wstęp
„w translacji do bieli.” to efekt prawie półtorarocznej, poetyckiej pracy. od stycznia zeszłego roku, aż do kwietnia, właściwie maja obecnego. długo zbierałam się do skompletowania tego tomiku oraz wydania go w takiej, można by rzecz, oficjalnej, elektronicznej formie. przez cały ten czas pisałam teksty pojedyncze, zazwyczaj bardzo odseparowane od siebie i różne, nie przejmując się za bardzo tą większą całością, której będą kiedyś częścią. a raczej, bardzo usilnie odsuwałam tę myśl od siebie i mocno prokrastynowałam jej roztrząsanie. stało za tym wiele powodów, oczywiście, ale jednym z największych było poczucie, że jeszcze nie skończyła się jakaś era, epoka. mam taki dość nieprzystojny zwyczaj dzielenia historii mojego życia na takie dość konkretne okresy, zwykle trwające rok, dwa, czasami krócej, które w większości czerpią swoją nazwę albo od jakiejś ważnej osoby, albo istotnego wydarzenia, takiego jak pandemia. i trochę dziwnie się czułam, żyjąc w teraźniejszości, tej niezdefiniowanej, nieokreślonej, nienazwanej. zawsze ucząc się i czytając o epokach literackich najbardziej frasowała mnie myśl o momentach tranzycyjnych. czy ci ludzie właściwie zdawali sobie sprawę, że oto nadeszła nowa epoka i, jeśli tak, to czy działo się to nagle, z dnia na dzień, czy może powoli, stopniowo gromadząc w sobie odwagę, by przyznać, że weszli oto w coś nowego, niezbadanego. i z tego, co udawało mi się wyczytać, właściwie oba te przykłady miały miejsce — raz jakaś szybka i sprawna rewolucja nagle kolokwialnie mówiąc „wywracała” postrzeganie świata przez ludzi do góry nogami, a za innym razem zmiany przynosiło przede wszystkim młode pokolenie, które, naturalnie, różniło się od swych poprzedników. przyrównując to do mojego własnego życia, przyznam właściwie to samo — raz zaczynało się gwałtownie, raz dopiero po jakimś czasie rozumiałam, że zmieniło się tyle, że zasługuje to na nową nazwę. przechodząc w końcu do sedna, mam wrażenie, że właśnie teraz zaczyna się dla mnie jakaś nowa „epoka”, a piszę to w dniu oficjalnego ukończenia szkoły średniej, jeszcze przed maturami. to dość naturalne, ale jednocześnie niezwykle gwałtowne i brutalne. jeszcze te dwa, trzy tygodnie temu żyłam, czerpiąc ze spokoju i komfortu dobrze znanej mi sytuacji, a tu nagle stawiana jestem w zupełnie nowej rzeczywistości. czekałam do tego momentu, żeby też tym tomikiem odgraniczyć różne wersje mnie, z różnych przedziałów czasowych, bo zmieniam się bardzo i mam wrażenie, że gdybym odłożyła wydanie tego zbioru jeszcze trochę, straciłby on bardzo na swojej spójności i integralności. a już i tak jest kompilacją nierówną i skoncentrowaną przede wszystkim wokół zmian: zmian poglądów, zmian stylu, zmian choćby i tożsamości — zmiana stała w samym centrum mentalności, z jaką podchodziłam do przygotowania tego tomiku. każdy wiersz, który napisałam w oznaczonym na początku zakresie został przeze mnie umieszczony w excelowej tabelce. każdy z nich oceniałam w kilku kategoriach: tego jak bardzo mi się on podoba, jak ważny był, jak nowatorski był i tak dalej. wszystko zsumowałam i program wyznaczył zwycięzców — pierwsze pięćdziesiąt kilka tekstów z ponad dziewięćdziesięciu „przeszło dalej”, podczas gdy reszta pozostała w mojej poetyckiej szufladzie. następnie te wyróżnione pomieszałam, używając do tego generatora losowych liczb. zmiana jest płynna, chaotyczna, ani chronologiczna, ani dająca się opisać w jakichkolwiek linearnych schematach — układ tego zbioru miał być tego przykładem, odzwierciedleniem. dlatego też pozbyłam się dat, które zazwyczaj towarzyszyły tytułom moich zbieranych w tomiki prac. nie chciałam, żeby rzeczywista chronologia i kolejność ich powstawania wpłynęła jakoś na odbiór czytelników.
nie wspomniałam jeszcze o jednej, chyba najważniejszej rzeczy. nie chciałam publikować tego tomiku wcześniej, ponieważ nie mogłabym tego zrobić jako Patrycja, pod moim prawdziwym, własnoręcznie wybranym imieniem. kobiecość oraz walka o nią, przeprowadza między innymi przez wprowadzanie odpowiednich żeńskich form — feminatywów, jest dość ważnym wątkiem, który przejawia się w wielu wierszach tego tomiku. jestem poetką i chociaż czasami szczerze wątpię, że słowa są w stanie przesunąć te przysłowiowe góry, to z całego serca wierzę, że mogą one inspirować, dodawać odwagi oraz pozwalać lepiej wyrażać siebie. mam nadzieję, że dożyję czasów, w których ekspresja swojej tożsamości za pomocą języka nie będzie jedynie całkowicie społecznie akceptowana, ale też kompletnie znormalizowana. ale do tego momentu pozostaje mi robić wszystko co mogę, by wspierać tę sprawę. a że akurat zdarzyło się tak, że poezja jest jedną z form, dzięki której mogę dotrzeć do ludzi, będę używać do tego właśnie niej. mam nadzieję, że usłyszycie mój — ale i nie tylko — głos. z góry za to, z całego serca, dziękuję.
i jeszcze kilka słów o tytule tego tomiku. to sparafrazowany cytat z wiersza „wizyta”, którym starałam się, w niewielkim detalu, podsumować moją przygodę z terapią, ale też bardziej ogólnym, szeroko pojętym poznawaniem siebie. szarość nieba rozjaśnia się, wpuszcza do swojego kolorytu trochę więcej jasności. dąży do bycia bielą, aspiruje do tego, jest na odpowiedniej drodze. jest w stopniowej translacji. w procesie, trakcie zmiany. to pewnego rodzaju motto, które przyświecało tworzenia tego zbioru. znajdziecie w nim plamy czerni, jak i okazyjne przebłyski bieli — jednak w większości składa się on z szarości, mieszczącej się gdzieś na jednym z nieskończonych miejsc tego przeogromnego spektrum.
Patrycja Czardybon
Magdalena
połączyć nas zdołał czas, którego upływ pozrzucał liście, a potem kazał je drzewom zapuścić na nowo. wiele jego minęło, wiele straconych lat.
wiele kwiatów, które dać można by sobie, a widziało się je wytapetowane na ścianach wielu obcych pokoi, które starałyśmy się uczynić naszymi — bezskutecznie, zazwyczaj,
mnóstwo też było zachodów, które gwiazd rojem lśniły nad perlistym morzem, któreśmy ominęły. któreśmy straciły, których nie odzyskamy.
ale marne to głupie padanie u stóp przeszłości, kiedy teraźniejszość tak ładnie nam tańczy do słowikowego śpiewu.
kiedy się wszystkie wspólne wspomnienia potraciło to nie siedźmy niemo, bezczynnie, a róbmy nowe, myślnymi się stańmy matkami, naszym oddajmy ich imaginacyjne wnuki —
tyle różnokolorowych goździka płatków jest jeszcze przez nas do zebrania, żebyśmy z nich sobie suknie balowe uszyły,
tyle karmazynowych słów miłosnej poezji jeszcze przez nas do wypowiedzenia, żebyśmy w tym uczuciu kwitły, jak prawdziwe damy,
tyle granych na dwie ręce akordów ociekających łzami sonat przez nas do odegrania, żebyśmy przyjaciół naszych zachwycały, do sztuki świata ich porywały —
bo stoi on doprawdy przed nami otworem, przeszklone, panelowe, rozsuwane drzwi, które bez żadnego stęknięcia ulegają nikłej bieli twej dłoni głaszczącej je, prowadzącej przez ten księżycowy sen,
któregośmy aktorkami, któregośmy reżyserkami i któregośmy widzkami, ja sama skrypt napisałam, pociągnęłam za sznurki, a jeden z nich cię przyciągnął znów do mnie,
z ciemni otchłani utraconej pamięci, rzuconej umysłowi na przemielenie, zatracenie,
i jak dobrze, jak ja się cieszę, że ona to zrobiła!
pozwól tylko, że cię nadworny malarz w płótnie zgrabnie wykuje, twe piękno uchwyci, gradientny rozbłysk ten barw różu z beżem ukryty pod skromną bladością,
niech on maluje, niech unieśmiertelnia, niech nas razem, w objęciu wszechmocnym, niech on nas zachowa od przepadnięcia, od złożenia się do dwóch różnych grobów, w dwóch różnych parafiach, bez wyjścia, bez szansy na w trumny powłokę paniczne tłuczenie —
przeszłość ta znowu mnie męczy, znów prześladuje, poprzedniego życia obrazy, jak inna byłaś, jak cię ten rybak kłamliwy, co się mistrza swego wyparł, trzy razy zastąpił —
Piotr mnie przy chrzcie nazwali, bezrozumna, mała byłam, nie wiedziałam nawet, co tracę;
ale wiedz, że ja bym nigdy się cię nie wyparła, Magdaleno, droga,
długa tak była do ciebie droga, ale ja ją przebyłam. i warto było, bo mnie tak cieszy stanie u twego boku, ciepło jego niezmierne, tak mnie cieszy, żeś drugie obok pierwszego.
innym by męża wybrali odgórnie, by spojrzeli na dziewczę, całą spowili w bieli, całą ukryli w pierzu, zaraz by ją oddali, pierwszemu lepszemu, co przyjdzie i swój pieniądz okaże, po ziemi swej przejdzie, truchtem nieśpiesznym, by zaczekać na mrok —
a w nim to by rzucił się na nią, z szyi jej zerwał naszyjnik od matuli zyskany i całować by począł, nieczule jak zwierzę, trwale jak choroba, jak rak do niej przylgnie, rozkaże gnić.
ja sama o ciebie musiałam walczyć, poprzez mgłę gęstą wstydu spojrzenie swe przebić, by osiadło na tobie, na oczach twych wielkich, w których rozkwitał wiosenny róż —
i wyrwać cię spośród okowów, uciec w ten świat, nowy, nieznany, lecz piękny tak bardzo, na te hoteli panele, które ścian solidne kolory odbijają, a nie cholerne te, plastikiem cuchnące kwiaty, za dłoń cię pociągnęłam i przez otwartych drzwi portal na taras, do światła, do zachodu, co się żółcią najczystszą na białym piasku niewinnym kładzie, głaskanym przez morze. do zachodu, pierwszego naszego!
i poszłyby stopy nasze, malutkie, filigranowe, już nie trącane przez butów ściany, moje przez brogsów czarną skórę ściskane, po drewnie tym słońcem zalanym, mijającym dniem ogrzanym,
aż utonęłyby w drobinkach, tym kaszy pierwowzorze, do maleńkości skurczonych perełkach,
i zatrzymały się tuż przy wodzie, której tafla tak ostra i krucha jak szkło by nas odbiła, w natury świecie urzeczywistniła, istnienie nasze potwierdziła —
dłoń bym zanurzyła w tym płynnym krysztale, paznokci czerwień by w nim tonęła, a potem uniosła, część jego zabierając ze sobą.
łyżka lub dwie, słonawe w smaku, lecz ja nie do degustacji..
rękę tę bym uniosła nad głowę, nad włosów długich, brązem swym ciemnym wzmocnionych pasemka,
drugą bym ciebie złapała za rękę i rzekła:
chrzczę się, pośród ciszy tej nocy, byśmy zawsze już nierozłączne —
kilka kropel by spadło, kilka chwil w oczekiwaniu,
Magdaleno — jesteś moją drugą połową.
autorka, Patrycja Magdalena Czardybon, podobnie jak osoba mówiąca w tym wierszu, również została ochrzczona imieniem piotr
dzieci
byliśmy dzieci głupie, bezrozumne,
wyganiali nas na pola tak szybko, jak we zboże uderzał blask.
biegaliśmy mali, nadzy,
zbiory upychaliśmy do dużych nad wyrost pieluch.
bały się nas kruki, na które wrzeszczeliśmy z dziką radością.
pierzchały, gdy tylko dochodziło ich dudnienie naszych kroków.
trzepot ich piór na błękicie nieba wyrył się głęboko w mojej pamięci.
szukaliśmy kwiatów,
nienazwanych, pieszczotliwie wołanych “puszki” —
bo drobne i delikatne tak były, że najsłabszy wiatr posyłał je w dal — jak puch.
czerwone, szkarłatem swym krwistym barwiły ręce,
więc po całym dniu zbierania, szorować musieliśmy je sumiennie;
śmiały się dziadki, że uciupaliśmy w końcu jednego z drugim ptaszora, a my w śmiech, ten niewinny, nieskalany..
drzwi do domu się otwierały, gdy pomarańcz czerniała i zmieniała w brąz —
tęczówki nieba, z których niekiedy sączyły się łzy, pokrywały się, jakby, ciemnym pyłem snu.
wszystkie nasze całodzienne zbiory wrzucaliśmy do wielkiego kotła,
który stał nad ogniem szalejącym pośrodku pokoju.
matki stały, przyglądając się mu uważnie. wielkie łyżki w ich silnych dłoniach, przypominały miecze.
chodziliśmy spać zaraz po skromnej kolacji, gdy słońce schowało się już całkiem za horyzontem —
byliśmy młodzi, a snu jeszcze dane nam było zaznać dostatek; padaliśmy jak muchy,
a wczesne wstawanie nagrodą było za życie, które ciągnęło się wstęgą dalej.
ze zbieranych przez nas kwiatów powstawał barwnik,
różowy, rozcieńczany lekko świeżym, krowim mlekiem.
gęsty był i zapach miał taki, że i słyszało się go w uszach jako letnie skowronki.
pobudka do bulgoczącego tego wywaru zawsze była nam słodka i miła, a gorące opary tak wypychały brzuchy, że nikt na śniadanie nie miał już apetytu.
musiało go być dość dużo, bo ojcowie pracowali wytrwale nad wieżą do nieba,
kolekcją rur, rurek i pałąków, które pompować miały ten róż wprost w ranny błękit —
Bóg grzmiał, gdy próbowano w babel, lecz nam wybaczał, nam posyłał wręcz słońce, byśmy lepiej widzieli, która śruba ma iść gdzie.
zbieraliśmy się niekiedy po miejscach, gdzie konstrukcja ta cieniem padała na zieleń trawy..
dobrze nam było, pracować nad czymś większym niż my.
nie rozumieliśmy ani celu, ani efektu, lecz uśmiech na twarzach rodzicieli był wszystkim, czego potrzebowaliśmy.
pompować zaczęli dziesiątego dnia lata, a robili to sumiennie, cały dzień i całą noc.
w monolit błękitu wkradać się zaczął róż,
gradient się zrodził i tańczył powolny walec, więcej i więcej przejmując dla siebie —
matki płakały ze szczęścia, ojcowie dumnie klepali się po ramionach.
pompa warczała jak wściekły, stary pies, lecz i ona wstrzymała swój dech;
niebieski, przejęty już całkiem, zakryty, wyplewiony, zastąpiony.
świat w tej jednej, decydującej chwili zamilkł;
a my, hałaśliwe i głupiutkie, razem z nim.
przyszło nam oto
wstawać i spać,
zbierać i siać,
umierać i żyć,
pod niebem niezwykłym, nowym,
własnej kreacji.
i wypleniliśmy może te kwiaty,
i może ptaki się gubią, gdzie mają iść —
róż oślepia je bowiem bardzo, wręcz nadzwyczajnie,
lecz bladło to wszystko,
bo czerń skrzydeł na różu przestworzy,
znakiem była nowej epoki.
polonez
chciałabym wolno iść z polonezem,
krok stawiać za krokiem i nieść się dawać, ciągnąć, jak dół mojej sukni by miął się po parkiecie;
uklęknąć, na jedną nogę, partnerki czuć ciepło we dłoni.
być prowadzoną, ulotną, jak wiatr, jak róży płatek, który od oczu, tak pragnie, uciec —
bym chciała jedności, niech ta po lewej,
skoro pasuje,
prawą niech stronę obierze,
ja tak bym chciała, żeby nie granat tylko i sukni kolory, a wszystko, co ludzkie, co szczęście daje — tak przecież proste.
ja bym chciała tam gdzie stron w ogóle nie ma, lecz skoro są — pozwólcie je manewrować dowolnie.
dajcie mi róże, czerwienie, więdnę jak kwiat pod tym biało-czarnym welonem..
zegar nie stoi, a muzyka nie z radia, a z telewizora dobiega —
to przecież jest już tak stara sztacheta! pozwólmy jej biec, pozwólmy gnać!
checking the pills cabinet [it’s full of snakes] (czy 23 wystarczą?)
nie myślałam o tym realnie, ale ona zawsze stała w rogu pokoju,
zaznaczona wyraźnie na mapie umysłu.
bezśmiertnie stała, rewolwer z nabojami w kabinie,
czekający tylko na wystrzelenie.
życie w bezmyślnej nieświadomości,
ciągle mówiłam, że sprawdzę ją później
może liczyłam, że dwadzieścia tych bez recepty, bo listek nadpoczęty, wystarczy.
do gardła się wciśnie, herbatą popije.
wymioty mną wstrząsną. czy uda się zwalczyć strach?
mówiłam to tobie, ty ją pewnie już dawno we wspomnień śmietniku, a mnie ona męczy do dziś —
wiadomość, krótka, lecz pewna groźba,
jej drzwiczki kuszą, zlepiła się ich zrudziała stal
trochę się tych zawiasów ulało i mnie przykuły do łóżka, twarde kajdany.
wiesz o tym ty, wiem o tym ja.
szafką się stał potem pociąg,
którego stal oblatywał blask.
pewien romantyzm, pewne niespełnione sny.
ostrość jego świateł wśród nocy,
lecz tylko w marach —
groziła mi zawsze,
ja, głupia, myślałam, że jej szafka tak zaspawana jak moja.
wpuściła wiadro węży do swojego żołądka — nie wszystkie — tak tylko na próbę.
zalęgły się między regałem, a ściany zesztywem.
chłodniejsze, błyskliwsze niż stal.
małe, w ciasnych pudełkach z nazwami długimi jak knot.
ich zachęcający grzechot przy cieple poranku;
dzięki wahaniu, to nie był ostatni wschód.
kiedy szarość jeszcze się po jej oczach miotała,
szkła grubość, oziębły plastik,
syczały, a torba szarpała się na jej plecach.
grzechotały, gdy je gniotła butelka.
jej szafka długo do niej szeptała,
ciągnęły do niej zmęczone ręce,
na których bieli kwitnęły wiosennie szkarłatu kwiaty.
kilka miesięcy, rozrzucone to wszystko w wiatr.
październikowy chłód je otula,
usypia, ogłupia,
jeszcze nie zabiją, użądlą, żołądek rozgryzą na krzyż;
pójdzie do szafy plecak,
a ona rządzi się swoimi prawami.
może otworzy się jutro, może rozdrobni swe wnętrze w drobny mak.
może ktoś przyjdzie i połknie klucz,
może to będzie ona, cieszyłabym się, gdybym to była ja —
dzisiaj widuję je głównie w muzeum.
sztuczne słońca doglądają ich bezowocnych dni;
pukają w szybkę, grzechoczą między kamieniami.
oziębły plastik, fikcja nawet w tej rzeczywistości szpiku.
dalej kuszą, dalej próbują —
szkło jednak grube. ufam centymetrowi hartowanego kryształu.
palone nad ogniem, niech nas ochroni od tych gorętszych płomieni.
trzymają je niektórzy w terrarium.
małe akwarium, miejsce zajęte na półce.
łóżkowa komoda, szum wentylacji, ich błysk delikatny w kolorycie łusek.
gady, które zrzucają skórę — w tym całą twarz. zżerają ją ludzie, te nieszkodliwe wspomnienia,
trucizną w małej dawce się leczą od lat.
moja szafka dalej tam stoi, wciąż w tamtym rogu pokoju.
wiele się przez nią przelało. listków nienazliczenie, jedne bardziej jadowite od drugich.
ale zobaczyłam, jak się jeden przegryza przez brzuch —
metalność małej główki skąpana w czerwieni, wokół rozbryzg posoki.
łapaliśmy go wszyscy, gołymi rękoma.
ich brud, śliskość, zostanie z nami latami.
stawiał opór, wyrywany siłą obiecywanej miłości.
wyszedł. choć blisko było, a szarość i brud mojego sufitu nie obiecywała szczęścia w tym zakończeniu.
cichy szept przez telefon, kilka głosów równie przerażonych co ja, zmęczona surowość dystrybutora.
dzwonili później, chcieli wiedzieć, czy podzielił się ze mną gatunkiem węża —
między oceanami szpar wyłuskanych od niego liter, pewna byłam niczego.
moja szafka umilkła. pozdychały, zdechło też słońce, co im się pchało na łuski.
jak ja bym mogła im zrobić to samo..?
to tak bez sensu jest rzucać ten świat.
i nie chce się, oczywiście, ale czasami
tak strasznie się pragnie zniknąć za kurtynami —
ale nie, 23 wcale by nie wystarczyły.
lato
brunatna czerwień plastiku przyćmiona przez kurz.
lewa noga z przodu od zawsze była nadłamana, ale nikomu nie chciało udać się z reklamacją do sklepu.
“jakoś się trzyma”, powiedziała pierwsza, a druga przytaknęła.
ja tylko niemo wpatrywałam się w ich buty.
w zestawie było ich cztery, ale trzecie gdzieś się zawieruszyło.
ostatni raz widziałam je późnym wieczorem, który przekrwawiał się w noc.
brąz nieba i ciemne liście, na które nie padało już światło.
trzeci siedział na nim, butelka w ręce i oczy wlepione w krajobraz.
gapił się na dom tych z naprzeciwka, a raczej ich nowy samochód.
nawet mnie nie zauważył, gdy przechodziłam tuż obok;
kolejnego ranka, który przywitał nas bielą, oboje zniknęli.
była nas odtąd trójka, ale prawie nic się nie zmieniło.
tylko gry w uno były nieco szybsze;
horyzont był wiecznie jakiś taki odległy i rozmyty. wszystko co dalej niż kilka kilometrów rozpływało się dość płynnie.
wieżowce miast, porwane w subtelny wir.
lato budziło nas i żegnało, jakby nigdy miało nie odejść.
przynosiło kolejne butelki, tasowało karty.
czasami podrzucało książki, po których zadawałyśmy sobie pytania.
ale one, jak dnie — szybko się kończyły.
raz tylko spojrzałam na drugą jak na kogoś, kto zaraz będzie mieć przecież przyszłość;
pociąg, który odjedzie w końcu ku następnej stacji, zamiast stać na tej wiecznie.
grzebała akurat w trawie, a jej ramiona spalone były na czerwień raka.
pierwsza często śmiała się, że nigdy nie dorośnie.
na telefony odpowiadała tylko raz dziennie. o siedemnastej, gdy budziła się z popołudniowej drzemki.
rozmawiała z kimś cicho kilka minut, a ja nie raz widziałam, że słuchawka jest odłączona.
to zawsze ja siadałam na tym brudnym i ze złamaną nogą.
może z troski o innych, a może podświadomie wiedząc, że ja akurat przyszłości nie mam.
jakoś tak, patrząc w gwiazdy, nie słyszałam żadnych szeptów, żadnych podpowiedzi;
a one ze swoich śmiały się lub krzywiły.
dom teoretycznie jest mój, mogłam więc zostać tam ile chcę.
tak długo aż lato nie przeciągnie swojego długiego ogona,
a czas nas nie dogoni.
ale bez nich to wszystko nie miało sensu.
druga wygrzebała z ziemi drogocenną monetę,
a rozmowy pierwszej przedłużały się każdego dnia.
zachody przychodziły szybciej. ognista pomarańcz pochłaniała nas jeszcze żarłoczniej.
zniknęły jak trzeci, przez noc,
zabierając ze sobą swoje krzesła.
zostało tylko jedno, to ze złamaną nogą.
talia kart i butelki.
słońce chciało już udać się na spoczynek zimy, ale lato nie pozwalało;
liście drzew czarniały z każdym dniem.
te żywe wspomnienia gniły stopniowo z postępem zachodów —
a ja z nimi. orkiestra, która opada na dno wraz ze swoim statkiem.
zostałam, bo szpony zacisnęły się zbyt szczelnie,
a niebo nie chciało dać żadnych podpowiedzi.
ornontowice, ciepły, ciemniejący powoli letni wieczór
krowa i ocean
zawieszony w błagalnym wahaniu błękit nieba.
pranie schnące pośpiesznie, rozwieszone na balkonowej nitce.
podwieszony do sufitu kwiat, który lgnie w swej tęsknocie do wciąż odległego słońca.
krowa, uciekinierka szczęśliwa z rzeźni, patrząca niemo w bezmiar oceanu.
fale podmywają jej nogi, a świeża bryza uderza bezustannie w pysk.
oczy szeroko otwarte, wlepione w żywą nieskończoność wody.
skąd mogła wiedzieć, że tego “więcej” jest aż tak wiele?
| pociąga mnie nieuchwytność,
wszystko to, co będzie już zaraz poza zasięgiem wzroku, za horyzontem, pod szkłem jednostronnej szyby.
wszystko wtedy, w wyobraźni, jest tak żywe i ciepłe i niesamowite i wyrwane jakby z przerwanego przed chwilą snu;
tak długo, jak nie przede mną — magiczne.
chociaż osiągnęła już wszystko, o czym tak pracowicie marzyła,
czy była szczęśliwa?
piasek chłodny woda wroga niebo ciemniejące szybciej od wzrastającego w niej zawodu;
samotna niezwykle ścieżka i śmierć pozbawiona gwarancji — bo co, jeśli w tym „realnym” świecie żyć będzie i wiecznie?
stąpa nieśmiało, a pod jej kopytami trzaskają zgniatane muszelki.
jęk kostek dzieciaków wprost z łona matki wprost do zgniatarek brzęczy w jej uszach;
i tu źle i tu niedobrze, cóż więc zrobić?
| staram się więc ani nie śnić, ani nie marzyć,
wszystko, czego dotknę obraca się w proch — po co więc wystawiać rękę?
— jak ta farba, ciurkiem spływająca po monolicie ściany.
nie wybrała tego losu, lecz bez oporów pchnie wraz z nim na przód.
zmęczona położyła się w końcu na skraju cichej plaży,
znużone oczy i bolącą głowę złożyła do snu.
czy tego chce, czy nie — jutro czeka na nią świat;
słońce ogrzeje wodę, a piasek odda mu wilgoć fal.
muszle nowe wygnane na brzeg lśnić będą gładkością w nikłym blasku gwiazd.
| utopia upadła, lecz czy nie tak ma działać świat?
kowal zmęczy się kiedyś przecież i odłożyć musi swój ciężki młot;
spoczywaj, mój aniele stróżu.
do wykucia jeszcze tyle lat, a ty dalej w iluzji, że wszystko to zrobisz sam.
ułożę się jak niechciane dziecko w posyłanej w dół rzeki kołysce;
na boki się będę pchać i unikać skał, lecz czy zmienię bieg rzeki?
słońce niech oceni czy łaskawe i jasne mi będzie, czy spali ślepotą moje nierozwinięte oczy.
lecę jej na spotkanie i wychować się chcę wśród krów — ślepa lub nie, już podjęłam decyzję.
nienawidzę dawnej miłości
nienawidzę miłości, którą cię kiedyś darzyłam,
tej niewyczerpanej obsesji, która popychała, by trwać —
wiecznie, z troską ogromną, ponad mój komfort, ponad też, pewnie, twój,
nienawidzę egoizmu, bo gdy pali uczucie to spalić bym mogła świat,
lecz to dogasało, powoli, boleśnie, a mnie nie mogłoby to obchodzić mniej.
zawiodłam, to jasne,
tak niespodziewane były twoje słowa, że chciałabyś odnowić kontakt;
ale cichy bezsens tego wieczoru szybko przypomniał, dlaczego tak bardzo cię polubiłam.
chciałabym wsiąść kiedyś do tego samochodu,
środkiem nocy, przedzierać się przez mrok;
pozwalałybyśmy żółci tej, umierającego słońca, zafarbować tło nieskończonych lat,
tańczyć frywolnie po szarości twoich tęczówek;
setki budynków, z betonu i cegły, a w nich ludzie, co śpią, wiarę swą pokładając w tym świecie, że obudzą się jeszcze,
w czymś na kształt kolejnego dnia.
mijałybyśmy je wszystkie, jeden po drugiej, drzewa, kurtyny zieleni na słupach brązu.
świat by nam nie stał otworem, on by mapą był, płaską, po której sunie się autkiem, głównie z plastiku.
chciałabym ci roztaczać o tej nowej miłości i słuchać też o tej, którą znalazłaś dla siebie.
chciałabym, żeby lato nas zżarło w półmroku, a wypluło w porę narodzin nowego wschodu;
byłoby to, w gruncie rzeczy, tymczasowe, lecz co takie nie jest?
cieszyłabym się z każdej sekundy, a o co dziesiątej pisała wiersz —
chciałabym, lecz to nie płonne marzenia bo naprawdę wierzę, że to kiedyś się stanie.
choćby i za dwadzieścia lat, gdy pierwsze zmarszczki wykrzywiać zaczną faktury naszych zmęczonych skór;
stanie się to choćby tak prozaicznie, jak nieznacząca jest rozmowa w środowy wieczór —
internet się zatnie, istotne szczegóły przepadną w czasie, lecz będzie to, i tak, chwilowo — przepiękny czas.
tearing open a closeted wound (ociekając krwią)
zawieszenie w desperackim wahaniu, bo w wiecznej kontradykcji ból przyciąga i odpycha, a ulgi obietnica woła, trudno więc czasem o pierwszy krok.
bywa jednak, że się stal sama topi w ucieleśnionym szkarłacie, szok, wstrzymany oddech, środek nocy, ciemności czerń, co się rozlewa pod kołdrą,
cieknie coś, lecz ból otępia, ostrze idzie dalej, głębiej, ruch jak przeciąganie liny między sobą a sobą, sędzia spina sznur skóry i usztywnia biegnące pod nią mięśnie;
jest coś, co zachęca do tej roztaczającej się nicością pustki, wyrwy w myśli, rysy na filmu pamięci kliszy, małego samounicestwienia, maczania palców w samodestrukcji —
jest coś, co nie zniechęca, chociaż nieskończony w gradiencie swojej brudnej czerwieni kwiat zakwitły na szorstkości bandaża powiększa się wciąż, nieustannie;
jest jakiś głos, co woła, co zachęca, jakieś komórki-dekadentki, które szepczą podskórnie, byś je konkretnie ujęła — wyrwanym z temperówki metalem, z okowów plastiku zabranym, małym, tępym, skrycie niewykrywalnym — sterylności przeciwieństwem.
jest jakieś pragnienie, by patrzeć, jak ten owoc własnego wykwitu kształtu nabiera na gałęzi najwłaśniejszej plantacji,
jest jakaś chęć, by ktoś cierpiał, a w trzech do obsadzenia, raniącego ranionego i (widzącego) znad ramienia ranę, rolach umieścić siebie, najściślejsze swe ja, owoc łona, świata i pulsującej po żyłach krwi —
i tą się krwią podzielić, oddać roślinom, oddać powietrzu, oddać ją życiu,
celebrować jej ujście i minione praktyki, gdy posoki upust nie raz był jedynym lekarstwem —
jest taka chęć i pragnienie i to się obraca w umyśle, jak się w palcach obracało ostrze, a na krawędzie tego wytworu łatwo się nadziać i rozlana po mózgu myśl-krew nieźle namieszać potrafi w głowie..
ale dzień każdy bez tych kwiatów wykwitu to jest jak deszcz, który łagodzi oschłe pustyni piaski —
nie zbieram ich już w bukiety, nie owijam w biel wstążki, nie wręczam już na samym progu, nie pozwalam przerosnąć ofiarowanego wazonu.
wyrastały te szkarłatne kwiaty, zebrałam je zręcznie, ziemia żyzna, więc pojawią się pewnie jeszcze, ale spróbuję szpakiem być tych owocnych upraw —
u samego gruntu wyrwane zaczątki, pęknięte pestki, smakują lepiej. mniej przesiąkły długą nocą i księżyca smrodem, który lał w nie całą swą moc.
powłoka wody
była ostatnio taka zajęta.
czas rozciągnął się do jednolitego, wielkiego pomarańczu, sunącego nieśpiesznie przez brąz —
obcość miasta, nieumiejętnie poruszające się zwierciadła.
lśni to wszystko przez gigantyczną szybę. choćby i chciała opluć ten świat, spłynęłoby to po niej, wolną, przejrzystą cieczą.
wszystko ostatnio tak dźwięczało w jej uszach.
dość miała pracy, a gdy przychodził urlop, jego w zasadzie też.
rozstrzelenie, mając nogi w dwóch przeciwnych krańcach budynku boli to tak samo, nie ważne, czy zajmuje się prawe, czy lewe siedzenie.
rozciągnęły się te kończyny nienaturalnie, poutykały po jakichś szparach.
męczyła perpetualność tego dyskomfortu, zawsze się chciało, żeby to się jednak trochę wcześniej skończyło.
ale milknie to wszystko, zimno kładzie dłonie na jej twarzy, palce długie i cienkie, głaszczą niespiesznie,
cierpnie pod nimi skóra i się włosy podnoszą, wewnątrz całe wrzeszczy, jakby się domagało wyjaśnień —
a dłonie te, bo ich więcej niż dwie, ich całe setki, rodzą się naokoło jej ciała, łapią zręcznie, trzymają mocno, ciągną wciąż w dół i mknie ku niemu ta materia, w swym cieple, ku zimnie przeźroczystej wody.
zjada ją ona, lecz ona się nie poddaje bez walki;
szarpie się, wysuwa ręce, odbija nogi,
niedbale z początku, zachwianie, lecz je wszystkie w rytm zaraz wprowadza, a jednostajność zyskana zachwyca,
w harmonię to się powoli wplata, ruchów sekwencja, nagrana, odtwarzana ciągle od nowa, naturalistyczna, lecz mająca coś w sobie z maszyny,
ręce zaczynają pomagać, do góry podnoszą, przy zanurzaniu wspierają, nogi się w tył wciąż wyrzucają —
współgra ten system jakoś,
żyją we dwoje w spokojnej synergii, naturalnej symbiozie.
chociaż do istnienia powołanej ludzkmi rękoma to wyuczonej, wpisanej w geny.
po początku burzliwym, a wodzie chłodnej, nieprzyjaznej,
rozpogadza się niebo sztuczności tego sufitu, chmur biały metal przybiera błękit, słońce w swym nowiu,
już tak skóra nie cierpnie. odpoczywają włosy, zmęczone staniem na baczność, oddycha też ona, płycej, lecz nie tak łapczywie.
ruch naturalnie przychodzi, rozgrzewa mięśnie, daje jakiś cel, wciąż popycha do przodu, się idzie, się rozwija, się uczy —
czyta się po kartach tej ciecznej przeźroczystości i się wyciąga z nich wnioski, mapuje się jej temperament.
gdzie ciemniejsze głębie, gdzie ręce zwiększają swój nacisk, a gdzie płycizny, gdzie łatwo o życiodajne powietrze.
zamyka się oczy, oddaje się jej —
bo przeźrocze chociaż w swojej istocie charakterystyczne, to też bardzo reflektywne,
ukaże jej twarz, ukaże ten świat, ten brąz, który wzrasta coraz bardziej do góry, tańczyć w nim będzie pomarańcz, a on nie utonie wśród fal, on wśród nich zamieszka,
odnajdzie swój kąt,
więc jest to dla niej ucieczka, ten surrealny chłód i ręce badające głębie jej ciała, lecz dalej w zbyt dobrze znanym wymiarze.
gdy się woda wlewa do ust czuje spaliny, czuje dech tych wszystkich brudnych ludzi, to jak powietrze, ale skrystalizowane, powołane do blasku, w nową formę ubrane —
lecz, gdzieś w głębi, wciąż takie same.
wynurzać się z niej musi co jakiś czas, płuca wołają, nos panikuje, tlenu brakuje, a dłonie już bolą od brnięcia w jej głąb —
zatrzymuje się wtedy i siada na brzegu, zamiast piasku to krawędzi wzniesienia syntetycznego, wyłożonego płytkami, chłodnego, ale nie bardziej niż ona — zahartowała się,
później wróci, w zasadzie za chwilę, niedługo ich dzieli. skazanych na siebie kochanków, zadowolonych, mimo braku wyboru.
i choć ujrzy w niej siebie, a siebie nie cierpi,
chyba nauczyła się kochać samo to rozmycie, mechanizm, który zniekształca, nowy zupełnie nadaje kształt — obraz biorąc na szczyt fali, rozmemłując między wierzchołki, jednocześnie niszcząc i rodząc ponownie.
w brązowej nudzie przytłaczającego świata, który by wzrastał tylko istniejące do góry, do Nieba popychał już zaschłe zarodki, dobrze jest patrzeć, że nowe wciąż jest, że przy nas ktoś jest, kto na porodówce stoi i je czujnie odbiera, z cieczy wyciera. i w sobie trzyma, by ich nie zeżarł los.
fotel
przepastnie wręcz wielki pokój wypchany po brzegi niczym mniej jak odżywczą pustką,
odsłonięte ogromne okno i zasłony po obu jego bokach, bo po co ukrywać się przed światem, skoro on znajdzie inne dla gałek ocznych swych drogi,
wpada przez szybę łuna światła tak niebieskiego, że aż trudno uwierzyć, że to dalej poranek obecnego roku, a nie tego, w którym to bóg zalał noego świat.
leje się, rozbija o krawędź wysoką opustoszałego parapetu i upada na parkiet, rozpasana i długa, rozszczepiona na tysiące malutkich iluminacji.
a ja jestem jedyną świadkinią, która by temu mogła zaświadczyć,
zamknięte za mną zostały drzwi i tkwię tak, liżąc ściany,
przyglądając się, czy aby na pewno światło to aroganckie się z miejsca nie rusza,
a to próbuje wykonywać jakieś swoje marne podrygi,
ale bezsilne jest wobec świata, który trzyma w stalowych dłoniach ujście naturalnej żarówki, z której to wciąż wypływa —
i bardzo zresztą dobrze, bo drzewa takie się nie ruszają, nie pierzchają przed mym czujnym wzrokiem, to czemu ma światło, czemu jedyne wyjęte ma być poza nawias tych słusznych zasad.
ustawione jest wszystko pięknie i schludnie, po prawej od okna jest wielki fotel, kurtuazyjnie rozwiększony, by do sufitu sięgał,
napięta na nim doskonale droga i giętka skóra, na której fragmentarycznych zwierciadłach tańczą odpryski za oknem rozległego świata,
pusty jest i zapraszający, ale żeby się wdrapać na niego to trzeba wiele i sił i doświadczenia i pomysłowości też, może,
jak długo tu jestem strażniczką, to nikt jego szczytu jeszcze nie zdobył i mnie martwi to trochę, bo fakt, świat to się może nie zmieniać, drzewa teraz tak mogą stać na korzeniach jak stały uprzednio,
ale po to ta cała sceneria powstała, żeby ten fotel ktoś zajął,
po to to okno otwarte, żeby w błękitu objęciach zdobywczyni się przeszła i zasiadła potem wśród ciemności cienia, nie tak natchnionej, ale wygodnej, bezpiecznej, kochanej.. —
cyrkiel
linia wody, stabilna, solidna,
dobrze i, z pewną zgrabnością, narysowana.
otacza mnie wszędzie, wokoło, jakby
moje ciało było niczym więcej jak pozostawioną w papierze dziurą,
w której przytrzymujący jego główną oś kolec rysującego ową linię cyrkla się wbił.
a wbił się on bardzo, bardzo dawno temu.
może przy samej kreacji świata, może nieco później;
tkwił jednak dalej w bożym piórniku, gotowy, by po nań sięgnąć i zaczerpnąć w nim pomocy,
gdyby ta okazała się konieczna.
woda jest głęboka, mętna i brudna.
nie widzę dna, a odbite na jej powierzchni chmury szczerzą się do mnie złowrogo.
jakby one wiedziały, a ja nie.
jakby one patrzyły,
a ja tylko,
bezradnie,
i z narzuconą mi na oczy opaską,
jedynie krążyła wokół, na oślep.
tkwię na miniaturowej wysepce, prawdziwie w samym środku opływającej w pustkę nicości.
jest na niej drzewo, mały dom,
czasami też ja.
czasami, bo niekiedy rzucę się w objęcia tej wody,
sprawdzając,
czy mogę w niej utonąć.
i odpowiedź nigdy nie jest twierdząca.
nie mogę.
ale wiatr, ten sam, który wzrusza liśćmi wspomnianego drzewa,
zaraz usadza mnie na moje miejsce.
i patrzy, czujnym wzrokiem,
czy skoczyć nie próbuję ponownie.
a ja odwzajemniam to spojrzenie.
jako bezużyteczne dziecko na tej samowystarczalnej wyspie, mam na to czas.
a on, jako użyteczna śrubka w tym paskudnie wielkim, funkcjonalnym organizmie, nie.
odwróci się, na chwilę, popchnąć rysujący linię wody cyrkiel do przodu.
niekiedy.
a ja wtedy,
niekiedy,
wykorzystuję swoją szansę.