E-book
7.35
drukowana A5
21
drukowana A5
Kolorowa
41.64
„Wesele” monolog

Bezpłatny fragment - „Wesele” monolog

Wesele-Stanisław Wyspiański


Objętość:
62 str.
ISBN:
978-83-8245-895-4
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 21
drukowana A5
Kolorowa
za 41.64

Wstęp

Wesele od założenia miało być dramatem scenicznym i takim pozostało. Wyspiański pozorną mowę, wypowiadaną otwartym tekstem, złożył w strofy wierszowane. W usta gości weselnych włożył swoje myśli, oderwane od realiów tego bronowickiego wesela z listopada 1900 roku, utworzył inną, alternatywną fabułę. Na weselu był w listopadzie, w grudniu nasiliła się choroba, nie wychodził z domu. Pisał. Skończył swoje Wesele w połowie lutego, wkrótce tekst czytał dyrektorowi Teatru Miejskiego. Pierwszy akt jakby z nasłuchu weselników, podobnie połowa aktu trzeciego. W akcie drugim i od połowy trzeciego odleciał w świadomości. Wydawać się może, że był „pod wpływem”… silnych emocji. Można to tłumaczyć panującymi tęsknotami elit za niepodległością, ta przyjdzie sama dopiero za 18 lat, być może to efekt stosowanej terapii — rtęcią na jamę ustną, a dla otumanienia narastającego bólu zażywaniem, z polecenia lekarza, zażywania mocnych trunków, które dawały ulgę jak opium.

W inscenizacjach teatralnych Wesele to żywiołowe widowisko strojów i ludzi tasujących się na scenie w rytmie narzuconym tekstem dramatu. W tym zgiełku mało kto słyszy słowa, które miały tu być najważniejsze. „Nic nie słysom ino granie”. Zalecam czytanie słów Wyspiańskiego w skupieniu, bez odnoszenia do licznych postaci weselników, bez kaleczących ten dramat interpretacji reżyserskich.

Skąd propozycja monologu weselnego?.

W roku 1964 przypadła 65 rocznica wesela w Bronowicach. Za namową młodej ale „ostrej” w ocenach pani od polskiego zgodziłem się na sceniczny monolog weselny — modny wtedy teatr jednego aktora. Tekstu nie uczyłem się na pamięć, samo czytanie sprawia już kłopoty, a recytowanie tej wierszowanej prozy to istny horror — nawet zawodowi aktorzy odmawiali występu na prapremierze. Nagrałem na taśmie tekst z nasłuchu, w radio ktoś czytał „Wesele”, potem mozolnie przepisałem… Internetu jeszcze nie było, w bibliotece jedna książka wypożyczana na tydzień. „Była to męcząca robota” — przepisując można zapamiętać ciekawsze strofy i tak było, kwestie te cytowałem potem latami z pamięci. W całości cytuję tę wersję poniżej, uzupełnioną i poprawioną już z książki. Eksperyment ma pokazać, jak tekst mieszczący się na nieco ponad 50 stronach został szeroko rozbudowany w niezliczonej ilości słów namnażających się publikacji, w opasłych kobyłach literackich poświęconych tym wydarzeniom i uczestnikom wesela.

Gdy skończyłem ten monolog, wstałem z krzesła, ktoś zapalił światło, spojrzałem na widownię. Cała sala spała!. Pani od polskiego pilnująca drzwi, by nikt nie uciekł, trzykrotnie zaklaskała. Przebudził się jeden widz w ostatnim rzędzie — „nie pij tyle” — zripostował moją recytatorską mowę.

Plac Mariacki 9 w Krakowie. Kamienicę rozebrali w 1907 roku, zbudowali nową, lecz nie ma w niej Muzeum Wesela

Wesele — Stanisław Wyspiański-tekst z nasłuchu

Cóz tam, panie, w polityce? Chińcyki trzymają się mocno!? A, mój miły gospodarzu, mam przez cały dzień dosyć Chińczyków. Pan polityk! Otóż właśnie polityków mam dość, po uszy, dzień cały. Kiedy to ciekawe sprawy. A to czytaj, kto ciekawy; wiecie choć, gdzie Chiny leżą? No, daleko, kajsi gdzieś daleko; a panowie to nijak nie wiedzą, że chłop chłopskim rozumem trafi, choćby było i daleko.

A i my tu cytomy gazety i syćko wiemy. A po co — ?. Sami się do światu garniemy.

Ja myślę, że na waszej parafii świat dla was aż dosyć szeroki. A tu ano i u nas bywają, co byli aże dwa roki w Japonii; jak była wojna. Ale tu wieś spokojna.

Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna. Pon się boją we wsi ruchu. Pon nos obśmiwajom w duchu. A jak my, to my się rwiemy ino do jakiej bijacki. Z takich, jak my, był Głowacki. A, jak myślę, ze panowie duza by juz mogli mieć, ino oni nie chcom chcieć!


Pani to taki kozaczek; jak zesiądzie z konika, jest smutny. A pan zawsze bałamutny. To nie komplement, to czuję i tego bynajmniej nie tłumię. Dobrze, że przynajmniej pan umie zmiarkować, kiedy uczucie, a kiedy salonowa zabawka ale w tym razie… To sprawka pani wdzięku, pani jest bardzo miła, pani tak główkę schyliła… Prawda? Tak jakbym się dziwiła, że mnie tyle honoru spotyka; pan redaktor dużego dziennika przypatruje się i oczy przymyka na mnie, jako na obrazek. A obrazek malowny, bez skazek, farby świeże, naturalne, rysunek ogromnie prawdziwy, wszystko aż do ram idealne. Widzę, znawca osobliwy.

I czemuż pani się gniewa? Że pan jak Lohengrin śpiewa nade mną jak nad łabędziem, że my dla siebie nie będziem, i po cóż tyle śpiewności? Oto tak, tak z rozlewności towarzyskiej. Ach, cioteczko, ciotusieńko! Co, serdeńko? Tamci tańczą, my stoimy; chcemy tańczyć także i my. Może który z panów zechce? Z nikim z panów tańczyć nie chcę. Potańcujcie trochę same. My byśmy chciały z drużbami, z tymi, co pawimi piórami zamiatają pułap izby. Poszłybyście tam do ciżby? To tak miło, miło w ścisku. Oni się tam gniotą, tłoczą i ni stąd, ni zowąd naraz trzask, prask, biją się po pysku; to nie dla was. My wrócimy zaraz. Cóżeś ty dziś tak wesoła? Odgarnij se włosy z czoła. Raz dokoła, raz dokoła! Ciotusieńka zła okropnie, zła okrutnie — a przelotnie — zaraz buzię pocałuję. Hanka zawsze swego dopnie. Niech się panna wytańcuje.

Pochwalony, dobry wieczór państwu. Pochwalony — gospodyni… Tu wsiosko od maleńkości, Klimina, po wójcie wdowa. Radczyni jestem z Krakowa. Macie syna.

Tańcuje tam. Niech się bawi; som ta dziwki, niech nie stoją. Jakoś mu nie idzie sporo, bo się ino pogapuje. Panowie dziwek się boją; zaraz która co przyniesie, ino roz sie przetańcuje. Wyście sobie, a my sobie. Każden sobie rzepkę skrobie. Myślałam, pomówię z matusią, toby wnuczka kołysała — ? A toście wy skora, kumosiu; ledwo że wkoło spojrzała, już by mi synów swatała — ? Hej, jo sie bawiła wprzódzi, teroz bym lo inszych chciała. Coraz więcej potrza ludzi. Żeniłabym, wydawała! Drużba tańczy, proszę ze mną. Panienka obcesem wpada. A w kółeczko… Dookoła. Panienka se ta wesoła. Ano Kaśka będzie rada, jak przestoi.

Kaśka, jaka? Ano ta, co w kącie taka… Druhna? Juści, druhna pirso, co mi ją na żone rają. Raz dokoła, raz dokoła… Panienka się nie zgniwają, że ją lepiej gabne w pasie, ano Kaśka w sobie syrso. Pewno drużba kocha Kasię — ? Panienka se ta wesoła. Raz dokoła, raz dokoła…

Jakby Jasiek chciał tańcować, tobym z Jaśkiem tańcowała — ? A mogę sie ofiarować, by ino panienka chciała — ? Proszę, proszę, chwilkę w koło,

jak wesoło, to wesoło. Jasiek dzisiaj pierwszy drużba. Najmilso mi tako służba.

Cóż ta, gosposiu, na roli? Czyście sobie już posiali? Tym ta casem sie nie siwo.

A mieliście dobre żniwo — ? Dzięka Bogu, tak ta bywo. Jak złe żniwo, to was boli, żeście się napracowali — ? Zawszeć sie co przecie zgarnie. Dobrze sobie wyglądacie. I pani ta tyz nie marnie. Jeszcze się widzicie młoda. Jak po Marcinie jagoda. Może jeszcze się wydacie — ? A cóz sie ta tak pytacie?!

Ksiądz dobrodziej łaskaw bardzo. Proszę nas nie zapominać. Są i tacy, co mną gardzą, żem jest ze wsi, bom jest z chłopa. Patrzą koso — zbędą prędko, a tu mi na sercu lentko. Sami swoi, polska szopa, i ja z chłopa, i wy z chłopa. Ksiądz dobrodziej już niebawem będzie nosić pelerynkę — ? Może i należy mi się; lecz pewnego nic nie wi się. Inni także robią ślinkę! Może sprawię pelerynkę — Może z konsystorza przecie popatrzą okiem łaskawem; życzę bardzo. Choć co dadzą; ino te ciarachy tworde, trza by stoć i walić w morde. Moja duszko, tu sie mówi o kościelnej dostojności, którą mają przyznać Jegomości. Jo myślała, że co inne. Naiwne to i niewinne.

Cięgiem ino rad byś godać, jakie to kochanie będzie. A ty wolisz całowanie — będziesz kochać, a powiédzże — ? Przeciem ci już wygodała. Przecież ci mnie nikt nie wydrze. Serce do kochania radsze. Toś już moja! Radość, szczęście! Nie myślałem, że tak wiele. Ano chciałeś, masz wesele. Ach, nie patrzę, jak całuję; nie całuję, kiedy patrzę, a lica masz coraz gładsze. A krew sie tak zesumuje. Pocałujże, jeszcze, jeszcze, niechże tobą się napieszczę: usta, oczy, czoło, wieniec… Takiś ta nienasyceniec. Nigdy syty, nigdy zadość; taka to już dla mnie radość; całowałbym cię bez końca. A to męcąco robota; nie dziwota, nie dziwota, żeś tak zbladnoł, taki wrzący. Nie chwalący, nie chwalący, spokoju mi nie dawały. A bo chciałeś. Same chciały. Cóz ta za śkaradne śtuki? Myśmy takie samouki; kochałem się po różnemu, a ciebie chcę po swojemu, po naszemu. A no z duszy; jak ci dobrze, niech ta będzie. Teraz ci mnie nic nie zwiedzie. Takem pragnął, zboża, słońca… Mos wesele! — Pódź do tońca!

Żeby mi tak rzekła która, sercem już dysponująca, tak po prostu: „no, chcę ciebie”, jak jaka wiejska dziewczyna… To niby ja ta dziewczyna, ja oświadczyć się mająca?

Skądże taka pewna mina? Wcale insze miałem plany jeźlim plany miał w ogóle — chciałem coś powiedzieć czule, chciałem zapukać w serduszko, coś usłyszeć, coś podsłuchać: jak się to tam musi ruchać, jak się to tam musi palić — ?! Muszę panu się pożalić, w serduszku nienapalone; jak kto weźmie mnie za żonę będzie sobie ciepło chwalić; muszę panu się pożalić: choć zimno, można się sparzyć. Amor mógłby gospodarzyć. Amor ślepy, może zdradzić. Amor: duch skrzydlaty, gończy.

Pretensji do skrzydeł wiele. Więc się na pretensjach kończy. A nie kończy się w kościele. Byłby to już Amor w klatce. Lis w pułapce. Motyl w siatce. Paź królowej na usługach. Ślub po zapłaconych długach. Miłość nęci rozmaita. A, to z nami kwita. Kwita — nie myślałem, że coś świta, pani prawie obrażona — ? Czegóż to pan jeszcze szuka? Że nie poszła w las nauka. Któż się uczył? Tak wzajemnie. Ja od pani, pani ze mnie. A na cóż mnie tej nauki? Na nic. Więc? Sztuka dla sztuki. Zawrót głowy, wielka chwała; niech pan sztuki płata różne, bylebym ja spokój miała. Rozmowa z panienką młodą, jak ją zwykle młodzi wiodą w takim stylu skrzydełkowym; rozmowa z panną upartą: o miłości, o Amorze, o kochaniu, co w tym, owym z nagła się przejawić może; — szepty z panną czarującą, przez pół serio, przez pół drwiąco — zawsze jeszcze studium warto. Przez pół drwiąco, przez pół serio bawi się pan galanterią. Ale gdzie ta, ale gdzie ta. Pan poeta, pan poeta.

Coś, jak liryzm, struna brzękła: ja o pana się przelękła, że ta strzała niespodziana może trafić, ale pana. Bawię panią galanterią przez pół drwiąco, przez pół serio; stąd się styl osobny stwarza: nikt nikogo nie dosięga, nikt nikogo nie obraża — na łokcie różowa wstęga — nie prowadzi do ołtarza. — Tajemnicą jest kobieta.

Słucham, co to za wymowa! Słowa, słowa, słowa, słowa. Ale gdzie ta, ale gdzie ta!

Jakaż znów refleksja nowa? Pan poeta, pan poeta.

Zwracam się do panny młodej, pijąc do pana młodego… Cóz takiego, cóz takiego?

Może, hm, po pewnym czasie, bo to człowiek jest człowiekiem, ot, przykładem tylu ludzi — bo to człowiek jest człowiekiem, usiada się tylko z wiekiem… Niby jak to kwaśne mliko. Wyście młodzi, wyście młodzi, choć się dzisiaj wszystko godzi, przyjdzie czas, co was ochłodzi. Dzięki, niech się ksiądz nie trudzi, niech nie trudzi się dobrodziéj, wdał się Pan Bóg już w tę sprawę i ten wszystko załagodzi; byliśmy rano w kościele, braliśmy ślub u ołtarza. No, ale to tak się zdarza; ogromnie przypadków wiele, i przypomnieć pożytecznie. Podziękujże za obawę. Zdarłabym jej łeb, jak krosna! A kocha, bo jest zazdrosna. Ach, kolorowa bajecznie!

Kochasz ty mnie? Moze, moze — cięgiem ino godos o tem. Bo mi serce wali młotem, bo mi w głowie huczy, szumi… moja Jaguś, toś ty moja?!

Twoja, jak trza, juści twoja; bo cóż cie ta znów tak dumi? Cięgiem ino godos o tem.

A ty z twoim sercem złotem nie zgadniesz, dziewczyno-żono, jak mi serce wali młotem, jak cię widzę z tą koroną, z tą koroną świecidełek, w tym rozmaitym gorsecie, jak lalkę dobytą z pudełek w Sukiennicach, w gabilotce: zapaseczka, gors, spódnica, warkocze we wstążek splotce; że to moje, że to własne, że tak światłem gorą lica! Buciki mom trochę ciasne. A to zezuj, moja złota. Ze sewcem tako robota. Tańcuj boso. Panna młodo?! Cóz ta znowu?! To ni mozno. Co się męczyć? W jakim celu? Trza być w butach na weselu.

Któż komu czego zabroni? Zależy, za czym kto goni. Tak cudzego pilnujecie — ?

Nie każdy ma jedno na świecie, a każdy ma swoje osobne, co go trzyma — a te drobne rzeczki, małe, niepozorne składają się na jedną wielką rzecz. Ksiądz sobie, jako chcesz, przecz. — Szczęście każdy ma przed nosem, a jak ma, to trzeba brać — trzeba iść za serdecznym głosem i nie pozwolić się kpać. No, mój panie, nie każdemu jednakie wołanie. A jak kto ręką sięgnie po co, a nie dostanie?

A panny już bez pamięci, widzę, hulają. Do smaku. Jak mnie Czepiec chwycił wpół, jak zawinął i obleciał w kółko, tom w oczach zobaczyła gwiazdy, jakby jakieś napowietrzne jazdy, kręcące się zawrotem kół. Pot oblewa całe czółko; możesz się zaziębić wnet. A tak — teraz to sobie myślę: co insze złoto, a co insze miedź. Nie pleć, spocznij, cicho siedź. A myśl moja het, het, het…

Elektryczność z oczu bije. Zgrzałam się przy tańcowaniu. Pani marzy o kochaniu — co tam pani serce czyje. Może pańskie serce zatem? Umie pani strzelać batem?

Jak to, co to — tak przez kogo? Tak w powietrze, a szeroko. Co tam panu serce czyje; a umie pan kopnąć nogą? Tak przez kogo? Nie tak srogo, tak w powietrze, a wysoko. Na co, po co? Dla niczego. To nic złego. I nic z tego. To zagadka? Sfinks.

Meduza. Może z tego pan odgadnie nowoczesny styl harbuza; tak jak ja odgadłam snadnie: próżność na wysokiej skale, w swojej własnej śpiącą chwale. Zeus i Pan Bóg mieszka w niebie, przedsię obaj są u siebie. Psyche to najczulej pieści. O tym, gdzie kto śpi wysoko, pani wie coś z głuchych wieści; nie dosięgło jeszcze oko.

Rozumiem coś z wielką biedą; nie dosięgło jeszcze oko, nie zawlokłam się na turnie; tak tam dumnie, szumnie, chmurnie. Bałamuctwa w wielkim stylu, które już przeżyło tylu, różni więksi, mniejsi, niscy; wszystko bardzo wyjątkowe, bardzo dziwne, bardzo nowe, tylko że tak robią wszyscy. Słucham, co to za wymowa — ? Słowa, słowa, słowa, słowa. To uczucia tak się garną; szkoda, żeby szły na marno. Ale gdzie ta, ale gdzie ta. Pan myśli, że ja zajęta? Widzę, że pani pamięta, jaka komu etykieta przylepiona i przypięta. Szkoda, żeby szły na marno te uczucia, co się garną: Pan poeta, pan poeta. Otóż to, to etykieta.

Chciałabym kochać, ale bardzo, ale tak bardzo, bardzo, mocno. To ta muzyka gra tak skoczno i pewno serce tobie skacze. Jeszcze się dosyć, dość napłacze, nim go kochanie ułagodzi. Pociesz się, serce, pociesz, miła, jeszcze niejedna łza, mogiła, od tej miłości ciebie grodzi. Że to tak losy szczęściem gardzą, że tak nie sypią szczęściem w oczy, tylko tak zaraz błyski gasną, ledwo się w oczach świt roztoczy? Musisz przejść wprzódy cierpień koło; przejść musisz wprzódy nędzę, bole, a potem kiedyś będzie wesoło, jak ci ból serce dość nakole. Ja, gdybym była losów panią, na przykład taką, wiesz: Fortuną. tobym odarła złote runo, żeby dać wszystko ludziom tanio; żeby się tak nie umęczali, w takiem gonieniu ciężkiem, długiem: każden, jak więzień, za swym pługiem; żeby się syto nakochali, żeby się wszystko im kręciło: jakby się złote nitki wiło. A tu są takie Parki stare, co nożycami tną przędziwo… A chyba to za jaką karę. Miłość jest taką nieszczęśliwą. Za czyjąż winę, czyjąż karę rwać chcą przędziwo Parki stare…? Ach, tak bym chciała kochać bardzo! Musisz się wprzódy dość naszlochać, napłakać, zbeczeć, razy wiele, aże postawią cię w kościele, a potem sobie możesz kochać. Ach, tym uczucia moje gardzą — nie to, nie jeszcze miałam w myśli: chciałabym, żeby się kto zjawił, kto by mi nagle się spodobał, żebym się jemu też udała i byśmy równo na to przyśli. Widzisz, takiego bym kochała, i to tak bardzo, bardzo, bardzo. Ach, tym uczucia moje gardzą; przecie trza wprzódy wypróbować, trza coś przecierpieć, coś przeboleć, żeby móc miłość uszanować. Już ja tam swoje będę woleć.

Przyszedł Mosiek na wesele… Nu, ja tu przyszedł nieśmiele. No, jesteśmy przyjaciele. No, tylko że my jesteśmy tacy przyjaciele, co się nie lubią. A tak, jak są tacy, co skubią, to i są tacy, co się boczą. Niech się boczą, a jak oni potrzebują, to ich u mnie jest bardzo wiele. W zastawie. No, to tak, jak w kieszeni; — pan dzisiaj w kolorach się mieni; pan to przecie jutro zruci? Narodowy chłopski strój. No, pan się narodowo bałamuci, panu wolno — a to ładny krój — to już było. No, to jeszcze wróci. Jak będzie każdy patrzeć przed nos swój, może co z tego będzie na inkszy raz. Oto właśnie teraz taki czas. No, ja to gram na skrzypce, a pan na bas.

Przyszedł Mosiek na wesele, to mu basuję. No, już ja wiem od mojej córki, że pan młody muzykę czuje. Pragnąłem widzieć pannę Rachelę. Ona przyjdzie sama tu; mówiła, że zamiast snu woli widok panów i wesele — wykształcona. Nawet wierzę.

Mówi, że ją muzyka bierze, za mąż jej nie biorą jeszcze; może ją przy poczcie umieszczę; moja córka, to kobita, a jest panna modern, całkiem jak gwiazda. Więc satelita? Jakie tylko książki są, to czyta, a i ciasto gniecie wałkiem, była w Wiedniu na operze, w domu sama sobie pierze — no, zna cały Przybyszewski, a włosy nosi w półkole, jak włoscy w obrazach anieli ala… A la Botticelli. Żeby pan był przecie kiedy chciał z nią gadać? Chciałem, chciałem. Raz byłem, to nie zastałem. Ona lubi te poety; ona nawet chłopy lubi; ona chłopom kredyt daje, to mi się aż serce kraje, bo to rzecz drażniąca wielce i nieraz jestem w rozterce: tu interes — a tu serce. Po co się pan z chłopką żeni? Są panny inteligentne. One mnie się wydają przeciętne. Kocham te z Botticellego, lecz nie chcę zapychać niemi każdej piędzi naszej ziemi.

Moja córka. Jedna mnie tu zwiodła chmurka, jedna mgła, opary nocy; ta chałupa rozświecona, z daleka, jak arka w powodzi, błoto naokoło, potopy, hukają pijane chłopy; ta chałupa rozświecona, grająca muzyką w noc ciemną, wydała mi się arcyprzyjemną, jako arka, na kształt czarów łodzi, i przyszłam — — tate pozwoli…?

No, niech sobie Rachel poswywoli. No, pan się mną Żydem brzydzi, a ją to pan musi uszanować; ona się ojca nie wstydzi. Przyszła pani z nami potańcować; jeśli pani szuka parki, przygarniemy ją w noc ciemną. Tam są tańce — tam są grajki, a tu zastaw gospodarski.

Ensemble jak z feerii, z bajki, ach, ta chata rozśpiewana, jakby w niej słowiki dźwięczą, i te stroje ukąpane tęczą. Ma pani słuszność, ćmy brzęczą najwięcej wokoło świec: gdzie błyska, muszą się zbiec. Zlatują się w dobrej wierze, na oślep, serdecznie, szczerze; nie domyślają się wcale, że ich tam czeka ogarek, co im będzie skrzydła piec. Na skrzydłach pani tu przyszła? Na skrzydłach myśl moja zwisła; szłam, przez błoto po kolana, od karczmy aż tu do dworu; — ach, ta chata rozśpiewana, ta roztańczona gromada, zobaczy pan, proszę pana, że się do poezji nada, jak pan trochę zmieni, doda. Tak to czuję, tak to słyszę: i ten spokój, i tę ciszę, sady, strzechy, łąki, gaje, orki, żniwa, słoty, maje. Żyłem dotąd w takiej cieśni, pośród murów szarej pleśni: wszystko było szare, stare, a tu naraz wszystko młode, znalazłem żywą urodę, więc wdecham to życie młode; teraz patrzę się i patrzę w ten lud krasy, kolorowy, taki rześki, taki zdrowy — choćby szorstki, choć surowy. Wszystko dawne coraz bladsze, ja to czuję, ja to słyszę, kiedyś wszystko to napiszę; teraz tak w powietrzu wiszę w tej urodzie, w tym weselu; lecę, jak mnie konie niosą — od miesiąca chodzę boso, od razu się czuję zdrowo, chadzam boso, z gołą głową; pod spód więcej nic nie wdziewam od razu się lepiej miewam.

Panna młoda jakieś słówko ma do ciebie. Rzucam damę, muszę służyć mojej pani.

Może słóweczko z wymówką, bo coś na mnie kiwa główką. Takie tam drobnostki same.

A pan mi zostawia siebie. Pani mnie interesuje. Ja się patrzę i miarkuję Tak od pierwszego spojrzenia? Ach, myśli pan, tak z niechcenia? Trzask gromu. Spudłować można. Otóż, panienko wielmożna: miłość, Amor, strzała złota. Amor, Amor, bóg, bożyszcze, rzuca się na pastwę oślep i woła: i zapalę, i zniszczę. Bellerofon leci oklep. Pani poezją przesiąkła; ledwo słówek parę brząkła Muza pani — a już błyski — ? Pan sądzi, że koniec bliski; że mnie porwie Amor-bożek?

Oto od stóp głowy do nożek: Galatea! Co, ja nimfa? To samo mi właśnie powtarza pewien koncypient jurysta. Więc go pani zaniedbuje, że to człowiek pracy? Limfa: to jest taki, jak się zdarza zbyt często, co tylko powtarza, co kto drugi gdzie umieści w poezji albo w powieści; nie indywidualista. Pani żąda z pierwszej ręki — ?. Jak od kwiatów, od jabłoni, od chmur, słońca, żabek, gadu, jak od kwitnącego sadu; — cała ta poezja, co goni w powietrzu, którą wichr miata, która co dnia świeża wzlata, z wszystkiego fosforyzuje pan to pisze, ja to czuję, więc… I czegóż pani życzy? Miodu, rozkoszy, słodyczy miłości, roznamiętnienia i szczęścia. A miłość wolna?…

Ach, marzyłam o tym zawsze! A gdyby tak szczęście łaskawsze pożaliło się jej biedy? Przestałabym marzyć wtedy. Jak się żenić, to się żenić! Komu dzwonią lat południe, niech się spieszy użyć wczasu. Tak się pić chce przy źródełku; ożenić się w tym pragnieniu, to tak jakby w uniesieniu… W równe nogi wskoczyć w studnię.

Nie utonę, nie utonę! Topi się, kto bierze żonę. Niech się stopi, niech się spali, byle ładnie grajcy grali, byle grali na wesele. Jak się tak muzyka miele, jak na żarnach, hula, dzwończy, niech se huka, stuka, puka, pląsa, bije, przybasuje, piska skrzypiec struną cienką, tak podskocznie, tak mileńko; niech się miele jak młyn wodny w noc miesięczną, w czas pogodny; szumiejąca, niech się snuje, a niech w dźwiękach się nie kończy, choćby usnąć w tańcowaniu przy mieleniu, przy hukaniu, w zapomnieniu, w kołysaniu; światy czarów — czar za światem! — jestem wtedy wszystkim bratem i wszystko jest moim swatem w tym weselu, w tej radości:

Bóg mi gości pozazdrości. Granie miłe, spanie miłe, życie było zbyt zawiłe, miło snami uciec z życia, sen, muzyka, granie, bajka — zakupiłbym sobie grajka — spać, bo życie zbyt zawiłe, trza by mieć ogromną siłę, siłę jakąś tytaniczną, żeby być czymś na tej wadze, gdzie się wszystko niańczy w bladze — to już tak po uszy sięga, Los: fatyga, czas: mitręga. Spać, muzyka, granie, bajka, zakupiłbym sobie grajka, to mi się do duszy nada… Ach, pan gada, gada, gada.

Jakże ci tu na weselu? Zdaje mi się, żem pan młody. A mnie się widzi, że patrzę na piękno i szczęście cudze, że nie moje to, co moje. To są takie niepokoje — a co mnie tam szczęście moje czy nie moje, a bierz licho! Tylko cicho, tylko cicho, bo jak najdziesz twoje, to tak jakbyś nalazł nutę. Wiersze? Wrażenia, wrażenia najszczersze, śpiewnik serdeczny, kantyczki, całość w książce, komplet serca, i te wszystkie spotkania najpierwsze, i te wszystkie rozmowy u pola, i w ogródku, i we dworze, w sieni, na przysionku, w komorze, aż do ślubu, aże do kobierca: komplet serca. To ciekawe, że, co my rozumiemy przez prozę, przetapia się na dźwięk, rymy i że potem z tego idą dymy po całej literaturze. Zupełnie tak, jak w naturze: kwiat w swoim zapachu się lotni i przychodzą różni markotni te same wąchać róże. A gdyby tak ustroić się w róże i wejść na ogromny stos drzewa, i pokazać: jak śpiewa człowiek, co w różach na czole umiera?. Trzeba by lutni Homera! A Los, a Atmosfera, a ogień, a płomieni góra, a czarna obłoków chmura, co by się ze stosu wzbiła?!! Śmierć!? A to byłaby Siła!

Taki mi się snuje dramat groźny, szumny, posuwisty jak polonez; gdzieś z kazamat jęk i zgrzyt, i wichrów świsty. Marzę przy tym wichrów graniu o jakimś wielkim kochaniu. Bohater w zbrojej, skalisty, ktoś, jakoby złom granitu, rycerz z czoła, ktoś ze szczytu w grze uczucia, chłop „qui amat”, przy tym historia wesoła, a ogromnie przez to smutna. To tak w każdym z nas coś woła: jakaś historia wesoła, a ogromnie przez to smutna. A wszystko bajka wierutna. Wyraźnie się w oczy wciska, zbroją świeci, zbroją łyska postać dawna, coraz bliska, dawny rycerz w pełnej zbroi, co niczego się nie lęka, chyba widma zbrodni swojej, a serce mu z bólów pęka, a on, z takim sercem w zbroi, zaklęty, u źródła stoi i do mętów studni patrzy, i przegląda się we studni. A gdy wody czerpnie ręką, to mu woda się zabrudni. A pragnienie zdroju męką, więc mętów czerpa ze studni; u źródła, jakby zaklęty: taki jakiś polski święty. Dramatyczne, bardzo pięknie — u nas wszystko dramatyczne, w wielkiej skali, niebotyczne — a jak taki heros jęknie, to po całej Polsce jęczy, to po wszystkich borach szumi, to po wszystkich górach brzęczy, ale kto tam to zrozumi. Dramatyczny, rycerz błędny, ale pan, pan pierwszorzędny: w zamczysku sam, osmętniały, a zamek opustoszały, i ten lud nasz, taki prosty, u stóp zamku, u stóp dworu, i ten pan, pełen poloru, i ten lud prosty, rubaszny, i ten hart rycerski, śmiały, i gniew boski gromki, straszny. Tak się w każdym z nas coś burzy, na taką się burzę zbiera, tak w nas ciska piorunami, dziwnymi wre postaciami: dawnym strojem, dawnym krojem, a ze sercem zawsze swojem; to dawność tak z nami walczy. Coraz pamięć się zaciera, tak się w każdym z nas coś zbiera. Duch się w każdym poniewiera, że czasami dech zapiera; tak by gdzieś het gnało, gnało, tak by się nam serce śmiało do ogromnych, wielkich rzeczy, a tu pospolitość skrzeczy, a tu pospolitość tłoczy, włazi w usta, uszy, oczy; duch się w każdym poniewiera i chciałby się wydrzeć, skoczyć, ręce po pas w krwi ubroczyć, ramię rozpostrzeć szeroko, wielkie skrzydła porozwijać, lecieć, a nie dać się mijać; a tu pospolitość niska włazi w usta, ucho, oko; daleko, co było z bliska — serce zaryte głęboko, gdzieś pod czwartą głębną skibą, że swego serca nie dostać. Tak się orze, tak się zwala rok w rok, w każdym pokoleniu; raz wraz dusza się odsłania, raz wraz wielkość się wyłania i raz wraz grąży się w cieniu. Raz wraz wstaje wielka postać, że ino jej skrzydeł dostać, rok w rok w każdym pokoleniu i raz wraz przepada, gaśnie, jakby czas jej przepaść właśnie. — Każden ogień swój zapala, każden swoją świętość święci. My jesteśmy jak przeklęci, że nas mara, dziwo nęci, wytwór tęsknej wyobraźni serce bierze, zmysły drażni; że nam oczy zaszły mgłami; pieścimy się jeno snami, a to, co tu nas otacza, zdolność nasza przeinacza: w oczach naszych chłop urasta do potęgi króla Piasta! A bo chłop i ma coś z Piasta, coś z tych królów Piastów — wiele! Już lat dziesięć pośród siedzę, sąsiadujemy o miedzę. Kiedy sieje, orze, miele, taka godność, takie wzięcie; co czyni, to czyni święcie; godność, rozwaga, pojęcie. A jak modli się w kościele, taka godność, to przejęcie; bardzo wiele, wiele z Piasta; chłop potęgą jest i basta.

Szczęść wam Boże! Pochwalony. Pochwalony, ojcze, kumie — tyle gości od Krakowa! A bo lo nich to rzecz nowa, co jest lo nos rzeczą starą, inszom sie ta rzondzom wiarą, przypatrujom sie jak czarom. A to dla nich nowe rzeczy, to ich z ospałości leczy. Pan brat — z miasta — do nas znowu. Jak się panu na wsi widzi?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 21
drukowana A5
Kolorowa
za 41.64