była cicho. Tak że cwaniacy się zdarzają.

Ojciec nalał za dużo piwa do szklanki, było słabiej schłodzone niż Tymona i mocniej się pieniło, część piany wylala się na stół.

— Zostaw, ja to wytrę — matka wstała i wytarła piwo ze stołu. Jedli w kuchni, stół kuchenny był pokryty ceratą, a nie obrusem. Matka usiadła i opowiadała dalej.

— Raz dwie dziewczyny wzięły cztery pary dżinsów do przymiarki, ale jak wyszły zza kotary, to oddały trzy. Jedna para w torbie. Od razu się zorientowałam, ja znam takie numery. Ale nie upilnujesz, jak jest więcej ludzi, a jeszcze specjalnie tłok robią, dlatego daję najwyżej dwie bluzki do przymierzania. A nie, żeby brała jedna z drugą trzy albo cztery. Jak pani nie może się zdecydować, to większy wybór pani nie pomoże.

— Jak w pracy? — Tymon zapytał ojca.

— Wiesz, co za ludzie pracują w urzędzie miasta. Jak się z nimi współpracuje.

— Wiem.

— Ludzie marudzą. To oglądają, tamto oglądają, a może to, a może tamto, no nie wiem. Jak ja słyszę to ich „no nie wiem”, to aż mnie trzęsie. A jaką miałam wczoraj klientkę, mówiłam wam? Przyszła z mężem. Podobała jej się taka narzutka welurowa i kostiumik z żakardu i nie mogła się zdecydować. No to jej mąż pyta: a ile by było za obie rzeczy? Mówię pięćset pięćdziesiąt, bo tyle by razem wychodziło. No to on pyta, czy ja tu jestem szefowa, bo on ze sprzedawczyniami nie gada, tylko z szefową. Mówię, że właściwie to jestem tak jakby w tej chwili szefowa, ale o co chodzi? No to on mówi: daję pięćset i bierzemy obie. Zgoda? Mówię chwileczkę i dzwonię się spytać szefa, czy można opuścić, no można, bo jak biorą dwie rzeczy, to i tak się opłaca przy tej marży. I taką granatową sukienkę jej chciałam jeszcze wtrynić, bo widziałam, że się jej podoba, ale mężowi się nie podobała i on mówi, że w tej sukience nigdzie z nią nie pójdzie. To ona nawet nie przymierzała.

— Pozmywam — Tymon zaofiarował się, kiedy skończyli.

Miał urlop. Ojciec poszedł uciąć sobie poobiednią drzemkę. Zawsze spał po obiedzie, zanim wyszedł do ogrodu, gdzie spędzał czas do wieczora, jeśli nie padało.

— Gdzie ty do zmywania. Ja pozmywam. — Matka ścierką wyganiała go z kuchni. — Lepiej idź gdzieś, spotykaj się z ludźmi, poznaj dziewczynę. Samemu w życiu smutno, ja bym chciała bawić wnuka.

Tymon poszedł do swojej pracowni. Podziałał na fejsbuku, odwiedził grupę ciekawych stronek, potem grał w Wiedźmina i God of War. Skończył późno. Następnego dnia nie musiał iść do roboty. Gdyby musiał, też by skończył późno.

3 Natalia je zupę pomidorową

Po powrocie do domu Natalia zjadła wodnistą zupę pomidorową z rozgotowanym makaronem. Na deser była babka o smaku i konsystencji piasku. Matka gotowała gorzej od Natalii, ale niestety robiła to częściej, bo była w domu. Gospodyni domowa, która nie umie piec ani gotować. Nic dziwnego, że ojciec miał dość, więc wziął i umarł. Normalny obiad i smaczne ciasto jadły tylko w weekendy, kiedy Natalia przejmowała obowiązki kuchenne. Nie miała nic przeciwko temu. Lubiła krzątać się w kuchni. Gdyby jeszcze mogła gotować dla kogoś, kogo kocha.

Matka Natalii, jak większość ludzi, którzy nie mają istotnych powodów, by się uskarżać, wciąż na wszystko narzekała. W młodości pracowała na poczcie, ale krótko, tylko do czasu, aż urodziła Natalię. Wtedy postanowiła porzucić wspaniale zapowiadającą się karierę i poświęcić się dziecku. Ojciec Natalii zarabiał wprawdzie nieźle jako inżynier zatrudniony w wodociągach miejskich, ale i tak im się nie przelewało.

Natalia była na pierwszym roku studiów psychologicznych, kiedy ojciec umarł na atak serca. Bardzo mocno jego śmierć przeżyła. Nie mogła się pozbierać. Zawaliła dwa egzaminy, a potem, zdołowana, zmieniła kierunek na łatwiejszy, przeniosła się na pedagogikę. Nie zapomniała jednak całkiem o psychologii. Rozważała studia zaoczne, jeżeli nie pełne, to może skrócone podyplomowe. Do dzisiaj się nie zdecydowała. Kwestia czasu, kwestia finansów. Czytała jednak książki z tej dziedziny. A jeśli nie czytała, to trzymała na półce. Pokaż mi, jakie książki masz na półce, a powiem ci, kim jesteś. Albo kim chciałbyś być. A raczej kim kiedyś chciałeś być, lecz nigdy nie będziesz.

Ojciec był jej bliższy niż matka. Nawet jako dziecko jego bardziej kochała. Matka prawie nigdy jej nie przytulała, nie całowała. Tata częściej okazywał jej miłość. Przy tacie naprawdę czuła, że jest kochana. Mieli podobne charaktery, temperament, poczucie humoru. Kochała go jako nastolatka, uwielbiała, kiedy wkroczyła w dorosłość. Matka zawsze traktowała Natalię jak dorosłą, nawet wtedy, gdy Natalia miała siedem, osiem lat. Pod pretekstem uczenia córki samodzielności powierzała Natalii takie zadania, za jakie dzisiaj groziłby jej sąd rodzinny.

Sporo o tym myślała. Pewnie chodziło o to, że matki, które za słabo kochają swoje dzieci, traktują je jak dorosłe. Za to matki, które za mocno kochają, traktują swoje dorosłe córki, a zwłaszcza synów, jak dzieci.

Pamiętała, jak w odpowiedzi na śmierć taty matka uciekła w chorobę. Po prostu się wyłączyła. Stawienie czoła życiu pozostawiła Natalii. Załatwienie wszystkich uciążliwych spraw spadło na nią. I jeszcze ci zatroskani krewni i sąsiedzi, tłumaczący Natalii, że musi się teraz nieszczęśliwą matką zaopiekować, musi jej pomagać, ponieważ owdowiała. A kto miał się o Natalię troszczyć? Kto miał osieroconą Natalię wspierać? Kto miał ją pocieszać po stracie ojca, którego, była tego pewna, kochała mocniej niż matka?

Od czasu śmierci ojca przeżyła jeszcze parę pogrzebów i zawsze było jej bardziej żal umarłych niż zrozpaczonej rodziny. Nawet gdy zmarli umarli szybko i bezboleśnie. Jej tata umarł, siedząc w fotelu z gazetą w ręce. Nawet nie wypadła mu na podłogę. Natalia od tamtej pory ma wstręt do gazet. Nie bierze ich do ręki. Tak jakby to gazeta zabiła ojca. Może nie zabiła, ale była ostatnią rzeczą, jakiej dotykał, jaką trzymał w dłoniach, jakiej poświęcił uwagę.

Natalia skończyła studia pedagogiczne ze specjalnością edukacja wczesnoszkolna, wróciła do rodzinnego miasta i podjęła pracę w szkole podstawowej. Była to zwykła, przeciętna podstawówka. W szkole Natalii uczniowie nie wieszali się z powodu czwórki, nie brali xanaxu. Uczyła dzieci w klasach od pierwszej do trzeciej, najwdzięczniejszy wiek, kiedy dzieci są jeszcze dziećmi.

Jak często matka jej wypominała, że nie poznała nikogo w czasie studiów w dużym mieście i tam nie została i nie ułożyła sobie lepiej życia. Dodając zaraz, że ona biedna zostałaby tu samotna, bo najgorsza na świecie jest ta samotność. Ale czego się nie robi dla dobra dziecka. Przecież jakoś by sobie tu sama poradziła.

Nie w tym rzecz, że matka była samotniczką z natury i nienawidziła towarzystwa innych ludzi. Ona po prostu była egoistką. Inni ludzie byli dobrzy, o ile mogli jej się do czegoś przydać i w niczym jej nie przeszkadzali. Jeżeli nie, to lepiej, żeby ich nie było. Wybierała samotność nie dlatego, że ją lubiła, ale dlatego, że towarzystwo było jeszcze gorsze, szczególnie takie towarzystwo, które wymagało czegoś od niej. Matka alergicznie reagowała na ludzi, którzy czegoś potrzebowali i czegoś od niej chcieli. Dotyczyło to zarówno obcych, jak i bliskich jej osób, co było przyczyną jej ciągłego dyskomfortu. Z jednej strony matka chętnie by się Natalii z mieszkania pozbyła, obie działały sobie na nerwy. Z drugiej strony Natalia była pożyteczna i matka często się córką wyręczała.

Natalia musiała chodzić do apteki i rejestrować matkę do lekarza, kiedy ta źle się czuła. Natalii obowiązkiem było szukać i umawiać fachowców do napraw i remontów. Natalia poświęcała całą sobotę, kiedy był już najwyższy czas porządnie wysprzątać mieszkanie, czego matka nienawidziła.

Natalia pozmywała po obiedzie. Przestało padać. Wiatr rozgonił chmury, przejaśniło się. Matka szykowała się do wyjścia.

— Gdzie się wybierasz?

— Na cmentarz. Już dwa dni nie byłam. Zobaczę, co ten wiatr tam nawyczyniał.

Najsmutniejszym okresem roku była Gwiazdka. Natalia straciła serce do archaicznych tradycji, powtarzalnych rytuałów, obrzędów, pustych gestów, obżarstwa i opilstwa. Zawieszanie głupkowatych ozdóbek na ściętych niepotrzebnie żywych drzewkach. O, jak pięknie, jak nastrojowo, jak ładnie pachnie, prawie jak w lesie. Ale zamiast iść do lasu, wycina się drzewko i ustawia w domu. Masowe zamęczanie i zabijanie karpi, pstrągów, sandaczy, łososi, śledzi, węgorzy, sumów i co tam jeszcze uda się złapać i pozbawić życia. Żeby tylko objeść się rybą na wieczerzę wigilijną. Przecież post, tradycja. Te góry jedzenia. Dwanaście postnych dań, każdego trzeba spróbować, choćby żołądek miał pęknąć. Nie jedz, bo to na święta. Jedz, bo się zepsuje. Jedno dodatkowe nakrycie przy stole dla niespodziewanego gościa, który nigdy nie przychodzi i bardzo dobrze robi, boby go nikt nie wpuścił. Dzielenie się opłatkiem bez smaku, który nic nie kosztuje, jedyna rzecz, jaką ludzie lubią się podzielić oprócz nieszczęścia. Te wspaniałe życzenia, które i tak się nie spełnią, w każdym razie nie na życzenie. Powtarzane co roku ciągle te same piosenki i pastorałki. Orgia zakupów.

W zeszłym roku, jak co roku, Natalia spędziła Gwiazdkę z matką. Jakby to wyglądało, żeby w wigilijny wieczór siedziała sama? Taki rodzinny czas. Spełniła córczyny obowiązek. Kupiła i ustroiła choinkę, ugotowała barszcz czerwony z buraczków na własnoręcznie zrobionym zakwasie, własnymi palcami ulepiła do niego uszka z grzybami, które sama pozbierała jesienią w lesie i ususzyła nad kaloryferem, usmażyła kawałek karpia dla matki i pstrąga dla siebie. Przełamała się z matką opłatkiem i złożyła jej życzenia. Zdrowia, zdrowia i jeszcze raz zdrowia. Po czym dała jej prezent. Jak było do przewidzenia, matka nie pomyślała o żadnym drobiazgu dla córki. Tyle miała na głowie. I taką niską rentę.

Słuchając po raz setny pięknej kolędy, która przestała być piękna i stała się szumem tła, Natalia dawała sobie słowo, że następnym razem będzie inaczej. Pójdzie albo wyjedzie gdzieś z Leną i Borysem. Lubiła ich, byli inni. Z Tymonem? Raczej nie. Na pewno nie. Z Sebastianem… Och, z Sebastianem.

4 Długi samotny spacer

Iga i Sebastian poszli rano do pracy. Adam skorzystał z wolnego przedpołudnia i wybrał się na spacer do lasu. Skończył tłumaczenie w zeszłym tygodniu. Wieczorem miał trzy godziny zajęć w szkole językowej.

Lubił długie samotne spacery. Było dosyć pogodnie, chociaż nie całkiem klarownie. W powietrzu wisiał dym z dalekich ognisk, w nieostrym słońcu schły słodkawo liście mokre od nocnej rosy. Zapach lata zmieszanego z jesienią.

Kiedy szedł leśną drogą albo jechał rowerem między polami, różne rzeczy przechodziły mu przez myśl, różne myśli przelatywały mu przez głowę. Podobnie jak we śnie mózg przetwarzał informacje, przesiewał i przeglądał. Zobaczone gdzieś obrazy. Zdjęcie ludzi pracujących na wysypisku śmieci, którzy zlewali się z tłem. Trzeba było wysilić wzrok, żeby ich odróżnić od odpadów.

Sformułowania, które kiedyś przeczytał lub pomyślał. Na przykład to, że Iga i on byli w oczach rodziny i znajomych jak stały, wytarty związek frazeologiczny, którego części składowe z osobna już nic nie znaczyły, nawet w ogóle nie występowały osobno.

Strzępy wspomnień z młodości w epoce socjalizmu. Był studentem, w czasie długich letnich wakacji jeździł nad jezioro, kąpał się i opalał cały dzień. Miał jedzenie, miał swój pokój, miał książki, rower i dużo wolnego czasu. Przede wszystkim miał młodość, skarb wart o wiele więcej niż wszystkie pieniądze świata. Sebastian tego nie rozumie, dla niego bycie młodym to rzecz normalna. Myśli, że zawsze tak będzie. On też tak myślał.

Czy tęsknota za młodością w socjalistycznym ubóstwie sprawiała, że lubił jeździć rowerem przez wioski i patrzeć na stare chłopskie chałupy z przygiętymi dachami, rozpadające się szopy, zrujnowane chlewiki? Było ich coraz mniej. Odnawiano je lub rozbierano. Na polach żyta i ziemniaków wyrastały dworki z kolumnami, garażami i ogródkami z przystrzyżoną trawą i tujami. Wolał patrzeć na starość i zużycie. Chodził na brzydkie przedmieścia miast i miasteczek, gdzie wciąż jeszcze stały zapuszczone domy. Z brudnych ścian odpadały płaty tynku jak płaty chorej skóry, spod których wyzierało czerwone mięso cegieł. W oknach z łuszczącymi się framugami, za szarymi, obwisłymi firanami, które przesiąkły zaduchem i dymem z papierosów, stali ludzie, którzy się postarzeli i nie chcieli więcej zmian. W długie wieczory pod koniec grudnia przez okna ruder na obrzeżach małych miast widać było światła na ustrojonych choinkach, które mościły wnętrza nor ciepłym światłem.

Lubił drobne rzeczy i drobnych ludzi, na których czas zostawił ślad. Bruzdę w tynku, wgłębienie w desce, gładkość wytartego metalu, rysę, zadrapanie, zmarszczki wokół ust, fałdy na czole, siwiznę, skrzywienie pleców.

Czas nie tak miał płynąć. Miał płynąć razem z nim, nie obok niego i nie przez niego. Miał go nieść i kołysać. Być zawsze blisko i nie odstępować ani na chwilę. A nie zostawiać za sobą, porzucać byle gdzie. Zwłaszcza że on był czasowi wierny, cenił go ponad wszystko. Nie sprzedał go, nie zamienił na nic innego.

Zbliżając się do sześćdziesiątki, mógł powtórzyć to, co mówił trzydzieści lat temu. Ktoś, kto zamienia czas na pieniądze, jest jak zwariowany kolekcjoner, który w szale zbieractwa, w manii gromadzenia zatracił poczucie wartości. Kolekcjonuje szklane kulki z taką pasją, że zamienia na nie rzeczy bez porównania cenniejsze. Diamenty czasu, złoto miłości, srebro przyjaźni. Jak ci oszalali Holendrzy w czasie gorączki tulipanowej, co zapożyczali się w bankach, zastawiali domy, żeby zdobyć cebulki nowej odmiany. Jak filatelista, który oddaje nerkę za brakujący do serii znaczek.

Przystanął przy grupie pochodzących z Ameryki dębów czerwonych, zwanych też dębami północnymi. Trzy starsze, dwa zupełnie młode. Wrzesień dobiegał końca, liście starszych dębów przebarwiły się na kolor złoty, liście młodych były już intensywnie czerwone. Większe, o głębszych wcięciach niż liście dębu europejskiego i bardziej kolorowe. Pachnące, skórzaste, od ciemnozłotych do ceglastoczerwonych. Podniósł jeden opadły liść z piaszczystej drogi i powąchał. Patrzył na żyłki pod słońce. Łagodne, nieostre słońce. Wierzch dłoni Igi, błękitne żyłki pod zwiędłą skórą. Pachniała jak pożółkły skórzasty liść, kiedy ją całował i dotykał nosem.

Szedł piaszczystą drogą posypaną brązowymi igliwiem. Poprzedniego dnia dosyć mocno wiało, wiatr nastrącał zwiędłych szpilek, których zapach czynił las jeszcze bardziej leśnym. Ostatnie motyle, obudzone przez słońce rusałki, latały z pozoru chaotycznie, trochę do przodu, trochę do tyłu, na lewo, na prawo, ale był w tym jakiś porządek, latały według jakiegoś wzoru, jakby plotły warkocze w powietrzu.

Czuł się zdradzony przez czas, ale zarazem było coś, czemu jego czas nie był winien, przez co jego czas tak samo cierpiał. W ostatnich latach zwłaszcza, trudno nawet powiedzieć kiedy, ale coś się z jego czasem niedobrego stało. Stracił ciągłość, był cały połamany. Jaki wypadek go tak pokawałkował? Jaki wstrząs tak jego czas pokruszył? Przecież nic takiego się nie wydarzyło. Czy to możliwe, że czas połamał się stopniowo? Na pewno nie od razu, nie od jednego uderzenia.

Im więcej miał rzeczy do zrobienia, do upilnowania, sprawdzenia, potwierdzenia, im więcej spraw i ludzi, a raczej ich urządzeń, domagało się od niego reakcji, a przynajmniej uwagi, tym mniej ciągłych, niepoprzerywanych, wystarczająco długich kawałków czasu miał dla siebie. Coraz więcej życia musiał poświęcać, żeby móc żyć.

Jak to śmiesznie brzmiało. On w dojrzałym wieku. Pamiętał z najdrobniejszymi szczegółami to, co robił, myślał i czuł, kiedy miał dwadzieścia lat, tak jakby to było wczoraj. Dwadzieścia? Dwanaście. „Wczoraj, kiedy byłem młody”.

Szukał takich momentów, kiedy nie musiał nic robić. Zaczął je wydłużać. Potem sam takie okresy nicnierobienia wprowadzał. Najpierw całymi godzinami, a potem całymi dniami i tygodniami nie robił nic, co miałoby związek z zarabianiem na życie albo poprawieniem jego jakości. Patrzył na stare czarno-białe zdjęcia. Gospodarze z kosami, bose babiny, dzieci w potoku, krzywe płoty, dziurawe stodoły. Uśmiechy na twarzach tych ludzi. Mieli to, czego dzisiaj już nie można sobie nawet wyobrazić.

Zdawał egzaminy na stołecznym uniwersytecie i wracał do rodzinnego miasteczka na prowincji. Był wolny. Od początku czerwca do końca września. Cztery letnie miesiące jeżdżenia rowerem między polami i łąkami, przez lasy i wioski. Cztery letnie miesiące siedzenia nad jeziorem, nad rzeką, nad stawem, nad potokiem w lesie bukowym. Cztery długie letnie miesiące nocnych wędrówek po śpiącej mieścinie, na jej obrzeżach, w sąsiedztwie ogródków działkowych. Strefy buforowe, gdzie miasto przechodzi w tereny podmiejskie, które przechodzą w pola i ogrody, które przechodzą w łąki i ugory, które przechodzą w lasy. Cztery płynące powoli miesiące, które trwały dłużej niż pędzące lata późniejszego życia, kiedy dzień dniem poganiał, tydzień poganiał tygodniem.

Teraz brał dwa miesiące letnich wakacji, na co znajomi otwierali szeroko oczy: „Abstrakcja!” Ale dla niego dwa miesiące to i tak było za mało. Do szczęśliwego życia potrzebne były cztery wolne miesiące w roku. Może dwanaście.

— Zobacz, jak to jest — mówił do Sebastiana, kiedy spacerowali w sobotę nad jeziorem — że to, co przyjemne, robimy w ukradzionych momentach. Widzisz ten absurd? Okradają nas z czasu prawie do cna, a my tego nie widzimy, nie sprzeciwiamy się. Przeciwnie, jak nie pozwalamy sobie zabierać całego czasu, to czujemy, że sami go kradniemy. Szczyt szalbierstwa. Okradany chce zatrzymać dla siebie małą cząstkę tego, z czego jest odzierany, i czuje się przez to jak złodziej.

W soboty jeździli na wycieczki rowerowe, chodzili na wędrówki. Adam studiował żyłki i barwy jesiennych liści, pokazywał Sebastianowi. Zwracał uwagę na czarny liść osiki. Czerwony liść winobluszczu. Żółty kwiat lnicy na wrześniowej łące. Sebastian fotografował. Truchło borsuka, w którym kłębiły się białe larwy much. Padalec na ciepłym piasku. Zaskroniec pływający po zakurzonej powierzchni kanału. Rozcierali szyszkę chmielu między palcami i wąchali aromat piwa. Adam zabierał go na takie spacery i pokazywał te wszystkie rzeczy, kiedy Sebastian był małym chłopcem. Grali razem w gry komputerowe. Jeszcze do niedawna. Niedawna?

Z jednego długiego spaceru, z połowy dnia jazdy rowerem zostawało więcej wrażeń, wspomnień, przyjemności niż z całego normalnego tygodnia bieganiny, przesuwania palcem po ekranie, stukania w klawiaturę. Pół dnia nicnierobienia jest warte więcej niż pięć dni pracy. Oto prawdziwie ludzka ekonomia. Sebastian się śmiał, znał poczucie humoru ojca.

W jednym miejscu rósł rodzimy dąb, był naprawdę stary, miał gruby pień, rozłożystą koronę. Kiedy Adam dotykał jego chłodnej, wilgotnej kory, na głowę spadł mu żołądź. „Taki stary, a wciąż żarty się ciebie trzymają” — powiedział półgłosem trochę do siebie, a trochę do dębu. Wyjął z kieszeni bloczek samoprzylepnych żółtych karteczek, na których notował pomysły. Potem zapisywał pomysł w komputerze, miął karteczkę i wyrzucał. „Co po tobie zostanie, jak już będziesz sławny?” — śmiała się Iga. „Żadnych rękopisów”.

Kiedy podchodził ścieżką na małe wzniesienie porośnięte niskim zagajnikiem sosnowym, doznał tej samej radości, niespodziewanej i pozbawionej przyczyny, która mu się ostatnio przytrafiła w lipcu, kiedy jechał rowerem między polami dojrzewającego zboża. Jakby sobie nagle przypomniał, że żyje i że to jest cudowne. Jako dziecko przeżywał takie rewelacje, takie wylania szczęścia codziennie. Jako student raz, dwa razy na tydzień. Teraz najwyżej trzy razy w roku.

W drodze powrotnej jego nastrój się obniżał. Jakby schodził z góry po kontemplacji pięknego widoku. Czekała go jeszcze tylko jedna przyjemność. Zupa gulaszowa, którą Iga ugotowała wczoraj. Potem się zdrzemnie. Kiedy Sebastian i Iga wrócą do domu koło czwartej, on będzie się zbierać na lekcje.

5 Pusty kościół jak pusta biblioteka

Pusty kościół był podobny do pustej biblioteki. W obrazach, rzeźbach, figurach, witrażach, freskach pustego kościoła żyli i nie żyli święci, apostołowie, Bóg, Jezus, Matka Boża, aniołowie i archaniołowie. Ciągle toczyły się zamknięte w nich opowieści. Koło czasu stanęło i trwało nieruchomo, ale można było sobie wyobrażać, że trwa w ruchu, że ruch nadal trwa. Koło to idealny kształt, dzięki któremu ruch nie różni się od bezruchu. W książkach istnieli bohaterowie i działy się dzieje. Opowieści o światach i ludziach zawarte między okładkami książek stojących na regałach pustej biblioteki. Koło czasu wirowało, raz szybciej, raz wolniej, nie robiąc postępu. Koło to idealny kształt, dzięki niemu możliwy jest ruch w miejscu, dreptanie w kółko przy zachowaniu złudzenia, że się dokądś zmierza, nieważne, w którą stronę wszystko się toczy.

W koło Macieju. Dookoła Wojtek. Iga sprawdziła etymologię obu wyrażeń. Wzięły się z obserwacji bocianów krążących nad gniazdem. Maciek i Wojtek to ludowe określenia bociana.

Kościół w sobotni wieczór był podobny do biblioteki w sobotni wieczór. Nieliczni, niemłodzi, zawsze ci sami odwiedzający, których się już po paru razach rozpoznawało.

Adam rzadko chodził z Igą na nabożeństwa. Tylko po to, by zrobić jej przyjemność. Sobie również, ale mniejszą. Raz na miesiąc, raz na dwa miesiące. Sobotnia msza wieczorna była uznawana za niedzielną i Iga zgadzała się na zamianę. Wolała iść na mszę w niedzielę, w końcu niedziela to niedziela, i zwykle tak robiła, ale kiedy Adam mówił, że z nią pójdzie, wtedy szła do kościoła w sobotę.

Adam nie lubił mszy niedzielnej, działała na niego depresyjnie. Iga to rozumiała. Te same zgorzkniałe, niesympatyczne starsze osoby z sąsiedztwa, którym trzeba było się kłaniać i odkłaniać, a potem się je obgadywało, wiedząc, że samemu jest się obgadywanym. Trudna do odpędzenia myśl o zaczynającym się nazajutrz tygodniu pracy. Perspektywa poniedziałku psuła niedzielę. Zdecydowanie niedziela nie powinna być przed poniedziałkiem.

Iga miała kłopot z Kościołem. Ukrywane przez hierarchów odrażające skandale pedofilskie, nienasycony apetyt Kościoła na władzę i pieniądze, sojusz polityczny z partią, której Iga nie cierpiała. Nie umiała sobie z tym poradzić. Już dawno nie była u spowiedzi i źle się z tym czuła. Tkwiła jeszcze w tym Kościele, który w coraz mniejszym stopniu był jej Kościołem, który stawał się coraz bardziej obcy, bo nie miała gdzie się podziać.

Wiedziała, że Adam już dawno ten Kościół opuścił. Jeżeli w ogóle kiedykolwiek w nim rzeczywiście był. Może był przez chwilę, wiele lat temu, kiedy brali ślub kościelny. Kiedy chrzcili Sebastiana. Nie rozmawiali o tym, ale ona wiedziała. Sebastian od lat nie był na mszy. Kiedyś chodzili do kościoła we troje. O spowiedzi i komunii nie ma co wspominać. Sebastian, który jako dziecko i nastolatek, jeszcze jako student, był wierzący i praktykujący. Może wciąż był wierzący, nie rozmawiali o tym. W każdym razie przestał praktykować. Coś się w nim załamało. Iga była zła. Nie na Sebastiana, nie na siebie, nie na Adama. Na pewno nie byli doskonali, ale gdyby wszyscy chrześcijanie byli tacy jak oni, świat byłby lepszym miejscem. A może nie? Może to ona się myliła?

W każdym razie była zła na Kościół i wzajemnie, Kościół nie żywił dla Igi życzliwych uczuć, skoro mu na niej nie zależało, skoro ją odpychał. Jeżeli takie osoby jak Sebastian i Adam odchodzą, jeżeli ona sama czuła się w Kościele coraz gorzej, to znaczyło, że przed Kościołem nie ma przyszłości, że umiera. Adam powiedział, że zamiast służyć Bogu i ludziom, Kościół służy samemu sobie. Iga ośmieliłaby się nawet powiedzieć, że wystarczy, żeby Kościół służył ludziom, wcale nie musi służyć Bogu. Bóg sobie bez Kościoła poradzi.

— W nazistowskich Niemczech i faszystowskich Włoszech Kościół doskonale się dogadywał z władzą, która była zaprzeczeniem chrześcijaństwa, w zamian za profity materialne i niematerialne, takie jak wpływy w szkolnictwie i organizacjach społecznych, większy przyrost naturalny, stłumienie ruchów lewicowych i rewolucyjnych. Była to strategia, która dała Kościołowi wpływ na władzę w zachodnich demokracjach jeszcze przez kilkadziesiąt lat po wojnie — Adam wtedy powiedział.

— Nasz Kościół też liczy na to, że dostanie tyle korzyści i tak się umocni, że będzie miał wpływy jeszcze długo po upadku władzy, z którą kolaboruje — Sebastian dodał wtenczas.

Iga drżała na myśl o tym, z jakim bólem Jezus patrzy na to wszystko. On, który ten Kościół założył. Aż ją w sercu kłuło. Czy współczucie człowieka dla Boga jest herezją? Czy człowiek ma prawo litować się nad Bogiem? Przecież podczas drogi krzyżowej wszyscy współczują umęczonemu Jezusowi. Iga miała syna, więc mogła sobie wyobrazić, jak to jest patrzeć na jego mękę i śmierć. Ona współczuła Bogu Ojcu. Jeżeli człowiek może tak strasznie cierpieć, to jak potrafi cierpieć Bóg? Jeżeli człowiek umie tak bardzo kochać, to jak mocno potrafi kochać Bóg?

Szukała księdza, u którego mogłaby się wyspowiadać. Nie u proboszcza. Ani nie u nowego księdza, którego im niedawno podesłali. Już prawie się zdecydowała, z początku wydawał się do rzeczy, ale potem wyskoczył z tym kazaniem o kobiecie opętanej przez diabła. Jak to przyszła do niego do spowiedzi, ale diabeł nie chciał się poddać, podrzucił kobietę do góry jak piórko i ona spadła jak kamień, szczęściem, że sobie nic nie zrobiła, a wtedy on wypędził z niej demona krzyżem, wodą święconą i modlitwą, której nauczył ich w seminarium egzorcysta. Iga przykryła twarz rękami i kręciła głową, kiedy tego słuchała. Nie obchodziło jej, że stare, niewykształcone kobiety, które znała z widzenia, patrzą na nią. Niech sobie myślą, co chcą, niech potem plotkują. Iga była otwarta na wiarę, ale chciała wierzyć w rzeczy piękne i dobre. Wymagała od wiary jednego, żeby nie gwałciła jej rozumu i serca. Żeby nie kaleczyła jej ciała i duszy.

Był jeszcze Jaśko, młody księżulo prosto po seminarium, który sprawiał wrażenie zawstydzonego tym, co robi, chociaż nie robił niczego złego. Iga raz mimo woli wyobraziła go sobie w łóżku z kobietą. Albo z mężczyzną, kto to wie. Miał dziecinną twarzyczkę i tak śmiesznie kiwał głową, kiedy się rzucało ofiarę na tacę, zupełnie jak mechaniczny aniołek przy żłóbku po wrzuceniu pieniążka do skarbonki. Jednak w odróżnieniu od mechanicznego aniołka, który tylko kiwał główką, ale nic nie mówił, młody ksiądz powtarzał …zapłać …zapłać …zapłać, co znaczyło „Bóg zapłać”, ale pierwsze słowo wypowiadane było przez niego tak cicho i niewyraźnie, że właściwie nie było go słychać. Słyszało się tylko …zapłać …zapłać …zapłać. Iga zastanawiała się, kiedy ten świeżo zrobiony ksiądz zdążył nabrać maniery łykania słowa „Bóg”, co byłoby zrozumiałe u starego wyjadacza.

Spowiadać się u Jaśka nie była gotowa. To Adam nazwał młodego księdza Jaśkiem, bo był podobny do tego aktora, co grał rolę księżyka-seminarzysty w filmowej adaptacji „Chłopów” Reymonta, ślicznego i niewinnego syna organisty, w którym się Jagna jak w obrazku zakochuje i o mało co na złą drogę nie sprowadza. Ta sama Jagna, co ją obleśny wójt wódką upijał i gził się z nią po krzakach. Stary ksiądz w „Chłopach” brał po kryjomu jarząbki od parobka gospodarza Boryny, na dobrach dziedzicowych skłusowane, płacąc mu za to groszem, który parobek w karczmie u Żyda na tanią gorzałkę wydawał. Udając, że taki zaczytany w brewiarzu, ksiądz swoje konie w szkodę wpędzał, żeby się na cudzym podpasły. A potem na kazaniu wyzywał grzesznych wieśniaków od łajdusów. Cwany Żyd zresztą przebił chytrego księdza, oferując kłusownikowi dwa grosze od ptaszka, czy coś takiego, Iga dokładnie nie pamiętała. Co biednemu parobkowi na zdrowie nie wyszło, bo gajowy kłusownika w nogę postrzelił i wdała się gangrena. Na wieść o tym, że trzeba do szpitala, parobek tak się przestraszył, że sam sobie nogę siekierą próbował odrąbać i umarł.

Gdyby Idze ktoś powiedział, że to dawne czasy, że tak było w dziewiętnastym wieku, teraz mamy wiek dwudziesty pierwszy, smartfony, internet, toby mu Iga odpowiedziała, żeby się dobrze rozejrzał.

Kiedy siedzieli z Igą w starej, ciężkiej ławie, w tym rejonie kościoła, gdzie było pusto i nikt się nie dosiadał, bo tam gruba kolumna gotycka zawężała wejście do ławki, myśli Adama odlatywały w rozmaite strony, daleko od kościoła. Potem wracały i Adam patrzył, jak Iga przystępuje do komunii. Skupiona, z opuszczoną głową i rękami złożonymi na piersi, niewidzącymi oczami patrzyła do wewnątrz. Hostia, w której był Jezus Chrystus, rozmiękała na języku. Miała delikatny, czysty smak.

On szedł do komunii od wielkiego dzwonu. Gdzieś w okolicach Wielkanocy, Bożego Narodzenia, raz zdarzyło mu się na rocznicę ich ślubu kościelnego. Oczywiście na chrzest Sebastiana trzydzieści lat temu, potem na jego pierwszą komunię, ale już nie na bierzmowanie. Wtenczas sobie darował. Szwagier był świadkiem, na niego spadł obowiązek. Zresztą nawet kiedy z rzadka przystępował do komunii, nie spowiadał się w konfesjonale. Bóg i tak widział wszystkie jego grzechy. Jaki sens miało ich wyszeptywanie księdzu do ucha? Owszem, czasem przepraszał Boga. Ale jakie to miało znaczenie? Co Bogu po jego przeprosinach? Co to dawało jemu samemu? Jakie to było wszystko infantylne, jak zabawa w chowanego z małym dzieckiem, które kryje głowę pod kocem i myśli, że nikt go nie widzi. Sumienie to trudna i dorosła sprawa. Łatwiej bawić się w dzieci boże.

On był jak tamto dziecko z baśni Andersena, tylko bardziej dorosłe. Widział, że król jest nagi, ale nie wykrzykiwał tego na głos. Za to przynajmniej sam siebie nie przekonywał, że król ma piękne szaty. A kiedy inni szaty króla chwalili, nie potwierdzał ani nie zaprzeczał. Opłatek był dla niego opłatkiem, nie ciałem Chrystusa. Zdrapywał językiem przyklejony do podniebienia opłatek i łykał. Nie wierzył w życie pozagrobowe, nie wierzył w nieśmiertelność. Jaki Bóg może być tak okrutny, żeby na nią skazywać?

Co robiła Iga, kiedy ksiądz za długo przynudzał w homilii? Myślała. O tym, jak bardzo boi się starości. Myślała o pieniądzach, które zdążyli z Adamem odłożyć. Śmiechu warte. Prześladowały ją wspomnienia reklam funduszy emerytalnych. Z jednej strony złota jesień. Łagodne słońce, które nie razi i nie piecze, żółte liście, które pachną, jeszcze nie zdążyły sczernieć na deszczu, jeszcze nie zaczęły gnić. Para emerytów pokazuje w uśmiechu białe protezy. Z drugiej strony pusta portmonetka w pomarszczonych rękach, plątanina żył pod zwiędłą skórą z plamami wątrobowymi. Patrzyła na swoje dłonie. Bolały ją napuchnięte stawy w palcach. Nie mogła wsunąć obrączki, trzeba będzie ją poszerzyć

Jej własna starość to jedno, jednak na razie nie potrafiła sobie poradzić ze starością matki. Została sama w trzypokojowym mieszkaniu, które Iga musiała sprzątać. Matka była zdrowa fizycznie, Iga chciałaby mieć takie wyniki badań. Czerwone krwinki, cholesterol, cukier, tarczyca. Wszystkie wyniki matka miała lepsze od niej. Nie miała guzków na macicy ani na tarczycy, tak jak Iga, nawet ciśnienie miała nie gorsze. Nie trzeba jej było robić łyżeczkowania, tak jak Idze. Nie musiała chodzić na punkcję co trzy miesiące i nie groziło jej usunięcie tarczycy. Jeżeli matka była słaba, to dlatego że się wyłączała z aktywności, zrzucając coraz więcej spraw na Igę. Przestała chodzić na cmentarz, do kościoła i do sklepu. Iga musiała jej robić większe zakupy. Ona wychodziła tylko do najbliższego sklepiku po chleb, dwa ziemniaki i serek homogenizowany. Kiedy Iga zabierała ją do sklepu, matka stawała bezradna przed ladą z mięsem i wędlinami. Pytała: to co ja mam kupić? Ile ja mam kupić? Prawie nic nie gotowała. Gdyby Iga nie zanosiła jej normalnego obiadu raz albo dwa razy na tydzień, toby się zamorzyła. Iga zanosiła jej normalną porcję, a ona dzieliła to na dwa, trzy dni, byle nie gotować. Gdyby Iga nie kupowała jej owoców i warzyw, i jeszcze ich nie obierała i nie przygotowywała do jedzenia, toby się wyjałowiła. Kiedy Iga do niej zachodziła, matka nawet herbaty nie zaparzała, czekając, aż Iga to zrobi.

— Dobre mięsko przyniosłaś. Tak mnie wzmocniło.

— To czemu sobie sama nie usmażysz? Ziemniaki gotujesz, to pierś drobiową przy okazji ugotuj. To jest dziesięć minut roboty. Masz czas. Nie musisz chodzić do pracy, nie musisz robić zakupów dla całej rodziny, nie musisz gotować codziennie po pracy dla trzech albo czterech osób. Cały dzień siedzisz i oglądasz telewizję. Albo śpisz.

Nic nie mówi. Patrzy tymi wyblakłymi, rozmytymi oczami. I popierduje, stęka. Napiła się zsiadłego mleka.

— Po co to pijesz? Zsiadłe mleko nie jest dla starych ludzi. Nawet mnie wzdyma, a co dopiero ciebie.

Ale ona jest stara, kiedy nie chce jej się czegoś robić i kiedy chce, żeby ją wyręczyć. Ale jak ma na coś ochotę, to już nie jest stara. Kiedy Iga ją zawoła na obiad w sobotę albo w niedzielę, to przyjdzie i zje kartofli jak chłop, i kawałkiem mięsa nie pogardzi, i sałatki spróbuje. Deszcz, nie deszcz, wiatr, nie wiatr, mróz, nie mróz. Ale po zakupy nie. Bo pada. Bo wieje. Bo zimno. Bo gorąco. Obiadu sobie nie zrobi, bo słaba. Jałowo je, nie rusza się, to słaba jest. O dziewiątej wieczorem w łóżku leży. Latem, bo zimą już o siódmej. I narzeka, że nie może spać. Całą noc nie spała, zasnęła dopiero aż wpół do dziesiątej, a z rana się przebudziła o siódmej. I taka niewyspana. Iga przez całe życie po pięć, sześć godzin śpi i nie narzeka. I ona nikim się interesuje, tylko sobą. Nawet nie pamięta, że Iga dwa lata temu zmieniła pracę. Bo jej to nie obchodzi. Czy ona wie, gdzie Sebastian pracuje? W jakimś urzędzie. Ale w jakim? Wszystko jedno. Co ją to obchodzi. Iga jej mówi, ale wszystko, co jej bezpośrednio nie dotyczy, przelatuje przez nią bez śladu. Ważne jest jej spanie, jej zatwardzenie, jej ciśnienie, jej wzdęcia.

Iga była już tym wszystkim zmęczona. Tak by chciała móc pomyśleć tylko o sobie, zapomnieć o matce, nie mieć jej na głowie jak małego dziecka, pamiętać za nią o wszystkim, załatwiać, dzwonić, umawiać, prowadzać do lekarza, sprzątać, robić zakupy, gotować. Przecież ona też nie jest młoda. Już nie ma trzydziestu lat i niespożytej energii. Właściwie jest już stara. Kiedy Iga była dzieckiem, ludzi po pięćdziesiątce uważano po prostu za starych. Dopiero teraz świat zwariował. Sześćdziesięciolatki uważają się osoby w sile wieku, a starość zaczyna się po osiemdziesiątce. Ona ma swoje problemy, chociaż się wiecznie nie skarży, tak jak matka. Boi się tej operacji tarczycy. Jej koleżance uszkodzili krtań i struny głosowe. Będzie musiała potem brać hormony w tabletach do końca życia. Jeden guz na macicy się skurczył, ale drugi powiększył. I w piersiach ma guzki, na szczęście nie rosną. I jeszcze ta nędzna emerytura, która nad nią wisi. Po trzydziestu pięciu latach pracy dostanie dwa razy mniej, niż jej matka dostała po niecałych dwudziestu. Udała im się ta reforma.

Ale matka tego nie rozumie. Myśli, że Iga zawsze będzie przy niej skakać. Kiedy sama była w jej wieku, kiedy miała prawie sześćdziesiąt lat tak jak Iga teraz, to wymagała od Igi, żeby jej we wszystkim pomagała. Szczęśliwa kobieta. Kiedy ona miała sześćdziesiąt lat, jej własna matka od dziesięciu lat nie żyła, umarła w wieku siedemdziesięciu dwóch lat. A jak ona zawsze powtarzała, jaka jej matka była stareńka, kiedy umarła. Do dzisiaj wspomina swoją schorowaną siedemdziesięcioletnią matkę staruszkę. Ona, która ma osiemdziesiąt pięć lat i jest zdrowa jak koń.

Siostra Igi po studiach nie wróciła do miasteczka. Została w dużym mieście, wyszła za mąż, urodziła córkę, którą Iga trzymała do chrztu. Na parę lat przeprowadzili się do innego dużego miasta, gdzie jej mąż dostał pracę, potem znowu wrócili do tego pierwszego dużego miasta. Cztery razy zmienili mieszkanie, siostra pięć razy zmieniała pracę.

Odwiedzała matkę raz, dwa razy w roku. Przyjeżdżała na święta z mężem i córką. Szwagier z upływem lat coraz bardziej tył i łysiał, siostrzenica przekształciła się z dziecka w nastolatkę, a potem z nastolatki w dorosłą kobietę. Czasem jej siostra wpadała sama na jakiś weekend, zawsze na krótko, nigdy na dłużej, nie czuła potrzeby, żeby pobyć z matką. Kiedy przyjeżdżali na święta, Iga miała jeszcze więcej roboty. Musiała narobić zakupów na dodatkowe trzy osoby i przygotować jedzenia nie tylko dla swojej rodziny, ale dla rodziny siostry. Siedzieli i jedli u nich, w ich małym mieszkaniu, u matki tylko spali. Po świętach Iga musiała posprzątać nie tylko ich własne mieszkanie, ale też mieszkanie matki. Ile razy siostra obiecywała Idze, że przyjedzie i posprząta matce, umyje okna, zrobi zakupy, żeby Iga mogła odpocząć. Nigdy nie przyjechała. Zimą wolała wyjechać na narty do Włoch, wiosną na Kanary, jesienią do Egiptu. Za to dzwoniła do matki i wesoło rozmawiała z nią o niczym. Matka ją za to bardzo lubiła. Bardziej niż Igę.

Matka właściwie za Igą nie przepadała. Z wzajemnością. Iga nie mogła z czystym sumieniem powiedzieć, że kocha matkę, że ją czci i szanuje, tak jak tego wymaga przykazanie. Ile jej matka krwi napsuła swoimi fochami, złośliwościami. Od nikogo Iga tylu złych słów nie usłyszała co od własnej matki. Zaraz po śmierci ojca matka stała się dla Igi macochą z bajki. Znalazła sobie kogoś, na kim mogła się wyżywać za swoje wieczne problemy. Dopóki czuła się samodzielna, dopóty była dla Igi wredna. Dopiero kiedy się zestarzała i zobaczyła, że jest na Igę zdana, że sobie bez niej nie poradzi, spokorniała i zapomniała o wszystkim. Zapomnijmy o wszystkim co złe, mówią ludzie, którzy byli niedobrzy i wyrządzali innym krzywdy. Taka egoistyczna, jednostronna wersja chrześcijańskiego przykazania miłości. Masz obowiązek wybaczyć mi moje winy, żebym mógł się dobrze poczuć. Ale Iga pamiętała. Jak mogła zapomnieć? Musiałaby sobie urwać głowę, w której była pamięć, i przyprawić jakąś inną. I nie chodzi o wybaczanie czy niewybaczanie, Iga nie myślała w takich kategoriach, nie czuła się ani w obowiązku, ani w prawie, by tak myśleć. Ona jedynie chciała od matki odpocząć. Ona tylko chciała o niej zapomnieć, chciała się od niej uwolnić. Lecz nie mogła. Jakby z nią ślub brała bez możliwości rozwodu i musiała z nią żyć w zdrowiu i chorobie aż do śmierci, swojej lub jej.

Iga czuła, wiedziała, że to nie są piękne chrześcijańskie myśli i uczucia. Potrzebowała mądrego, doświadczonego księdza w konfesjonale, żeby o tym porozmawiać. Rozmawiała z Adamem. Ale Adam miał dystans do tych wszystkich spraw, z chrześcijaństwem i księżmi włącznie. Nie lubił teściowej, więc ją ignorował. Nie rozmawiał z nią, nie chodził do niej, nie dzwonił, spotykał się z nią tylko wtedy, kiedy musiał, pomagał, kiedy to było konieczne, tak jak się pomaga obcemu staremu człowiekowi nieść ciężką torbę, a potem się o nim zapomina. Przez całe lata radził Idze, żeby w końcu przecięła pępowinę, która ją z matką nadal łączyła, bo przez tę pępowinę matka jak emocjonalny wampir przez całe życie wysysa z niej jej dobrą emocjonalną energię, wpuszczając w zamian tylko toksyny, ostatnio w mniejszym stężeniu, bo rozcieńczone bezwartościowym płynem jej udawanej wdzięczności motywowanej strachem o siebie.

Matki Igi wiedziała, że Adam jej nie lubi. Powiedziała o tym Idze w tonie fałszywej skargi.

— Dziwisz się? — zapytała wtedy Iga.

Matka popatrzyła na nią wielkimi oczami.

— Mnie ludzie lubią.

— Bo cię nie znają.

Po wyjściu z kościoła przeszli się przez park. Sebastian wybierał się z kolegami na imprezę do Pauliny i Adriana, a oni cieszyli się na seks. Oczywiście mogli się kochać w nocy, kiedy Sebastian spał w swoim pokoju, ale Iga lubiła pojęczeć z rozkoszy. Adam lubił jeszcze bardziej. To znaczy lubił, kiedy Iga jęczała, sam tylko mruczał. Nie chcieli, żeby Sebastian słyszał.

6 Drużyna

Sobotnia impreza nie była pierwszą w takim gronie, ale pierwszą w nowym domu Adriana i Pauliny. Adrian, kilka lat starszy od nich, już łysy i z zaokrąglonym brzuszkiem, był w zasadzie outsiderem, nie należał do drużyny. Drużyna składała się z Sebastiana, Tymona, Leona i Borysa, którzy chodzili do tej samej klasy liceum. To w latach licealnych zadzierzgnęła się między nimi przyjaźń, która przetrwała lata studiów, mimo że studiowali na różnych kierunkach, a w przypadku Leona była to zupełnie inna uczelnia.

Sebastian ukończył prawo, Tymon socjologię, Borys historię. Wszyscy trzej uzyskali dyplomy na tym samym uniwersytecie, chociaż nie w tym samym czasie. Borysowi studiowanie szło opornie, musiał powtarzać rok, potem zwlekał z napisaniem i obroną pracy magisterskiej. Nie z powodu braku zdolności czy pracowitości, ale raczej wskutek niedoboru dyscypliny i nadmiaru wykraczających poza tok studiów zajęć i zainteresowań. Natomiast Leon studiował leśnictwo na akademii rolniczej.

Przez lata studiów mieszkali w różnych rejonach miasta uniwersyteckiego, znacznie od siebie oddalonych. Borys mieszkał w akademiku w miasteczku studenckim, Tymon miał darmowy pokój w mieszkaniu krewnych na osiedlu daleko od centrum, Sebastian mieszkał na stancji w kamienicy w centrum miasta, u starszej samotnej kobiety, Leon wynajmował małe mieszkanie do spółki z kolegą z roku.

Spotykali się często, zarówno w tym dużym mieście, gdzie miały siedzibę ich uczelnie, jak i u siebie w małym miasteczku. W letnie wakacje jeździli na obozy pod namiotem. Rozbijali się na odludziu nad rzeką albo nad jeziorem, łowili ryby i smażyli je nad ogniskiem. Tymon brał gitarę, śpiewali podpici jakieś dziwne, stare piosenki. Wyprawiali się w góry, gdzie odbywali długie wędrówki i spali w schroniskach. Grywali w gry planszowe w domu u któregoś z nich, kiedy była wolna chata, albo w bule w parku.

Ich przyjaźń wciąż trwała, kiedy zaczęli dorosłe życie i przechodzili przez pierwsze etapy kariery zawodowej, kiedy zmieniali miejsca pracy, nawet zawody, jak to było w przypadku Tymona, a zwłaszcza Borysa, który nigdzie nie mógł zagrzać miejsca dłużej niż rok i zdążył już być nauczycielem, dyspozytorem w firmie logistycznej, magazynierem, animatorem kultury i pracownikiem muzeum historii miasta. W tej chwili pracował w sortowni skór. Tylko kariera Leona i Sebastiana przebiegała normalnie, jednokierunkowo i systematycznie posuwała się do przodu.

Leon zaczynał od stanowiska podleśniczego, potem był leśniczym, niedawno przenieśli go do nadleśnictwa. Szybka kariera jak na państwowe przedsiębiorstwo. Lasy Państwowe prowadziły wyręby drzew na wielką skalę, sprzedawały nieprzebrane ilości drewna na potrzeby przemysłu i budownictwa, generując ogromne zyski, które w sporej części nie trafiały do budżetu państwa, ale zastawały w firmie i były inwestowane w ludzi pracujących dla firmy, to znaczy pensje, bonusy, dopłaty i benefity, oraz w drogi sprzęt i rozbudowaną infrastrukturę, które służyła samej firmie i jej pracownikom i nikomu więcej. Pod względem zarobków Leon miał się najlepiej z nich wszystkich, nie licząc oczywiście Adriana, który jako notariusz sytuował się na wyższej półce, niedosiężnej nawet dla Leona.

Sebastian skończył prawo najzupełniej przepisowo, bez trudności, w terminie i z dobrymi wynikami. Dwa razy zdawał egzamin na aplikację prokuratorską, było blisko, prawie mu się udało, jednak za każdym razem zabrakło paru punktów. Egzamin na aplikację adwokacką był łatwiejszy, Sebastian zdałby go bez trudu, ale adwokatem nie chciał być. Co do innych zawodów stricte prawniczych, perspektywa zostania radcą, notariuszem czy komornikiem całkowicie go odrzucała.

W urzędzie skarbowym zrobił się wakat, jedna z pań poszła na urlop macierzyński, Sebastian dostał stanowisko na zastępstwo. Potem jeszcze trzy razy przerzucano go z miejsca na miejsce, w zależności od potrzeb, zawsze na czas określony i na zastępstwo. Ostatnio przeniesiony został z działu przestępstw i wykroczeń skarbowych, gdzie czuł się najlepiej i była to pozycja najbardziej zgodna z jego kwalifikacjami i zainteresowaniami, do działu podatków od spadków i darowizn, czego jedyną zaletą było to, że po raz pierwszy dostał stałą umowę przy niezmienionej jednak dość miernej pensji, z której, żyjąc oszczędnie w jednym niedużym mieszkaniu z rodzicami, odkładał na wkład własny konieczny do uzyskania pożyczki bankowej na własne lokum.

Łącznikiem między drużyną a starszym od nich i należącym do innego świata Adrianem była Paulina, jego żona. Paulina dobrze znała się z Sarą, obecną partnerką Leona. Można powiedzieć, że były przyjaciółkami, w każdym razie dobrymi koleżankami już od szkoły podstawowej. Potem w liceum dołączyła do nich Natalia. Przez Leona najpierw Sara, a potem Paulina i Adrian poznali Sebastiana i Tymona. Z tym ostatnim Sara miała od jakiegoś czasu do czynienia w urzędzie miasta, gdzie pracowała w dziale podatków lokalnych i dzierżaw. Sara była absolwentką studiów ekonomicznych, Natalia została panią magister pedagogiki, po tym jak zawaliła psychologię, natomiast Paulina nie poszła na uniwersytet po zdaniu matury, tylko zatrudniła się w przedszkolu. Pracowała przez rok, potem wyszła za Adriana, urodziła dziecko i została w domu.

Wszyscy wiedzieli, że tutaj trzeba było uważać na słowa. Paulina była bardzo niezadowolona, kiedy ktoś nazywał ją gospodynią domową. Gospodyni domowa to jest żona robotnika, ona była panią domu.

Dzięki znajomości z Sarą i Pauliną Natalia poznała Sebastiana, który — Natalia nie miała zamiaru tego ukrywać — podobał jej się o wiele bardziej niż Tymon. Nie tylko dlatego że Sebastian był przystojniejszy. Tak się jednak jakoś złożyło, że była w kawiarni z Tymonem — w żadnym razie nie była to randka — ale nie spotkała się jeszcze z Sebastianem sam na sam, chociaż mieli już okazję porozmawiać na osobności i nawet te krótkie konwersacje sprawiły Natalii przyjemność.

Co do Borysa, zapraszany był jako należący do drużyny, natomiast Lena, która ukończyła historię sztuki i pracowała w domu kultury, przychodziła na doczepkę jako jego dziewczyna.

Dom Pauliny i Adriana znajdował się na osiedlu na obrzeżach miasta, tam gdzie deweloper wykupił kawał pola i podzielił ziemię na działki budowlane, i był podobny do innych, zaprojektowanych przez tę samą pracownię architektoniczną, tyle że należał do tych o największych gabarytach. Wszystkie działki na osiedlu miały tę samą powierzchnię i były niewielkie, nadawały się na małe domy. Większe domy, takie jak ten należący do Pauliny i Adriana, sprawiały wrażenie rosłego byka wpędzonego do ciasnej klatki. Powstawała obawa, że byk zaraz rozsadzi niskie metalowe ogrodzenie, furtkę i bramę z kutego żelaza, i ucieknie na zarastające pole, które zaczynało się zaraz za osiedlem. A jego śladem pobiegnie stojący u jego boku dobrze odżywiony cielak garażu. Mimo sporej powierzchni użytkowej, dom wydawał się przytłoczony przez wielki dach z załamaniami. W dachu tkwiły ukośne okna dachowe. Kolumny podtrzymywały portyk z frontonem, parę schodów wiodło do drzwi wejściowych. Z salonu wychodziło się na taras z tyłu domu, z tarasu schodziło się do ogródka, to znaczy na trawnik, gdzie było miejsce tylko na trampolinę dla dziecka i grilla dla dorosłych.

Tymon, Sebastian i Natalia przyjechali taksówką. Sebastian nie miał nic przeciwko spacerowi, ale Tymon nie był w nastroju drałować tyle hektarów na piechotę. Samochód musiał zostawić w domu, żeby móc z czystym sumieniem napić się czystej, zadzwonił więc po taryfę i po drodze zabrał Natalię i Sebastiana, we trójkę wyjdzie taniej.

— Cześć — wita ich Paulina, nadstawiając policzki do całowania. Sebastian całuje powietrze za jej uchem. Podają sobie ręce z Adrianem. — Siadajcie, zaraz przywiozą ciepłą pizzę i sałatki. Kawa? Herbata? Na stole jest piwo i wino. Deska serów, słone przekąski.

— A wódka? — pyta Tymon.

— Wódka się mrozi.

Za stołem siedzi Sara i Leon, witają się z nimi. Przyjechali nowym samochodem Leona, Sara zgodziła się być tego wieczoru abstynentką i będzie prowadzić z powrotem. W normalnych warunkach Leon nie powierzyłby Sarze swojego nowego auta, ale nie miał wyjścia. Zresztą nawet jak sobie popije, to będzie miał ją na oku i kierował z fotela pasażera.

Sebastian obserwuje Natalię, która rozgląda się po salonie. Przedtem patrzyła z ciekawością na kolumny, schodki i drzwi wejściowe, potem na hol, otwartą kuchnię, drewniane schody na piętro. Sebastian wie, że Natalia mieszka w bloku z matką. Natalia wie, że Sebastian mieszka w bloku z rodzicami.

Wszystko w tym domu jest nowe, ładne i drogie. Sebastianowi przypomina się anegdota z Diogenesem z Synopy w roli głównej. Jakiś bogacz zaprosił filozofa do swojej rezydencji i ostrzegł go, żeby nie pluł na nic cennego. Diogenes napluł mu w twarz i powiedział, że lichszego miejsca nie mógł znaleźć.

— Borysa jeszcze nie ma?

— Jak znam życie, to się spóźni. Zarządzanie czasem to nie jest jego specjalność. — Im dłużej Leon pracuje w leśnictwie, tym lepiej zna życie. Ciekawe zjawisko, ale Sebastianowi wydaje się, że w jakiś niewytłumaczalny sposób Leon robi się od nich coraz starszy. Coraz bardziej starszy. To jest takie dziwne, że nawet gramatyka nie przewidziała takiej sytuacji i zdanie brzmi niegramatycznie. Sebastian już nie może z Leonem rozmawiać tak, jak rozmawiali, kiedy byli w liceum, ani tak, jak wtedy, kiedy byli na studiach. Chociaż, jeśli się chwilę zastanowić, to musiało się zacząć już wtenczas, to jego robienie się starszym. W ostatnich latach ten proces przyspieszył. Przy czym różnica między Leonem a Tymonem i Borysem jest w tej chwili chyba jeszcze większa niż między Leonem a nim. Tak się przynajmniej Sebastianowi wydaje. Paulina powiedziałaby, że „bynajmniej” tak się Sebastianowi wydaje.

— Ładna sukienka — mówi Sebastian, ponieważ sądzi, że powinien powiedzieć Paulinie coś miłego.

— O, dziękuję! — odpowiada uszczęśliwiona Paulina. Przypadkowo czy nieprzypadkowo Sebastian trafia w jej psychiczny punkt G. Jest tylko jedna rzecz, która byłaby dla Pauliny milsza niż pochwalenie jej sukienki. Sebastian musiałby powiedzieć, że jej syn Filip jest mądrym i grzecznym chłopcem.

— Nie suknia zdobi człowieka — mówi Adrian, mrugając do Sebastiana i Leona.

— Ale kobietę tak! — śmieje się Leon.

— Lena też będzie? — pyta Natalia. Jakoś lubi tę dziewczynę. Może mniej jest w jej stosunku do niej sympatii, a więcej współczucia, ale jednak. Lena jest inna, odważna, oryginalna. Może naiwna? To nie jest dobry świat dla takich osób. Zwłaszcza w małym mieście. Szczególnie dla kobiety.

— Jak znam życie, Borys ją tutaj przytarga.

— To co, pokażę wam dom? — Paulina nie może się doczekać.

— Ja już widziałem — mówi Leon, nalewając sobie piwa. — Adrian mi pokazywał.

— Ale nie widziałeś wszystkiego.

Leon nie garnie się do tego, żeby widzieć wszystko. Tymon i Sebastian też nie wyrażają wielkiej ochoty na oglądanie kuchni, sypialni, łazienki, gabinetu Adriana i pokoju Filipa, ich dziesięcioletniego syna, który jest u babci.

Natalia miała przyjemność uczyć przez rok Filipa w trzeciej klasie. Równie mało zdolnego i bardziej nieusłuchanego dziecka w całej szkole ze świecą by szukać. Rzecz jasna Paulina jest wpatrzona w synka jak w obrazek, uważa go za wszechstronnie utalentowanego i planuje mu wielką przyszłość w kancelarii męża, którą Filip przejmie, kiedy Adrian przejdzie na emeryturę. Oczywiście przedtem cudowny Filipek doskonale zda maturę, dostanie się na uniwersytet i skończy prawo. Reszta pójdzie gładko. Tak jak gładko poszła kariera Adriana, który po wielu trudach i niepowodzeniach wymęczył stopień magistra prawa, następnie za czwartym czy piątym razem zdał egzamin na aplikację notarialną, o którym Sebastian mówił, że jest dziecinnie łatwy i nie na zaliczeniu go polega problem, ale na znalezieniu miejsca na praktykę, bo gildia notarialna zazdrośnie strzeże przywilejów, po czym bez najmniejszych kłopotów zrobił wymaganą praktykę w kancelarii ojca, a kiedy jego ojciec dostał wylewu i umarł, Adrian przejął po nim intratny interes.

Paulinie niezręcznie było zarzucać Natalii błędy i niekompetencję w nauczaniu i wychowaniu Filipka, zresztą uczyła go tylko przez rok, toteż cała wina za problemy edukacyjne jej zdolnego syna zrzucona została na jego poprzednią wychowawczynię, która uczyła Filipka przez pierwsze dwa lata i niczego go nie nauczyła. A potem uciekła na urlop macierzyński. Od czwartej klasy dzieci miały innych nauczycieli i Natalia została szczęśliwie od Filipka uwolniona.

— To wy tu siedźcie, a ja oprowadzę Sarę i Natalię.

Panie idą najpierw do kuchni, gdzie Paulina pokazuje wyposażenie. Wprawdzie pani domu nie lubi gotować, a zwłaszcza sprzątać po gotowaniu, niemniej jednak sprzęt musi być najlepszy i najnowocześniejszy, z górnej półki. Tłumaczy zawiły szczegół techniczny nowej kuchenki, o który pyta Sara.

— No, wiesz. To jest takie coś z takim czymś, tylko bez takiego czegoś.

— Aha — domyśla się Sara.

Następnie przyjaciółki udają się na górę po ładnie zrobionych drewnianych schodach. Natalia, która całe życie mieszka w małym mieszkaniu w starym bloku, najbardziej zazdrości Paulinie schodów. Chciałaby mieć takie ładne schody w domu. Niekoniecznie w takim wielkim domu. Tyle okien do mycia. Te ukośne to koszmar, zawsze brudne. Zaraz widać, że mężczyzna projektował. Chyba że Natalia wynajmowałaby kobietę do mycia okien jak Paulina, u której sprząta Ukrainka. Chociaż z drugiej strony to jakoś głupio, żeby obcy człowiek sprzątał ci w domu. Natalia czułaby się nieswojo, niekomfortowo. Wystarczyłoby jej wygodne, dwupoziomowe mieszkanie w nowym, dobrze zbudowanym, niedużym bloku blisko centrum. Są takie w ich małym mieście. Nie tylko w wielkich miastach są ładne budynki.

Paulina jest dumna z pokoju Filipka. Ślicznie urządzony, pełen zabawek i gadżetów elektronicznych. Natalia nie zauważa żadnych książek, zeszytów, przyborów szkolnych. Pewnie wszystko gdzieś pochowane, może zabrał do babci.

Paulina trochę martwi się o Filipka. W szkole były dwa przypadki odry, Paulina boi się, żeby się Filipek nie zaraził.

— Postanowiliśmy z Adrianem, że nie będziemy Filipka szczepić. Tylko że teraz musimy na niego uważać. Na wszelki wypadek zostawiłam go w domu na parę dni, w tym tygodniu nie chodził do szkoły. I tak niewiele straci.

Natalia zgadza się w duchu. Filipek może równie dobrze siedzieć w domu. Rzeczywiście nic nie straci, a nauczyciele i inne dzieci tylko zyskają na jego nieobecności.

Kiedy schodzą na dół i usadawiają się przy stole, rozlega się gong u drzwi.

— Przyjechała pizza i sałatki — mówi Adrian, widząc przed bramą samochód. Wstaje i idzie otworzyć. Oprócz dostawcy pizzy zastaje przed drzwiami Borysa i Lenę.

— No, cześć. Przepraszamy za spóźnienie. Szliśmy pieszo.

— W porządku. Jesteście w samą porę, równo z pizzą. Jakbyście się umówili.

— Cały Borys! — woła Leon. — Doskonały timing. Jak ja ci, facet, zazdroszczę tego wyczucia czasu.

Sara patrzy na Lenę. Wytarte dżinsy, rozdarcia nad kolanami, czarna kurtka ze sztucznej skóry, pod nią fioletowa bluzka. Za ciasna, odznaczają się wałki tłuszczu. Tyłek też ma niczego sobie, wbiła się w te dżinsy tylko dlatego, że są rozciągliwe, ze streczem. Fioletowe włosy. Nie żeby Lena dobierała bluzkę do koloru włosów. Sara ma dobrą pamięć do wyglądu i świetnie pamięta, że Lena miała na sobie tę samą bluzkę, kiedy jej włosy były ufarbowane na niebiesko, co jeszcze od biedy pasowało, ale również na buraczkowo, co już zupełnie się gryzło.

Czy chodząc w tych samych obleśnych ciuchach Lena coś demonstrowała? Sarę denerwował modny aktualnie trend promowany przez blogerów modowych, żeby kupować mniej ubrań, dłużej chodzić w tym samym, że przemysł odzieżowy szkodzi i tak dalej. Sara przez całe lata od gęby sobie odejmowała, żeby ją było stać na nowy ciuch, a teraz, jak w końcu dostała podwyżkę, to ją namawiają, żeby mniej kupowała.

7 Dalszy ciąg imprezy w domu Adriana i Pauliny

— Wiecie, że ta słynna magdalenka z powieści Prousta była na początku grzanką?

Borys wypił już kilka kieliszków wódki, zagryzając zimną wędliną, a mimo to wciąż mówi gładko, nawet z większym wigorem. Wcześniej pizzę popijał piwem. Pizza nie była specjalnie dobra, ale nikt się nie czepiał. Teraz Borys bierze drugi kawałek sernika, który Paulina kupiła w cukierni. Natalia patrzy na talerzyk Sebastiana, który nawet jednego kawałka sernika nie dokończył. Ona wie dlaczego. Upiekłaby lepszy. Sebastian pił czerwone wytrawne wino do pizzy i przy winie pozostał, tak jak ona. Natomiast Lena, tak jak jej chłopak Borys, postawiła na wódkę, którą piła zmieszaną z sokiem pomarańczowym.

— Świadczy o tym rękopis. Dopiero później Proust zmienił grzankę na magdalenkę.

— Co za różnica? — Adrian jako gospodarz stara się zachować trzeźwą głowę i wypił tylko trochę różowego, półsłodkiego wina, tego samego co Paulina, ich ulubionego.

— Nie czujesz? — Borys nie potrafi wytłumaczyć, na czym polega ta zasadnicza różnica, ale czuje, że to zmienia wszystko.

— Ja ostatnio kupiłam świetną książkę! — Paulina wstaje i przynosi nabytek, żeby im pokazać. Półka z książkami w ich salonie jest dwa razy krótsza niż telewizor. — Chcesz, to ci pożyczę — zwraca się do Natalii.

Natalia obraca książkę w rękach. Paulina idzie do kuchni, gdzie Sara, Leon i Tymon rozmawiają o zaletach znajdującego się tam drogiego modelu ekspresu do kawy. Adrian podąża za nią. Lena i Borys wychodzą na taras. Jako jedyni w tym gronie palą papierosy. Sara kiedyś paliła, ale rzuciła. Czasami zdarza jej się jednego zajarać, ale tak żeby Leon nie wyczuł.

— Co ty na to? Domyślam się, że nie czytasz takich powieści — Natalia mówi do Sebastiana, a on powtarza to, co kiedyś słyszał od ojca.

Podczas spacerów rozmawiają o rozmaitych rzeczach. Sebastian łapie się na tym, że wiele z myśli ojca odnajduje we własnych wypowiedziach. Od dzieciństwa jest między nimi silna więź. Kiedy Sebastian był małym chłopcem, tata z nim baraszkował. Sebastian uwielbiał się z nim mocować. Potem leżał w łóżku i czekał, aż tata przyjdzie poczytać mu komiks przed snem. Zmieniał głos i zabawnie interpretował. Grali w gry wojenne na podłodze. Obrona zamku i obleganie. Były plastikowe mury z blankami, baszty. Katapulty i armaty strzelające plastikowymi kulkami. Potem, kiedy Sebastian był starszy i mieli już komputer, grali razem w gry komputerowe. Tata najbardziej lubił Cywilizację, a on Medieval Total War. Chwile szczęścia, które pamiętał do dzisiaj. Kochał mamę. Obejmowała go, kiedy było mu smutno. Jeszcze teraz. Skończył już trzydzieści lat, oszczędzał na własne mieszkanie, ale prawda była taka, że dobrze mu się mieszkało z rodzicami. Piątkowe wieczory, kiedy oglądali wspólnie ‘Allo ‘Allo!, popijając nalewkę z aronii własnej roboty. Albo z owoców czarnego bzu. Ojciec jeździł we wrześniu rowerem na pola i zrywał ciemne jagody, które szpaki podskubywały. Sebastian pamiętał zapach kwiatów czarnego bzu w upalne dni czerwca.

— Nie czytam. Wiesz, że są takie piwa, które nie smakują jak piwo?

Natalia się uśmiecha. Chyba już wie, co Sebastian chce powiedzieć. Myśli sobie, że jeśli się nie myli, jeśli zgadła, to będzie dobry znak.

— Wiem, nazywają się smakowe. Cytrynowe, jabłkowe, jeżynowe, limonowe.

— Wszystkie smaki, tylko nie piwne. Piją te napoje osoby, które nie lubią piwa. Są też wina, które nie smakują jak wino, ale jak słodkawy, różowy soczek.

Patrzą na butelkę różowego, półsłodkiego wina, które pili Adrian i Paulina. Śmieją się.

— Takie wino piją osoby, które nie lubią smaku wina. I są też książki, które czytają ludzie, którzy nie trawią dobrej literatury.

Czuje ciepło w środku. Miała rację, zgadła. Dobry znak. Wprawdzie wywód Sebastiana nie tak bardzo różni się od ocen Tymona, ale jakoś inaczej to odbiera. Może dlatego że Sebastian bardziej jej się podoba? Ton jego głosu jest przyjemniejszy. Bardziej męski, nie taki koguci jak Tymona.

— Powieść literaturopodobna — mówi Natalia. Matka opowiadała Natalii o socjalistycznej młodości. Prawdziwa czekolada była na kartki, bez kartek można było kupić tylko wyroby czekoladopodobne. — Znam Paulinę od liceum, jest moją dobrą koleżanką. — Natalia nie chce wyjść na wredną w stosunku do przyjaciółki. — Ale nie zauważyłam u niej predylekcji do ambitnych książek. — Po co użyła słowa „predylekcja”? Żeby się popisać? Sebastian pomyśli, że jest pretensjonalna. — Ja lubię powieści psychologiczne.

Towarzystwo znowu jest przy stole. Sara sięga po swoją szklankę.

— Ty pijesz wodę? — pyta Borys, który dopiero teraz ze zdziwieniem zauważa, że Sara jeszcze nie tknęła alkoholu.

— Chce zaskoczyć wątrobę! — mówi Tymon i wszyscy się śmieją, po czym Tymon kontynuuje swoją tyradę przeciwko systemowi, którą rozpoczął jeszcze w kuchni, kiedy rozmawiali o nowym ekspresie do kawy i jego cenie.

— Jaką receptę na bolączki kapitalizmu mają kapitaliści? Pracuj więcej, produkuj więcej, kupuj więcej, bo jak przestaniesz, wszystko się załamie. System zmusza ludzi do jałowego biegu. Muszą cały czas biec, żeby utrzymać się w tym samym miejscu. Ktoś tam wymyśli, że medytacja jest dobra. Co robią ogary kapitalizmu? Promują medytację jako sposób na poprawę produktywności. Terapeuci uczą, jak być szczęśliwym. Jak odpoczywać, czerpać przyjemność z życia, rozwijać zainteresowania. Co na to ogary kapitalizmu? Popierają, ale nie po to, żeby ludzie byli szczęśliwi, to nie jest żaden cel, to jest tylko środek. Celem jest większa produktywność. Wypoczęty, zadowolony człowiek lepiej pracuje. Tak samo było w socjalizmie typu sowieckiego. Wszystkie aspekty życia były podporządkowane wyższemu celowi, jakim była praca i produktywność. Dlaczego? Bo to jest na rękę tym, którzy pożerają większość owoców tej pracy.

— Ale przyznasz, że kapitalizm jest efektywniejszy od komunizmu? — upewnia się Leon.

— Komunizm, kapitalizm. To jest tylko gra — stwierdza Borys.

— Jaka gra? — pyta Leon.

— Każdy system to jest gra, w której wydaje ci się, że regularnie wygrywasz, podczas gdy koszt gry jest większy niż twoja wygrana, więc zawsze przegrywasz, nawet wtedy, kiedy wygrywasz.

— Marudzisz. Nalać ci sznapsa? — Leon traci do Borysa cierpliwość. Tyle lat przyjaźni, nawet bliskości. Chodzili do tej samej klasy w podstawówce. W liceum siedzieli w jednej ławce. Jeździli razem na lekcje szermierki. Biegali przełaje. Zgadzali się we wszystkim. Nigdy się nie kłócili. Życie było wesołą zabawą. Teraz nawet śmieszne rzeczy traktują serio. Spierają się o wszystko. Jak nie muszą, to nie chce im się ze sobą gadać.

— Sztuczka polega na tym, żeby przegrane, a przynajmniej większość z nich, przedstawić jako wygrane. Zresztą nawet przegrane są po to, żebyś grał dalej, żebyś chciał się odgrywać, żebyś chciał sobie przegraną zrekompensować jeszcze większą wygraną, żeby tym słodszy wydawał ci się jej smak. Nagrody są wzmacniane karami. Bo najważniejsze, żebyś zawsze był w środku gry, żebyś nie wyszedł poza nią i nie spojrzał na nią z zewnątrz, żeby gra była dla ciebie jedyną rzeczywistością, poza którą nie chce ci się żyć, żebyś był jak ćpun, dla którego nie ma życia między jednym a drugą kreską, żeby ci się wydawało, że żyjesz poza czasem aż do momentu, kiedy twoje życie bezpowrotnie przeminie. Jak nie przestaniemy w to grać, nie zrobimy postępu.

— Jak słyszę słowo postęp, to odbezpieczam rewolwer. — Sebastian nie jest pewien, czy Leon zdaje sobie sprawę, jakiego rodzaju aluzję robi. Ze względu na dawną przyjaźń i wspaniałe lata, które razem przeżyli, Sebastian woli, żeby Leon nie wiedział, kogo cytuje. Nigdy nie był mocny z historii. — Ja jestem konserwatystą.

— Co to jest konserwatyzm? Konserwatyzm to jest próba zatrzymania rozkładu na pewnym etapie. Jak już coś gnije, to niech zgnije, nie ma sensu tego konserwować. Niech wyrośnie coś nowego, zdrowego.

— Leon wierzy w kapitalizm i wieczny wzrost — mówi Tymon do Borysa.

Leon nie reaguje. Wypija kieliszek.

— Jak ktoś wierzy w kapitalizm i wieczny wzrost, to znaczy, że jest ekonomistą albo wariatem — kończy swoją albo i nie swoją myśl Tymon.

— Ja jestem ekonomistką — odzywa się Sara.

— W takim razie Leon jest wariatem — rzuca Borys.

— Kto tutaj jest świrem, lepiej nie mówmy. — Rozdrażniony Leon patrzy na Borysa i Lenę, którzy dostali małpiego rozumu na punkcie lewactwa i ekologii.

— O, Boże! — Borys wzdycha głośno. A raczej: — O, boże!, bo Borys jest ateistą. W dodatku wojującym, co w krajowych warunkach oznacza osobę, która uważa, że przepis o karaniu za obrazę uczuć religijnych jest przepisem niegodnym oświeconego kraju i powinien być zniesiony. Borys z własnej i nieprzymuszonej woli szanuje wiarę małych dzieci w świętego Mikołaja, bo dzieci są za małe, żeby zrozumieć teorię Darwina, ale prawo zmuszające pod karą do szanowania wiary w świętego Mikołaja ludzi dorosłych jest przesadą. Oczywiście każdy ma prawo wierzyć w to, co chce, ale też każdy ma prawo śmiać się z tych, którzy wierzą w to, co chcą. Z tego, co Borys czytał, fenomen ludzi dorosłych, którzy wierzą w świętego Mikołaja, tłumaczy fakt, że umysł ludzki ma charakter kwantowy i często zmienia stan, a nawet może mieć różne stany jednocześnie. Dlatego człowiek może rozumieć teorię Darwina i astrofizykę i zarazem być zdolnym i gotowym do wpadania w religijną euforię i do wiary w absurdalne dogmaty wyzbyte związków z rzeczywistością.

— Nie wzywaj imienia Pana Boga nadaremno — Leon upomina go pół żartem, pół serio, naśladując księżowską manierę. — Tutaj są ludzie wierzący w to, że Bóg naprawdę istnieje.

— A czy ja mówię, że Boga nie ma? Bóg jest. Wiem nawet gdzie.

— Gdzie twoim zdaniem jest Bóg? — Leon już nie brzmi żartobliwie, mówi i wygląda poważnie.

— Tutaj. — Borys pokazuje palcem głowę Leona, ale bez jej dotykania. — W twojej głowie. Między hipokampem a szyszynką. Za jego istnienie odpowiadają wyspecjalizowane partie neuronów w twoim mózgu.

— Ale jednak chrześcijaństwo ma wielkie osiągnięcia — mówi Adrian. — Zwiedzaliśmy z Pauliną katedrę Notre Dame w Paryżu.

— Coś pięknego! Byliście? — pyta Paulina, która mogłaby o tym przez chwilę porozmawiać, ale jak oni nie byli, to nie ma za bardzo o czym.

— Ja nie byłam, ale mogę wam parę rzeczy opowiedzieć — odpowiada Lena. — Ludziom się wydaje, że to jest wspaniałe osiągnięcie architektoniczne zachodniego chrześcijaństwa. Tylko że ta katedra jest kopią syryjskiego kościoła zbudowanego w piątym wieku. Krzyżowcy podpatrzyli koncepcję bliźniaczych wież i okna rozetowego pośrodku. Z Bliskiego Wschodu zapożyczono najważniejsze elementy architektury gotyckiej. Strzeliste łuki, sklepienie żebrowe, witraże. Gotyckie katedry mają mało wspólnego z prymitywnymi Gotami, za to dużo z kulturalnymi Arabami i islamem. Muzułmański Wschód był w średniowieczu bardziej zaawansowany cywilizacyjnie niż chrześcijańska zachodnia Europa. To samo można powiedzieć o katedrze w Chartres. Widzieliście? — Lena pyta Paulinę i Adriana, a oni kręcą głowami.

— Podobnie katedra świętego Pawła w Londynie i bazylika świętego Marka.

— Wiem, byliśmy! — cieszy się Paulina. — To w Wenecji.

Lena kiwa głową. Nidy nie była w Wenecji, ale wie o tamtejszej architekturze i sztuce sto razy więcej niż Paulina i Adrian, którzy co roku jeżdżą za granicę. Po łebkach kształcona klasa średnia. Myślą, że w miarę podnoszenia stopy życiowej, podnosi im się poziom wiedzy i kultury. Mogą zwiedzać katedry, muzea, pałace i galerie na całym świecie, ale jak byli ciemnymi kołtunami, tak zawsze będą.

— A czy zauważyliście, że Pałac Dożów ma islamskie ornamentacje wzorowane na meczecie Al-Aksa w Jerozolimie? Na meczetach wzorowane były też ratusze, wieże i dzwonnice. O ile w przypadku gotyckiej architektury francuskiej, włoskiej i angielskiej można mówić o zapożyczeniach i kopiowaniu, to katedra w hiszpańskiej Cordobie została zbudowana jako meczet, dopiero w trzynastym wieku przemianowano ją na świątynię chrześcijańską. Wymiana kulturalna w tamtym okresie odbywała się właściwie tylko w jedną stronę, z cywilizowanego islamskiego Wschodu na barbarzyński chrześcijański Zachód. To, co podziwiamy w gotyckich katedrach, to nie myśl chrześcijańska ani zachodnioeuropejska, ale wynalazki i poczucie piękna zapożyczone ze Wschodu. Kościół templariuszy w Londynie został skopiowany z Kopuły na Skale w Jerozolimie razem z arabskimi inskrypcjami, które uznano za dekoracje. Wiecie, co głosiły te arabskie napisy?

— Co takiego? — Leon jest zaciekawiony.

— Głosiły, że wiara w Trójcę Świętą jest herezją, bo Bóg jest tylko jeden w jednej osobie.

— No, właśnie, Leon — włącza się Borys. — Co ty biedaku zrobisz, jak się okaże, że muzułmanie mają rację? Jak cię znam, wolałbyś iść do piekła, niż to przyznać.

— Jezu, błagam! — Paulina składa ręce jak do modlitwy. — Rozmawiajmy o czym innym.

— Możemy pogadać o ekologii — proponuje Tymon. — Leon jako leśnik dużo wie o ochronie przyrody. Jest już tam w tych Lasach Państwowych szychą.

— Awansowali go na stopień nadszyszkownika — dogaduje Borys. — Ubierzesz się kiedyś w mundur?

— Wiem więcej niż miastowi dziennikarze i tak zwani ekolodzy.

— Myślisz, że jak jesteś leśnikiem, to wiesz, jak chronić przyrodę? Ciebie uczyli, jak wycinać drzewa, żeby się nic nie zmarnowało. Jak sadzić plantacje sosen, żeby dały jak najwięcej drewna dla przemysłu. I jak zabijać zwierzęta dla ich dobra.

— Ja nie jestem zwolenniczką polowań — oświadcza Paulina. — Widziałam w lesie sarnę. Miała takie śliczne oczy. Duże, ciemne, jakby aksamitne.

— Szkoda, że nie widziałaś, jak się traktuje krowy i świnie w rzeźniach albo jak się żywcem mieli kurczaki na fermach — mówi Lena. — Ja widziałam i przestałam jeść mięso.

— W porównaniu z przemysłowym chowem bydła i trzody i w porównaniu z tym, co się dzieje w rzeźniach, zwierzęta w lesie mają szczęśliwe życie i o wiele bardziej humanitarną śmierć — przyznaje Tymon.

— Słyszycie? Nawet lewacki ekolog umie mówić z sensem. Humanitarne polowania są konieczne, żeby utrzymać zwierzynę w dobrej formie i odpowiednim pogłowiu. Myśliwi niwelują nadmiar i eliminują chore i stare sztuki. Gdyby się dziki i jelenie za bardzo rozmnożyły, zniszczyłyby las i zdechły z głodu.

— To samo można powiedzieć o ludziach. Rozmnożyliśmy się tak, że niszczymy planetę i niedługo zaczniemy zdychać z głodu. Jakoś nikomu nie przychodzi do głowy, żeby polować na ludzi, odstrzeliwać nadliczbowe osobniki, eliminować chore i stare sztuki. Przynajmniej na razie.

— Co innego ludzie, co innego zwierzęta.

— Dlaczego co innego? — pyta Lena. — Dziki, sarny i jelenie też czują, cierpią. Chcą żyć i boją się śmierci.

— Nie widzisz różnicy między człowiekiem a zwierzęciem?

— Widzę różnicę, ale w odróżnieniu od ciebie widzę też podobieństwa.

— Dla natury żadna różnica między ludźmi a zwierzętami nie istnieje — mówi Sebastian. — Natura traktuje nas tak, jak myśliwy zwierzęta. W średniowieczu było w Europie mnóstwo trędowatych. Trąd był chorobą, z którą nie umiano sobie poradzić. Ale przyszła dżuma i w pierwszej kolejności zabiła trędowatych, tak jak myśliwy zabija chore i słabe sztuki. Trąd praktycznie zniknął.

— Więc macie naturalne rozwiązanie lewackich problemów! — śmieje się Leon. — Przyjdzie zaraza i doprowadzi populację do właściwego stanu. Liczba ludności spadnie, znikną słabi, starzy i chorzy. Spadnie zużycie zasobów. Środowisko odetchnie. Klimat przestanie się ocieplać.

— To mi się podoba w prawicy. — Tymon wie, że Leon żartuje, ale zna poczucie humoru prawicowców i wie, że jak prawicowiec żartuje, to należy to traktować serio i poważnie się tego bać. — Umiejętność godzenia chrześcijaństwa z darwinizmem społecznym.

— Jak sprytnie Leon zwabił nas na ideologiczne manowce. — Borys uśmiecha się półgębkiem, zadowolony, że rozgryzł zmyłkę. — Kluczył i zwodził, tymczasem w polowaniach idzie o pieniądze i nic innego. Co roku przyjeżdża do nas kilkadziesiąt tysięcy myśliwych z zagranicy, zabijają tysiące zwierząt i zostawiają miliony. Kto się na tym obławia? Koła łowieckie i Lasy Państwowe. Społeczeństwo, które teoretycznie jest właścicielem lasów, gówno z tego ma.

— Na tym polega gospodarka leśna i życie w zgodzie z naturą, żeby przyroda dobrze się miała i ludzie coś z tego mieli — Leon jest zły, że Borys spłyca temat. — Jak postrzeleni ekolodzy nie chcą przeszkadzać ziemskiej przyrodzie, nie chcą hodować krów i świń, nie chcą wycinać drzew dla surowca i pod uprawy, nie chcą regulować pogłowia zwierzyny, to niech się wyprowadzą na Marsa. Elon Musk im pomoże.

— Rolnicy też myślą, że żyją z przyrodą w zgodzie, bo orzą pola, sieją zboże, hodują krowy i świnie. Prawda jest taka, że nic tak nie zniszczyło naturalnego świata jak rolnictwo. Jest gorsze niż przemysł i transport razem wzięte.

— Według ciebie i Tymona z czego się bierze bogactwo, z czego żywność i wygodne życie? Z przemysłu, rolnictwa i leśnictwa. Wy byście chcieli, żeby ludzie przestali wytwarzać dobra i produkować żywność. I co, będziemy siedzieć i czekać na mannę z nieba?

— Jak zamienimy ziemię w pustynię, to i tak nic innego nam nie pozostanie. Nie wyjdziemy z tego błędnego koła, dopóki nie zmienimy systemu — wyjaśnia Tymon. — To system zmusza nas do toczenia wojny z ziemią. Nikt nie chce niszczyć ziemi, ale każdy chce żyć. Więc system mówi: Chcesz żyć? To musisz eksploatować ziemię, musisz prowadzić z nią wojnę. Oczywiście jak nie przestaniesz eksploatować ziemi, to ona za sto lat przepadnie i ty razem z nią, mówi system, ale jak przestaniesz to robić, to też przepadniesz, tyle że jutro, a nie za sto lat.

— Fałszywa alternatywa — zauważa Sebastian.

— Na tym polega strategia systemu, że każe wybierać mniejsze zło, ale nie wspomina o tym, że istnieje dobro, bo wybór dobra oznacza koniec systemu. Wybierając zło, podtrzymujemy system. I nie ma znaczenia, czy to jest mniejsze zło, czy większe. Każdy wybór zła jest zły, bo jest dobry dla systemu. System jest jak wirus. Wirus nie jest żywym organizmem, jest pasożytem. System może istnieć i namnażać się tylko wewnątrz zainfekowanego organizmu społecznego.

— W odróżnieniu od Leona mówisz mądrzej, niż wyglądasz — Borys chwali Tymona. — System opiera się na konkurencji w eksploatacji Ziemi. Karze przegraną tych, którzy nie zgadzają się niszczyć naszej planety i nagradza wygraną tych, którzy zgadzają się ją niszczyć. Dlatego nie uratujemy się przed katastrofą bez zmiany systemu.

— Leon ma rację w sprawie ochrony środowiska — Adrian dołącza do dyskusji. — Ja też jestem za tym, żeby chronić przyrodę. Ale nie kosztem tego, co potrzebne ludziom do życia.

— Masz na myśli to, co tobie i Paulinie jest potrzebne do życia? — uściśla Borys. — Wy byście chcieli chronić przyrodę i klimat, jeżdżąc SUV-em z domu pod miastem do pracy i na zakupy, latając samolotem na wakacje na Kanary i jedząc mięso i egzotyczne owoce, sprowadzane z Azji, Afryki i Ameryki Południowej.

— No, co ty, Borys! — włącza się Lena, która pije równo z mężczyznami, a Sara podejrzewa, że więcej. — Adrian to ekolog! Pamiętacie, jak jechał pięćdziesiąt kilometrów swoim wielkim autem, żeby zasadzić jedno drzewko? Co to była za akcja, Adrian?

Sara patrzy z obrzydzeniem na śmiejącą się Lenę. Wygląda brzydko i tanio. Kiedy słuchała, jak Borys krytykował styl życia Pauliny i Adriana, to była zła, bo właśnie tak wyobrażała sobie szczęśliwą przyszłość. Kiedy wyjdzie za Leona, zbudują dom, może Leonowi uda się wykupić za półdarmo dobrze położoną leśniczówkę. Będą latać na wakacje na Kanary, do Grecji i Turcji. Leon już ma nowy samochód, nie taki drogi jak Adrian, ale też z górnej półki. Potem kupi drugi Sarze. Takie małe, eleganckie, damskie autko, żeby mogła dojeżdżać do urzędu. Jak urodzi dziecko, całkiem zrezygnuje z pracy i będzie tylko jeździć do miasta na zakupy. Leon nie jest taki przystojny jak Sebastian, ale też nie jest taki stary i nieatrakcyjny jak Adrian. I ma przyszłość w swoim zawodzie. Chyba że rząd się zmieni i do głosu dojdą zieloni lewacy. Wtedy mogą ukrócić leśną bonanzę. Sara nigdy nie chodziła na wybory, ale ostatnio Leon ją namówił i poszła głosować, żeby zieloni lewacy nie wygrali. Najchętniej wyszłaby za mąż już teraz, nie ma na co czekać. Co prawda Leon jeszcze jej się formalnie nie oświadczył, ale ona dopilnuje, żeby to wkrótce zrobił. Myśli o tym, żeby zajść w ciążę, żeby się sytuacja wyklarowała, żeby się wreszcie ustabilizowało. Bo Sara była już zmęczona.

Była zmęczona głupią pracą, do której musiała codziennie chodzić. Zmęczona kiepskimi zarobkami. Zmęczona tym, że nie może sobie pozwolić na lepsze życie. Zmęczona niewydarzoną rodziną, matką, ojcem, bratem, którzy niczego się nie dorobili, do niczego nie doszli i do niczego nie dojdą. Zmęczona mieściną bez przyszłości. Zmęczona kiepskimi facetami, których miała przed Leonem. Chciała się uczepić dobrze zarabiającego, silnego, normalnego faceta jak leniwiec mocnej gałęzi swoimi grubymi i twardymi jak żelazo pazurami i rozkosznie zasnąć.

Sara myśli o siostrze, która wyszła za Wietnamczyka i wyjechała do Holandii. Matka była zniesmaczona, ojciec i brat mieli to gdzieś. Ale najlepsza była reakcja babci. „Niechby to był Niemiec!” — narzekała. „Jakby się nie odzywał, nikt by nie poznał. Ale Wietnamczyk?” Siostra urodziła dziewczynkę. Miała już pięć lat. Oliwkowa skóra, wyrazista oprawa oczu, ciemne włosy, długie rzęsy. Sara odwiedziła siostrę zeszłego roku. Nie tęskniła za krajem ani za rodakami. Nawet nie tęskniła za rodziną.

— Tutaj na tej samej stronie portalu — wtrąca się Tymon, trzymając w ręku smartfon i podnosząc go w górę, tak żeby wszyscy widzieli — w dziale klimat i środowisko radzą, jak zmniejszać ślad węglowy. A kawałek dalej jest inny dział o stylach życia. I co tam reklamują? Wakacje zimowe w egzotycznych krajach, dokąd się lata samolotem.

Natalia przypomina sobie, że już coś takiego słyszała w kawiarni Bajka. Czy Tymon pamięta, że już jej to mówił? Raczej nie dba o to, ważne jest dla niego, żeby znowu zabłysnąć, ale przed większą publicznością. Natalia wyobraża sobie małżeństwo, które chodzi razem na imprezy, i mąż za każdym razem opowiada te same kawały, żeby zabawić nowe towarzystwo. Żona słucha po raz setny i śmieje się głośno.

— Wiecie, co to jest? To się nazywa kurestwo. I jeszcze się jeden z drugim obrazi, jak go nazwiesz dziwką. Zatrudni się w burdelu, bo tam są dobre zarobki, ale broń boże nazwać go dziwką. Bycie kurwą nie narusza godności kurwy, dopiero nazwanie kurwy kurwą wywołuje jej święte oburzenie.

— Świat płonie, trawi go pożar, który trzeba ugasić. — Borys sięga po papierosa, ale go nie zapala, tylko roluje w palcach.

— Czym? — pyta Adrian. — Szklanką wody? Ja wolę ją wypić.

— Jak wielu ludzi zacznie coś robić, to rządy i biznes będą słuchać — Borys kontynuuje wywód na stojąco. — Lodowce znikają, lód arktyczny się kurczy, Antarktyda i Grenlandia topnieje. Czy rządy i korporacje myślą o tym, jak zabezpieczyć setki milionów ludzi, którzy ucierpią, kiedy poziom oceanów się podniesie? Myślą o tym, jak się dobrać do zasobów, które topniejący lód odsłoni, żeby było jeszcze więcej ropy i gazu do spalania, rzadkich metali do produkcji.

— A wiesz dlaczego? — Tymon korzysta z okazji, żeby wytłumaczyć, więc Borys siada. — Bo rządom i korporacjom zależy na bogatych, biedaków mają w dupie. Kiedy biedacy będą umierać, bogaci wciąż będą potrzebować zasobów, które kryje lód, będą ich potrzebować jeszcze więcej. Kiedy biedni będą tonąć, bogaci nadal będą podnosić poziom życia.

— Przeciwko komu ty perorujesz? — Sebastian pyta Tymona. — W porównaniu z większością ludzi na świecie to my jesteśmy bogaci. Nie tylko Adrian i Leon. Nawet ty i ja jesteśmy tymi bogatymi, o których mówisz. Mamy domy i mieszkania, samochody, komputery, smartfony. Mamy mnóstwo ubrań, mamy co jeść i pić. Konsumujemy aż za dużo, chorujemy od nadmiaru, a chcielibyśmy jeszcze więcej.

— Sebastian ma rację — mówi Natalia. — Myślicie, że mówienie ludziom, że źle robią, poprawi sytuację? Ludzie nie przestaną robić tego, co lubią i tego, co im się opłaca, dlatego że ktoś im mówi, że tak nie jest dobrze. Będą nadal to robić, tylko będą coraz bardziej sfrustrowani, wkurzeni, agresywni. Zatęsknią za utraconą niewinnością.

— Coś w tym jest — zgadza się Borys. — Piękne czasy jak na filmach z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, kiedy jeździło się krążownikami szos, które pożerały paliwo jak smok. Wszyscy palili papierosy i pili alkohol, nawet kobiety w ciąży. Dymiące kominy i karczowane lasy były symbolem postępu i dobrobytu. Ludzie mogli konsumować, ile chcieli, i to z czystym sumieniem. Wybijali to, co żywe, z niewinnością żeglarzy, którzy zjadali niezdolne do ucieczki i obrony ptaki dodo. Więc teraz chcą, żeby było jak dawniej, żeby wróciła młodość i żeby znowu można było wybijać dodo. Tylko że dodo już nie ma i nie będzie. Wymarły na zawsze.

— To jest dopiero dobre! — mówi Tymon, który przestał śledzić dyskusję, żeby zajrzeć do smartfona, i teraz czyta na głos: „Dyrektor Lasów Państwowych powierzył leśników opiece Matki Boskiej”. — Słyszałeś o tym, Leon?

Rozlega się śmiech Leny i Borysa. Leon reaguje nerwowo.

— Jestem katolikiem tak jak większość moich kolegów.

— Ok, Leon, ale posłuchaj tego. — Tymon ledwo zachowuje powagę, czytając ze smartfona: „Leśnicy są na pierwszej linii walki o niepodległość”.

— Bagnet na broń, Leon! — woła Borys. — Ze śrutu do wroga pal!

— Śmierć wrogom ojczyzny! — dorzuca Tymon. — Zmasakrować ich piłą łańcuchową! Zrobicie z wrogami to, co robicie z drzewami. Wytniecie ich.

Teraz śmieją się wszyscy, nie wyłączając Sary. Leon milczy, jego odstające uszy są czerwone.

— To jeszcze nic. — Nieubłagany Tymon przesuwa ekran i czyta dalej. „W imieniu leśników dyrektor Lasów Państwowych wyrzekł się narodowych grzechów i przywar: pijaństwa, rozwiązłości, nieuczciwości, rozpasania i chciwości”.

— Biedny Leon! — Tymon klepie go współczująco po ramieniu. — No, strzemiennego! — Tymon sięga po butelkę. — Od jutra nie pijesz. I wstrzemięźliwość seksualna. Słyszałaś, Sara? Pilnuj, żeby nie złamał ślubów.

— Przyrzekam, że nie dopuszczę go aż do śmierci! — Sarze podoba się żart Tymona i sama stara się błysnąć dowcipem.

8 Koniec oblewania

Sebastian i Natalia wychodzą na taras. Nocne powietrze pachnie zwiędłymi liśćmi i rosą, która osiada na trawie. Jest ciepło jak na październik. Równie dobrze mógłby to być sierpień. Rozmawiają o pracy i o domu. Siadają na szerokiej huśtawce wymoszczonej poduchami. Milkną i huśtają się wolno. Przez wilgoć przeświecają gwiazdy. Na szosie za polem widać światła samochodów.

Lena dołącza do Natalii i Sebastiana. Huśtawka na tarasie jest szeroka, przesuwają się, żeby zrobić miejsce. Natalia mówi o jesiennych liściach. Najpiękniejsze są, kiedy umierają. Zapachy i barwy października. Ma dwadzieścia osiem lat i już czuje, że jej życie przemija.

— Kolory! Barwy życia! — Lena pociąga drinka ze szklanki. Jest trochę pijana. Nie za bardzo. Bywało gorzej. Albo lepiej. Zależy, jak się na to patrzy. — Zmieszaj te wszystkie piękne kolory i co się stanie? Co z tego będzie? Każdy dzień z osobna ma barwę. Czarną albo szarą. Czasem białą, czasem żółtą. Czerwoną, zieloną, niebieską. A potem patrzysz i te dni ci się mieszają, wszystko się zlewa. Twoje życie ma kolor błota zmieszanego z gównem. Jakby pijany malarz naszczał na paletę.

Lena zapala papierosa. Tradycyjnego, z tytoniem. Nie elektronicznego. Wapowała jakiś czas temu, papierosy elektroniczne zachwalano jako mniej szkodliwe, a przede wszystkim bardziej ekologiczne. Potem przeczytała, że wydzielająca się z nich para jest jeszcze gorsza dla zdrowia niż dym, zawiera jakiś zabójczy czynnik czy coś, więc wróciła do zwykłych papierosów.

— Typowe! — mówi Lena po zaciągnięciu się dymem.

— Co typowe? — pyta Natalia.

— Faceci rozmawiają o polityce, o rządzeniu, kłócą się o system. A my? Gadamy o dzieciach, o domu, ekspresie do kawy.

— Rozmawiamy o życiu — dopowiada Natalia.

— O pierdołach. Tak długo, jak będziemy gadać o pierdołach, tak długo będziemy zmuszone wychodzić za mąż za buców. Kobiety nie są głupsze od mężczyzn! — W głosie Leny pobrzmiewa zapowiedź przyszłej rozpaczy. Czepia się słomki, która nie może unieść ciężaru jej nadziei i beznadziei. Przez chwilę siedzą bez słowa.

— Oczywiście że kobiety nie są głupsze od mężczyzn — odzywa się Natalia. — Ale to nie znaczy, że są mądre. Są tak samo głupie jak mężczyźni.

— To twoja wersja równouprawnienia?

Robi się chłodno. Natalia i Sebastian nie mają kurtek, oprócz tego przeszkadza im dym z papierosa Leny. Wracają do salonu. Przy stole toczy się nowy spór.

— Czemu się czepiają? Co my mieliśmy wspólnego z holokaustem? Chyba tylko za koklusz, zagładę dinozaurów i wybuch drugiej wojny światowej nie jesteśmy odpowiedzialni. No, co? Może tak samo odpowiadamy za zagładę dinozaurów? — Z nich wszystkich Leon wypił najwięcej, ma w czubie, ale dzielnie się trzyma. Jest wprawiony, w jego branży nie wylewa się za kołnierz. Pije się na zebraniach, szkoleniach, polowaniach. Nigdzie indziej słowo pracoholik nie ma tak adekwatnego zastosowania.

— Oczywiście że nie. — Borys cały czas starał się dotrzymać kroku Leonowi. — My ratowaliśmy dinozaury. Z narażeniem życia ukrywaliśmy dinozaury przed asteroidą.

— Słuchaj, Borys. Jak masz słabą głowę, to nie pij.

— To ty masz słabą głowę, jak wierzysz w bohaterską przeszłość. — Borys sięga po butelkę. — Wielcy herosi naszej heroicznej przeszłości. Nieustraszeni trzej muszkieterowie: Patos, Bigos i Polmos.

— Najlepszy ten ostatni! — śmieje się Tymon, któremu Borys napełnia kieliszek. — Ale wszyscy równie mocni w gębie.

— Słyszałam, że dinozaury były głupie — mówi Paulina. — Miały małe mózgi.

Tak jak ty, Borys dodaje w myśli.

— Dzięki temu panowały na ziemi przez trzysta milionów lat — mówi Sebastian. — Gdyby były tak inteligentne jak ludzie, toby po paru tysiącach lat doprowadziły do katastrofy ekologicznej i wymarły.

— Jest jeden rodzaj dinozaurów, który przetrwał — uściśla Leon. — Ptaki.

— A wiecie, że ptak narobił mi na głowę? — Sara się wtrąca. — Babcia mi mówiła, że to na szczęście, więc kupiłam totolotka.

— I co? — pyta Tymon.

— Gówno! Nic nie wygrałam! — Sara śmieje się z własnej anegdoty tak głośno, jakby wypiła co najmniej tyle co Lena, chociaż wcale nie piła, bo miała prowadzić.

Ciekawe, jaka ona jest, jak się nawali, zastanawia się Borys. Dobrze, że nie piła, myśli Leon. Nie tylko dlatego, że będzie prowadzić, dzięki czemu on mógł sobie golnąć. Leon nie lubi, jak Sara pije. Za dużo wtedy gada. Jak już zaczyna, to nie umie przestać. A jak się upija, to robi się ciężka jak zdechła łania. Jest zgrabna jak łania, tyłek, piersi, to fakt, jest ładna, ale jak się upije, to staje się ciężka i bezwładna jak ustrzelona łania.

— Słyszałeś o szmalcownikach, Leon?

— Czarne owce się zdarzają.

— Czytałam książkę o miasteczkach na wschodzie, gdzie po wkroczeniu Niemców miejscowi wypędzali, okradali i mordowali swoich żydowskich sąsiadów — mówi Natalia. — W ten czy inny sposób w zbrodnie zaangażowana była większość lokalnej społeczności. To był reprezentatywny przekrój całego społeczeństwa, nie czarne owce. Kobiety, mężczyźni, rolnicy, robotnicy, rzemieślnicy, inteligencja z burmistrzem, księdzem i nauczycielem włącznie. Autor dotarł do świadków tych wydarzeń, do ich dzieci i wnuków.

— I wszyscy mu się chętnie zwierzali, tak?

— Z początku nie. Pytali: czy pan na pewno nasz? A on im odpowiadał, że na pewno, bo jego dziadek mordował Żydów.

Przez chwilę nikt nic nie mówi. Sebastian patrzy na Natalię.

Oblewanie nowego domu Adriana i Pauliny dobiega końca. Lena i Borys chcą wracać pieszo, tak jak przyszli, ale Adrian nie pozwala, są zbyt pijani. Dzwoni po taksówkę, która ich odwiezie. Sebastian mówi, że chce się przejść, Natalia też. Sebastian ją odprowadzi. Tymon zabierze się taryfą z Leną i Borysem. Leon i Sara zostaną jeszcze chwilę, ale też się właściwie zwijają.

— A to znacie? Spotyka się admirał czeski z admirałem węgierskim…

Wychodząc Sebastian i Natalia słyszą początek kawału opowiadanego przez Leona, ale potem uśmiechnięta Paulina zamyka za nimi drzwi.

Idą drogą. Kiedyś zrobią tu asfalt, na razie jest to droga gruntowa. Wieje lekki wiatr. Z topoli spadają liście o słodkim, tęsknym zapachu. Nocne powietrze nad polami ma lekko cierpki smak.

9 Iga i Adam

Patrzył na Igę. Stała przy płocie ogródków działkowych w ten ciepły, lekko przydymiony jesienny dzień. Była nieostra w popołudniowym słońcu jesieni, jakby patrzył na nią przez szklankę whisky. Była jak winorośl, która wydała słodki owoc i zaczęła więdnąć. Jak lato przechodzi w jesień, a dzień przechodzi w zmierzch, tak ona płowiała, traciła barwy, szarzała. Jej ciało przeistaczało się we wspomnienie, które kochał.

Dużo spacerowali. Iga lubiła chodzić. Nie aż tak bardzo jak Adam, nie aż tak daleko i nie samotnie, ale wędrowała chętnie, zwłaszcza podczas wakacji, kiedy nic jej nie popędzało. Jeździli rowerami. Była to pusta zwykle szosa, przy której rosły lipy. Suche liście goniły za rzadkimi samochodami jak wiejskie kundle za flanerem z miasta. Kiedy Adam chciał się upić i uśpić słońcem i powietrzem, jeździł sam, daleko.

W trakcie spaceru lub wędrówki Iga o czymś opowiadała. On się wyłączał, jego myśli odlatywały jak żurawie na koniec lata. W jej głosie słyszał ich ochrypłe wołanie. Nic niewarte bogactwo jesieni. Łąka srebrna od rosy, złotawe liście buków i dębów. Błyszczący brąz kasztanów z białym znamieniem. Przystanęli przy jednym starym dębie. Jego liście były żółte i prawie wszystkie miały czarną plamkę. Na środku niemal każdego żółtego liścia była okrągła czarna plamka. Jakby ktoś pieczołowicie spuścił na każdy z nich kroplę tuszu.

Jego matka miała osiemdziesiąt lat i chorowała na raka. Była żółta jak ten liść dębu, usychała i miała czarną plamkę, która rosła. Była zupełnie inna niż matka Igi. Pełna życia, aktywna. Wszystkim się interesowała i przejmowała. Chodziła na zakupy, sprzątała, gotowała. Robiła dla nich zrazy wołowe, piekła ciasto. Nigdy się nie skarżyła. Nawet nie mówiła, że ją boli. Poznawał po głosie. Inna intonacja, mówiła szybciej i więcej, mniej uważnie słuchała tego, co on mówił. Przytulał ją, żeby nie patrzeć jej w oczy.

Była pięć lat młodsza od matki Igi, ale nie miała dobrego zdrowia. Jeszcze jako młoda kobieta przeszła operację, w ostatniej chwili uratowano jej życie. Adam był wtedy dzieckiem, ojciec zabrał go do matki w odwiedziny do szpitala. To nie był dzień odwiedzin, nikogo nie wpuszczali, ale matka leżała w sali na parterze, który był nisko nad ziemią. Kiedy otworzyła okno i wychyliła się trochę, mogła go dosięgnąć i mocno uścisnąć. Pamiętał szpitalny zapach jej szlafroka. Wąchała jego włosy, które pachniały wiatrem i słońcem, bo cały dzień biegał po dworze. Wąchała jego słodki dziecięcy pot. Dużo później była druga operacja. Matka miała tyle lat, co on teraz. Przez kilka miesięcy chodziła z woreczkiem na mocz. W końcu się udało. Ale tego guza nie dało się operować. Można go było naświetlać promieniami, co bardzo bolało, ale guz nie zniknął. Mama coraz częściej polegiwała. Słabła, mniej jadła. Wciąż żywiła nadzieję resztkami swojego ciała.

Jego matka miała męża, w odróżnieniu od matki Igi, która od dawna była wdową i mieszkała sama. Ojciec Adama był rówieśnikiem matki Igi, we wrześniu skończył osiemdziesiąt pięć lat i był zdrów jak rydz. Nie licząc przeziębienia, nigdy na nic nie chorował. Jadł dużo i regularnie i mógł jeść i pić wszystko bez dolegliwości ze strony przewodu pokarmowego. Parę razy struł się alkoholem. Wśród mężczyzn z jego pokolenia picie wódki do upojenia było sposobem uczczenia dobrej okazji. Ojciec Adama zapomniał, że jest już stary i nie powinien tego więcej robić. Ostatnio upił się z okazji rocznicy ślubu swojej siostrzenicy. Wymiotował tak, że zgubił sztuczną szczękę. Matka miała o to do niego żal, bo to wydatek. Mniejsza o kawały, które opowiadał.

Jesień była taka jak dawniej, tylko dłuższa. Ale zima nie była już taka, jaką Adam pamiętał z dzieciństwa, kiedy na początku grudnia spadał pierwszy śnieg. Dzieciaki w klasie przestawały uważać, zamiast na tablicę wszyscy patrzyli przez okno na latające w powietrzu płatki śniegu. To była zapowiedź zimowych zabaw, które wkrótce się zaczną. Jeżdżenie na łyżwach i na sankach, granie w hokeja kijami własnej roboty. Czasami pierwszy śnieg spadał w nocy. Rzucali się śnieżkami i lepili bałwany rano w drodze do szkoły. Pierwszy śnieg zwykle tajał, ale już w połowie grudnia zostawał na dobre, bo mróz chwytał nie tylko w nocy, ale trzymał cały dzień. Gwiazdka oznaczała pełnię zimy. Gwiazdory potrzebowały kożucha, rękawic i ciepłej czapki nie tylko dla ozdoby. Potem robiło się jeszcze zimniej, jezioro zamarzało, na lodzie pojawiali się łyżwiarze i rybacy. Woźny wylewał wodę na asfaltowe boiska przed szkołą, na których można się było ślizgać przez dwa miesiące. Pierzyna śniegu na polach grubiała i leżała do końca marca. Przychodziła odwilż, rzeka wylewała. Zalane łąki i pola odbijały niebo i błyszczały w wiosennym słońcu.

Od trzydziestu lat nie było białych zim. Były długie, ciemne jesienie. Na śnieg dzieci reagowały tak, jak kiedyś reagowały dzieci w Grecji i Hiszpanii. Być może mróz i śnieg pomogłyby mu przetrwać zimę. Dobrze się kojarzyły, przywodziły na myśl dzieciństwo i młodość. Jego baśń mogłaby się zaczynać w ten sposób: dawno, dawno temu, kiedy zimą padał śnieg… Upalne lata i ciepłe zimy oznaczały dla niego wchodzenie w starość. Już choćby z tego powodu gotów był się zgodzić z tym, że klimat się zmienia na gorsze. Lato stało się męczące, a zimowe tygodnie przesuwały się jak niezapisany papier w drukarce, w której zabrakło tuszu. Był odgłos, była praca głowicy, ale nie było treści, nie było nawet śladu po treści. Nie było na co się cieszyć.

Nagle pocałował zimne ręce Igi.

— Co kochanie? — zapytała, bo przerwał jej, jak mówiła o tym, że Sebastian tak dużo pracuje, siedzi w urzędzie po godzinach, przynosi pracę do domu. Kiedy on ma kogoś poznać? Kiedy ma założyć rodzinę? Jej koleżanka ma niezamężną córkę, kończyła prawo razem z Sebastianem. Pocieszała Igę, że Sebastian to facet, ma jeszcze czas, ale jej córka musi urodzić dzieci. Kiedy ma to zrobić? Na emeryturze?

Iga domyśliła się, że Adam nie słuchał. Uśmiechał się do swoich myśli, patrzył na drzewa. I tak go kochała. Nawet za to.

— Nic. Lubię cię.

— Wiem.

Ona też się wyłączała, kiedy Adamowi włączał się tryb wykładu.

— Posłuchaj — Adam przeczytał reklamę radia do odbioru radiostacji internetowych w czasopiśmie opinii, które z przyzwyczajenia lat kupowali. — „Podłącz radio do wifi i ciesz się dziesięcioma tysiącami stacji radiowych”. Rozumiesz? Jak można się cieszyć dziesięcioma tysiącami stacji radiowych? Człowiek może słuchać dwóch, trzech stacji, a jak ma ADHD, to nawet pięciu, ale nie dziesięciu tysięcy, to fizycznie niewykonalne, nie wspominając o cieszeniu się. Ale jednak ta absurdalna liczba nas kusi, bo myślimy, że więcej znaczy lepiej. Stara zasada zakodowana w naszych genach w ciągu setek tysięcy lat życia w warunkach niedoboru. Nasze małpoludzie geny mówią nam: jak coś jest dobre, to bierz, ile wlezie, bierz jak najwięcej. Posiadasz jeden samochód, to kup drugi i trzeci, a przynajmniej kup lepszy niż ten, który masz, nowszy, bardziej luksusowy. To są tylko różne wersje kategorii „więcej”. Posiadasz mieszkanie, to kup drugie albo kup większe. Zarabiasz dziesięć tysięcy? To zarabiaj dwadzieścia, pięćdziesiąt, sto. Masz milion, to miej dziesięć milionów. Masz miliard, to staraj się o dziesięć miliardów. Nasze małpoludzie geny każą nam najeść się do pełna, bo jutro i pojutrze mięsa nie będzie. Więc się obżeramy, dziś, jutro, pojutrze, aż do choroby i śmierci z przejedzenia. Nasze prymitywne geny popędzają nas do tego, żebyśmy chapali, ile się da, zagarniali, zbierali, wydobywali, więc eksploatujemy planetę do zatracenia. Jak ktoś myśli, że człowiekiem kieruje rozum, to znaczy, że nie ma rozumu i nie myśli. Kierują nami prymitywne geny, które powstały milion lat temu. Jeżeli w ogóle posługujemy się rozumem, to tylko w służbie prymitywnych genów małpoluda o mózgu mniejszym od szympansa.

Ale Iga nie słuchała, robiąc na drutach. Owszem, wiedziała, że to jest mądre, co Adam mówi, na pewno inteligentne, tylko po prostu jej to nie interesowało. Liczyła oczka i porównywała z wzorem. Robiąc na drutach, wolała słuchać, jak w telewizji remontują i urządzają mieszkania. Adam się domyślił, ale nie czynił jej wyrzutów.

Patrzył na jej zaciśnięte dłonie, kiedy się kochali. Jej kłykcie bielały. Dobrze że nie miała długich paznokci z hybrydą jak jej siostra. Starał się wystrzelić tuż po niej i jeszcze przez chwilę potem przyspieszyć, żeby przeżyła drugi raz. Nie zawsze się udawało, ale byli zadowoleni.

Pamiętał tamten dzień, to było dawno, ze dwadzieścia lat temu, kiedy jej powiedział, że do siebie nie pasują. Jej ręce się trzęsły, usta drżały. Myślała, że to koniec, że będzie chciał od niej odejść. Zaczęła płakać. Musiał ją zapewniać, że ją kocha. Co było prawdą. Bardzo ją kochał. Tak samo wtedy, jak teraz. Długo nie mogła się uspokoić. W końcu przestała płakać. Jej twarz zrobiła się mniejsza i bardziej pomarszczona. Jakby się skurczyła po wypłakaniu łez. Jakby łzy wypełniały jej twarz niczym sok brzoskwinię. Jej słodkie słone łzy.

Niekiedy próbował inaczej spojrzeć na jej twarz, zobaczyć ją od nowa. Ponad trzydzieści lat byli razem i przez ten czas mało wypadło dni, kiedy nie oglądał twarzy Igi. Nie chciał, żeby jej rysy przestały cokolwiek znaczyć. Tak jak zapisany wyraz, w który się długo wpatrujemy, staje się zbiorem znaków i kształtów bez znaczenia, litery przestają być literami. Tak jak wyraz powtarzany wiele razy staje się nic nieznaczącym dźwiękiem. Część symboliczna odkleja się od części fizycznej.

Iga miała wady, które Adama specjalnie nie denerwowały, raczej śmieszyły, nawet jej o nich nie wspominał. No, może czasem, w żartach. Akceptował je jako coś charakterystycznego dla niej, jako jedną z ubocznych cech, nieistotny detal dobrej całości. Jak pieprzyk lub znamię w intymnym miejscu, które będąc formalnie skazą, przyjemnie podnieca, ponieważ kojarzy się z czymś rozkosznym.

Czasem do niej dzwonił, kiedy pracował w domu przed południem i chciał zrobić sobie przerwę. Miał jakąś myśl do przekazania, pragnął się z nią czymś podzielić. Zwykle nie miał szansy. Iga odbierała połączenie i sama zaczynała mówić. Mówiła dużo i o wszystkim. Przeważnie o pracy. O kierowniczce, koleżankach, czytelnikach, zakupach nowych książek, uzupełnianiu katalogu, skontrum. Albo o matce, że już nie może słuchać jej zbolałego głosu, nie może patrzeć, jak siedzi i nic nie robi, ma ochotę nią potrząsnąć i powiedzieć, kobieto, weź się w garść, ciesz się, że nie masz raka. W twoim wieku większość leży w grobie. Wiadomo, nie zrobi tego, bo to depresja. Jedyne, co może zrobić, to pilnować, żeby brała tabletki i jej nie oszwabiała jak w zeszłym roku. Przez trzy miesiące nie brała i jej wróciło, lekarz musiał zmienić dawkowanie. Tylko jak ją przekonać? Kiedy ona tak się boi o tę swoją wątrobę. Po co ci zdrowa wątroba, jak ci głowa wysiądzie, mówię jej. Ale ona nie rozumie. To jej powiedziałam, żeby brała, bo tabletki drogie i szkoda, żeby się zmarnowały. Wiesz jaka ona jest, nie wyrzuci niczego, co było zapłacone. Nawet jak nie łyknie, to schowa, ja znam jej schowki i będę wiedziała.

Adam słuchał cierpliwie, potakiwał. A kiedy wreszcie dorwał się do głosu, to wtedy Iga przepraszała, że musi kończyć, zagadali się, a ona ma parę pilnych rzeczy do zrobienia. Uśmiechał się i wracał do pracy, zachowując to, co chciał powiedzieć, dla siebie.

Podobnie było na spacerze. Iga mówiła bez przerwy. O bibliotece, o szkole, o matce, o koleżankach, o kierowniczce. Adam wtedy częściowo się wyłączał, słuchał Igi jednym uchem, a drugim uchem słuchał tego, co mu przychodziło do głowy. Kiedy naprawdę miał ochotę zatopić się we własnych myślach, kontemplować widoki, delektować się zapachami, wtedy szedł sam na długi spacer do lasu albo jechał rowerem gdzieś daleko przez pola i wsie.

Nie lubił teściowej, starał się mieć do czynienia z matką Igi tak mało, jak to tylko było możliwe. Zawoził ją do lekarza, naprawiał rzeczy w jej mieszkaniu, kładł tapety, malował kaloryfer, trzepał dywan raz do roku. Tolerował jej obecność na niedzielnym obiedzie. Ale jej nie lubił. Od samego początku, od dnia, kiedy ją poznał, kiedy Iga go jej przedstawiła w jedne letnie wakacje, oboje byli jeszcze studentami. Z miejsca wyczuł, że znajdują się z matką Igi na antypodach intelektualnego i emocjonalnego spektrum. Nie lubił jej religijności, zbudowanej wyłącznie z wierzeń, obchodów i obrzędów, zabobonnej i przesądnej, pozbawionej jakiegokolwiek pierwiastka eschatologicznego, etycznego, filozoficznego. Była to religijność magiczna, robiony przez nią znak krzyża miał walor splunięcia przez lewe ramię i chuchnięcia w złożoną dłoń, nie miał nic wspólnego z ewangelią Jezusa Chrystusa. Zauważył coś podobnego u sportowców. Niereligijni tylko chuchali w dłoń na szczęście, religijni najpierw się żegnali, a dopiero potem chuchali.

Jedynym czasopismem, jakie matka Igi czytała, był tygodnik telewizyjny. Uwielbiała zamieszczane tam wróżby i horoskopy.

— Ja wiem, że katolikom nie wolno wierzyć we wróżby, chociaż się sprawdzają — powiedziała z poczuciem lekkiej winy za grzech lekki.

Matka Igi była stara, złe cechy już w niej po większej części obumarły, a dobrych nigdy nie miała za wiele. Wypaliła się, zobojętniała. Ale Adam przypominał sobie jej złośliwość, samolubstwo, kłótliwość, kłamliwość, kiedy była w tym samym wieku, w jakim byli teraz Iga i on. Iga opowiadała o tym, ile matka jej krwi napsuła, kiedy Iga była nastolatką, ile razy przez nią płakała.

Najbardziej irytowało go to, jak matka Igi otwierała i zamykała drzwi. Z hałasem, stukotem, trzaśnięciem, tak jakby jej przeszkadzały. Wykonywała tę prostą czynność z wiecznym brakiem wprawy, niezgrabnie, jakimś takim szarpnięciem nieskoordynowanym z naciśnięciem klamki. Tak jakby kulturowo nie opanowała jeszcze tej sztuki, genetyczna chłopka, której przodkowie zastawiali otwór drzwiowy snopkiem słomy, zasłaniali go zwierzęcą skórą.

Coraz bardziej bał się śmierci. Widział swoją starość w lustrze i w oczach innych ludzi. Liczył, ile lat życia mu zostało. Teraz miał sześćdziesiąt, więc nie mógł liczyć na więcej niż dwadzieścia, może jakimś cudem trzydzieści. A potem patrzył wstecz i przerażenie go ogarniało, kiedy zdawał sobie sprawę, jak szybko ostanie dwadzieścia lat jego życia upłynęło. Dwadzieścia lat temu wydawało się tak niedawno jak w zeszłym roku. A więc następne dwadzieścia lat życia upłynie równie szybko.

Nie wierzył w Boga ani życie pozagrobowe, co być może pogłębiało jego strach i smutek. Ale niekoniecznie. Obserwował przerażenie matki Igi w obliczu zbliżającego się końca. Widział, jak bardzo bali się śmierci i jak rozpaczliwie czepiali się życia inni ludzie, nie tylko powierzchownie, jak matka Igi, ale naprawdę głęboko religijni. Słabe to było pocieszenie, że ludzie, którzy wierzą w Boga i wieczne, szczęśliwe życie po śmierci, cierpią ze strachu przed przemijaniem i śmiercią tak samo jak on.

W piątki i soboty chodzili z Igą do kina albo do domu kultury na koncert muzyki klasycznej, poezji śpiewanej, arii operetkowych.

Ale w ten piątek Iga była zajęta. Organizowały imprezę o nazwie „Wieczór w Bibliotece”. Tego piątkowego wieczoru biblioteka miejska miała być otwarta aż do północy. Można było przyjść, żeby czytać książki i czasopisma w czytelni przy kawie, herbacie i ciastkach albo po cichu rozmawiać. Kto chciał, mógł posłuchać książki czytanej na głos przez dwie bibliotekarki, które się zmieniały, jedną z nich była Iga. Jak ktoś wolał, mógł założyć słuchawki, rozsiąść się wygodnie w fotelu i posłuchać audiobooka. Dla miłośników domowej wygody ustawiono dwie kanapy. Kierowniczka witała gości i wskazywała im miejsca, proponowała różne atrakcje. Był kiermasz książek podarowanych bibliotece, których trzeba było się pozbyć.

Najmłodsza pracownica zajmowała się dziećmi w oddziale dziecięcym biblioteki. Szczęśliwi rodzice zostawiali swoje pociechy pod jej opieką i szli na zakupy. Ona czytała dzieciakom bajki, grała z nimi w gry. Kiedy rodzice odebrali dzieci o wpół do dziewiątej, dołączyła do reszty bibliotekarek i pracowała z dorosłymi. „Wieczór w Bibliotece” miał trwać do północy, ale krótko po dziesiątej zrobiło się pusto. Zostały same. Iga i dwie inne bibliotekarki pokładły się na kanapach i czytały, czekając na koniec imprezy. Kierowniczka siedziała przy biurku obsługi czytelników i stawiała pasjansa na komputerze.

Pół godziny przed północą do biblioteki przyszedł ostatni gość. Młody mężczyzna o fryzurze piłkarza, ubrany w sportową bluzę nie pierwszej świeżości i sfatygowane dżinsy. Na stopach miał rozdeptaną podróbkę adidasów znanej marki. Jedna nogawka jego dżinsów była rozdarta na prawie całej długości, na odcinku od samego dołu aż do miejsca powyżej kolana, gdzie zaczyna się udo. Przez rozdarcie było widać gołą nogę. Mężczyzna nie wyglądał na pijanego, był grzeczny i spokojny, mówił normalnie, nie bełkotał.

— Przepraszam bardzo. Czy mają panie zszywacz? — zwrócił się do kierowniczki, która wstała od biurka i wyszła mu naprzeciw.

— Zaraz zobaczę.

Kierowniczka zajrzała do szuflady i podała zszywacz mężczyźnie, zainteresowana tym, co będzie dalej.

— Gdzie tu jest toaleta? — zapytał.

Kierowniczka nie miała zamiaru wpuszczać podejrzanego gościa do toalety. Wolała go mieć na oku.

— O tej porze toalety są nieczynne.

— Aha. Bo ja muszę zdjąć spodnie, żeby zeszyć nogawkę.

— No to proszę tam pójść za regał, nic nie będzie widać.

Człowiek schował się za ostatnim regałem i po chwili dało się słyszeć odgłosy uderzeń zszywacza. Po paru minutach odgłosy umilkły. Mężczyzna wyłonił się z kąta i przyszedł do nich. Był bez spodni, górną część ciała miał gołą, w pasie przewiązał się bluzą, aby zasłonić biodra i uda. Iga zauważyła tatuaże na ramionach i klatce piersiowej. W rękach facet trzymał spodnie z nogawką po większej części zszytą zszywkami do papieru.

— Przepraszam bardzo. Zszywki się skończyły.

— Trudno — powiedziała kierowniczka, która chciała się dziwnego gościa jak najszybciej pozbyć. — Zszywki są w magazynie. W nocy magazyn jest zamknięty.

Mężczyzna bez słowa wrócił do swojego zakamarka, żeby się ubrać, po czym wrócił i oddał zszywacz. W nogawce ciągle miał dziurę, ale już nie wyglądało to tak tragicznie jak na początku. Nogawka całkiem nieźle się trzymała. Facet popatrzył na Igę i powiedział:

— Nie wystarczy leżeć na kanapie i czytać książki. W życiu trzeba umieć sobie radzić.

Śmiały się do północy, po czym zamknęły bibliotekę.

Adam przyszedł po nią i w drodze powrotnej Iga mu o tym zdarzeniu opowiedziała.

10 Urodziny Borysa

Natalia zgodziła się od razu, kiedy Sebastian zapytał, czy nie przyszłaby na piwo i pizzę do baru Zacisze, kawałek w dół od rynku. Oczywiście wiedziała, gdzie to jest. Już tam była. Będzie Borys, który obchodzi trzydzieste urodziny, i oczywiście Lena. Nie, żadnych kwiatów, życzeń, prezentów. Urodziny Borysa wypadły w środę, ale piątkowy wieczór jest lepszy. Borys nie bawi się w ceregiele, chce się po prostu napić piwa z przyjaciółmi i pogadać.

Nie, Adriana i Pauliny nie będzie. Borys lubi sobie porozmawiać, a z nimi nie ma o czym. Zresztą wątpi, żeby przyszli, nawet jakby ich zaprosił. Za niskie progi. To samo z Leonem i Sarą, to znaczy nie to samo, bo z nimi Borys chętnie by się rozmówił, powiedziałby im do słuchu, ale akurat tego dnia nie miał ochoty. Wygarnie im kiedy indziej.

Natalia wolałaby się spotkać z Sebastianem sam na sam, ale już choćby to, że nie będzie Tymona, było dobre. Już nie mówiąc o tym, że Sebastian odprowadzi ją potem do domu. Nie, Natalia nie może zaprosić go do siebie ze względu na matkę. Która chce, żeby Natalia jak najszybciej kogoś znalazła i wyprowadziła się od niej.

Wybierają pizzę z menu i czekają, popijając piwo i delektując się zapachem. W barze Zacisze mają prawdziwy piec do wypieku chleba i pizzy. Mimo urodzinowej okazji Borys jest niespokojny i w bojowym nastroju. Gdyby tu był Leon zamiast Sebastiana, to nie zważając na dawną przyjaźń, a może właśnie z tego powodu, że kiedyś byli tak blisko, rzuciliby się sobie do gardeł.

Sebastianowi podoba się to, że Natalia nie naśladuje wyglądu wpływowych kobiet. Natalia miała swój własny wygląd i wyglądała ładnie.

Sebastian nie uważa się za znawcę. Nie poznał bliżej wielu dziewczyn, w liceum był raczej samotnikiem, tak samo na studiach, ale jest spostrzegawczy, obserwuje ludzi, słucha uważnie. Przyglądał się kobietom pracującym na kasie w supermarkecie, koleżankom z wydziału prawa, kelnerkom w restauracjach, dziewczynom na imprezach, paniom w biurach i urzędach. Obserwował ich zachowanie, słuchał tego, co mówią i jak mówią. Ma poczucie, że dzięki temu już na pierwszy rzut oka wie, od jakich kobiet lepiej trzymać się z daleka.

— Wiesz, dlaczego ludzie nienawidzą ekologów? — pyta Borys i od razu odpowiada. — Bo są inni, bo im zależy na tym, na czym większość ludzi kładzie lachę. Bo chcą ratować to, co żyje, cierpi i umiera, a co oni mają w dupie.

— Dosłownie — dorzuca Lena. — Jak jesz mięso, to dosłownie masz życie innych istot w dupie. Od roku jestem weganką. Nie tylko z przyczyn zdrowotnych. Mój weganizm ma wymiar etyczny i ekonomiczny.

— Chyba nie jest tak, że ludzie nienawidzą ekologów… — zaczyna Sebastian.

— Na pewno się z nich śmieją — Borys nie daje mu dokończyć. — Tak jak z tej upośledzonej szwedzkiej dziewczynki, co walczy o klimat.

— Ona nie jest upośledzona, tylko autystyczna — poprawia go Natalia. Miała w zeszłym roku szkolnym indywidualne zajęcia z autystycznym dzieckiem. Chłopiec był inteligentny, wrażliwy i miał doskonałą pamięć. Więcej radości miała z lekcji z nim niż z lekcji z tak zwanymi normalnymi dziećmi.

— Ale dlaczego się z niej śmieją, dlaczego atakują? Bo zamiast robić te wszystkie durnowate, bezsensowne rzeczy, jakie robią normalne dziewczynki w jej wieku, zamiast wrzucać głupkowate fotki do mediów, nagrywać idiotyczne filmiki, oglądać bzdety i patologie na jutubie, fejsie, instagramie, tiktoku czy na jakim tam jeszcze gównie, ona mówi i robi rzeczy ważne i mądre.

Sebastian się zgadza, Natalia przytakuje.

— Wiecie, komu ta dziewczynka przeszkadza? — pyta znowu Borys i natychmiast odpowiada, jakby się bał, że ktoś go uprzedzi. — Mężczyznom w drogich garniturach. Najchętniej zamknęliby ją w psychiatryku, żeby im nie przeszkadzała żreć mięsa, wycinać puszczy, wydobywać i spalać ropy, węgla i gazu, żeby im nie przeszkadzała zarabiać pieniędzy, kupować dużych samochodów, latać samolotami dla rozrywki i dla ubijania następnych interesów, budować wielkich domów tam, gdzie był las albo łąka.

— Co jest w tym wszystkim najsmutniejsze? — teraz pyta Lena i też od razu odpowiada. — To, że my tu sobie świętujemy, a gdzieś tam odbywa się pogrzeb.

— Jaki pogrzeb? — Natalia nie wie, czy Lena ma na myśli jakiś konkretny pogrzeb, czy chce po prostu powiedzieć, że w każdej dowolnej chwili ktoś gdzieś umiera.

— Pogrzeb lodowca, który stopniał, jeziora, rzeki i bagna, które wyschło, lasu, który został wycięty. I nikt nie płacze.

— Może płaczą niedźwiedzie, ryby, borsuki — mówi Sebastian i uśmiecha się do Natalii.

— Wczoraj oficjalnie ogłoszono wymarcie wiosłonosa, największej ryby słodkowodnej w Chinach.

— Niektórym ludziom też jest z tego powodu przykro — mówi Natalia. — Kiedyś patrzyłam, jak się kijanki męczyły w wysychającym rowie. Było mi ich żal. Nie wiedziałam, jak im pomóc.

Natalia trochę wstydzi się tego, co powiedziała, ale wszyscy śmieją się przyjaźnie, ze szczerej sympatii, nie złośliwie.

Pizza jest gotowa, zamawiają więcej piwa. Natalia nie przepada za piwem, zwłaszcza w większej ilości. Nie cierpi tego ciągłego chodzenia do toalety, które zaczyna się u niej już po drugiej szklance. Ale nie chce się wyłamywać, skoro inni piją, szczególnie Sebastian.

— Konferencja w sprawie klimatu znowu zakończyła się fiaskiem — mówi Borys. — Tak jak było do przewidzenia.

— W miarę ocieplania klimatu nadzieje topnieją. — Sebastian dyskretnie ocenia, czy Natalia doceniła sztuczkę słowną.

— Myślicie, że nic się nie da zrobić? — pyta Natalia. — Czytałam, że punkt, poza którym nie ma powrotu, został już przekroczony. Ten moment, od którego globalne ocieplenie postępuje i przyspiesza samoistnie, podobno już został osiągnięty. Wieczna zmarzlina uwolni niewyobrażalne ilości gazów cieplarnianych, co spowoduje dodatnie sprzężenie zwrotne. Nawet gdyby w tej chwili wysłać całą ludzkość na Marsa, to ziemia będzie się ocieplać jeszcze przez setki, może tysiące lat.

— Trudno powiedzieć. — Borys odrywa duży kawałek pizzy palcami, nie dotyka sztućców. — Lepiej za dużo nie czytać na ten temat, bo wszyscy łżą jak psy. Może jest za późno, może nie, w każdym razie trzeba coś robić. Paliliśmy wszystkie światła dzień i noc bez przerwy, teraz trzeba będzie je gasić. Przynajmniej w dzień. A obawiam się, że to nie wystarczy i będziemy musieli siedzieć po ciemku w nocy. Nastaną wieki ciemne dosłownie i w przenośni. Zresztą ciemnotę widać na każdym kroku, nie trzeba ze świecą szukać.

— Mój ojciec powiedział, że o zmianie klimatu i nadchodzącym ociepleniu pisano już czterdzieści lat temu. Czytał o tym artykuły, kiedy był na studiach. Nikt sobie z tego nic nie robił. — Sebastian zamówił pizzę średniej wielkości, która była za duża. Natalia wzięła małą, która była w sam raz.

— Nie rozumiem tego — przyznaje Natalia. — Przecież katastrofa grozi wszystkim. Czemu rządy, wielkie korporacje, gałęzie przemysłu przez tak długi czas nic nie robiły?

— Właśnie dlatego nic nie robiły, żeby było za późno — wyjaśnia Borys. — Sprytnie czekali, aż można będzie powiedzieć, że już nic nie da się zrobić, że jest za późno na ratowanie środowiska i klimatu. Więc żyjmy dalej tak, jak dotąd żyliśmy. Budujmy nowe drogi, domy, fabryki, lotniska, produkujmy coraz więcej, konsumujmy coraz więcej, zarabiajmy coraz więcej. Po co to zmieniać, skoro jest za późno. Czytaliście Biblię? Jedzmy i pijmy, bo jutro pomrzemy. Na ścianach domów klasy wyższej i średniej od dawna jest napisane: Mane, Tekel, Fares.

— Znasz Biblię? — pyta Natalia. — Sebastian mówił, że jesteś ateistą.

— Dla niewierzących Biblia jest lekturą obowiązkową. Tylko wierzący nie muszą jej czytać. Na forum ateistów dyskutuję z ludźmi, którzy twierdzą, że Biblia to zbiór baśni i mitów. Po co to czytać? Choćby po to, żeby wiedzieć, w co się nie wierzy. Nie mówiąc już o zrozumieniu kultury, w której się żyje i w której żyją inni ludzie. Tak samo trzeba czytać mity greckie, germańskie i słowiańskie. Trzeba czytać Koran, Mahabharatę i Ramajanę, pisma buddyjskie, Tao Te King. Chcesz być człowiekiem niewierzącym, musisz to wszystko znać.

— Ale jak zachorujesz na raka — dodaje Sebastian — to pójdziesz do kościoła i padniesz na kolana przed świętym obrazem i będziesz całować nogi świętej figury.

Borys właśnie odgryzł duży kawałek pizzy, więc tylko kiwa głową i mruczy aprobująco.

— Mnie najbardziej śmieszą agnostycy — Lena oblizuje wargi z resztek piwnej piany. — Wolę tych, co uczciwie mówią, że wierzą w absurd.

— Tertulian to smacznie ujął. — Borys połknął przeżuty kęs pizzy i znowu może mówić. — Wierzę, bo to jest niedorzeczne.

— No i bardzo dobrze! — zgadza się Lena. — Głupie, ale uczciwe. Agnostyk co powie? Będzie się wił jak glizda. A może absurd nie jest absurdalny? A może niemożliwe jest możliwe? — Lena przybiera ton eksperta z audycji radiowej czy programu telewizyjnego, który przypomina kaznodziejski zaśpiew przerysowanego księdza homoseksualisty.

— Nasi agnostycy z jednej strony żałują, że Bóg stworzył ich agnostykami — dodaje Sebastian — a z drugiej strony cieszą się, bo mogło być jeszcze gorzej. Przecież Bóg mógł ich stworzyć ateistami. — Borys akurat nic nie przełykał, więc może się zaśmiać.

— Kiedyś napisałam na forum, że nie jestem wierząca i że nie ma żadnego dowodu na istnienie Boga — przyznaje się Natalia. — Ktoś mi odpowiedział, że jak będę umierać na raka, to uwierzę. Inni mnie pytali, czy mam dowód na to, że Bóg nie istnieje.

— A jak udowodnić, że krasnoludki nie istnieją? — mówi Borys mimo następnej porcji pizzy w ustach. — Greccy sofiści, to znaczy Gorgiasz, o ile się nie mylę, twierdzili, że po pierwsze, Bóg nie istnieje, po drugie, nawet jak istnieje, to nie może być przez człowieka pojęty, po trzecie, jeśli nawet może być pojęty, to i tak nie można tego przekazać ani wyjaśnić innym ludziom. Gorgiasz dla niepoznaki mówił o nicości, żeby nie podpaść pod paragraf bezbożnictwa, ale nie trzeba być wielkim filozofem, żeby widzieć, że u niego Bóg i nic to jest jedno i to samo.

— W jednym z listów Epikura jest takie zdanie — dzięki ojcu, który zachęcił Sebastiana do udziału w konkursie na temat starożytnych greckich filozofów, Sebastian był wtedy w gimnazjum i przez ten konkurs najgłupsi uczniowie w klasie przezywali go filozofem, znał poglądy nie tylko Gorgiasza, ale też Epikura, Sokratesa, Platona, Diogenesa, Talesa i Arystotelesa — że naprawdę bezbożny jest nie ten, kto neguje Boga, lecz ten, kto wyznaje takie mniemanie o nim jak rzesza.

— Nie cierpną ci stopy i dłonie? — Natalia pyta Lenę.

— Czemu?

— Mówiłaś, że jesteś weganką. Weganie często mają deficyt witaminy B12, która jest w przetworach mlecznych.

— Czym to grozi?

— Neuropatia obwodowa. Czytałam o tym. Najpierw uczucie cierpnięcia, potem ból, brak czucia, zanik mięśni. Trzeba brać suplementy albo uzupełnić dietę o produkty mleczne.

— Dobrze, że mi powiedziałaś.

— Gdybyś się starała o dziecko, to też powinnaś zmienić dietę.

Zapada milczenie. Lena dopija piwo. Chrząka.

— Nie myślimy o tym. Dziecko to kłopot.

— Przede wszystkim radość — mówi Natalia. — Pracuję z dziećmi. Potrafią być męczące, ale dzieci to skarb. Możemy się od nich uczyć, jak cieszyć się życiem.

— Cieszyć się życiem w epoce wielkiego wymierania? — ironizuje Borys. — Zabijamy miliony żywych istnień, które żyły i rozwijały się przez miliony lat, tylko po to, żeby przez chwilę cieszyć się nową zabawką. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu milionów lat żywe organizmy nigdy nie wymierały w takim tempie jak teraz. Traszki, jeże, motyle, żuki, żaby, pszczoły, świergotki, cierniówki. Nie mówiąc o drzewach, trawach, grzybach, mchach i porostach. A my się cieszymy jak dzieci, bo urodziło się dziecko. Ono będzie następne w kolejce istnień do wymarcia. I mogę ci zaręczyć. Będzie bolało!

— Jedno dziecko więcej to sześćdziesiąt ton węgla więcej każdego roku — dodaje Lena. — I jaka przyszłość te dzieci czeka? Zafundowaliśmy przyszłym pokoleniom katastrofę, ale z egoizmu płodzimy dzieci, żeby sobie sprawić radość.

— Być może nasze dzieci znajdą rozwiązanie? — zastanawia się Sebastian. — Zmienią świat na lepsze, naprawią. Od nas zależy, jak je wychowamy. — Sebastian sprawdza reakcję Natalii. Może nieco przesadził. Nie chciał zabrzmieć aż tak prostodusznie.

— Zapomnij o tym — odpowiada Lena. — Nasi dziadkowie i rodzice spieprzyli sprawę, my też nie jesteśmy lepsi, więc czemu nasze dzieci miałyby coś zmienić? Też zawalą, tak jak my zawalamy, tak jak zawalili nasi rodzice i rodzice naszych rodziców.

— A do tego jeszcze rządy w bogatych krajach płacą ludziom za każde dziecko. Po co? — pyta Borys. — I tak nie prześcigniemy przyrostu ludności w biednych krajach, w tym oni zawsze będą od nas lepsi, w tej konkurencji nie mamy z nimi szans.

— Dlaczego? — pyta Natalia. Wypiła dopiero jedną szklankę piwa, a już czuje, że będzie musiała pójść do toalety.

— Bo są od nas zdrowsi, nie są zatruci chemią, spalinami, smogiem. Nie są tak zestresowani, mają więcej czasu i ruchu. Nie chorują na prostatę od ciągłego siedzenia na dupie. Nie przegrzewają jąder laptopem trzymanym na udach. Ich kobiety mają zdrowe jajeczka, bo chodzą, biegają, pracują fizycznie na świeżym powietrzu. Jajeczkują regularnie. Ich mężczyźni mają zdrowe plemniki i mają ich dużo więcej. Jeden młody mężczyzna z kenijskiej wioski ma więcej plemników niż stu Europejczyków czy Amerykanów razem wziętych.

— Skąd wiesz? — pyta Natalia, podrażniona perorą Borysa i dyskomfortem w pęcherzu.

— Były badania. Liczba plemników u mężczyzn w krajach rozwiniętych systematycznie spada, a jajeczka kobiet są coraz rzadsze i słabsze. Niedługo staniemy się bezpłodni. Będziemy musieli importować spermę i jajeczka od ludów, których jeszcze nie zdegenerowała cywilizacja. Zamawiamy następną kolejkę?

— Ja dziękuję. Dla mnie nie zamawiajcie — mówi Natalia.

Nie przepadała za piwem, wolała wino, które piła umiarkowanie. Jeden z jej wujków był alkoholikiem. Dożył starości, ale skrócił życie swojego syna, który popełnił samobójstwo. Natalia do dzisiaj pamiętała, jak ją nagle ścisnęło w gardle na wieść o tym, że jej kuzyn się powiesił.

Natalia przeprasza i udaje się do łazienki. Lena korzysta z okazji i idzie z nią. Sebastian zamawia po małej filiżance herbaty dla siebie i Natalii. Nie będzie więcej pił piwa. Borys bierze jeszcze po jednym półlitrowym dla siebie i Leny. Kiedy Natalia i Lena wracają, Sebastian i Borys udają się na stronę.

Po paru minutach znowu wszyscy są przy stoliku. Patrząc na filiżanki z gorącą wodą, w których zanurzone się papierowe torebki z herbatą, Borys pyta:

— Opowiadałem wam, jak byłem w kawiarni z Leonem i Sarą? Leon był samochodem i zamówił herbatę. Kelnerka przyniosła wrzątek w filiżance, torebkę z herbatą i dwie kostki cukru. Leon zamoczył torebkę z herbatą w gorącej wodzie, poruszył nią ze trzy razy i wyjął.

Lena zaczęła się śmiać.

— Tak jak moja babcia! Ona też pije siki świętej Weroniki. Taka herbata nie ma smaku, tylko z koloru przypomina herbatę. Ja lubię mocną. Parzę co najmniej pięć minut.

— To samo powiedziałem Leonowi. Parzenie herbaty jest jak stosunek. Powinno trwać przynajmniej pięć minut. A ty zanurzysz trzy raz i wyjmujesz.

— Co na to Leon? — pyta Sebastian. — Był wściekły?

— Jeszcze jak. Ale trzeba było widzieć minę Sary.

Borys dojada ostatni zimny kawałek pizzy z talerza Leny. Natalia już nie może patrzeć na okruchy w jego brodzie. Nie lubi u mężczyzn zarostu na twarzy. Jakby im tam coś w tych włosach siedziało. Jakieś robactwo. Aż nią wstrząsa na samą myśl.

Lena patrzy, jak ostatni zimny kawałek pizzy z jej talerza ginie w otchłannych ustach Borysa i strzepuje parę większych okruchów z jego brody.

11 Sebastian odprowadza Natalię

Wychodzą z pizzerii i przez jakiś czas stoją jeszcze na zewnątrz i rozmawiają. Lena i Borys palą papierosy. Potem Sebastian odprowadza Natalię.

W drodze powrotnej Natalia rozmawia z Sebastianem o tym, co widzą i czują wokół siebie. O starych ludziach w starych kamienicach, którzy szykują się do spania. O nastolatkach siedzących na ławkach na rynku z telefonami w rękach. O zapachach w bramach i zaułkach.

Na skwerku za kościołem stoi kamienny pomnik papieża. Jest biały od ptasich odchodów. Cuchnący dym o żółtawym zabarwieniu ściele się po ulicy.

Sebastian wyjmuje smartfon, żeby sprawdzić stężenie cząsteczek PM10 i PM2.5. Na rynku umieszczony jest sensor, który przekazuje dane do aplikacji w internecie. W różnych miastach zainstalowane są takie sensory. Można wyświetlić mapę zanieczyszczeń całego kraju.

— PM10 to mieszanina zawieszonych w powietrzu cząsteczek, których średnica nie przekracza 10 mikrometrów — wyjaśnia.

— Czy to szkodliwe? — pyta Natalia.

— Wdychamy benzopireny, furany, dioksyny. Rakotwórcze metale ciężkie. W tej chwili w naszym uroczym małym miasteczku stężenie pyłu zawieszonego PM10 wynosi 223% normy. Natomiast stężenie pyłu zawieszonego PM2.5 wynosi teraz 184% normy.

— To drugie to co to jest?

— Cząsteczki, których średnica nie jest większa niż dwa i pół mikrometra. Ten pył jest jeszcze gorszy niż PM10, bo jest bardzo drobny i może się przedostać bezpośrednio do krwiobiegu.

— To przez ten dym z kominów?

— Przede wszystkim. Ludzie palą brudnym węglem w piecach, spalają śmieci, stare meble. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi rocznie umiera z tego powodu w naszym kraju.

— Czemu rząd nic z tym nie robi?

— Chronią interesy przemysłu paliwowego i energetycznego. W grę wchodzą ogromne pieniądze, a rząd pobiera od tego podatki.

— Więc pieniądze są ważniejsze od życia tysięcy ludzi?

Natalia nie chciała, żeby to zabrzmiało aż tak naiwnie, ale niestety, tak to brzmi. Ma nadzieję, że nie przedobrzyła. Warto jest dać mężczyźnie pole do popisu, niech się poczuje mądrym nauczycielem, ale nie wolno przy tym wyjść na gęś.

— W przeszłości różne rzeczy bywały ważniejsze niż życie ludzi, na przykład religie, ideologie. Ale pieniądze zawsze były i do dzisiaj są ważniejsze niż życie tysięcy, milionów, a w niedalekiej przyszłości pewnie nawet miliardów ludzi.

— Nie miałam pojęcia, że smog masowo zabija. — Natalia kontynuuje swoją strategię. — Może trzeba ludziom to uświadamiać?

— Smog podaje się ludziom tak jak truciznę szczurom, żeby nic nie zauważyli. Otrute szczury nie zdychają od razu, żeby inne nie mogły powiązać przyczyny ze skutkiem. Ktoś umiera na raka płuc po paru latach wdychania smogu, inny długo choruje na astmę, zanim umrze, jeszcze inny dostaje udaru i leży jak roślina, tamten ma wylew albo zawał. Tak to działa.

— Dostaję wiadomości z rządowego centrum ostrzegania. O śniegu, deszczu, gołoledzi. Jeszcze nigdy nie dostałam ostrzeżenia o zatrutym powietrzu, które chyba jest bardziej niebezpieczne od śniegu i gołoledzi.

— Dobry przykład. Śnieg i gołoledź nie zależą od rządu, więc wysyłają ostrzeżenia, mimo że w porównaniu ze smogiem szkodliwość tych zjawisk jest żadna. Poziom smogu, który zabija tysiące ludzi, zależy od polityki rządu, więc się go pomija milczeniem.

— Czytałam, że nawet w pomieszczeniach zamkniętych powietrze jest niezdrowe, na przykład w klasach szkolnych.

— W szkołach jest tak szkodliwe powietrze, pełne dwutlenku węgla i wewnętrznych zanieczyszczeń, że gdyby takie warunki panowały w chlewniach, toby interweniowała inspekcja weterynaryjna.

Natalia nie wie, jak na to zareagować, czy potraktować to jako dowcip, czy poważny powód do wyrażenia smutku, więc śmieje się krótko i niewesoło. Idzie z prawej strony. Sebastian wyjmuje prawą rękę z kieszeni płaszcza i chwyta ją za lewą dłoń.

— Nie jest ci zimno? — pyta. — Masz chłodną dłoń.

— Nie. Ale twoja ręka jest przyjemnie ciepła.

Sebastian już nie puszcza jej dłoni i idą dalej trzymając się za ręce.

Widzą w oknach wielkie ekrany telewizorów zawieszonych na ścianach. Są o wiele za duże w tych domkach z małymi pokojami i w tych małych mieszkaniach w bloku.

Jest grudniowy wieczór. Bez mrozu i śniegu. Widać pierwsze świąteczne ozdoby i światełka. Na niebie księżyc. Ostatnia pełnia tego roku. Księżyc w tę grudniową noc odbija światło słońca, które po drugiej stronie planety świeci tak samo długo jak tutaj w czerwcu.

— Podobam ci się? — pyta Natalia.

— Jesteś piękna.

— Dziękuję za komplement — śmieje się Natalia — ale jest mocno przesadzony.

— Piękno ma niewiele wspólnego z wyglądem.

— Chyba że tak.

— Tamten mysi żakiet, który miałaś na sobie u Pauliny i Adriana, był bardzo ładny.

— Lubię go nosić. Nie jest nowy, mam go od dawna.

— Pasuje do twoich kocich oczu.

Śmieją się, a potem przez dłuższy czas nic nie mówią. Idą powoli okrężną drogą przez park. Za lasem słychać gwizd pociągu. Mogą oddychać głęboko. Tutaj powietrze jest czystsze, zawiera mniej toksyn, pachnie sosnowymi szpilkami.

12 Adam patrzy na chorą mamę i myśli o systemie

Za dużo tego było. Książek, filmów, czasopism, muzyki, fotografii, obrazów. Był podminowany, sfrustrowany, rozdrażniony jak Tantal. Czasami chciał przyswoić to wszystko, a czasami się dławił i miał ochotę wszystko wypluć. Chciał wtedy leżeć w ciszy, nic nie czytać, nic nie oglądać, niczego nie słuchać. Zamknąć się w mniszej celi i patrzeć w gęstniejący mrok za oknem, nie zapalać światła. Bieg czasu sprawiał, że wszystko było za blisko, tuż obok, na wyciągnięcie ręki, jutro, pojutrze. Potrzebował większych odstępów czasu. Większych odstępów czasu od spraw i osób.

Jego matka była chora. Ile jej życia zostało. Ojciec nie nadawał się do opieki nad nią. Był niecierpliwy, egoistyczny, przyzwyczajony do swojego rytmu dnia, który choroba matki zakłóciła.

Przez długie lata małżeństwa matka niczego ojca nie nauczyła. Nie umiał gotować, robić zakupów, porządnie sprzątać. Adam był w tym od niego lepszy, pomagał Idze. Ojciec należał do tego pokolenia mężczyzn, które nie pomagało w domu. Dopiero teraz, po osiemdziesiątce, kiedy matka zachorowała, musiał się tego uczyć i było to dla niego już zbyt trudne.

W piątkowe wieczory chodzili z Igą do kina. Unikali słabszych filmów, nawet nie dlatego, że były słabe, ale dlatego że wtedy kino było pełne, a oni nie lubili głośnego śmiechu w chwilach prymitywnego humoru sytuacyjnego, nie lubili rechotu w reakcji na wulgarne żarty i nie lubili tępej ciszy w rzadkich momentach inteligentnego humoru i subtelniejszych żartów słownych. Nie lubili szumu, szelestu, szeptów, komentarzy, smrodu popcornu, potu, perfum. Czasami mieli ochotę na lekką komedię, ale tylko dobre i poważne filmy gwarantowały komfort oglądania przy pustawej sali.

Adam nie umiał znajdować rozrywki w komediach i serialach, ponieważ miał trudności z wyłączaniem myślenia. Kultura rozrywkowa cieszyła i dawała przyjemność tylko wtedy, kiedy się wyłączało myślenie. Popularność bezmyślnych filmów i seriali była dla Adama dowodem na to, że większość ludzi nie miała z wyłączaniem myślenia żadnego problemu. Adam podejrzewał, że większość ludzi miała myślenie wyłączone na stałe. Był to u nich stan domyślny.

W tamten grudniowy wieczór oglądali „Rzym” Felliniego w domu. Trochę mżyło, ciśnienie spadło. Było ciepło jak na grudzień, bezwietrznie, jednak nie dało się otworzyć okna z powodu cuchnącego powietrza na zewnątrz. W pobliżu ich bloku była uliczka z należącymi do gminy starymi domami, w których palono odpadami i najgorszego gatunku węglem. Pili herbatę, siedząc obok siebie na sofie. Iga skrobała Adama po stopach, uwielbiał to od dziecka, mama go tak nauczyła.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 65.58