Część III
Geneza wody (lata 6945–7446 według kalendarza elfów Olivinir, lata 1520–2021 według kalendarza słonecznego krainy Touss)
Rozdział pierwszy
Matylda (lata 1520–1530 według kalendarza słonecznego krainy Touss)
„To taka przemożna ochota, by…”
Matylda
Na ziemi dywan. Czerwony z czarno-żółtymi elementami, tworzącymi niesamowite wzory. Chwilami dostrzec na nim można było zamki, które po chwili zmieniały kształty i stawały się całkowicie czym innym (jedynie przy rozbudowanej wyobraźni patrzącego, rzecz jasna). Drzwi całe białe, dość masywne, na nich cztery prostokątne wgłębienia. W lewym przeciwległym rogu do drzwi potężne łóżko. Wielka, drewniana rama, a w niej miękki materac z najlepszego materiału w królestwie, materiału godnego, aby spała na nim sama księżniczka. W prawym rogu przeciwległym do drzwi regał szeroki na pięć metrów i wysoki na dwa. W nim pięćdziesiąt półek, wszystkie zapełnione książkami. Przy samym regale ustawiona komoda szeroka na dwa metry i wysoka na metr. W niej cztery wysuwane szuflady, wszystkie w pełni zapełnione strojami księżniczki Matyldy. Jej matka zawsze nalegała zarówno na większą ilość ubrań, jak i samej przestrzeni dla nich, lecz Matylda zawsze odpowiadała: „Daj spokój”. Jeden czerwony fotel, niezwykle wygodny, służący jedynie do czytania. Naprzeciw komody kolejne drzwi, wykonane z drewna, tak jak pierwsze, tym razem koloru brązowego, bez jakichkolwiek wzorów. Drzwi te prowadziły do niewielkiej łazienki, w której znajdowały się jedynie latryna i wanna, obie wykonane z marmuru. Ściany łazienki w całości wyłożone płytkami. Sufit pomalowany na biało. Ściany w pomieszczeniu natomiast pomalowane kolorem nadziei — zielonym. Znajdowały się tutaj również dwa okna. Jedno umiejscowione pomiędzy łóżkiem a szafą, drugie natomiast — metr na prawo od drzwi do łazienki. Na komodzie ustawione piętnaście świec w pięknych, złotych świecznikach. Kapcie i stertka ubrań zawsze stojące w tym samym miejscu przy łóżku, gdy Matylda śpi. Trzy świeczniki wmontowane w ścianę pół metra na prawo od okna przy drzwiach do toalety, w nich świece, palące się każdej nocy, wymieniane codziennie przez służbę podczas innych czynności, które wtedy wykonywano. Zawsze jedynie wtedy, gdy Matylda spała.
„To taka przemożna ochota, by podejść do komody i wysunąć dolną szufladę. W niej znajduje się…”
Matylda
Tamtego dnia Matylda obudziła się z samego rana. Ziewnęła i przeciągnęła się, po czym wstała. Gdy ubierała się, zauważyła, iż lubiła poranne wstawanie. Wstające na horyzoncie słońce napawało optymizmem. Wyjrzała przez okno, miała piękny widok, jako że jej pokój znajdował się w najwyższej wieży w mieście. Zawsze, spoglądając przez okno, czuła lekką radość, lecz natychmiast po niej pojawiała się nostalgia, a po niej już tylko smutek… Jak codziennie po wstaniu Matylda udała się do łazienki i wyjątkowo wzięła szybką kąpiel. Gdy wróciła do pokoju, już czekały na nią kanapki wraz z ciepłą herbatą. Tym razem nie przyniosła ich jej matka, jak zwykle bywało, przyniósł je Nieśmiertelny. Matylda ujrzawszy go, swobodnie powiedziała:
— Cześć.
Ukłonił się sztywno i rzekł tym swoim wiecznie spokojnym i basowym głosem:
— Pani.
— Mama dziś nie przyszła, dlaczego?
— Królowa jest dość zajęta.
— Rozumiem.
— Przykro mi, muszę już iść. Smacznego.
— Dziękuję.
Matylda zjadła na łóżku. Jej mama nalegała, by miała stół w pokoju, ale Matylda nie chciała, aby stół zagradzał jej włości. Poza tym nie przeszkadzało jej jedzenie na łóżku. Natychmiast po zjedzeniu odłożyła talerzyk i kubek na komodę, po czym zgasiła trzy wciąż palące się świece. Kiedyś gasiła je służba, lecz Matylda, wstając, zawsze była przerażona, że jakoś magicznie świece gasną w nocy. W związku z tym teraz gasiła je osobiście zaraz po wstaniu. Nie zawsze, ponieważ czasem zdarzało się jej spać w dzień i siedzieć w nocy. Wtedy po wstaniu odpalała kilka kolejnych.
Po odłożeniu talerzyka i kubka wzięła książkę z półki i udała się do toalety. Aktualnie czytała dzieło zatytułowane „Proza szlachetności”. Było to genialne dzieło, które przenosiło czytelnika do innego świata. Dla Matyldy było to niezwykle istotne. Taka ucieczka ratowała jej życie, pozwalała przetrwać.
Czytała ponad godzinę w toalecie, aż delikatnie zesztywniały jej nogi z braku krążenia. Wiedziała, że to znak, iż musi przenieść się na fotel. Spędziła kolejne cztery godziny, czytając na fotelu. Zamierzała tego dnia ukończyć to dzieło i następnego zacząć kolejne. Miała jeszcze tak wiele do przeczytania, tak wiele do poznania.
Matylda miała dopiero dwadzieścia lat, lecz była o wiele dojrzalsza, niż sugerował jej wiek. Była świadoma swej dojrzałości, nawet miała teorię wyjaśniającą tę nietypową sytuację. Dzisiaj postanowiła ją przedstawić swojej mamie, była ciekawa jej reakcji. Ta właśnie weszła do pokoju, przynosząc obiad. Mama Matyldy była wysoką kobietą o blond włosach, sięgających ramion, i błękitnych oczach. Dla Matyldy była ona uosobieniem wszystkich królowych z baśni. Matylda zawsze była zła na siebie, że nie odziedziczyła jej urody, choć jej wygląd był nawet bardziej fascynujący i niezwykły niż jej czarująco pięknej matki.
Matylda miała długie do ramion, niebieskie włosy i oczy tego samego koloru. Nikt w krainie Touss nie miał takich włosów. Inni zawsze fascynowali się nimi, mówili, iż są przepiękne i niezwykłe. Księżniczce ta niezwykłość przeszkadzała, wręcz bała się jej do pewnego czasu, aż dowiedziała się, jak się sprawy mają. Poznała prawdę o swoim rodzie, rodzie Patiens i krainie Touss, którą znała tylko ona, jej rodzice i Nieśmiertelny. Matylda była średniego wzrostu, o mlecznobiałej karnacji i piersiach średniej wielkości, za co była zła na los. Zawsze wtedy pocieszała się świetną figurą. Nawet gdy objadała się wieczorami słodkim, nigdy nie wychodził jej brzuszek, tak wielce niepożądany. Zawsze miała wcięcie w talii, którym w chwilach radości potrafiła się szczycić, niestety jedyne przed sobą i jedynie w myślach. Anna Patiens położyła obiad na komodzie, po czym przytuliła córkę.
— Jak się czujesz, córeczko?
Matylda nie lubiła takiego zachowania matki, zawsze było jej wtedy smutno. Wiedziała, że ma ona dobre intencje, a całość zachowania wynika z troski, lecz ta sama troska uwypuklała sytuację, w której Matylda się znajdowała. Delikatnie odepchnęła matkę.
— Mamo, mówiłam ci już o zachowaniach tego typu.
Królowa przewróciła oczami i powiedziała:
— Przepraszam.
— Nie musisz przepraszać, nie o to tutaj chodzi. Usiądź na chwilę, muszę ci o czymś powiedzieć. Myślałam ostatnio o pewnej fascynującej rzeczy.
Annie mocno się śpieszyło, lecz nie mogła odmówić Matyldzie. Usiadła na fotelu, milcząc.
— Kiedyś zastanawiałaś się, skąd wynika moja dojrzałość, która jest zbyt jaskrawa, aby ją podważać.
— To prawda.
— Ostatnio o tym myślałam. — Matylda wstała i zaczęła krążyć po pokoju, jednocześnie mówiąc z fascynacją. — Bo widzisz, co tak właściwie sprawia, że czterdziestolatek jest czterdziestolatkiem, a dwudziestolatek jest dwudziestolatkiem?
— Nie mam pojęcia.
— Najprostszą i najwłaściwszą odpowiedzią jest: to, że czterdziestolatek przeżył lat czterdzieści, a dwudziestolatek przeżył dwadzieścia. Wiem, to dość banalne, ale właściwie genialne jednocześnie przy właściwym zrozumieniu. A co, jakby w ciągu dwudziestu lat przeżyć lat trzydzieści? I czy to w ogóle możliwe?
Anna słuchała zaintrygowana, jej córka każdego dnia ją szokowała. Matylda kontynuowała:
— Przeżywanie to każda sekunda wspomnień i emocji, każda sekunda naszej historii, zapisanej gdzieś głęboko w nas. A więc starzenie się to doświadczanie, i zawsze sekunda jest sekundą, a minuta jest minutą, lecz zrozumiałam, że czas można zagiąć. Nie dosłownie, rzecz jasna. Można zagiąć to, w jaki sposób go odczuwamy. Zawsze, kiedy czytam, w przeciągu paru godzin przeczytam i — co najważniejsze — przeżyję, nie w sensie życia, lecz w sensie odczuwania, o wiele więcej czasu. Nie twierdzę, że jest to jeden do jednego. Kiedy w ciągu dnia przeczytam książkę, w której minie, powiedzmy, tydzień, nie minie dla mnie tydzień, choć na pewno też nie jeden dzień. Myślę, że stąd właśnie wynika moja dojrzałość: dzięki temu, że przeczytałam masę książek w ciągu dwudziestu lat życia, emocjonalnie przeżyłam o wiele więcej. — Matylda spojrzała na matkę zaniepokojona. — Nie jestem pewna, czy właściwie ubrałam w słowa całość tej myśli, do tego pamiętaj, to tylko wstępne rozważania, co do których nie jestem jeszcze do końca pewna.
Anna analizowała przez dłuższą chwilę słowa swojej córki, po czym powiedziała:
— W zupełności się z tobą zgadzam, lecz niestety muszę już iść, przepraszam.
Matylda wyraźnie posmutniała.
— Ale dopiero co weszłaś.
Anna pocałowała córkę w czoło.
— Przepraszam, córeczko, naprawdę mam wiele do zrobienia. Musisz opowiedzieć o swojej teorii Nieśmiertelnemu, wiesz, że on sięga umysłem dalej niż inni. — Po tych słowach Anna opuściła pokój Matyldy. Ta natomiast chwilę jeszcze myślała nad swoją ideą, jedząc, po czym powróciła do czytania. Czytała aż do wieczora i w końcu położyła się spać. Zasypiając, uznała, że był to dobry dzień, mimo że Nieśmiertelny i mama byli u niej ledwie chwilę. Dziś się nie smuciła, ani nie zadręczała, co było dość niezwykłe.
„To taka przemożna ochota, by podejść do komody i wysunąć dolną szufladę. W niej znajduje się rzecz, której normalnie nie chcesz mieć w komodzie…”
Matylda
— Co o tym myślisz? — Matylda podekscytowana chodziła po pokoju, bardzo zależało jej na zdaniu Nieśmiertelnego. Ten długo myślał, gdyż myśl jego rozmówczyni była dość głęboka.
— Zastanawiam się, czy wynika to z „zagięcia czasu”, czy może z tego, jak ten czas wykorzystujemy.
— A więc twierdzisz, że mimo intensywnych przeżyć podczas czytania w trakcie jednego dnia mija jedynie jeden dzień, natomiast sęk tkwi w jakości wykorzystania tego czasu?
— Dokładnie, porównałbym to do przemieszczania się w czasie. W trakcie godziny pieszo możesz przebyć o wiele mniejszą odległość od tego, ile byś przemierzyła, jadąc konno. Przemierzając większą odległość, również doświadczysz więcej, więcej ujrzysz. Analogicznie czytanie, jak i intensywne rozwijanie się, to tak jakby szybsze przemieszczanie się w czasie.
Matylda myślała dość długo, myśl Nieśmiertelnego była dość zawiła i dla niej niejasna.
— Takie emocjonalne przemieszczanie się?
— Określiłbym to bardziej jako przemieszczanie się po różnych płaszczyznach związanych z naszym rozwojem. Rozwój emocjonalny, intelektualny, zdobywanie mądrości. Twoją dojrzałość związaną z tym, iż wiele czytasz, bardziej określiłbym jako rzetelne spojrzenie na rzeczywistość związane z brakiem naiwności.
— Brakiem naiwności, a więc w skrócie z mądrością?
— Dokładnie.
— Ale czy to nie oznacza, iż w trakcie dwudziestoletniego życia nie przeżyłam więcej lat?
— Myślę, iż jest to naciągana teoria. Po prostu lepiej wykorzystałaś te dwadzieścia lat, bardziej się rozwinęłaś. Odmienne zachowanie starców wynika ze zdobytego podczas życia doświadczenia i mądrości, dla mnie wynika z ogólnie rozumianego rozwoju, choć same przemierzanie czasu nie musi wiązać się z rozwojem.
— Nie rozumiem? Można nie iść do przodu, przemierzając czas?
— Tak, to prawda. Przemierzając życie, każdy doświadcza i zdobywa wiedzę, lecz istnieje wiele substancji, które mogą człowieka cofać w rozwoju, do tego w większości są to substancje mocno uzależniające, to po pierwsze. Drugą rzeczą jest to, że rozwój jest trochę jak kula śniegowa. Osoba, która jest dość rozwinięta, na przykład intelektualnie, docenia intelekt i wie, jak bardzo wpływa on na nasze decyzje i zachowania, jak bardzo wpływa na nas. Taka osoba będzie chciała dalej się rozwijać intelektualnie. Taka osoba będzie chciała się intensywnie douczać i rozwijać, jednakże sprawy mają się zupełnie inaczej w przypadku osoby zaślepionej głupotą. Po trzecie bardzo łatwo jest wpaść w błędne przekonania, które mogą dać intelekt, a z drugiej strony blokują zdobywanie mądrości. Można się intensywnie rozwijać intelektualnie przez całe życie, a mimo tego wierzyć w stek bzdur i na podstawie tych nieadekwatnych do rzeczywistości prawd podejmować decyzję. Jest to bardzo niebezpieczne. Ile było ideologii, które popchnęły ludzi do czynów moralnie złych? Do czynów po prostu głupich?
Matylda przetwarzała to, co powiedział Nieśmiertelny, i analizowała, po czym powiedziała:
— A więc można przeżyć ten sam czas bardziej intensywnie, lecz nie oznacza to dokładnie, że w trakcie lat dwudziestu przeżyło się lat trzydzieści. Oznacza to natomiast, że te dwadzieścia lat było bogate w poznanie, co oznacza, że w trakcie tego czasu można przemieścić się o różne odległości na skali rozwoju. Analogicznie do przemieszczania się w przestrzeni.
— Dokładnie, takie jest moje spojrzenie na tę sprawę. Oczywiście nie istnieje jakakolwiek skala rozwoju, natomiast chyba oboje rozumiemy, iż to określenie jest używane jedynie na potrzeby zobrazowania tej myśli i nie jest trudne zrozumienie, co ono określa.
— Tak, rozumiem, lecz zwróć uwagę, jak złożone jest to pojęcie. Skala rozwoju oznacza nie jedynie rozwój intelektualny. Dochodzi tutaj mądrość, rozwój emocjonalny, nawet rozwój empatii, który nie zawsze musi iść w parze z rozwojem emocjonalnym. Do tego każdy z tych poszczególnych rozwojów jest bardzo złożony, na przykład intelekt dzieli się na masę różnego rodzaju wiedzy.
— Tak to prawda. — Nieśmiertelny, do tej pory siedzący w fotelu, wstał. — Przykro mi, Matyldo, muszę już iść.
Matylda jedynie pokiwała głową i powróciła do swych przemyśleń. Musiała to sobie poukładać, jej wcześniejsza myśl była błędna, lecz jednocześnie bliska prawdy. Dopiero Nieśmiertelny zdołał jej zobrazować tę kwestię w sposób wystarczający i przekonujący. Nieśmiertelny żył już setki lat i był o wiele bardziej rozwinięty niż inni, których Matylda spotkała podczas swojego życia, jego spojrzenie na wiele kwestii było niesamowicie mądre.
Dziewczyna wyjrzała przez okno. Na dworze padał deszcz, co nie zdarzało się często w krainie Touss. Myśli dziewczyny krążyły dookoła rozmowy z Nieśmiertelnym i były one pozytywne, lecz dość szybko obrały niepożądany kierunek.
„A więc intensywnie się rozwijam, super”. Twarz o szerokim uśmiechu. Patrząc na nią, samemu uśmiechalibyśmy się odruchowo. Tyle że to nic nie zmieniło… Uśmiech natychmiastowo zniknął, całość wyrazu twarzy się zmieniła, powoli pojawiały się na niej uczucia całkowicie odmienne. „Po co mi ten rozwój, skoro i tak nigdzie nie wychodzę?”. Powoli wypływające na zewnątrz uczucie smutku widoczne w oczach, krzyczące z rysów twarzy. „Nieważne, jak bardzo będę się rozwijać, zawsze będę nikim, jedynie brudną ścierą do wycierania”. Łzy napływające do oczu.
„To taka przemożna ochota, by podejść do komody i wysunąć dolną szufladę. W niej znajduje się rzecz, której normalnie nie chcesz mieć w komodzie, rzecz służąca do czynu bardzo złego. Do czynu, którego nie chcesz popełnić…”
Matylda
Dokładnie pięćset lat temu na dworze księcia, który władał jednym z wielu małych księstw, którymi była porozdzielana cała kraina Touss, pojawił się niezwykły staruszek, który wszystko zmienił. Gdy wszedł na dwór, wszyscy zamilkli. Pozornie zwyczajny staruszek ubrany był w skromne szaty, ale jego oczy o różnych barwach, wymieszanych ze sobą i jakby wciąż się zmieniających, zdradzały, iż jest on kimś więcej. Było coś jeszcze, trudno to opisać, ponieważ było to coś, czego nie dało się zauważyć, lecz bez wątpienia dało się to poczuć. Wyczuwalny spokój bijący od tej postaci czuli wszyscy, spokój i niewiarygodną siłę, które to wręcz wybrzmiewały w powietrzu i sprawiały, iż powietrze dookoła tej niesamowitej postaci drżało. Dworacy opuścili salę jak na polecenie, wychodząc jedynie przyglądali się przybyszowi, jak się później okazało, przybyszowi z dalekich krain. Staruszek stanąwszy przed tronem, ukłonił się i przemówił:
— Witam największego i bez wątpienia najmądrzejszego spośród książąt krainy Touss, bo czyż wielkość nie wynika z mądrości? Oferuję waszej książęcej mości przymierze.
Książę chciał poruszyć się na swym wielkim tronie, lecz zaistnienie tej jakże nietypowej sytuacji go sparaliżowało. „Dlaczego po wejściu tego starca wszyscy wyszli jakby na polecenie? Dlaczego jego szata jest tak absurdalnie czysta? Dlaczego czuję się, jakby był to najistotniejszy moment w moim życiu? Dlaczego jest w nim coś takiego, że sprawia… Coś takiego… To tak, jakby wniósł ze sobą do tego pomieszczenia spokój”.
— Na czym miałoby polegać to przymierze?
— Na dobrowolnym poświęceniu się jednostki.
— Nie do końca rozumiem.
— Cała kraina Touss porozdzielana jest na małe księstwa, które to toczą ze sobą wojny od lat, wojny, w których ginie wielu ludzi, wojny, w których wielu ludzi cierpi. Oferuję ci całą krainę Touss jako królestwo, którym twój ród będzie władał przez setki, a może nawet tysiące lat w pokoju.
Pierwszą myślą księcia było: „To niemożliwe, abyś miał taką moc sprawczą”. Mimo tego jakże oczywistego stwierdzenia książę gdzieś w głębi siebie miał pewność, że ów staruszek ma takową moc. Było to całkowicie irracjonalne, lecz właśnie tak było. Książę postanowił potraktować ofertę staruszka w zupełności poważnie.
— Również pragnę zjednoczenia krainy Touss pod moim sztandarem, ale dokonanie tego nie jest czymś łatwym.
— Nie dla mnie.
Książę delikatnie przechylił się w stronę staruszka:
— Z tego, co mi wiadomo, podczas przymierza obydwie strony są do czegoś zobowiązane. Załóżmy, że jesteś w stanie dokonać tego, co obiecałeś. Czego oczekujesz w zamian?
— Dobrowolnego poświęcenia jednostki — powtórzył przybysz.
— Czy mógłbyś wyjaśnić?
— W zamian za całkowity koniec wojen w krainie Touss jedna osoba z każdego pokolenia w rodzie Patiens będzie cierpiała niezasłużenie i będzie to niewiarygodny ogrom cierpienia, lecz nigdy nie będzie to dziedzic lub dziedziczka tronu.
Książę myślał przez dłuższą chwilę, bo była to absolutnie nietypowa propozycja, i doszedł do wniosku, że ma ona w sobie zawartą część absolutnie nie do spełnienia.
— Jak mogłoby być to dobrowolne poświęcenie jednostki, gdy osoby, które będą miały cierpieć, jeszcze się nawet nie narodziły?
— Wybiorę jedynie te osoby, które z czasem to zrozumieją i zaakceptują.
Książę wiedział, jak bardzo irracjonalna jest ta oferta, jednakże gdzieś wewnątrz siebie wiedział również, jak bardzo irracjonalne było to, co przed chwilą zaszło, jak bardzo irracjonalne było zachowanie wszystkich gości znających doskonale etykietę, gdy wszedł nietypowy staruszek. Jak bardzo irracjonalne były uczucia wypełniające pomieszczenie, które bez wątpienia były wywołane pojawieniem się tej fascynującej i niesamowitej osoby. Jak bardzo irracjonalna była ta pewność księcia, że jest to najważniejsza chwila w jego życiu. Irracjonalna była nawet siła, z jaką to uczucie pojawiło się, i towarzyszący temu niepojęty i tak bardzo wszechogarniający spokój. W związku z tym wszystkim książę stwierdził, że racjonalność może w tej specyficznej sytuacji jest niewystarczająca, wręcz myląca.
— Zgadzam się, jednakże jeżeli to, co mówisz, jest prawdą, chciałbym, abym pierwszą osobą cierpiącą był ja, ponieważ byłoby to z mojej strony nieuczciwe dać takie brzemię innym, samemu go nie zasmakowawszy.
Staruszek pokiwał głową z uznaniem, najwidoczniej spodobała się mu postawa księcia, po czym rzekł:
— W takiej sytuacji zaraz po zjednoczeniu całej krainy władzę będzie musiała przejąć twoja żona, jako że cierpienie będzie na tyle wielkie, iż nie byłbyś w stanie wykonywać tej funkcji.
Księcia zdecydowanie przeraziła ta myśl, lecz mimo tego rzekł:
— Dobrze.
Staruszek powolnymi krokami podszedł do wyjścia. Wtem zatrzymał się na chwilę, aby coś dodać:
— Nie martw się, w najtrudniejszych chwilach ja was wesprę. — Uśmiechnął się, po czym wyszedł.
Ten uśmiech dodał siły księciu. Siedem dni później książęta z całej krainy Touss postanowili się spotkać, aby zakończyć to niekończące się pasmo wojen i podziału krainy Touss na mniejsze księstewka. Po kolejnych siedmiu dniach doszło do spotkania, na którym głosowanie książąt miało uznać jednego spośród nich za prawowitego władcę całej krainy. Oczywiście nie obeszło się bez kłótni, lecz ostatecznie to ród Patiens został wybrany do tego, aby dzierżyć władzę w całej krainie Touss po wsze czasy. Po kolejnych siedmiu dniach król zamknął się w swoich komnatach i już do końca życia z nich nie wyszedł, cierpiąc przy tym niewyobrażalnie i tym samym dopełniając przymierza. Od tej pory w każdym pokoleniu rodu Patiens jedna osoba w swoje osiemnaste urodziny rozpoczynała trwające od tego momentu do końca ich życia dopełnianie przymierza.
„To taka przemożna ochota, by podejść do komody i wysunąć dolną szufladę. W niej znajduje się rzecz, której normalnie nie chcesz mieć w komodzie, rzecz służąca do czynu bardzo złego. Do czynu, którego nie chcesz popełnić. To taka przemożna ochota, by podejść do komody…”
Matylda
„Czasami mam wrażenie, że zastygam. To wszechogarniający smutek, jakby rzeczywistość dookoła mnie zastygała. Jakbym była jedynie starym obrazem wiszącym na ścianie, istniejącym jedynie, gdy ktoś na mnie spogląda. Obrazem pozbawionym kolorów, jedynie szarym wspomnieniem w pamięci innych. Pozostawionym w starym miejscu pełnym kurzu, do którego nikt nie chce zaglądać. Starym obrazem, który usilnie pragnie krzyknąć, ile sił w płucach, o pomoc, lecz w rzeczywistości jest jedynie szarą postacią pozbawioną głosu. Wtedy zadaję sobie pytania: Dlaczego właśnie ja? Dlaczego mam cierpieć za innych? To nieuczciwe. Oni nawet nie zdają sobie sprawy z tego, jaką ceną został okupiony ich dobrobyt, pokój trwający latami. Marnują moje poświęcenie, marnują ogrom cierpienia, który na siebie nakładam dla nich. Podchodzę wtedy do okna i obserwuję ludzi chodzących na dworze. Krzątają się, niczego nieświadomi, zajmując się swoimi codziennymi sprawami. Wtedy widzę ich, często naiwnych, wręcz błąkających się podczas tej jakże istotnej próby, jaką jest życie, marnujących czas i zdolnych do czynienia zła i choć to wszystko czyni ich dalece niedoskonałymi, dostrzegam, że tak często mimo swych ciągłych upadków i potknięć, wciąż wstają i walczą dalej. Zastanawiam się wtedy, skąd w nich ta siła? Zaczynam wtedy dostrzegać, jak wielkich i wspaniałych rzeczy mogą dokonać, jak wytrwali i waleczni potrafią być. I choć niektórzy z nich potrafią być okrutni, zdecydowana większość zmierza w stronę światłości i wtedy widzę ich takimi, jakimi naprawdę są, i już nie jestem zastygłą postacią w świecie bez kolorów. Wtedy wiem całą sobą, że warto o nich walczyć, choćby miało to oznaczać konieczność poświęcenia całego swojego życia. I już nie jestem sfrustrowaną i wrogą postacią ze starego obrazu, a świat wcześniej zastygnięty nabiera barw i tempa, i widzę go takim, jakim jest, jakim w rzeczywistości jest — pełen kolorów i odcieni, pełen nadziei i dobrych ludzi, pełen potencjału, za który warto walczyć. Pełen zmagań i wyzwań. Bohaterów wychodzących zwycięsko z małych bitew codzienności”.
Matylda po przebudzeniu czuła się tragicznie, wszystko ją bolało i nie miała sił ani chęci, aby wstać. Ostatnie tygodnie były dla niej fatalne. Mama i Nieśmiertelny mieli wiele pracy, dlatego też całe dnie spędzała w samotności. Zastanawiała się, po co ma wstać. Chwilami kryzys egzystencjalny, z którym musiała często walczyć, przytłaczał ją. Chwilami wszystko wydawało się nie mieć sensu. Matylda, spędzając tygodnie w samotności, tygodnie w jednym pokoju, tygodnie w więzieniu bez ścian, w więzieniu umysłu, czuła się okropnie.
Najgorszym w tym było to, że było to takie nieoczywiste. Niektórzy, myśląc o jej życiu, wyobrażali sobie córkę pary królewskiej rozpływającą się w luksusach zamku. Nie mieli oni pojęcia, przez co musi przechodzić i z czym musi się mierzyć każdego dnia. W każdej chwili swojego życia, dzień i noc. Samotność powoli ją zabijała. Chwilami tak bardzo pragnęła, aby to się już skończyło. Chwilami płakała nad swoim losem, leżąc na łóżku w ciszy i samotności. Choć jej matka robiła wszystko, aby jej pomóc, ostatecznie to było brzemię Matyldy. Była ona niewyobrażalnie twarda, jak każdy z rodu Patiens, komu przyszło cierpieć za pokój. Tajemniczy staruszek, zawsze gdy dawał komuś wyzwanie, dawał mu również siłę, dzięki której mógł temu wyzwaniu sprostać. Mimo tego często nadchodziły chwile, podczas których Matylda miała dość i żałowała, że zaakceptowała swój los. Wtedy marzyła tylko o jednym.
Dzień toczył się powoli i gdy Matylda już znalazła zajęcie, zapomniała o smutku. Niestety nazajutrz znów miało przyjść jej się z nim zmierzyć, następnego dnia również i każdego kolejnego, aż do końca życia. Kryzys egzystencjalny i cierpienie często wydawały jej się tak dojmujące, że wręcz namacalne. Łatwo jest być twardym przez godzinę, trudność pojawia się, gdy ta godzina ciągnie się w nieskończoność. Podczas walki Matyldy przez lata były chwile wzlotów i niewiarygodnego szczęścia, jak i upadków i wszechogarniającego cierpienia. Niestety przez lata smutek i cierpienie stawały się coraz bardziej dojmujące.
Mając lat trzydzieści, Matylda wyglądała jak cień samej siebie sprzed lat. Wychudzona i wiecznie blada, z wciąż obecnymi i poszerzającymi się cieniami pod oczami, przywodziła na myśl dojmujący smutek i współczucie.
„To taka przemożna ochota, by podejść do komody i wysunąć dolną szufladę. W niej znajduje się rzecz, której normalnie nie chcesz mieć w komodzie, rzecz służąca do czynu bardzo złego. Do czynu, którego nie chcesz popełnić. To taka przemożna ochota, by podejść do komody i wyjąć nóż znajdujący się w niej. To taka przemożna ochota, by odebrać sobie życie, aby już nie istnieć, aby już nie cierpieć, aby to się wreszcie skończyło”
Matylda
Wpatrywał się w nią, gdy spała. Ostatnio często przychodził w nocy i zastanawiał się. Nie łatwo było poruszyć takiego wampira jak Nieśmiertelny, nie odczuwał on już prawie nic, uczucia w nim przypominały jedynie echa bardzo dalekich i dawno zapomnianych dźwięków. Jednakże Matylda poruszała w nim najgłębsze instynkty i pokłady emocji, o które sam wcześniej by się nie podejrzewał. Było to spowodowane ich niezwykłą relacją — Nieśmiertelny był na dworze, od kiedy Matylda się urodziła. Jako że jej ojciec zmarł przed jej narodzinami, dziewczynka szukała mężczyzny, który zastąpiłby jej ojca. Wybrała wampira żyjącego na dworze od setek lat, a on, o dziwo, zaakceptował tę dziwną relację, z dnia na dzień przybierającą na sile. Latami patrzył, jak księżniczka dorasta i dojrzewa, po czym, gdy skończyła lat osiemnaście, jak przymierze dopełnia się poprzez jej osobę.
Przez wiele lat przed skończeniem osiemnastu lat martwił się o to, iż to ona będzie cierpiącą osobą z następnego pokolenia. Widział już wiele cierpiących i bał się, że jeżeli trafi na nią, w końcu nie wytrzyma, że nie zniesie tej bezsilności. Wiedział, że Matylda jest u kresu swojej drogi. Przez lata zauważył, iż cierpiący dożywają różnego wieku, lecz w każdym przypadku pod koniec byli już okropnie wycieńczeni i wyniszczeni. Wiedział, że Matyldzie przyjdzie jeszcze przejść przez etap końcowy, który był najokrutniejszy, i nie mógł się z tym pogodzić. Właśnie dlatego teraz stał nad nią i się zastanawiał. Wiedział, że wystarczyłoby ją przemienić i to wszystko się skończy. Ostatnio całe noce spędzał, wpatrując się w nią i zastanawiając. Znał genezę cierpiących i bał się, że przemieniając ją, mógłby złamać przymierze. Mimo tego, gdy codziennie spotykał Matyldę, nie mógł tego znieść, nie mógł już patrzeć na jej męczarnie. Do tego widział już dziesiątki cierpiących i wiedział, co jest jeszcze przed nią. Wiedział, że tego nie wytrzyma. Był już bardzo stary, nawet jak na wampira, i kilka razy już przemieniał innych, dlatego też nie obawiał się, że się mu nie uda. Matylda delikatnie uchyliła powieki i przemówiła delikatnym szeptem:
— Śniło mi się, że tutaj jesteś. Wiem, nad czym się zastanawiasz.
Milczał. Po jej policzkach zaczęły płynąć łzy.
— Ja nie dam rady tak dłużej. — Odchyliła głowę na bok i zgarnęła włosy ze swojej szyi. — Proszę.
***
Gdy obudziła się z ranka, kilka dni później, pierwszy raz od lat nie czuła smutku i bólu w całym ciele. Przy jej łóżku siedziała jej mama, po jej oczach widać było, że w ciągu ostatnich kilku dni wiele płakała. Gdy tylko zobaczyła, że Matylda się obudziła, natychmiast zapytała:
— Córeczko, jak się czujesz?
Matylda chciała odpowiedzieć, ale widoczna żyła na szyi matki dziwnie mocno pulsowała. Matylda widziała krew płynącą pod skórą i poczuła przemożne pragnienie, takie inne od wszelkich do tej pory napotkanych podczas życia, zdecydowanie mocniejsze od wszystkich. Obok siedzącej Anny stał Nieśmiertelny. Anna chciała przytulić córkę, lecz wampir położył dłoń na jej ramieniu, aby ją powstrzymać.
— Musisz pamiętać, że Matylda jest teraz wampirem, a ty jesteś jej potencjalną przekąską.
Matylda przez chwilę wpatrywała się w szyję matki jak zahipnotyzowana. Po dość długiej chwili, walcząc, aby oderwać wzrok od szyi matki, uświadomiła sobie, że nie jest w stanie. Nieśmiertelny wyprowadził Annę, zdając sobie sprawę, iż nie zmierza to do niczego dobrego. Dał jej chwilę, po czym przemówił:
— Muszę wywieźć Matyldę. Świeżo przemieniony wampir nie może być wśród ludzi.
— To moja córka, jak śmiesz!
— Gdy oswoi się ze swoim wampiryzmem, wróci. Jeżeli zostanie, zabije kogoś, a wtedy zginie. Tłumaczyłem ci zasady.
— Dobrze, czy… — Anna spojrzała w podłogę, bała się zadać to pytanie.
— Tak?
— Czy ona nie będzie teraz nic czuła?
— Osoby wrażliwe za życia odczuwają więcej niż pozostałe wampiry.
— Rozumiem. — Po chwili milczenia Nieśmiertelny począł odchodzić, ale Anna dodała jeszcze: — Dziękuję, że ją ocaliłeś przed śmiercią.
„Ocaliłem czy może skazałem na wieczne istnienie gdzieś między życiem a śmiercią?”, pomyślał, stanąwszy w miejscu, lecz nie powiedział nic.
Rozdział drugi
Ainran (490 lat później)
„O wampirach rzec można wiele złego, lecz i wiele dobrego by się znalazło do powiedzenia”
Louis de Pointe du Lac, wampir
Ainran, właśnie tak nazywana była przez wampiry ich potężna wyspa-twierdza, w której to znajdowała się ich główna siedziba. To tutaj prowadzone były największe projekty istot cielesnych na świecie. Twierdza owa, zajmująca teren całej wyspy, była o wiele większa niż którakolwiek inna na świecie, gdyż budowana była z rozmachem niemożliwym dla innych ras. Wybudowanie jej zajęło wampirom dokładnie pięćset lat — dla ludzi wydaje się być to niewyobrażalna ilość czasu, lecz w obliczu grupy nieśmiertelnych architektów, których jedynym pragnieniem i pasją jest tworzenie niezwykłych budowli, nie jest to nic niemożliwego.
Maximus siedział w wielkiej sali rozmów. Dość dokładnie pamiętał, że gdy planował budowę Ainran wraz z zespołem architektów, powiedział, iż koniecznym jest budowa potężnej sali, w której pomieszczą się wszyscy obywatele Ainran. Potężna twierdza zaprojektowana została na dokładną ilość obywateli — pięć tysięcy — nie wliczając samego Maximusa. Dokładnie tyle wampirów mieszkało w Ainran. Wielka rada przyznawała obywatelstwo nowym członkom spośród rasy wampirów, gdy któryś z obywateli odchodził z tego świata. Rada ustalała, kto zyska obywatelstwo poprzez głosowanie. Jako że rada była złożona z dwunastu członków mógł nastąpić impas — w takich szczególnych sytuacjach to do Maximusa należała ostateczna decyzja, co należy zrobić. W prawie wampirów stworzonym przez samego Maximusa jasno zaznaczone było, aby obywatelstwo otrzymywały jedynie wampiry zajmujące się nauką, sztuką i magią, ponieważ Ainran służyć miał rasie wampirów jako miejsce, w którym odkrywa się prawdę, która przysłuży się im w przyszłości. Okazało się, iż wiele projektów wykreowanych w Ainran wyszło poza tę krainę za sprawą innych wampirów, którzy podróżowali po wszystkich kontynentach. Dzięki temu wśród innych ras dziś znane są pojęcia takie jak medycyna, psychologia, chemia i wiele innych.
Każdy wampir miał prawo przybyć do Ainran, jednakże bez obywatelstwa mógł przebywać w tej jakże niezwykłej twierdzy jedynie przez tydzień w ciągu roku. Po wykorzystaniu tego czasu wampir musiał opuścić to miejsce i zamieszkać w którymś z kontynentów zamieszkanych przez inne rasy. Członkowie innych ras nie mieli wstępu do Ainran, także wampiry nie mogły sprowadzać do twierdzy na wyspie członka jakiejkolwiek innej rasy prócz jednego wyjątku, mianowicie sprowadzania członka innej rasy na określony czas w celach badawczych. Dzięki zasadom przyznawania obywatelstwa Ainran było niezwykłym miejscem, a jego biblioteka była bez wątpienia najbogatszą na świecie.
Maximus przybył do wielkiej sali rozmów, ponieważ wielka rada chciała zmienić konstytucję. Maximus, mimo iż wszystko to zaprojektował i wprowadził w życie, nie chciał władzy, dlatego po utworzeniu konstytucji powołał radę dwunastu, która to realnie sprawowała władzę w Ainran. Mogła też zmieniać konstytucję. Maximus, choć władzy nie chciał, pozostawił sobie prawo weta wpisane do konstytucji. Prawo weta pozwalało mu zatrzymać jakąkolwiek zmianę lub decyzję podjętą przez wielką radę, gdy rada nie chciała ustąpić. Procedura zapisana w konstytucji przewidywała, iż zostanie podjęta seria debat, podczas których ma być obecny każdy obywatel Ainran. W debatach rada dyskutować miała z Maximusem, lub, jeżeli było to konieczne, ze specjalistami w danej dziedzinie na temat zmian, które miały zostać wprowadzone. Na zakończenie pojedynczej lub serii debat wszyscy obywatele Ainran głosowali, czy dana zmiana powinna zostać wprowadzona, czy nie, w formie dokładnie takiej, jaka została zaproponowana przez wielką radę.
W społeczeństwie wyspy przestępczość nie istniała, dlatego też konstytucja nie dotyczyła praw tego rzędu, była ona skrupulatnie przygotowana po to, aby określać, jak powinna wyglądać społeczność wampirów, a nade wszystko społeczność obywateli Ainran. Dlatego też wytyczne, według których powinno zostawać przyznawane obywatelstwo, były kluczowe.
To właśnie ze względu na owe zasady Maximus siedział tego dnia w wielkiej sali rozmów. Odbywała się debata na temat zmian zaproponowanych przez wielką radę, odnoszących się do wytycznych dotyczących przyznawania obywatelstwa. Maximus nie uważał, aby proponowane zmiany służyły dobru wampirów, dlatego też skorzystał ze swojego prawa weta. W wielkiej sali rozmów zebrali się już wszyscy obywatele Ainran, którzy siedzieli w drewnianych ławach, ustawionych rzędami. Nie martw się, drogi czytelniku, ławy były bardzo wygodne ze względu na przymocowany do siedzeń bardzo drogi, jak i luksusowy materiał. Wielka rada siedziała na dwunastu drewnianych krzesłach. Były to dość masywne krzesła, na dokładnie takim samym krześle siedział Maximus, lecz jego krzesło umiejscowione było w znacznej odległości od krzeseł rady, dokładnie po ich lewej stronie w przestrzeni między ich krzesłami a ławami obywateli. Równolegle do jego miejsca znajdowało się miejsce filozofa wyznaczonego w konstytucji od początku jej istnienia do prowadzenia debat. Prowadzący debaty miał pilnować, aby nikomu nie przerywano podczas formułowania argumentu. Mógł on również dopytywać wypowiadających się, jeżeli uznał to za stosowne. Przez lata prowadzenia najrozmaitszych debat okazał się być on do tego idealny. Zawsze był bezstronny, ponieważ był on wyśmienitym filozofem, przemienionym tysiące lat temu przez Maximusa. Nazywał się Sokrates. Prowadził on również najróżniejsze debaty niezwiązane z konstytucją. Wśród obywateli Ainran żyło (choć nie wiem, czy jest to adekwatne określenie, jeżeli chodzi o wampiry) wielu wyśmienitych filozofów, którzy uwielbiali debatować na rozmaite tematy. Debaty te zawsze były spisywane, był również w tym celu wyznaczony w konstytucji obywatel. Wszystkie owe debaty dostępne były w przepotężnej bibliotece twierdzy Ainran.
Gdy któryś z obywateli wyznaczony na dane stanowisko odchodził z tego świata, nowa osoba spośród obywateli zostawała wyznaczana na jego stanowisko poprzez radę. Oczywiście było to kontrolowane przez Maximusa prawem weta. Jednakże, jako że mówimy o społeczności wampirów, owe stanowiska często sprawowane były przez jedną osobę przez kilka tysięcy lat. Świat wampirów w odróżnieniu od ludzkiego był zdecydowanie bardziej zastygły ze względu na ich nieśmiertelność. Wiele czynności wyglądało zupełnie inaczej niż w ludzkich społeczeństwach. Dla przykładu opisywane debaty trwały czasem tygodniami bez żadnych przerw, ponieważ wampiry nigdy nie odczuwały zmęczenia. Prowadziły zatem debatę aż do całkowitego wyczerpania tematu i dojścia do ostatecznych wniosków, choć w wielu przypadkach debaty dotyczące tego samego tematu bywały na nowo ponawiane ze względu na nowe fakty wynikające z postępu nauki lub ze względu na niezwykłą obszerność poruszanego tematu. Nawet wampir mógł w końcu być zirytowany bądź znudzony niekończącą się dyskusją. Zdarzało się to szczególnie często podczas debat filozoficznych. Wartym zaznaczenia jest, iż wielka rada sprawowała władzę ustawodawczą i sądowniczą na wyspie. Oczywiście prawo weta Maximusa było zapisane w konstytucji również w stosunku do decyzji sądowych rady.
Sokrates wyszedł na środek niewielkiej pustej przestrzeni w wielkiej sali rozmów, aby rozpocząć debatę. Prowadzący zawsze rozpoczynał, aby przedstawić, jak będzie wyglądała debata, i ukazać obywatelom, czego dotyczy. Sokrates był mały i gruby, miał wyłupiaste oczy i zadarty nos. Jego brzydota stała się wręcz przysłowiowa wśród obywateli Ainran. Przez chwilę stał w ciszy i obserwował wszystkich zebranych, po czym podjął temat. Wzmocnił dźwięk swojego głosu, aby nie słabł tak szybko jak zwykle w trakcie przemieszczania przestrzeni, dzięki temu wszyscy go słyszeli.
— Witam wszystkich zebranych. Spotykamy się tutaj dziś, aby przeprowadzić debatę na temat nowych zmian dotyczących konstytucji, które zaproponowała wielka rada, a które następnie Maximus zawetował. Jak wszyscy doskonale wiecie, w takich okolicznościach to wszyscy obywatele podejmą decyzję po wysłuchaniu wyczerpującej debaty dotyczącej owych zmian. Oto jak dokładnie brzmi prawo, które wielka rada chce zmodyfikować: „Obywatelstwo na wyspie-twierdzy Ainran przyznawane jest poprzez wielką radę jedynie wtedy, gdy liczba obywateli jest mniejsza niż pięć tysięcy, ponieważ jest to maksymalna możliwa liczba obywateli zapisana w konstytucji. Wielka rada składająca się z dwunastu członków przyznaje obywatelstwo poprzez głosowanie, wygrywa większość głosów. W sytuacji sześciu głosów za i przeciw wielka rada zwraca się do Maximusa, który to podejmuje decyzję. Maximus ma również prawo do zawetowania decyzji wielkiej rady dotyczącej przyznania obywatelstwa. W takiej sytuacji, jeżeli wielka rada nie chce zmienić decyzji, odbywa się pojedyncza lub seria debat na temat owej różnicy zdań. W tejże debacie obowiązkowo uczestniczyć muszą wszyscy obecni obywatele Ainran. Obie z debatujących stron mają prawo zaprosić na debatę specjalistów danej dziedziny, aby wsparli oni ich argumentację. Na koniec debaty wszyscy obywatele głosują za decyzją rady bądź przeciw niej. Wielka rada podczas przyznawania obywatelstwa winna kierować się dobrem rasy wampirów, w związku z tym obywatelstwo może zostać przyznawane jedynie jednostkom, które przyczynią się do rozwoju wiedzy, kultury i potęgi rasy wampirów. Przyznanie obywatelstwa poprzez wielką radę ze względu na powody osobiste, na przykład przekupstwo bądź bliską relację, lub wielokrotne przyznawanie obywatelstwa jednostkom nieprzyczyniającym się do rozwoju wiedzy, potęgi i kultury rasy wampirów może być powodem do odwołania jednego lub więcej członków wielkiej rady poprzez obywateli Ainran. Postępowanie, podczas którego wykazane lub nie byłyby wyżej wymienione błędy, może wszcząć Maximus. Postępowanie takie zawsze musi być jawne, a podczas sądu obecni muszą być wszyscy obywatele Ainran. To oni decydują poprzez głosowanie o przyjęciu lub odrzuceniu wniosku Maximusa o oddalenie danej liczby członków wielkiej rady. W przypadku dwa tysiące pięćset głosów za i przeciw wniosek zostaje odrzucony”. — Sokrates spojrzał po zebranych, po czym znów podjął: — Zmiany zaproponowane w konstytucji poprzez wielką radę dotyczą usunięcia następujących wersów: „Przyznanie obywatelstwa poprzez wielką radę ze względu na powody osobiste, na przykład przekupstwo bądź bliską relację, lub wielokrotne przyznawanie obywatelstwa jednostkom nieprzyczyniającym się do rozwoju wiedzy, potęgi i kultury rasy wampirów może być powodem do odwołania jednego lub więcej członków wielkiej rady poprzez obywateli Ainran. Postępowanie, podczas którego wykazane lub nie byłyby wyżej wymienione błędy, może wszcząć Maximus. Postępowanie takie zawsze musi być jawne, a podczas sądu obecni muszą być wszyscy obywatele Ainran. To oni decydują poprzez głosowanie o przyjęciu lub odrzuceniu wniosku Maximusa o oddalenie danej liczby członków wielkiej rady. W przypadku dwa tysiące pięćset głosów za i przeciw wniosek zostaje odrzucony”. — Sokrates odczekał sporą chwilę, aby wszyscy uświadomili sobie, o co dokładnie chodzi.
Oczywiście sam Sokrates doskonale wiedział, że chodzi tutaj o grę polityczną związaną z polaryzacją poglądów obywateli Ainran. Wszystkie ostatnie debaty były z tym związane, ponieważ członkowie Wielkiej Rady wykorzystywali swoje prawo do zmiany konstytucji, aby stale ograniczać władzę Maximusa. Maximus natomiast stale się przed tym bronił swoim prawem weta. Polaryzacja polegała na tym, iż część obywateli chciała, aby Maximus był jedynie strażnikiem podstawowych dwóch praw zawartych w konstytucji, mianowicie zakazu zabijania się wampirów nawzajem i picia krwi jakichkolwiek istot. Ta grupa była określana mianem lewicy. Ekstremiści lewicowi chcieliby znieść nawet owe dwa podstawowe prawa wprowadzone przez Maximusa, lecz było ich stosunkowo niewielu. Przeciwna strona polityki zwana prawicą pragnęła, aby Maximus zachował swoje prawa do wetowania. Według nich służyły one dobru wampirów, ponieważ ograniczały władzę wielkiej rady. Ekstremiści po tej stronie pragnęliby, aby Maximus zlikwidował radę i posiadł władzę absolutną, która to według nich przyczyniłaby się dobru wampirów. Tak oto wyglądała sytuacja polityczna na wyspie-twierdzy Ainran.
Sokrates od wielu lat przyglądał się zmaganiom tych dwóch grup. Osobiście wiedział, iż postępowe wampiry jak lewica były potrzebne, ponieważ wraz z upływem czasu świat się zmieniał i w związku z tymi zmianami społeczeństwa również winny się dostosowywać. Wiedział również, iż wampiry bardziej zastygłe w starszych zasadach także były potrzebne, ponieważ zasady, na których zostało zbudowane społeczeństwo wampirów, były opracowywane przez wiele lat, a osoby tworzący je nie były idiotami. W związku z tym zmiany całkowite, usuwające fundamenty, skazane były na porażkę. Potrzebne zatem były pewne zmiany, lecz należało nie wyrzucać tradycji tworzonej wiele lat przez naszych przodków podczas owych zmian. Dla Sokratesa problemem było, jak uznać, ile zmian powinno być dokładnie wprowadzonych i jak one powinny wyglądać. Były to trudne i dość złożone pytania. Sokrates uważał proces polaryzacji politycznej za proces zmagań się idei. Ścierania się pomysłów. Wiedział on z historii, iż niekiedy to zmaganie przybiera nazbyt dosłowną wersję, i sądził, że każdy uczestniczący w takim starciu powinien mieć to na uwadze. Jako filozof Sokrates uważał w tej szczególnej sytuacji dyskusję za zbawienną i mogącą wyłonić najlepsze pomysły z puli dostępnych. W związku z powyższym bardzo cieszyła go organizacja konstytucji przez Maximusa, ponieważ podczas jakiejkolwiek niezgodności głosiła ona proste twierdzenie: porozmawiajmy o tym i wszyscy zadecydujmy, co jest najlepszym pomysłem. Sokrates utkwił w swych przemyśleniach na dość długo, dopiero znaczące odchrząknięcie jednego z obywateli wyrwało go z przemyśleń. Natychmiast się zreflektował i powiedział:
— Teraz obydwie ze stron przedstawią swoją argumentację. Każda ze stron ma czas do wyczerpania tematu, następnie przeprowadzona zostanie dyskusja prowadzona i kontrolowana przeze mnie. Zaczniemy od uzasadnienia swojej pozycji co do zmian poprzez wielką radę. — Sokrates ukłonił się, po czym udał się na swoje miejsce.
Członkowie wielkiej rady na przestrzeni dziejów wielokrotnie się zmieniali. Mimo długowieczności wampirów i braku jakichkolwiek morderstw ze względu na dwie pierwotne zasady w konstytucji istniały inne problemy, z którymi borykała się rasa wampirów. Na członków bądź członkinie wielkiej rady wybierane były zazwyczaj bardzo wiekowe wampiry. Po wielu setkach lat u wampirów pojawiał się przepotężny kryzys egzystencjalny, jeżeli nie mieli oni konkretnego i frapującego zajęcia. Zawsze początkowo objawiał się śnieniem. Nie wiedzieć czemu, wampiry, choć nie potrzebują snu, są w stanie śnić. Co za tym idzie są w stanie spać, jednakże ich sen znacząco różni się od ludzkiego, ponieważ po zaśnięciu mogą spać latami. Tak samo jak ludzie podczas spania tracą one swoją świadomość. Dlatego właśnie stare wampiry, u których pojawia się kryzys egzystencjalny, uciekają w sny. Śnienie jest dla nich ucieczką, potrafią spać latami, z tego względu do konstytucji zostało dopisane dość nietypowe prawo. Członkowie wielkiej rady mieli prawo spać, a podczas ich śnienia to pozostali członkowie dwunastki wykonywali wszystkie obowiązki, lecz wampir śniący ponad sto lat zostawał automatycznie wydalony z wielkiej rady.
Problem śnienia i chęci ucieczki był od lat znany i był on od wielu lat kluczowy dla Maximusa. Ileż wielkich umysłów i geniuszy w swej dziedzinie postanowiło po prostu zasnąć, po czym nie chcieli się już nigdy obudzić. Kryzys egzystencjalny i śnienie wiązało się z pragnieniem zakończenia swej egzystencji. Praktycznie każdy wampir po zbyt wielu latach śnienia dochodził do tego samego wniosku — nie chciał on już istnieć. Niewielu spośród wampirów mogło liczyć swoje lata w tysiącach z oto jakże smutnych powodów.
Mimo tego, jak wielkim problemem od zawsze było to dla wampirów, nigdy nie był on tak doniosły jak obecnie. Aktualnie aż jedenastu członków wielkiej rady śniło od dziesięciu lat, co oznaczało, iż radą rządził jeden wampir. Maximus niestety nie mógł nic zrobić aż do czasu, gdy minie sto lat śnienia członków rady. Oczywiście zanim udali się śnić, mogli oni zrezygnować ze stanowiska, ale nie zrobili tego. Gdy Maximus ich o to zapytał, ujrzał w ich obliczach strach, a niełatwo było wzbudzić jakiekolwiek emocje u wampira. Natychmiast powiedzieli, iż nie mogą tego zrobić i nie chcieli kontynuować tematu, po czym natychmiast udali się śnić. Gdyby wycofali się ze stanowiska, to Maximus ustanowiłby nowych członków wielkiej rady. W tym przypadku obecni członkowie wielkiej rady mieli prawo do weta od jego decyzji. Po zawetowaniu odbywała się debata przed wszystkimi obywatelami i poprzez głosowanie decydowali oni, czy przyjąć kandydata Maximusa. Gdy kandydata odrzucano, najstarszy z wampirów musiał znaleźć innego kandydata w ciągu roku od odrzucenia ostatniego.
To Maximus osobiście wymyślił konstytucję. Miała ona na celu rozdrobnienie i samokontrolę władzy, aby nigdy nie doszło do tyranii. Prawa mogła zmienić wielka rada, lecz była ona kontrolowana przez Maximusa, natomiast on był kontrolowany przez radę, a gdy dochodziło między nimi do ostatecznego sporu, całość obywateli decydowała po dokładnym poznaniu zagadnienia. Dla niego wydawało się to być całkiem w porządku wobec wszystkich. Istniał natomiast od tego wyjątek, który wymyślił Maximus i określił go „zasadą dwóch”. Dwa pierwsze prawa w konstytucji nie podlegały możliwości zmiany. Pierwsze, które zakazywało wampirom zabijania innych wampirów pod karą unicestwienia. Drugie, które zakazywało wampirom picia krwi jakichkolwiek istot, również pod karą unicestwienia. Maximus nie pozwolił, aby owe dwie zasady podlegały zmianom, ponieważ nie chciał, aby fundament, na którym stworzył społeczeństwo wampirów, został zburzony.
Jedyny obecny członek wielkiej rady powoli wstał. Był już dość wiekowym wampirem, zawsze nosił długą prostą szatę czarnego koloru. Tom Marvolo, właśnie tak brzmiały dwa imiona tego wampira, będącego obecnie jedynym działającym członkiem wielkiej rady. Nikt nie znał jego nazwiska, jednakże wśród wampirów krążyły pogłoski, iż pochodzi on ze starego rodu o dość długiej tradycji. Tom wyszedł na środek pustej przestrzeni przeznaczonej do wygłaszania mów. Maximus wybrał go jako członka wielkiej rady lata temu, ponieważ był on nieprzeciętnie utalentowanym magiem, możliwe nawet, że był jednym z najpotężniejszych magów w historii wampirów. Mimo jego talentów najstarszy spośród wampirów bardzo szybko pożałował swojej decyzji. Poglądy Toma były dość mroczne, nawet jak na wampira. Nade wszystko pragnął on potęgi i władzy, dlatego też bardzo energicznie ograniczał władzę Maximusa. Maximus podejrzewał go nawet o terroryzowanie pozostałych członków wielkiej rady, co spowodowało ich chęć śnienia i strach przed zrezygnowaniem ze stanowiska. W każdym razie wampirom uciekającym w śnienie już nie zależało na sprawach tego świata, zawsze natychmiast rezygnowali oni ze stanowiska, Maximus doskonale o tym wiedział, lecz nie miał dowodów winy Toma. Pierwszy wampir wywnioskował, iż jego polityczny oponent musiał użyć magii, niestety na tej Maximus nie znał się szczególnie. Na pomoc magów wśród obywateli Ainran również nie miał co liczyć, ponieważ wszyscy oni byli mocno powiązani z obozem Toma. Złożoność władzy, którą wprowadził Maximus dla dobra ogółu, dziś była bardzo precyzyjnie wykorzystywana przeciwko niemu i nie wiedział, co ma z tym zrobić. Tom po chwili spędzonej w ciszy przed całą społecznością Ainran przemówił:
— Witam wszysstkich zebranych. — Tom miał dziwaczną tendencję do przeciągania litery „s” w wyrazach. Ten dziwaczny i niespotykany styl wypowiedzi w jakiś dziwny sposób współgrał z jego fizjonomią i sposobem poruszania się. — Jak bezbłędnie Ssokratess zaznaczył, zmiany zaproponowane przeze mnie dotyczą prawa Maximussa do wszczęcia posstępowania mającego na celu usstalenie poprzez obywateli, czy ssłusznym jest odwołanie członka lub członków wielkiej rady na podsstawie — chwilę szukał właściwego słowa — przekupsstwa lub wielokrotnego popełnienia błędu co do wartości jednosstek, którym owo obywatelsstwo zosstało przyznane. Pozornie wydają się być to ssolidne podsstawy do ussunięcia członków bądź członka wielkiej rady. Ale, gdy się przyjrzymy ssytuacji z bliższej perssspektywy, nie jest to już takie oczywisste. Przyjrzyjmy się najpierw pierwszemu powodowi odwołania, a więc przekupsstwu bądź bliskiej relacji, w dokumencie określonymi jako powody ossosbissste. Na podsstawie tego dokumentu można sstwierdzić, iż jakakolwiek jednosstka wybitna wśród wampirów nie może otrzymać obywatelsstwa jedynie poprzez jej znajomość członka bądź członków wielkiej rady, co jesst niedorzecznością, z czego wszyscy dosskonale zdajemy ssobie ssprawę. Ponieważ przez to źle ssformułowane, idiotyczne prawo można by podpiąć to do blisskiej relacji, która to uniemożliwia wybitnej jednosstce otrzymanie obywatelsstwa. To jassno ukazuje, iż prawo to jesst wewnętrznie ssprzeczne. Wybitne jednosstki powinny otrzymywać obywatelsstwo, lecz wybitne o bliskiej relacji z wielką radą już nie? — Oburzony krzyknął: — Niedorzeczność! Wiadomym jesst, iż wybitne jednosstki posiadają blisskie relacje z wielką radą bardzo często. — Mówiąc to, podszedł do Maximusa i pochylił się nad nim na chwilę, po czym znów zaczął krążyć, kontynuując przemowę: — Do tego pojawia się problem zdefiniowania wyrażenia „blisskie relacje”. Co dokładnie ono oznacza? Czy do blisskiej relacji dochodzi, gdy spotykam się z kimś godzinę dziennie? A może dopiero dwie godziny dziennie nadaje się na określenie tego mianem blisskiej relacji? Może wystarczy, iż będzie to wampir przemieniony przeze mnie? Czy to wystarczy, aby nasze relacje określić blisskimi? Jeżeli tak, powinieniem się bać za każdym razem, gdy przyznaję obywatelsstwo wampirowi, którego niegdyś ssam przemieniłem. Czy to mądre powody do oddalenia członków wielkiej rady z ich sstanowisk? Otóż według mnie omawiane zassady ssłużą jedynie Maximussowi, który to dessperacko potrzebuje mieć kontrolę nad innymi wampirami. Przyjrzyjmy się dalszemu ciągowi tej jakże niedorzecznej części konstytucji: „lub wielokrotne przyznawanie obywatelsstwa jednosstkom nieprzyczyniającym ssę do rozwoju wiedzy, potęgi i kultury rassy wampirów może być powodem do odwołania jednego lub więcej członków wielkiej rady poprzez obywateli Ainran”. — Odczekał chwilę, przechadzając się w tę i z powrotem po wolnej przestrzeni wyznaczonej do przemówień, po czym podjął: — Poprzez obywateli Ainran. Tak, moi drodzy, ten zwrot przepięknie ukazuje, jak kłamliwy jesst nasz dokument zwany konsstytucją. Czy obywatele decydują o tym kiedy, kto i nade wszysstko za co oskarżony zosstaje członek wielkiej rady? Nie. To Maximuss musi wsząć inicjatywę, to jedynie do niego należy ten przywilej. Osstatecznie to obywatele głossują, to prawda, lecz bez wszczęcia posstępowania przez Maximussa obywatele nic nie mogą zrobić. Do tego po raz kolejny pojawia się tutaj problem ze zdefiniowaniem pewnego określenia, a mianowicie „jednosstkom nieprzyczyniającym się do rozwoju wiedzy, potęgi i kultury rassy wampirów”. Wyobraźmy ssobie wybitną jednostkę zajmującą się matematyką, której zosstałoby przyznane obywatelsstwo z powodu jej niezwykłego opanowania tej jakże szlachetnej dziedziny. — Wszyscy matematycy obecni w sali wyprostowali się dumnie. — Według tego prawa może być to powodem do wydalenia członków wielkiej rady za to. Zadajecie ssobie pewnie teraz pytanie: jak to? Cóż, w dokumencie jest wyraźnie zaznaczone: „nieprzyczyniającym się do rozwoju”. Powtarzam: „do rozwoju”. Jednosstka mająca całą matematykę w małym paluszku, ale niezajmująca się nowymi teoriami matematycznymi bądź niepróbująca rozwijać owej dziedziny, nie przyczynia się do jej rozwoju. Jest nadal eksspertem tej dziedziny i według mnie zassługuje na obywatelsstwo, lecz nie według Maximussa. Musimy odejść od tych przesstarzałych zassad niessprawdzających się już dzisiaj. To właśnie dlatego zaproponowałem ussunięcie tego niedorzecznego fragmentu. Mógłbym mówić godzinami o tym, jak bardzo może zosstać wykorzystany do celów politycznych i o tym jak bardzo nie ssprawdza się on w rzeczywistości, jednakże nie zamierzam wass zamęczać. Z tego to powodu ograniczyłem się do najsilniejszych argumentów przeciw temu fragmentowi konstytucji. — Ukłonił się. — Dziękuję za poświęcony mi czasssss.
Tom powrócił na swoje miejsce. Wśród ludzi podczas takich chwil zwykło się klaskać, lecz wampiry uważały to za zbędny i zupełnie niepotrzebny moment. Dlatego właśnie Tom odchodził pośród mrocznej i posępnej ciszy. Oczywiście nie przeszkadzało mu to ani odrobinkę, ponieważ nie czuł on praktycznie nic, jedynie echa minionych uczuć sprzed lat, które, prawdę powiedziawszy, nigdy nie były zbyt intensywne, nawet gdy jeszcze żył.
Przyszła kolej na Maximusa, aby przedstawił swoją pozycję. Stanąwszy na środku, chwilę odczekał, gładząc się po swojej krótkiej brodzie w tym czasie. Nieprawdą jest, iż pośród wampirów proces starzenia się zostaje całkowicie zatrzymany. Jest on wielokrotnie spowolniony i znacząco różni się od procesu starzenia się innych ras. Z czasem ciało wampira staje się bardziej blade, jego włosy na całym ciele przybierają kolor bieli. Zęby służące do wprowadzania jadu innym istotom podczas ugryzienia nieco się wydłużają i stają się ostrzejsze i twardsze. Skóra wampira przy przemianie znacząco twardnieje — wśród wampirów proces ten nazwany jest skostnieniem skóry. Trwa on również podczas ich życia, a może nieżycia, nie do końca wiadomo, jak to określić. Powiedzmy: istnienia. W trakcie ich istnienia również kości twardnieją. Skóra, jak i kości Maximusa były twardsze od stali, ponieważ był on najstarszy ze wszystkich wampirów. Między palcami miał błonę, co u wampirów żyjących ponad kilka tysięcy lat jest czymś absolutnie normalnym. Maximus miał szare oczy, który to kolor nie był jego pierwotnym kolorem oczu. Tak właściwie nikt nie wiedział, jakiego koloru były jego oczy pierwotnie. To przez długowieczność Maximusa kolor jego oczu się zmienił. Wśród ludzi Maximus natychmiast zostałby uznany za potwora, nawet wśród wampirów jego wygląd budził szacunek.
Gdy przemówił, wszyscy w sali natychmiast skupili całą swoją uwagę na nim, ponieważ jego głos krył w sobie niezwykłą głębię. Pewne wampiry badały tę szczególną cechę nabytą przez niego podczas jego niezliczonych lat egzystencji, ponieważ, jak sam twierdził, jego głos znacząco zmienił się na przestrzeni dziejów. Tom, wypowiadający się wcześniej, brzmiał dość przerażająco, szczególnie ze swoim przeciąganiem „s”, mimo tego to Maximus był najbardziej przerażającym wśród potworów. Oczywiście wampiry obecne w wielkiej sali rozmów nie odczuwały strachu, lecz jego wygląd, jak i głos wzbudzały pewnego rodzaju głębokie uczucia nawet w nich. Do tego świadomość, że może on zabić ich wszystkich, nie skinąwszy nawet palcem, miała znaczenie. Również pojęcie tego, kim jest, nadawała jego osobie wiele powagi. Był pierwszym spośród wampirów — nawet dla wampirów całkowicie nieodczuwających emocji to było coś.
— Tom podczas swojej wypowiedzi zaznaczył dwa istotne punkty. Mianowicie pierwszy: konstytucję można wykorzystać do celów politycznych. Drugi: istnieją pewne trudności z interpretacją słów zawartych w konstytucji. Z obydwoma tymi twierdzeniami się zgadzam, lecz nie zgadzam się z wnioskiem wyciągniętym przez Toma. Wnioskiem mówiącym: „usuńmy, co nam nie pasuje, usuńmy, co nie jest idealne”. Postępując zaś według tej logiki, musiałbyś usunąć również rasę wampirów, Tom. Ponieważ, jak wszyscy doskonale wiemy, nawet my nie jesteśmy istotami doskonałymi. Jesteśmy tak dalece niedoskonali, iż nawet nie wiemy, jak dokładnie zdefiniować doskonałość. Nawet nie wiemy, czym owa doskonałość mogłaby być. Wśród niezliczonych lat swojego istnienia nauczyłem się, aby nie ufać jednostkom dążącym do doskonałości na tym świecie, ponieważ muszą one być naiwne lub kłamliwe, ponieważ jest to stan nieosiągalny. Mam na myśli doskonałość, oczywiście. W związku z tym nie jest możliwym wykreowanie przez nas prawa, które będzie pozbawione wad, a więc prawa, które będzie doskonałe. Dlatego też wniosek Toma jest po prostu naiwny. W kwestii zarzucenia mi pragnienia tyranii chciałbym rzec jedno zdanie. Mogę pozbawić was wszystkich życia w każdej sekundzie, dlaczego więc miałbym konstruować prawa dające mi władzę nad innymi wampirami, prawo które sam muszę przestrzegać? Gdybym chciał tyranii, nie tworzyłbym żadnego prawa, nie potrzebowałbym go. Tak właściwie to już wszystko, co chciałem powiedzieć. Moja wypowiedź jest dość skondensowana, lecz wierzę w waszą inteligencję.
Maximus powrócił na swoje krzesło, Sokrates wstał i rzekł:
— Przejdźmy do części rozmowy, którą pokieruję. Proszę dwie strony debaty o pozostanie na swoich miejscach podczas wypowiedzi. — Sokrates w pierwszej kolejności zwrócił się z pytaniem do Toma: — Jak odniesiesz się do wypowiedzi Maximusa?
— Nie zmierzam do ussunięcia prawa, tylko do jego ulepszenia, co za tym idzie ussunięcia owego niedorzecznego fragmentu.
Maximus wpatrywał się w niego bezlitośnie i rzekł:
— Fragmentu, który bardzo tobie nie pasuje, ponieważ ogranicza twoją władzę. Dokładnie to nie nadaje mi więcej władzy, lecz ogranicza twoją.
— Nazwałbym to bardziej ograniczeniem możliwości sskutecznego działania.
— Jednocześnie będącego ograniczeniem możliwości wystąpienia tyranii w naszej społeczności. Nie ma jednego bez drugiego, Tomie, przecież nie muszę tobie tego wyłuszczać, ponieważ ty to doskonale wiesz. To jest właśnie to, czego pragniesz, tyrania.
Oczy Toma błysnęły przez chwilę.
— Oczernianie tego rodzaju nie jest żadnym sssolidnym argumentem.
— Jest prawdą. Co do której obywatele się spostrzegą, mam nadzieję. Twoje działania od lat służą ograniczeniu mojej władzy i ekspansji twojej. To właśnie dlatego wielka rada ma obecnie jedynie jednego członka, to właśnie dlatego akurat teraz z taką intensywnością atakujesz prawa, które przez setki lat nie przeszkadzały radzie. Te zjawiska są powiązane.
— Bronisz się niczym zwierz przyciśnięty do ściany, lecz twoja władza abssolutna musi się wreszcie sskończyć.
— A zastąpić ją ma okres twoich rządów?
Tom wpatrywał się z uśmiechem w Maximusa. Nie interesowały go argumenty i logika, miał to absolutnie gdzieś, zamierzał władzę zdobyć innymi sposobami. Nie bez powodu przedłużał każde „s” podczas wszystkich swoich wypowiedzi. Była to unikalna technika magiczna używana jedynie przez Toma, niezwykle skomplikowane zaklęcie, które sprawiało, iż wszystkie wampiry w pomieszczeniu zagłosują za jego racjami, niezależnie od tego, co powie Maximus bądź Tom. Opracowanie tak skomplikowanej techniki było niemożliwe dla któregokolwiek spośród wampirów, lecz nie dla Toma. Jednakże było ono zbyt wyczerpujące nawet dla niego, aby kontynuować debatę. Uznał, iż jest to perfekcyjny moment, aby spróbować ją zakończyć.
— Myślę iż wszystko, co było do powiedzenia, zosstało już powiedziane. Ssokratesie, debata jesst już sskończona.
Sokrates wpatrywał się chwilę w Toma bez ruchu. Tom wściekł się, że się opiera:
— Sssssokratesie.
— Oczywiście, przejdźmy do głosowania.
Maximus wpatrywał się w scenę przed nim i wiedział doskonale, iż związana jest z tym magia, lecz nie miał pojęcia, co dokładnie się stało. Gdy na zakończenie debaty wszystkie głosy były za zmianami zaproponowanymi przez Toma, Maximus upewnił się, iż ten używa magii. Niestety nie był on tak utalentowany jak Tom i nie sięgał on swoją wiedzą do tych obszarów, które były jego oponentowi dostępne, dlatego też zmartwił się. Oczywiście był od niego silniejszy i mógł go po prostu zabić dzięki szczególnemu połączeniu z innymi wampirami, ale lata temu obiecał sobie, iż on również będzie przestrzegał zasad zawartych w konstytucji i nie będzie odbierał istnienia innym w sytuacjach niezawartych w konstytucji. Rzecz jasna mógłby złamać prawo, lecz wtedy obywatele mogliby chcieć go skazać. Czy wszystkich chcących go skazać za zabójstwo Toma również miałby zabić? Wtedy byłby dokładnie tyranem, a nie chciał nim być. W takiej sytuacji cała konstytucja utworzona przez niego nie miałaby sensu istnienia.
Tom wiedział o jego podejściu do tych spraw i wykorzystywał on je na swoją korzyść. Stale likwidował zapisy prawne zawarte w konstytucji, aby ograniczyć władzę Maximusa, i dodawał nowe, mające na celu rozszerzyć jego władzę, gdyż tej ponad wszystko pragnął. Może jedynie jego pragnienie potęgi przerastało jego pragnienie władzy. Najchętniej zlikwidowałby konstytucję, lecz byłoby to zbyt oczywiste, obywatele Ainran sprzeciwiliby się mu i żadna magia by go nie ocaliła, gdyby zrobił tak oczywisty i destrukcyjny ruch. Musiał działać powoli i sprawić, aby sprawy były skomplikowane, w tej oto płaszczyźnie może wszystkich oszukać, przy wsparciu magii rzecz jasna.
Maximus wiedział, iż ma kilka wyjść. Zabić Toma i stać się tyranem dla dobra wampirów lub nie robić nic i pozwolić Tomowi zdobywać władzę aż do momentu, w którym ten go zabije, czego Tom pragnął bez wątpienia od dawna, ponieważ Maximus był dla niego zagrożeniem, jako że może pozbawić go istnienia w każdej chwili. Mógł też uciec i pozostawić sprawy Ainran innym wampirom, z ukrycia natomiast zabijać wampiry łamiące dwa podstawowe prawa zawarte w konstytucji. Lub obudzić Go i wyznaczyć wielkim inkwizytorem. „Nie, to zbyt niebezpieczne, nawet mnie On chwilami przeraża”, pomyślał Maximus. Przez tysiące lat swojego istnienia Maximus nie miał tak trudnego dylematu, ponieważ przez tysiące lat swojego istnienia nie spotkał wampira tak zmotywowanego i utalentowanego jak Tom.
Rozdział trzeci
Wielka inkwizytorka
„I przybyła, posępna i nieugięta niczym sama śmierć. Prawo jej nie dotyczy, jest ponad nim. Niektórzy twierdzą, iż to ona jest prawem. Dla mnie jest niczym wola pierwszego. Jest jego niewidzialnym mieczem, jego wolą, jego potęgą i tronem”
Lestat de Lioncourt, obywatel krainy Ainran
Markus jak zazwyczaj siedział za swoim biurkiem w Darze Życia i czytał jakieś opasłe tomiszcze. Uwielbiał czytać, zanurzać się w świecie wykreowanym przez innych. Po wielu latach intensywnego czytania nabrał takiej wprawy, iż czytając, nie widział już liter bądź wyrazów. Jedynie odgrywające się sytuacje, postacie odczuwające i zmieniające w całym tym potoku liter. Drzwi jego pracowni uchyliły się. „Pewnie któryś z członków gildii wrócił z misji”, pomyślał. Nie podnosił wzroku, musiał doczytać stronę. Kątem oka zobaczył postać siadającą spokojnie na krześle naprzeciwko niego. Lekko się zdziwił, i jednocześnie zaciekawił. Choć niewiele czuł, to zdarzały się te niezwykłe chwile przebłysków emocji. Naprzeciw niego siedziała młoda dziewczyna, było to tak bardzo nieprawdopodobne. Mimo niezwykłości tej sytuacji Markus przemówił spokojnym głosem, jak gdyby nic nadzwyczajnego się nie stało:
— Chyba zabłądziłaś w górach, dziewczyno.
Kobieta siedząca naprzeciw niego wydawała się być całkowicie nieporuszona jego słowami, wyglądała jakby wiedziała, gdzie jest i jakby właśnie tutaj chciała się znajdować. Nie powiedziała nic, jedynie sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej jakiś mały przedmiot, który to trzymała w zaciśniętej pięści. Markus był szczęśliwy z tej niezwykłej sceny odgrywającej się właśnie teraz w jego życiu. Usilnie pragnął dostrzec, co ta tajemnicza postać trzyma w dłoni, lecz niestety nie był w stanie. Nieznajoma wyciągnęła rękę przed siebie i wypuściła przedmiot trzymany w dłoni na blat biurka. Była to czarna moneta, która, uderzywszy o blat, zabrzęczała solidnie. Siedzieli chwilę w milczeniu.
Teraz Markus już wiedział, dlaczego nieznajoma pojawiła się znikąd bez słowa i bezpardonowo wparowała do jego pracowni. Istniała jedynie jedna taka moneta. Wszystkie wiekowe wampiry ją znały. Należała ona do wielkiej inkwizytorki. Było to jedyne w swoim rodzaju stanowisko wyznaczone przez samego Maximusa lata temu. Wielka inkwizytorka była jako jedyna wśród wszystkich wampirów ponad ich prawem, nawet ponad dwoma pierwotnymi prawami. Była wyznaczona przez pierwszego wampira do wykonywania szczególnych zadań i podlegała jedynie jego jurysdykcji. Markus wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę. Słyszał o tej dziewczynie niewyobrażalne rzeczy. Niektóre plotki graniczyły z niemożliwym tak bardzo, iż Markus nie dawał im wiary. Wiedział, że musiało stać się coś bardzo istotnego, ponieważ inkwizytorka nie była wysyłana do byle jakich misji. Większość czasu śniła w Ainran, a gdy była potrzebna, Maximus wybudzał ją na jakiś czas. Milczenie przedłużało się, lecz nie było niezręcznie, ponieważ obydwoje z siedzących w tym jakże nietypowym pomieszczeniu wampirów niewiele czuło. Markus postanowił, iż musi przemówić, dać znać, że wie, co owa moneta oznacza.
— A więc to ty jesteś tą słynną wielką inkwizytorką, o której tak wiele słyszy się wśród społeczności wampirów?
Matylda nie zmieniła się prawie nic od momentu, gdy została przemieniona w wampira. Jej wygląd się nie zmienił, jednakże to, w jaki sposób teraz odczuwała, zmieniło się znacząco. Okazało się, iż Matylda jest wampirem jednym na milion, ponieważ właśnie z taką częstotliwością zachodzą nietypowe zmiany podczas przemiany wśród wampirów. Po przemianie jej uczucia były przytępione całkowicie. W odróżnieniu od wszystkich pozostałych wampirów nie posiadała ona swoich emocji, lecz była ona w stanie wywołać u siebie dowolne emocje i je kontrolować. Była w stanie przywołać jedno lub mieszankę uczuć i potęgować je lub wyciszać. Była to bardzo niezwykła zdolność, z której od czasu do czasu korzystała. Mimo iż miała ona już za sobą minione cierpienie, teraz, będąc wampirem i nie czując prawie nic, Matylda poza wykonywaniem obowiązków wielkiej inkwizytorki nie widziała dla siebie sensu istnienia. Będąc wampirem, większość czasu śniła, ponieważ Maximus wybudzał ją bardzo sporadycznie. Po ostatnich ponad stu latach śnienia nadal miała dziwne wrażenie. Cały świat wydawał się być strasznie nierealny, nie była pewna, czy nie śni dalej. Pobudziła w sobie emocję skupienia i znacząco ją spotęgowała. Jej postawa i wyraz twarzy natychmiast się zmieniły, a przemyślenia zmieniły tor.
— Tak, jestem wielką inkwizytorką i nie mam czasu. Muszę znaleźć jednego z członków twojego bractwa. Nie wiem, jak ma na imię, lecz zapewne wiesz, o kogo mi chodzi.
— Skoro jesteś tym, kim jesteś, musi chodzić o Leona. Byłem pewien, iż on już dawno nie żyje, przecież napił się krwi tej dziewczyny, Maximus powinien go zabić.
— Dokładnie. Leon. Z tego, co mówisz, wnioskuję, iż wysłałeś go na misję, z której nie powrócił. Potrzebne mi wszystkie szczegóły jego misji.
— Nie odpowiedziałaś na moje pytanie, czy Leon nadal żyje.
— Nie zwykłam wtajemniczać w szczegóły swoich misji kogokolwiek. Chyba nie liczyłeś na to, iż zrobię dla ciebie wyjątek. — Matylda szybkim ruchem zgarnęła monetę z blatu i włożyła ją do kieszeni.
— Rozumiem.– „Ciekawe dlaczego Maximus ją przysłał”. — Ponad rok temu wysłałem Leona do Miasta Króla, aby zabił niejaką Wenus tam mieszkającą. Zbierała ona informacje na temat wampirów, dlatego musiałem się jej pozbyć. Leon znał ją z czasów, gdy nie był jeszcze wampirem. Przed przemianą ją kochał, najwidoczniej coś z tego zostało po przemianie, ponieważ postanowił spróbować ją przemienić. Jako świeżo przemieniony wampir oczywiście nie zdołał i ją zabił, tutaj kończy się moja wiedza na jego temat. Po zabiciu dziewczyny przepadł. Podejrzewam, iż został unicestwiony przez Maximusa. — Markus wpatrywał się w Matyldę, choć wiedział, że to nic nie da. — Leon to dość szczupły wampir z głęboko osadzonymi, ciemnobrązowymi oczami i czarnymi włosami. To wszystko, co wiem. Matylda analizowała przez chwilę to, czego się dowiedziała.
— Co wiesz o śmierci króla?
— To Maximus nie wie, kto go zabił? Jego specyficzne połączenie działa przecież na każdego wampira i zawsze wie, kto zabił?
— To, co wie bądź czego nie wie Maximus, nie jest twoją sprawą. Odpowiedz na moje pytanie i nie zadawaj własnych.
Markus nie lubił być traktowany w taki sposób, wymagał szacunku, lecz musiał to przełknąć ze względu na to, kim była ta wyglądająca jak młoda dziewczyna osoba.
— Jednego dnia ktoś zabił króla i tyle, nie zajmowałem się tą sprawą znacząco.
Matylda delikatnie przechyliła głowę na bok.
— Z tego, co wiem, jesteś tutaj, aby prowadzić tajną gildię zabójców, która to kontroluje sytuację w Królestwie Ludzi.
— To prawda. Początkowo byłem wściekły, że ktoś zabił króla, znałem go trochę. Nie żebym miał jakiekolwiek sentymenty do niego lub do kogokolwiek. Następnie okazało się, iż jest to dla mnie dobrą wiadomością.
— Nie rozumiem?
— Podczas jego rządów w królestwie nic się nie działo, mało miałem okazji do manipulacji i kontroli, co, nie ukrywam, było dość nużące. Teraz królestwo jest na skraju wojny domowej, najprawdopodobniej nieuniknionej, dla mnie to super. Będzie się działo, w skrócie.
— A więc nie wiesz, kto zamordował króla?
— Niestety, chciałbym ci pomóc. Jak zachowałaś tak młodzieńczy wygląd? Z tego, co mi wiadomo, masz już troszkę wiosen na karku.
— Skupmy się na moich pytaniach. — Jedynymi dopuszczanymi uczuciami przez Matyldę obecnie na powierzchnię były: poczucie obowiązku, rzetelność i skupienie. Dzięki temu całe jej postrzeganie się zmieniało i była bezbłędna w wykonywaniu misji. Fascynowało ją jak zależna od emocji jest percepcja.
— Jesteś nieugięta.
— Co wiesz o istotach zamieszkujących ten kontynent, zwanych cieniami?
Markus milczał dłuższą chwilę i zastanawiał się. Dlaczego Maximusa interesują cienie, śmierć króla i Leon, który już dawno temu powinien nie istnieć?
— To duchy z innego wymiaru, które są w stanie opanowywać ciała innych istot. Nie wiem, czy są w stanie opanować ciało wampira. Z relacji moich ludzi wynika, iż cienie to dość mroczne istoty.
— A więc nie spotkałeś się z przypadkiem opanowania przez cień ciała wampira?
— Nic mi o czymś takim nie wiadomo, jednakże nie wykluczałbym tego.
— Jak długo znałeś króla?
Markus chwilę myślał:
— Nieco ponad tysiąc lat, lecz nie wiedziałem o nim wiele. Był dość tajemniczy, czasem mieliśmy wspólne interesy.
Matylda chwilę analizowała to wszystko, po czym wstała.
— To wszystko, czego potrzebowałam, dziękuję za twoją pomoc.
— Wycisnęłaś ze mnie wszystkie informacje jak z cytryny i nie podarujesz mi chociaż strzępka w zamian?
Matylda oparła ręce na biurku i nachyliła się do Markusa:
— Doskonale wiesz, że nasza relacja jest jednostronna, ja pytam, ty odpowiadasz. Jak mi się nie spodobają twoje odpowiedzi, wtedy pozbawiam cię istnienia, tak właśnie to działa, zawsze tak działało.
Markus nie odpowiedział, a Matylda po prostu opuściła Dar Życia. Nie miała czasu. Zamierzała wykonać misję jak najszybciej i wrócić do Ainran, aby znów śnić. Ostatnie pięćset lat bycia wampirem zmieniło Matyldę diametralnie, praktycznie nie było w niej już nic z tamtej uwięzionej w swoich komnatach cierpiącej dziewczyny. Wspomnienie dawnych czasów było w niej nadal silne, lecz od kiedy była w stanie kontrolować całkowicie swoje emocje, zmieniała swoje postrzeganie, co zaburzyło jej istotę bycia. Miała wrażenie, że nie jest już osobą, że jest jedynie zlepkiem wspomnień i wciąż zmieniających się uczuć. Było dla niej to niezwykle dojmujące i wszechogarniające jej osobę przeświadczenie.
Koniecznie musiała odnaleźć Leona i dowiedzieć się czegoś więcej o cieniach. Maximus po raz pierwszy w życiu nie był w stanie pozbawić istnienia wampira. Ten Leon był wampirem i Maximus poczuł, kiedy wypił krew dziewczyny, lecz z jakiegoś powodu nie mógł go pozbawić istnienia. Do tego nie poczuł on, gdy ktoś zabił króla w Królestwie Ludzi, który to był wampirem. Matylda miała jasne wytyczne, ponieważ Maximus podejrzewał, iż król był cieniem, dlatego nie poczuł, kto i kiedy go zabił. Musiało to oznaczać, iż jego kontrola przestaje działać na wampiry, których ciało zostaje przejęte przez cienie. Właśnie dlatego Matylda miała dowiedzieć się, co się da, o cieniach, i dlatego też dla Maximusa nie była to aż tak istotna sprawa jak sprawa tajemniczego wampira zabijającego swoją ukochaną. Dla Maximusa to było kluczowe, wiedział, że przez to dwie podstawowe zasady ich prawa mogą upaść. Jeżeli Tom dowie się o tym chłopaku, może też dojść do tego, dlaczego Maximus nie może go zabić i rozszerzy te powody na wszystkie wampiry. Nawet jeżeli byłby w stanie rozszerzyć je jedynie na siebie, byłoby to katastrofalne dla Maximusa.
W związku z tym Matylda musiała dowiedzieć się, dlaczego Maximus nie mógł pozbawić istnienia Leona, po czym miała go zlikwidować, aby nikt inny się o tej sprawie nie dowiedział. Miała również pozbawić istnienia wszystkich, którzy wiedzą o tym, iż przeżył on wypicie krwi dziewczyny. Matylda niewiele tak właściwie dowiedziała się od Markusa, lecz to nic. Maximus polecił jej wybadanie sytuacji i udanie się na Wyspę Tajemnic, ponieważ podczas swojego bardzo długiego bytowania przekonał się, iż jest to dość tajemnicze miejsce, a znikający bez śladu zazwyczaj mają tendencję do znajdowania się właśnie w takich miejscach.
Matylda również jakoś instynktownie podejrzewała, że właśnie tam znajduje się Leon, jednakże postanowiła najpierw udać się do Miasta Króla. W ciągu kilkunastu dni już widziała je na horyzoncie, ponieważ podróżowała dzień i noc. Zmierzała właśnie trasą prowadzącą z Diamentowego Grodu, gdy została zatrzymana na moście przez rabusiów. Tak właściwie spodziewała się tego, ponieważ w owej krainie zbliżała się wojna domowa, wszyscy lordowie zbierali wojska i tak właściwie obecnie nikt nie sprawował rządów nad całą krainą w Królestwie Ludzi. Wiele osób dostrzegało w takich czasach okazję do rabowania lub gorszych czynów, ponieważ nikt nie zajmował się pilnowaniem prawa. Mosty były wyśmienitym miejscem dla opryszków, pewnikiem do złapania zdesperowanych podróżnych. Szóstka zbirów dość dobrze zaplanowała zasadzkę, gdyż zasadzili się oni na Matyldę po dwóch stronach mostu. Gdy była na samym środku, wybiegli z pobliskich zarośli. Trzech zagrodziło jej jedną drogę wyjścia z mostu, kolejnych trzech zagrodziło drugą. Na ich twarzach widać było wielką i nieskrywaną radość, nie mieli pojęcia, że trafili na pięćsetletnią wampirzycę. Matylda postanowiła się z nimi troszeczkę zabawić. Nie lubiła korzystać ze swoich szczególnych zdolności, aby bawić się ludźmi, lecz dla tej szóstki postanowiła zrobić wyjątek. Jeden z nich przemówił pewnym siebie i uradowanym głosem:
— Cześć, ślicznotko, dokąd to zmierzasz?
Sięgnęła w głąb siebie i wywołała najgłębszy i najpotworniejszy lęk, po czym spotęgowała go do ogromnych rozmiarów. Nie do maksimum, ponieważ takie przerażenia sparaliżowałaby ją. Przywoływane przez nią uczucia były jak najbardziej realne. Jej twarz natychmiast się wykrzywiła z niewiarygodnego strachu. Cała jej postawa się zmieniła, wręcz skurczyła się w sobie i zaczęła drżeć. Napastnicy najwidoczniej byli zadowoleni z tej reakcji, gdyż z pewnością siebie zaczęli podchodzić do swojej ofiary z nadal widocznymi uśmiechami na twarzach. Matylda powiedziała drżący głosem, raz po raz się jąkając ze strachu:
— P-p-p-pro-sz-szę, n-n-nie r-r-ó-ó-b-c-cie mi k-k-k-krzywdy.
Napastnicy za nic mieli jej błagania. Jej głowa delikatnie opadła do przodu, jej gęste i długie niebieskie włosy przykryły jej twarz. Momentalnie przestała drżeć, jakby zastygła w miejscu. Stała bokiem do zbirów, którzy teraz podeszli dość blisko. Szeptała coś, lecz nie byli w stanie dosłyszeć, co dokładnie. Uśmiechy z ich twarzy zniknęły, nie spodziewali się tak dziwnego zachowania po swojej ofierze. Teraz, chociaż nadal zbliżali się do niej, byli poważni i jakby trochę się bali. Matylda bardzo się postarała, aby odnaleźć w sobie najgłębszy z możliwych gniew. Niewiarygodny szał, który, gdy już go odnalazła, wstrzymywała, aby spotęgować go do maksimum. Gdy napastnicy usłyszeli jej szept, natychmiast zatrzymali się. Szeptała, że ich zajebie, szeptała to w tak przerażający sposób, że zbladli, usłyszawszy to. Odchyliła twarz, aby włosy jej już nie ukrywały. Gdy dostrzegli tę twarz, tak silnie kontrastującą z jeszcze przed chwilą przerażoną twarzą ofiary, natychmiast wypuścili swoją broń. Zrobiło im się słabo, przez co nie mieli siły utrzymać broni. Dla nich była to scena z najgorszego z możliwych koszmarów, właśnie zgotowała im ją pięćsetletnia wampirzyca. Po tej krótkiej chwili, gdy tak stali w miejscu, role się odwróciły. Teraz to oni byli ofiarami, a ona była napastnikiem, i wszyscy doskonale zdawali sobie z tego sprawę. To na ich twarzach widoczne było to samo skrajne przerażenie, które jeszcze przed chwilą widoczne było na twarzy Matyldy. To ich ciała teraz spazmatycznie drżały. Po tej krótkiej chwili ruszyła na nich w dzikim pędzie, nawet nie wyciągając ostrza. Nie potrzebowała go, zabiła ich wszystkich gołymi rękami.
Po zabiciu ich chwilę stała i wpatrywała się w ich ciała. Potrzebowała trochę czasu, aby ochłonąć z tak przepotężnego szału. Choć kontrolowała swoje emocje w pełni, nie była w stanie wygasić takiej furii natychmiastowo. Była jak pożar wewnątrz ciała. Dopiero po dłuższej chwili opanowała się całkowicie i jeszcze chwilę przypatrywała się ich ciałom. Tym razem jednak przypatrywała się im z tym specyficznym i typowym dla wampirów spokojem na twarzy. Teraz całkowicie nic nie czuła. Przypomniały jej się słowa Maximusa sprzed lat. W kontekście nauki, jaką jest psychologia, i zestawu cech oznaczających psychopatię każdy spośród wampirów jest psychopatą, każdy z nich manipuluje innymi, chwilami bez litości, i każdy potrafi być bestią pozbawioną empatii. Matylda zgadzała się z jego twierdzeniem. Większość istot, wpatrując się w rozszarpane gołymi rękami ciała owych opryszków, odczuwałaby cokolwiek, lecz nie wampir. Dla wampira zupełnie naturalnym jest wpatrywanie się w zmasakrowane ciała z całkowitą obojętnością. Matylda przemyła ręce z krwi w pobliskiej rzece i ruszyła dalej.
Rozdział czwarty
Powody
„…Czym tak właściwie jesteśmy? Niezwykłym zbiorem cech, wspomnień, przemyśleń, odczuć, samoświadomości i czegoś znacznie ponad to, czego dziś nie jesteśmy w stanie zdefiniować i określić, lecz co bez wątpienia jest również nami”
Tea, myślicielka
Łukasz Lewiatan siedział w swoim fotelu i wpatrywał się w okno. Ostatnio spędzał tak większość czasu. Ostatnio również niewiele jadł i spał, co znacząco odbiło się na jego wyglądzie. Wciąż powtarzał jedno zdanie w myślach: „Nie tak miało się to skończyć, dlaczego byłem tak głupi?”. Możecie natychmiast uznać Łukasza za bezlitosnego mordercę, który zabił swojego ojca dla władzy, po czym brata ze strachu przed konsekwencjami. Możecie również wysłuchać mojej relacji o tym, co tak naprawdę działo się przez ostatnie lata w zamku Śmierć Lewiatana.
Tytos Lewiatan zawsze świetnie traktował swojego najstarszego syna, Łukasz natomiast zawsze go kochał, nawet w momencie, gdy zlecił jego zabicie. Choć chwilami ojciec był dla niego dość surowy, a niekiedy w gniewie niesłusznie traktował go źle, Łukasz bez wątpienia od zawsze był jego oczkiem w głowie. Ich relacje były dość pozytywne, choć wydaje się to być sprzeczne z tym, co później się stało. Klucz do problemów rodziny Lewiatanów tkwił w relacji Tytosa z jego żoną, która to nigdy nie układała się dobrze. Zadajecie sobie pytanie, jak taka cicha i spokojna osóbka jak Maria mogłaby mieć z kimkolwiek złe relacje? Ciężar winy leży tutaj po stronie Tytosa, gdyż dał on się pochłonąć w całości uzależnieniu. Choć był on w stanie funkcjonować, po wielu latach narastania uzależnienia do niewyobrażalnych rozmiarów nie był on w stanie funkcjonować bez alkoholu. Po latach musiał on upić choć łyk wina każdego ranka. Był on stale pod wpływem procentów, o czym rzecz jasna wszyscy wiedzieli, lecz zwyczajnie ignorowali to. Przez uzależnienie Tytos nie był w stanie stworzyć zdrowej relacji małżeńskiej, niezależnie od charakteru swojej partnerki.
W początkowych latach jego relację z Marią można by nazwać bardzo pozytywną. Niestety podczas życia Tytosa, gdy uzależnienie poczęło dominować jego osobę, stawał się on coraz bardziej toksyczny i władczy wobec Marii, z czasem natomiast po prostu okrutny. Wszyscy w zamku to widzieli, lecz nikt z tym nic nie zrobił, ponieważ każdy bał się lorda Śmierci Lewiatana. Nikt nie zamierzał z nim zadzierać. W tym jego dwaj synowie. Ich bierność pozwoliła rozrosnąć się okrucieństwu wobec Marii do niewyobrażalnych rozmiarów. Oczywiście kobieta próbowała się bronić, jednakże była skrajnie pokornym i spokojnym typem charakteru, przez co nie mogła przeciwstawić się samotnie okrucieństwu wiecznie pijanego Tytosa. Z czasem Tytos zaczął bić Marię. Z początku były to sporadyczne chwile podczas wielkiego gniewu, po których miał wyrzuty sumienia, z czasem stawały się coraz częstsze i w oczach Tytosa normalniejsze. Po latach ubzdurał on sobie, iż Maria jest mu tak podległa przez fakt, iż ciągle go zdradza i czuję sie winna. Uznał zatem, iż czyni słusznie, terroryzując ją każdego dnia i bijąc. Synowie Marii przez długi czas wierzyli, że wciąż i wciąż ich matka spada ze schodów lub uderza się o coś, przez co ma siniaki. Od początku podejrzewali swojego ojca, ponieważ wiedzieli, iż jest on zdolny do takiego okrucieństwa wobec swojej żony, ale okłamywali się, ponieważ było to dla nich łatwiejsze. Po latach nawet dla nich niewątpliwym stało się, że ich ojciec brutalnie bije ich matkę. Byli oni już dorośli, więc mieli siłę, aby przeciwstawić się ojcu, lecz lata bardzo surowego wychowania zrobiły swoje, po prostu się go bali.
Tytos od zawsze był uparty i nerwowy, a w gniewie był szalenie niebezpieczny. Przez to jego synowie na samą myśl konfrontacji z nim byli przerażeni. Nie mieli również możliwości zwrócić się do jakichkolwiek organów prawa, ponieważ to Tytos stanowił prawo w Śmierci Lewiatana. Z początku zadręczali się oni świadomością tego, co ich ojciec robi Marii, jednakże z czasem nauczyli się to ignorować. Dokładnie tak to wyglądało — wszyscy w zamku wewnętrznym wiedzieli, że Tytos bije Marię i nikt nic z tym nie zrobił, bojąc się o siebie, bojąc się zemsty lorda.
Jednego wieczoru, gdy Łukasz znalazł swoją matkę pobitą do nieprzytomności, postanowił, że musi zabić Tytosa. Latami narastała w nim nienawiść do niego spowodowana tym, co robi jego matce. Przez lata dusił on ją w sobie, toteż narosła ona do niewyobrażalnych rozmiarów. W tamtym momencie nadal kochał on swojego ojca, lecz jednocześnie nienawidził go. Uznał, że nie ma on innego wyjścia, jak go zabić. Choć początkowo przerażała go ta myśl, stwierdził, że zwykłe poruszenie sprawy nie wystarczy, ponieważ w Śmierci Lewiatana nikt nie miał kontroli nad Tytosem, nikt nie miał takiej władzy, aby go powstrzymać.
Wtedy to Tytos po raz pierwszy upokorzył publicznie Ramzesa. W tej sytuacji Łukasz natychmiast dostrzegł w nim sojusznika. Łukasz zaryzykował swoje życie, udając się do Ramzesa i proponując mu zabicie swojego ojca. Przysłowie mówiące, iż jedynie martwi obrażają magów, sprawdziło się. Ramzes się zgodził, zaoferował wynajęcie zabójcy z tajnej organizacji zwanej gildią zabójców. Choć zabójca strasznie zwlekał z zabiciem Tytosa, plan się powiódł. Łukasz miał wyrzuty sumienia spowodowane tym, co zrobił, lecz nawet po wszystkim uważał, że było to konieczne.
Nie przewidział jednego, mianowicie że Leo zacznie drążyć temat śmierci Tytosa. Właśnie to spowodowało bezsenność Łukasza i potężne wyrzuty, które dziś miał. Wciąż zadawał sobie pytanie, czy gdyby po prostu powiedział Leo, że zabił Tytosa, aby ratować ich matkę, czy ten by to zaakceptował? To pytanie wciąż wracało, tak jak wracała masa nieprzyjemnych myśli. Myśli mówiących, że zabił Leo, ponieważ bał się, iż ten dojdzie do prawdy, ponieważ bał się o swój tyłek. Zabił swojego brata, ponieważ bał się powiedzieć mu prawdę i zobaczyć, co ten postanowi z tym zrobić.
Teraz gdy patrzył w lusterko, widział w nim tchórza i mordercę. Świadomość tego, co uczynił, wyniszczała go niewiarygodnie. Nie mógł funkcjonować jak dawniej, żyjąc ze świadomością tego, co uczynił. Nie chodziło tutaj o zabicie Tytosa, gdyż nadal był tego samego zdania co przed jego zabójstwem. Był zdania, iż było to konieczne. Chodziło o zabicie Leo. Teraz faktyczną władzę w Śmierci Lewiatana sprawował Ramzes. Łukasz nie był w stanie wykonywać swoich obowiązków.
Ostatnio wiele zastanawiał się nad tym, jak dziwna jest jego sytuacja. Rozmyślał, w jak dziwacznej sytuacji postawiło go popełnienie zbrodni, którą uważał za słuszną. Wplotło go to w ciąg wydarzeń zmierzający do kolejnej zbrodni lub do poniesienia kary. Dopiero teraz uświadomił sobie, jak niewiele wiedział o tym, co może się wydarzyć po zabiciu ojca. Zrozumiał, po jak kruchym lodzie stąpał. „Czy gdyby matka się dowiedziała, ją też bym zabił? Przecież pierwotnie to dla niej to zrobiłem”. Było to prawdą, Łukasz nie miał na celu zyskać cokolwiek poza uwolnieniem matki od potwora, szlachetne pobudki dla okrutnego czynu. Mimo szlachetności tych pobudek czyn ten wciągnął Łukasza w ciąg wydarzeń prowadzący do tej chwili. Do chwili, w której stał się jedynie cieniem samego siebie, do sytuacji, w której dzień w dzień zadręczał on samego siebie i nie był w stanie żyć z własnymi czynami. To prawda, może gdyby nie zabił Leo, a wyjawił mu całą prawdę, skończyło by się to inaczej. Może gdyby nie zabił ojca, ten zmieniłby się i przestał katować jego matkę, a może w końcu skatowałby ją na śmierć? Może powinien on ujawnić czyn Tytosa, dzięki czemu wszyscy by się zjednoczyli przeciw niemu i go uwięzili? Może tak by się stało, a może nikt by nic nie zrobił i to Łukasz by został uwięziony, bo przecież to Tytos sprawował władzę w Śmierci Lewiatana. Może Łukasz powinien zabić Tytosa, po czym przyznać się do tego i pogodzić z karą? Najprawdopodobniej przyznano by mu rację, iż Tytos był okrutnikiem, tak traktując żonę, po czym zostałby skazany na śmierć za zabicie ojca. A może zostałby ogłoszony bohaterem i wybawcą swojej matki?
Siedząc tak dniami i nocami, rozważał wszystkie opcje, jednakże na to było już za późno, już stało się, co się stało, i nie było od tego odwrotu. Choćby teraz rozważał latami i doszedł do prawdy, to nie zmieni niczego, co uczynił, nie zmieni to niczego, co już się stało. Nie zmieni to faktu, że już do końca życia będzie musiał żyć ze świadomością, że zabił ojca i brata. Brata, który był całkowicie niewinny, który nie popełnił żadnej zbrodni. Zabił go, ponieważ był tchórzem, który bał się kary. Zabił go, ponieważ zamiast zaryzykować, że brat go zrozumie lub nie i pozbawi go życia, wolał jemu odebrać życie. Właśnie to uczynił i nie było od tego odwrotu. Choć był w stanie zatuszować te morderstwa przed innymi ludźmi, nie był w stanie sprawić, że ujdzie mu to całkiem na sucho. Nie był w stanie wyprzeć się swojej moralności i pozbyć wyrzutów sumienia. Był to sędzia nie do oszukania, który również zamyka w więzieniu lub nawet pozbawia życia. Sędzia bez ciała, którego nie da się oszukać. Sędzia, który jest częścią ciebie, który jest z tobą dzień i noc. Sędzia, który obserwuje każdy twój czyn.
Właśnie dlatego dochodzę do jednego prostego wniosku. Nic nigdy nikomu nie uchodzi na sucho. Nasze czyny żyją w nas. Dla czynów przeszłość jest w pewnym sensie nadal teraźniejszością, tak samo przyszłość. Dziś popełniany czyn będzie żył w tobie jutro i kto wie, jak długo jeszcze. Będzie on żył w twoich wspomnieniach, w twojej świadomości samego siebie i w obrazie własnego ciebie. Będzie on składową tego, co widzisz, kiedy patrzysz w lusterko. Dlatego warto jest być rozważnym podczas podejmowania decyzji. Łukasz nie był i właśnie dlatego siedział dokładnie tam, gdzie siedział, i robił dokładnie to, co robił. Właśnie dlatego nie był już w stanie żyć ze samym sobą.
Do jego komnaty bezpardonowo wszedł Ramzes, za nim pojawiło się w środku kilku strażników. Mag nawet nie zwrócił się do Łukasza, powiedział tylko do strażników: „Brać go”. Wyprowadzili go na dwór, gdzie czekała już arystokracja Śmierci Lewiatana, jego matka, dwa pieńki i kat. Łukasz nie mógł uwierzyć, czuł się teraz, jakby to był sen. Dokładnie tak czuł się Leo, gdy go skazywano. Nie bronił się, nie powiedział nic. Ramzes również milczał, jedynie skinął głową katowi, który wiedział, co ma robić. Tylko szum liści z pobliskiego drzewa nadawał tej scenie jakikolwiek dźwięk. Kat dwoma szybkimi cięciami pozbawił głów ostatnich z rodu Lewiatanów. W ostatniej chwili życia Łukasz myślał o tym, jak bardzo paradoksalnie to się skończyło. Zaczął to wszystko, aby ocalić matkę przed ojcem, ostatecznie doprowadziło to do skazania jego matki na śmierć.
Ramzes przez nieudolność Łukasza sprawował realną władzę w Śmierci Lewiatana. Już od dłuższego czasu porozumiewał się on z pozostałymi lordami Królestwa Ludzi. Po śmierci króla lordowie z Zielonego Zamku i Diamentowego Grodu postanowili współpracować, aby obalić władzę cieni. Tempestas przed śmiercią zdołał wysłać magiczną wiadomość do wszystkich pozostałych magów, w której ukazał on, kim są istoty rządzące w Królestwie Ludzi. Magowie na własną rękę sprawdzili to twierdzenie i okazało się być ono prawdą. Natychmiast postanowili działać — poinformowali wszystkich lordów w królestwie, postanowili się zjednoczyć i wybudować sobie siedzibę. Idealnym miejscem do tego był zamek Śmierć Lewiatana, w którym władzę sprawował jeden z magów. Ramzes idealnie zdawał sobie z tego sprawę, lecz wiedział również, że musi się pozbyć rodu Lewiatanów, aby magowie mogli zdobyć władzę w zamku na stałe. W tym samym czasie wszyscy lordowie prócz lordów z Haraki i Zamku Cienia postanowili współpracować, aby zniszczyć cienie. Lord Krwawego Fortu, Robar, postawił natomiast warunek: za swoje zbrodnie ród Lewiatanów musi zostać wybity co do jednego. Ramzes oczywiście natychmiast poparł tę decyzję, inni lordowie, okazało się, nie mieli również nic przeciwko. Każdy zdawał sobie sprawę, że Łukasz zabił Roberta niesłusznie. Do tego obecnie nikt spośród Lewiatanów nie był w stanie realnie sprawować władzy, co w obliczu nieuniknionej, zbliżającej się wojny domowej było strasznie niepożądane. Ramzes przedstawił przed arystokracją Śmierci Lewiatana dowody na to, że Łukasz i Maria współpracowali z Leonem, aby zabić Tytosa. Do tego udowodnił niewinność Roberta Krwistego. Wszyscy spośród lordów z sojuszu przeciw cieniom zgodzili się przyznać władzę w Śmierci Lewiatana Ramzesowi dożywotnio. Następni lordowie Śmierci Lewiatana mieli być wybierani spośród magów przez nich samych za pomocą głosowania.
Rozdział piąty
Śledztwo
„…i wygrałem dyskusję, na co mój oponent odrzekł: »Tak, lecz to nadal jedynie twoje spojrzenie, ja mam inne«. »Jak mamy niby rozwiązać jakiekolwiek problemy, pozwoliwszy sobie utknąć na tej mieliźnie« — krzyknąłem, obserwatorzy zaśmiali się na mój gniew tłumnie, nie zdawszy sobie całkowicie sprawy z powagi sytuacji”
Yugi, mędrzec
Przy murach Miasta Króla od południowo-zachodniej strony rozłożone były setki namiotów. Nowo mianowany król Eu Ludens natychmiast po objęciu władzy zażądał od lordów Królestwa Ludzi, aby przybyli do Miasta Króla oddać pokłon nowemu władcy. Oczywiście lordowie w większości odmówili, król w reakcji na to począł bardzo energicznie tworzyć armię spośród mieszkańców Miasta Króla. Gdy Matylda przechadzała się pośród namiotów wojsk, wiedziała, że ta armia nie wygra żadnej wojny. Zaobserwowała, iż pośród namiotów widać było dwa typy ludzi. Pierwsi byli najprawdopodobniej członkami słynnych gangów Miasta Króla, byli oni bardzo niezdyscyplinowani i większość z nich słaniała się na nogach od alkoholu. Drugim typem wojska Eu Ludensa byli ludzie najprawdopodobniej pochodzący ze skrajnej biedy — byli widocznie niedożywieni, a ich całym ekwipunkiem była tania broń niskiej jakości. Oni również nie mieli pojęcia, jak prowadzić wojnę, i przy pierwszej lepszej szarży konnicy ich szeregi się rozsypią.
Matylda, wchodząc do Miasta Króla, zastanawiała się, dlaczego władca postanowił złożyć swoje wojska z tych ludzi, którzy to skrajnie się do tego nie nadawali. Dlaczego chociażby nie wykorzystał armii pięciuset, aby ich wyszkoliła, a biednym nie dał darmowych racji żywnościowych, aby nadawali się do walki? Było to bardzo dziwne. Z tego, co słyszała, osoby rządzące w tej krainie nie były skrajnie głupie, a więc powinny sobie zdawać sprawę z katastrofalnego stanu ich wojsk. Rzecz jasna nie była to sprawa Matyldy, lecz były one poniekąd powiązane, gdyż zmierzała ona do zamku wewnętrznego, aby dowiedzieć się czegoś od króla o śmierci Wenus.
Wcześniej, podróżując w stronę stolicy, Matylda spotkała się z opinią, iż w Królestwie Ludzi rządzą dziwne istoty zwane cieniami. Magowie wypuścili tę informację na kraj. Matylda nie była pewna, czy to prawda, czy jedynie manipulacja, ponieważ król kazał zabić wszystkich magów za zdradę. Chciał on całkowicie ich zlikwidować. Matylda wiedziała, że dla magów doskonałym krokiem strategicznym byłoby skłamać, jakoby cała armia pięciuset i król to cienie, aby ukazać ich w oczach ludzi jako potwory. Dlatego też nie była pewna, czy dobrze robi, udając się do zamku wewnętrznego. Jeżeli w istocie są to cienie, może już nigdy go nie opuścić. Gdy podeszła do bramy prowadzącej do zamku wewnętrznego, jeden z czterech strażników spojrzał na nią i powiedział:
— Wstęp wzbroniony.
Matylda nie powiedziała nic, jedynie wyjęła czarną monetę i mu ją pokazała. Strażnik natychmiast krzyknął:
— Otworzyć bramy! Osobiście zaprowadzę cię do naszego króla.
Matylda podążyła za nim bez słowa, nie miała czasu na gadanie bez sensu. Nie widziała twarzy strażnika, ta jak u wszystkich spośród armii pięciuset, prócz Eu Ludensa, nigdy nie była pokazywana innym. Weszli do dość dużej budowli, przemierzali jakiś czas wąskie korytarze, po czym dotarli do wielkiej komnaty, w której przebywał król. Strażnik jedynie otworzył Matyldzie wrota, a następnie zamknął komnatę od zewnątrz. W komnacie na swoim tronie siedział król. Po jego dwóch bokach stali strażnicy o całkowicie czarnych oczach. Król spojrzał na Matyldę i uśmiechnął się promiennie:
— Czym mogę służyć? — Uśmiech ten sprawiał wrażenie życzliwego i dobrego. Pierwszym krokiem Matyldy było skorygowanie swoich emocji, uwypukliła rozwagę, aby skupiać się na konkretach i nie marnować czasu.
— Witam, jestem wielką inkwizytorką — pokazała monetę, a Eu Ludens delikatnie spoważniał — i przybyłam do was dowiedzieć się wszystkiego, co wiecie o śmierci pewnej dziewczyny, która wydarzyła się jakiś czas temu. Wenus. Na pewno wiesz, o kogo mi chodzi, to jedyna śmierć przez ugryzienie wampira w ostatnich latach, jaka nastąpiła.
Eu Ludens uśmiechnął się znów:
— Tak, nieczęsto jakiś wampir odważy się kogoś ugryźć. Jak miewa się Maximus?
Jej emocje prowadziły ją w kierunku zdobycia dominacji nad rozmową, tak jak w przypadku z Markusem, lecz tutaj nie mogła tak postąpić. Delikatnie pobudziła radość i empatię, aby być nieco sympatyczniejszą, i natychmiast odwzajemniła uśmiech.
— Miewa się dobrze, jak to bywa już od kilku tysięcy lat, może kilkunastu.
— Cieszy mnie to, bo słyszałem, że ma pewne problemy, z hmm… wielką radą, w której to rządzi jedna osoba. Czy to prawda?
Matyldę zszokowało, że wie on tak wiele.
— Tak, to prawda. Tom bardzo pragnie ograniczyć władzę Maximusa. Toczą się debaty.
— A ty w tym czasie śnisz?
— Zazwyczaj. Zadziwia mnie twoja znajomość spraw w Ainran. W stosunku do waszych ziem jest to dość daleka kraina, jak zdobywasz informacje?
Jego uśmiech się poszerzył.
— Mam swoje sposoby. W kwestii dziewczyny wiem, o co dokładnie ci chodzi, a tak właściwie Maximusowi. Ponieważ ty jesteś przedłużeniem jego woli, można by rzec. Czy zaprzeczysz?
— Nie, ponieważ to prawda.
Uśmiech z jego twarzy znikł, na chwilę pojawił się na niej grymas.
— Prawda. Nie jestem jej zwolennikiem.
— Nie do końca rozumiem?
— Po prostu rzeczy są dość skomplikowane i widziałem już wiele różnych prawd. Chciałoby się wręcz rzec, iż nie ma jednej i ostatecznej.
— Nie jestem zwolenniczką teorii, która mówi, że nie ma prawdy obiektywnej.
— Dlaczego?
— Jeżeli zdejmę buty, prawdą będzie, iż zdjęłam buty, po co to komplikować?
— Bo widzisz, może jest to właściwsze? Ponieważ w twojej opinii zdjęłaś buty, a może jak byłby tutaj spec od butów, nie określiłby tego tak samo. Dla niego może zdjęłabyś trzewiki i zbrodnią byłoby dla niego określać je tak ogólnie.
— To jedynie kwestia sprecyzowania, a moje buty nadal butami by pozostały. Różne istoty różnie patrzą na świat, lecz to nie oznacza, iż nie ma obiektywnej prawdy.
— Dobrze, skupmy się na dziewczynie i morderstwie. Wiem o zabójstwie, powiem więcej, wiem, co tak naprawdę cię interesuje.
— Widzisz, nawet teraz, choć jesteś przeciwnikiem prawdy obiektywnej, swoim stwierdzeniem potwierdziłeś jej istnienie. Powiedziałeś naprawdę. Na jaką prawdę, jeżeli nie istnieje obiektywna prawda? Powinieneś był powiedzieć na moją prawdę lub na twoją prawdę, lecz to brzmiałoby niedorzecznie. Brak prawdy obiektywnej nie sprawdza się w powiedzonkach, nie sprawdza się nawet w najzwyklejszej codzienności.
Eu Ludens uśmiechnął się.
— Nie potwierdza, a może po prostu były budowane w czasie, gdy ludzie mieli takie przekonania, a nie inne? Całe języki i powiedzonka były kreowane na przestrzeni wielu lat, jednakże budowane były zawsze z perspektywy pewnych ludzi o określonych poglądach, także były tworzone w oparciu o pewne schematy.
— To prawda, lecz gdybyś pośród nich umieścił przekonanie o braku jakiejkolwiek prawdy obiektywnej, nikt nie mógłby tworzyć czegokolwiek w oparciu o to. Całość rzeczywistości jest dość skomplikowana, racja. Przez to wiele istot tłumaczy ją sobie na różne sposoby, jednak to nie oznacza, iż nie ma prawdy obiektywnej.
— Widzisz, nadal nie jestem zwolennikiem tej opcji. Bo gdyby nie istniała żadna istota, czy miałoby jakiekolwiek znaczenie istnienie prawdy obiektywnej? A więc w jakiś sposób ona jest zależna od istot. Bo bez nich nie miałaby ona znaczenia. Do tego pojawia się poważna trudność w stwierdzeniu, dlaczego one istnieją, mam na myśli prawdy obiektywne, i w czym się zawierają.
— Większość zawiera się w samych czynach i rzeczach. To, że ściągnęłam but, zawierałoby się w samym bucie i mnie.
— Tak mówisz, a co, gdyby śniło ci się, że ściągnęłaś but? Przecież but ze snu nie istnieje, a mówisz, że w jego istnieniu zawiera się ta prawda? Może teraz śnisz, a nawet o tym nie wiesz? Co skłania cię, aby być tak pewną, że tak nie jest?
Eu Ludens trafił w sedno, ponieważ Matylda śniła już tak wiele lat, że nie była do końca pewna, czy nie jest to jedynie kolejny sen.
— Nie mogę na pewno stwierdzić, czy nie śnię, masz rację. Może ten but wcale nie istnieje fizycznie, lecz czy to oznacza, że nie istnieje w ogóle? Wiesz, kiedy śnisz koszmar tak straszny, że budzisz się zlany potem i okropnie przerażony, czy możesz powiedzieć o owym koszmarze, że całkowicie nie istniał jedynie przez wzgląd na jego brak istnienia w świecie fizycznym? Gdybyś powiedział, że nie istniał, to zapytałabym, jak coś nieistniejącego mogło na ciebie mieć taki wpływ. A więc musimy się zastanowić, co znaczy nie istnieć. Musimy w końcu zrozumieć, że może rzeczy nie istnieją w sposób fizyczny, lecz istnieją w jakiś inny sposób.
— Znacząco się mylisz, ponieważ sen ten jest jedynie reakcją chemiczną w twojej głowie. Właśnie w taki sposób istnieje on fizycznie. Ty po prostu nie jesteś w stanie dostrzec tego istnienia i dlatego doszukujesz się w tym czegoś więcej, czegoś, czego tam po prostu nie ma.
Matylda długo się nad tym zastanawiała.
— Masz rację, podałam zły przykład. Dobrym przykładem jest matematyka, ponieważ zdanie dwa plus dwa równa się cztery nie istnieje nijak fizycznie. Mimo tego nikt, kto zna matematykę, nie będzie zaprzeczał jego istnieniu, ponieważ tak bardzo potwierdza się owo działanie w rzeczywistości.
— Może ono również jest w naszym mózgu.
— Doskonale wiesz, że to nieprawda. Dlatego o nowych zasadach matematycznych mówi się odkrycie. Nie tworzymy matematyki, my ją odnajdujemy i jest ona bez wątpienia metafizyczna. Ponieważ gdzie jest fizycznie działanie — dwa plus dwa równa się cztery? Nie ma go, a mimo tego jest. Mało tego, gdyby wszystkie cywilizacje i istoty wymarły i za trzy miliony lat powstały nowe, oni odnaleźliby to samo działanie i nadal sprawdzałoby się ono z taką samą skutecznością. Odnaleźliby oni dokładnie te same zasady matematyki, wciąż niezmiennie istniejące, niezależnie od nas. Dlatego jak można twierdzić, że nie istnieje prawda obiektywna? Przepraszam za to, lecz wydaję się być to intelektualnie biedne. Poniżej poziomu poważnej dyskusji.
— A więc w czym te obiektywne prawdy się zawierają? Skoro istnieją, muszą zawierać się w czymś. Wiesz, o czym mówię, o pytaniu bez odpowiedzi, które jest bez wątpienia trudnością.
— Nie mam pojęcia. Musiałoby to być coś trwającego latami, może nawet nieskończoność. Coś niezależnego od czegokolwiek innego, coś istniejącego zupełnie niezależnie. Coś niefizycznego, ponieważ nie wyobrażam sobie, aby cokolwiek fizycznego mogło spełniać poprzednie kryteria. Może nie koniecznie coś, a ktoś, jakaś ultra istota.
Eu Ludens wstał natychmiast podirytowany.
— Och, błagam, nie wyjeżdżaj mi teraz z tym. Nienawidzę takich niedorzeczności, nie możemy wyjaśnić świata, to wykreujmy sobie wyjaśnienia. Taką właśnie logiką zaczynasz się teraz kierować.
— Nie chodzi tutaj o kreowanie. To bardziej jak z matematyką, chodzi o odnalezienie jej. Nie widzę innego sposobu, aby znaleźć odpowiedź na wszystkie pytania, które nas nurtują. Widziałam setki tysięcy godzin debat w krainie Ainran. Zawsze dochodzimy do punktu bez wyjścia, jakby zawsze jedyną drogą była ta dziwna i tajemnicza istota, w której to wszystko musi się zawierać.
— Dobra, załóżmy, że tak jest. Jak wyjaśnisz wtedy istnienie takiej istoty?
— Jeżeli w niej wszystko miałoby się zawierać i miałaby istnieć od początku, musiałaby istnieć w jakiś dziwny sposób poza czasem, może nawet to ona wytworzyła czas i tutaj pojawia się problem, ponieważ my nie jesteśmy sobie w stanie nawet wyobrazić istnienia poza czasem. Jak możemy dyskutować w formie koncepcji o rzeczach, których nie jesteśmy sobie w stanie nawet wyobrazić, a więc o rzeczach wykraczających poza nasze możliwości poznawcze? Nikt nigdy nie próbował wyjaśnić kotu, jak działa matematyka, ponieważ każdy wie, że nie ma on takiej zdolności poznawczej, aby to zrozumieć. Dlaczego więc tak natychmiastowo zakładamy, że my mamy zdolności poznawcze, aby zrozumieć wszystko? Może sama nasza fizyczność jest do tego stopnia ograniczająca, że nigdy nie odpowiemy na wszystkie pytania? Mimo tego należy przyjrzeć się koncepcji takiej istoty, ponieważ może właśnie tam kryją się odpowiedzi, których tak usilnie poszukujemy? Może w niej zawierają się pojęcia i prawda obiektywna?
— Nie bądź śmieszna. Niedorzeczność. — Eu Ludens wydawał się być zirytowany, co znacząco dziwiło Matyldę. Postanowiła skończyć ten temat.
— Może porzucimy te rozmyślania i skupimy się na rzeczach nam bliższych?
— Dlaczego tak właściwie miałbym ujawniać ci jakiekolwiek informacje, oczekuję czegoś w zamian.
— Czego?
— Przemienisz mnie w wampira. Chcę rządzić co najmniej tysiąc lat, jak poprzedni król.
— Dobrze.
— Wspaniale. Więc najpierw opowiem ci, co się stało z twoją Wenus, a może od razu przejdę do Leona, bo przecież to o niego tobie chodzi. Dokładniej to Maximusowi o niego chodzi, ponieważ wypił krew i ten wszechpotężny pierwszy wampir nie jest w stanie go pozbawić istnienia. Leon zrobił dokładnie to, co Maximus poczuł. Jest on teraz na Wyspie Tajemnic. Nie wiem, dlaczego nie mógł go uśmiercić. — Tak właściwie Eu Ludens wiedział, że to przez to, iż Leon jest jednym spośród władców żywiołów. To tak, jakby już nie do końca był wampirem, lecz nie zamierzał tego zdradzać Matyldzie.
— Dobrze, dziękuję za te cenne informacje. — Matyldę zastanawiało, skąd Eu Ludens wie tak wiele, choć to niekoniecznie było istotne. — Chciałam jeszcze zapytać o cienie. — Spojrzała po strażnikach króla, ci ani drgnęli.
— Niewiele jest do opowiadania. Tymi dwoma kierujemy za pomocą magii. Pozostałe nie są w stanie myśleć logicznie. Są to jakieś istoty z innego wymiaru lub czegoś takiego. Ich zdolności intelektualne nie przekraczają zdolności zwierząt i tyle.
— Wiele osób twierdzi inaczej.
— Zobaczyli te przerażające czarne oczy i wykreowali sobie fikcyjne i bezwzględne potwory chcące podbić świat.
— Rozumiem. To wszystko, czego potrzebuję.
Rozdział szósty
Listy
„Znaleźć tych kilka słów, idealnych, aby perfekcyjnie wyrazić, co czuję, jakże bym pragnął móc zawsze odnaleźć tę idealną kombinację”
nieznany autor
— Dobrze. — Ramzes przechadzał się po komnacie. Było już dość późno, lecz chciał wysłać listy jak najszybciej. — W nagłówku wpisz: „Do Wojciecha Soacha, głowy jednego z najwspanialszych rodów Królestwa Ludzi, mistrza wielkiej areny i mojego bliskiego przyjaciela”. — Skryba siedzący w rogu komnaty skrzętnie zapisywała każde słowo wypowiedziane przez Ramzesa. — „Ród Lewiatanów już jest przeszłością, dokładnie tak, jak zaplanowaliśmy. Mam nadzieję, iż w najbliższym czasie mistrz magii z Diamentowego Grodu pojawi się w Śmierci Lewiatana. Oczywiście już poinformowałem wszystkich swoich chorążych, aby zbierali swoich ludzi pod sztandarem. Gdy tylko wszyscy magowie dotrą do Śmierci Lewiatana, szybko załatwimy swoje sprawy i wyruszymy z wojskiem, aby połączyć z wami swoje siły w umówionym miejscu i czasie. Do zobaczenia w najbliższym czasie”. Podpisz z wszystkimi tytułami.
Skryba usilnie wpatrywał się w przechadzającego się Ramzesa. Ten wiedział, że zapyta o formę listu.
— Ekhm, panie, ten list nie posiada praktycznie wstępu.
— Wiem, to nieistotne, Soach nienawidzi długich listów i gardzi wszelaką formą. Jeżeli chcemy, aby przeczytał go osobiście, musi być niesamowicie krótki i treściwy. Podpisałeś?
— Tak.
— Dobrze, teraz kolejny, do Zielonego Zamku.
Skryba przygotował się. Gdy był już gotów, począł uparcie wpatrywać się w Ramzesa.
— „Do Zofii Kedąrzop, głowy wielkiego rodu zarządzającego we wspaniałym Zielonym Zamku od tysięcy lat”. To tyle do nagłówka, teraz wstęp. — Ramzes dość długo myślał. Wiedział, że Zofia uwielbia wyszukaną formę. — „O mądrości, zwracam się do ciebie jako oddany całym swym sercem sługa”, nie, nie pisz sługa. „Całym swym sercem jako współtworzyciel nowych, lepszych czasów”, właśnie tak lepiej, nie możemy ustawić się poniżej w hierarchii, chociażby w nazewnictwie. Dobrze teraz treść: „Trudnościami związanymi z rodem Lewiatanów nie musimy się dłużej niepokoić. Oczekujemy przybycia wszystkich magów, aby załatwić sprawy naszego zakonu, w międzyczasie gromadzimy chorążych. Gdy tylko ja i moi bracia, i siostry z zakonu ustalimy wszystko, co wymaga ustalenia, wyruszymy z wojskiem, aby złączyć się z armią z Diamentowego Grodu. Innymi słowy, wszystko idzie zgodnie z początkowym planem, mam nadzieję, iż tak samo mają się sprawy w Zielonym Zamku”. Nie to ostatnie wykreśl.
— Od którego momentu?
— Od „mam nadzieję”. Skończ zdanie na „planem”. Później przepiszesz całość. Teraz zakończenie: „Oby pomyślne wiatry, do tej pory zdecydowanie nam sprzyjające, wciąż pchały naszą sprawę do przodu. Armie ze Śmierci Lewiatana i Diamentowego Grodu zmiażdżą tę hołotę zebraną przez Eu Ludensa. Głównie to biedota i członkowie gangów, którzy nie ukończyli chociażby podstawowego szkolenia, wydaje się wręcz, że zostają oni wysłani na pewną śmierć. Znając twoją wrażliwość, chcę zaznaczyć, iż są to w większości brutalni przestępcy spośród gangów Miasta Króla”. W podpisie napisz: „Wiecznie oddany i wytrwały w walce o lepsze czasy, Ramzes, mistrz magii”. W postscriptum napisz: „Nie obawiaj się swoją częścią północnego natarcia, Haraka nie ma żadnego wsparcia ze strony Miasta Króla. Niewątpliwie ich wojska zostaną zgniecione podczas jednego miażdżącego ataku. W sprawie cieni poza Królestwem Ludzi mamy informację, iż ich wojska znajdują się gdzieś w Królestwie Krasnoludów. Nadal nie masz żadnych wieści od elfów? Ta cisza z ich strony jest dość niepokojąca”.
Witam serdecznie, drogi Ramzesie,
Brak jakichkolwiek wiadomości, jak i nienaturalnie gęsta mgła unosząca się nad Królestwem Elfów są prawdziwie niepokojące. W związku z tymi dwoma zmiennymi muszę pozostawić w zamku większy garnizon, niż pierwotnie planowałam. Niestety ani jeden zwiadowca nie powrócił z Królestwa Elfów. Bardzo cieszy mnie Twoje zaangażowanie w sprawę i to, jak do tej pory gładko idą sprawy. Jest mi niezmiernie przykro, iż taki los musiał spotkać ród Lewiatanów, jednakże rozumiem, że było to konieczne dla większej sprawy.
Mam wielką nadzieję, że szybko załatwicie sprawy zakonu magów, którego teraz tak usilnie potrzebujemy, aby wspierał naszą sprawę swoją mądrością i potęgą. Oczywiście mistrzyni magii będąca w Zielonym Zamku wyruszyła do Śmierci Lewiatana już jakiś czas temu. Zapewniłam jej odpowiednią do jej pozycji eskortę, dlatego też nie musisz się martwić. Chciałabym również wyrazić szczere wyrazy współczucia i smutku z powodu tego, co stało się w Harace i Zamku Cienia z magami oraz arcymistrzami magii w Mieście Króla. Nie obawiaj się o północną ofensywę, wszystkie sprawy idą zgodnie z planem. To, jak bardzo nieprzygotowana jest armia Miasta Króla, jest niepokojące. Wygląda to, jakby cienie chciały, aby cała armia Miasta Króla została wymordowana na polu bitwy, co leży w kwestii możliwości, biorąc pod uwagę tajemniczą i mroczną naturę cieni. Szkoda mi niewyobrażalnie biednych ludzi z Miasta Króla, przymuszonych do uczestniczenia w wojnie. Słyszałam o oddziałach złożonych z dzieci w odwodach. To chyba jest jasnym i ostatecznym dowodem, że w Mieście Króla rządzą cienie. Chciałabym, abyście w miarę możliwości jedynie obezwładniali te dzieci, jeżeli te potwory nie zawahają się i poślą je na rzeź. Nie możemy budować zwycięstwa na trupach dzieci. Jak już wcześniej było mówione, napisałam do Haraki i Zamku Cienia, niestety są ślepo lojalni królowi.
Pozdrów ode mnie magów na zebraniu.
Zofia Kedąrzop
— „Mistrz magii wyruszył jakiś czas temu pod eskortą. Świetnie, że Lewiatanów już nie ma, nigdy za nimi nie przepadałem. Zbieranie chorążych w Diamentowym Grodzie również odbywa się zupełnie zgodnie z planem. Będziemy gotowi do wymarszu wojsk, kiedy tylko przybędziecie. Już nie mogę się doczekać bitwy, te parówki z Miasta Króla czekają na nasz ruch i świetnie”.
— Panie, czy nie lepiej by było…
— Zostaw tak, jak jest. — Wojciech Soach lekko zataczał się, nie lubił, jak nic się nie dzieje, z tego względu większość czasu musiał polować, walczyć, jeździć konno lub pić. Uwielbiał też orgie, zwykł mawiać, że seks to bardzo przyjemny sport i nic ponadto, a to ludzie zrobili z niego tabu. Lord Diamentowego Grodu nienawidził zajmować się sprawami politycznymi, lecz od kiedy mistrz magii opuścił zamek, nie miał wyjścia i już po kilku dniach miał dość. — Pisz, jak mówię, i walić te formułki, dodaj tylko podpis na końcu, Ramzes mnie zna, wie, że nienawidzę tych całych form i tego typu dupereli. Wiesz, że jestem anarchistą, nie lubię jakichkolwiek ograniczeń. Już sam fakt, że organizuję wojsko i przymuszam do tego mych chorążych jest skrajnie sprzeczne z tym, co myślę.
— Ale, panie…
— Od słuchania ciebie bierze mnie na wymioty. — Wojtek zachwiał się potężnie i zerknął na butelkę wina w swojej dłoni. — A może to od wina. Dodaj podpis i tyle. — Wyszedł, nie zwracając uwagi na swojego skrybę.
Rozdział siódmy
Diamentowy Gród
„Chaos to wszystko, co niewiadome, całość nieuporządkowanego świata, całości nieznanego i nieokiełznanego, każda istota podczas swojego życia winna zamieniać chaos na porządek, oczywiście z dozą rozwagi”
Conscientia, mędrzec elfów
Diamentowy Gród miał kształt prostokąta. Jego obwarowania składały się z dwóch murów. Zewnętrznego, który był zdecydowanie cieńszy i niższy, oraz wewnętrznego, wybudowanego w stosunkowo niewielkiej odległości od zewnętrznego. Najbiedniejsze warstwy społeczeństwa żyły pomiędzy murami. W Diamentowym Grodzie znajdowała się jedyna w Królestwie Ludzi wielka arena, na której piaskach toczyli pojedynki gladiatorzy. Było to jedyne takie miejsce, ponieważ ludność tego wielkiego zamku znacząco różniła się kulturowo od pozostałych mieszkańców Królestwa Ludzi.
— Panie, panie…
— Czego?
— Panie…
— Czego się tak wydzierasz? — Wojtek Soach delikatnie podniósł się z swego wielkiego łoża. Dookoła niego leżało wiele nagich ciał, nawet nie znał ich imion, lecz pamiętał, że było dość przyjemnie wczorajszej nocy, intensywnie przyjemnie, choć jednocześnie bardzo nietrwale. Wojtek zastanawiał się nad tym chwilami. Mimo to zawsze, zanim doszedł do czegokolwiek konkretnego, porzucał te myśli i dalej żył swoim stylem.
— Musimy wyruszać, dzisiaj turniej gladiatorów na wielkiej arenie. — Holmes był młodym blondynem o dość wyrazistych rysach twarzy. Gdy się mu przyjrzeć, można by pomyśleć, iż był geniuszem, który byłby zdolny rozwiązywać nierozwiązywalne zagadki. W rzeczywistości nie był wyjątkowy, był kuzynem Wojtka i z tego względu został jego… tak właściwie nie wiadomo kim, ponieważ Wojtek nie przydzielił mu jakiegokolwiek tytułu bądź oficjalnego miana. Po prostu pewnego dnia powiedział, żeby wykonywał jego polecenia i pilnował jego grafiku, co młodzieniec robił z wielkim zapałem. Lord Diamentowego Grodu uniósł się wyżej w łóżku:
— Kurwa, to dzisiaj. Daj mi jakieś wino, ja w tym czasie się ubiorę, i przynieś wielki dzban wody.
— Dobrze.
Wojciech Soach był przyzwyczajony do tego rodzaju poranków. Wielokrotnie był budzony po „wyczerpującej” nocy, aby załatwiać jakieś sprawy związane z zarządzaniem Diamentowym Grodem. Z jednej strony nienawidził tego, ponieważ był zdecydowanym anarchistą i wolałby, aby państwa i zamki lub jakakolwiek władza i ograniczenia nie istniały. Ale był w nim też drugi aspekt, do którego się nigdy nie przyznawał publicznie, bowiem uwielbiał to, ponieważ od zasad nienawidził bardziej jedynie jednej rzeczy, a mianowicie nudy. Zarządzanie dawało mu wiele dodatkowych zadań, które w większości spełniał na pół gwizdka. Prawdę powiedziawszy, do kiedy w Diamentowym Grodzie był mistrz magii, to on zajmował się większością spraw. W Diamentowym Grodzie od setek lat tak się sprawy miały, ponieważ każdy z rodu Soach był jakby kopią Wojciecha pod wieloma względami, co uznaję za dość fascynujące i nie do końca jasne do dziś. Niestety dla Wojciecha mistrz magii odszedł do Śmierci Lewiatana i nie zapowiadało się na jego powrót, po tym jak król zabił arcymistrzów magii. Wojciech już wiedział, że nie wytrzyma długo stanu, w którym wszystkie obowiązki leżą na jego barkach.
Holmes przyniósł wodę i wino. Bez słowa podał najpierw wodę swemu przełożonemu. Już wielokrotnie Holmes był przy Wojtku podczas takich poranków i wiedział doskonale, że najpierw należy podać wodę. Następnie wino, które podczas takiego dnia Wojciech będzie pił już do wieczora, aby nie odzyskać trzeźwości. Robił to świadomie, jednakże potrafił nie pić miesiącami, gdy jeździł konno, trenował walkę lub polował. Wtedy zwykł mawiać: „Chyba oszalałeś?”, gdy proponowano mu alkohol. Każdego tygodnia miał parę dni ciężkiego treningu i kilka dni totalnego zatracenia w alkoholu, imprezach i seksie. Robił to świadomie i uznawał takie życie za najlepsze, tak jak wszyscy jego przodkowie. Ród Soach stworzył na przestrzeni lat własną kulturę tego, jak należy żyć.
— Możemy iść.
— Panie, a nakrycie torsu?
— Jebać, idziemy.
Holmes jak zawsze musiał ustąpić, nawet nie miałoby sensu starać się oponować.
Wielka arena była połączona bezpośrednio z wielkim pałacem rodu panującego. Wojciech był dość znudzony.
— Młody, co jest z tobą, jesteś wiecznie taki poważny, jakbyś zastanawiał się nad rozwiązaniem jakiejś zagadki.
Holmes był lekko zmieszany, doskonale wiedział, w którą stronę zmierza ta rozmowa.
— Ja po prostu mam nieco inne zainteresowania.
Wojtek wybuchł śmiechem.
— Chwilami nie mogę uwierzyć, że masz na nazwisko Soach. Na pewno nie zostałeś podrzucony? Gdzie twoja iskra, powinieneś walić to wszystko i się zabawić, robić to, co masz ochotę robić.
— Ja właśnie to robię, wiele czytam i uwielbiam to.
— Błagam, nuda. — Idąc, lord stukał swoją włócznią o ziemię. Był genialnym włócznikiem, ciężko było znaleźć lepszego w całym Królestwie Ludzi. Wśród elfów bez wątpienia znalazłoby się wielu, gdyż uwielbiali oni ten rodzaj broni, szczególnie wojowniczki elfów. Wielka szkoda, że już ich nie ma.
— Dla mnie właśnie to jest najlepszym, co mogę robić.
Wojtek przyglądał się mu i poważnie zastanawiał się czy nie jest adoptowany. Przerwał swoje rozmyślanie, ponieważ doszli do wielkiej areny. Wyszli bezpośrednio do wielkiego podwyższenia, na którym stało czterech strażników. Wielka arena miała kształt koła, dookoła niej wybudowany był dwumetrowy mur. Ponad jego poziomem były miejsca dla publiczności. W Diamentowym Grodzie często organizowane były walki gladiatorów. Ludzie uwielbiali je oglądać. Wielkie podwyższenie znajdowało się na północnym krańcu okręgu dla publiczności, było bezpośrednio połączone z wielkim pałacem rodu Soach, niegdyś pałacem rodu Duralów. Publiczność, zobaczywszy Wojtka, poczęła wiwatować jak szalona, wszyscy ludzie go kochali. Był on mistrzem wielkiej areny, wszyscy członkowie rodu Soach prócz Holmesa uwielbiali walczyć.
Wszyscy trenowali, od kiedy tylko nauczyli się chodzić, i walczyli na arenach. Ród Soach miał bardzo nietypową tradycję. Aby odziedziczyć władzę w Diamentowym Grodzie nie wystarczyło być najstarszym synem lub córką, dziedzic musiał choć na jakiś czas zostać mistrzem wielkiej areny. Było to bardzo trudne wyzwanie i wielu członków rodu Soach zginęło na piaskach tejże wielkiej areny, walcząc o swoje dziedzictwo. Wojciech był na tyle genialnym włócznikiem, że bezproblemowo zdobył tytuł i utrzymywał go od początku swojego panowania. Każdy gladiator z areny miał prawo go wyzwać na pojedynek. Podczas walki to wygrany decydował o tym, czy zabije, czy oszczędzi swojego rywala. Ludzie z Diamentowego Grodu zwykli mawiać, że gdy lord zarządza dobrze, nie zostanie zabity podczas utraty swojego mistrzostwa. Większość gladiatorów nie zabijała swego lorda podczas walki, lecz zdarzały się wyjątki od reguły. Często bywali przekupywani przez młodszych członków rodu, którzy chcieli rządzić. Zdarzały się też przypadki maniaków, którzy za cel mieli uśmiercać każdego wroga spotykanego na piaskach areny. Niegdyś, gdy pewien lord został zabity podczas uczciwej walki o tytuł, jego brat zorganizował zemstę i zabił ów gladiatora. Lud wtedy pokazał bratu lorda, jak istotne są dla nich zwyczaje w Diamentowym Grodzie. Wielką grupą włamali się oni do pałacu i zamordowali brata, który ważył się złamać tradycję i który nie mógł pogodzić się ze śmiercią brata. Od tamtego czasu gladiatorzy, którzy zabijają kogoś z rodu Soach podczas walki na arenie, mogą czuć się bezpiecznie. Wojciech poczuł niezwykłą euforię, gdy wiele tysięcy ludzi poczęło skandować jego imię. Na jego twarzy widniał uśmiech od ucha do ucha. Zdecydowanie wskoczył na murek wysunięty metr wzwyż od poziomu podłogi wielkiego podwyższenia. Począł wymachiwać swoją włócznią, kilkakrotnie zachwiał się potężnie, bez wątpienia mógł spaść, jednakże nie martwił się tym jakkolwiek. Jak zwykle żył chwilą, jak każdy członek rodu Soach. Wrzasnął na całe gardło:
— Zaczynajmy!
Po tym wrócił uśmiechnięty na swoje miejsce, na tron przeznaczony dla króla. Niegdyś król-wampir chciał zniszczyć wszelkie trony w Diamentowym Grodzie po eksterminacji rodu Duralów, rodu dla którego wybudowano Diamentowy Gród, lecz gdy ród Soach przejął władzę w zamku, ich zdecydowany sprzeciw powstrzymał go od tego. Po obu stronach tronu znajdowało się po pięć zdobionych krzeseł przeznaczonych dla członków rodu Soach.
Na podwyższeniu pojawiła się Wiktoria Soach, młodsza siostra Wojciecha. Dla wielu była wręcz uosobieniem piękna. Wiecznie opalona, z wydatnymi kośćmi policzkowymi i podłużnej twarzy, z pięknymi okrągłymi i dość sporymi piersiami i niezwykle smukłą talią — zawróciła w głowie niejednemu mężczyźnie. Oczywiście bycie z kimś na stałe nie wchodziło dla niej w grę, w rodzie Soach zwyczaje kobiet niczym nie różniły się od zwyczajów mężczyzn. Mimo tego ich rozrodczość była kontrolowana za pomocą ziół. Partnerzy seksualni, którym nie podawano tychże ziół, byli starannie dobierani przez ród Soach. Ród ten, choć nienawidził zasad, miał ich kilka.
— Siemasz, braciszku! — Wiktora podeszła do Wojtka i pocałowała go w policzek, po czym usiadła na swoim miejscu, uśmiechnęła się na widok uśmiechu widniejącego na twarzy brata. — Widzę, że już dobrze się bawisz?
— Korzystam z chwili obecnej, jak zawsze.
Z bezpośredniej linii rządzącej rodu Soach żyli jedynie Wiktoria i Wojciech. Ich rodzice niestety zmarli dość młodo, jak bardzo często bywało w rodzie Soach ze względu na skrajnie hedonistyczny styl życia. Pozostali żyjący członkowie rodu byli ich bliższymi lub dalszymi kuzynami i według obowiązującej etykiety nie mogli oni siedzieć na wielkim podwyższeniu. Wiktoria spojrzała poważnie na brata:
— Nie powinieneś dzisiaj pić, doskonale wiesz, że ktoś może rzucić ci wyzwanie.
— Nie martw się, siostrzyczko, ta włócznia jest przedłużeniem mojej ręki.
Wiktoria w odpowiedzi jedynie się uśmiechnęła. Mistrz wielkiej areny, wyzwany podczas wydarzenia takiego jak to, będzie musiał stanąć do walki jeszcze dzisiaj. Choć Wojciech był przyzwyczajony do walki pod wpływem alkoholu, niestety nie dało się oszukać spowolnionej reakcji i delikatnych zaburzeń, które zdecydowanie nie służyły wojownikowi na piasku wielkiej areny.
Wszelkie rozmowy na arenie ucichły, ponieważ pojawili się pierwsi dwaj wojownicy. Co było bardzo nietypowe i dziwne, jeden z wojowników miał ledwie metr sześćdziesiąt wzrostu i był strasznie chudy. Jego przeciwnik stojący naprzeciw wyglądał niczym kolos, był opancerzony i dobrze zbudowany, w ręce dzierżył olbrzymi dwuręczny miecz. Jego oponent natomiast nie miał żadnej broni, a jego jedynym pancerzem była stalowa maska na twarzy. Wojciech przyglądał się walce w skupieniu, wiedział, że ten mały gościu nie może być pierwszym lepszym naiwniakiem, który zginie po kilku sekundach. Dzisiaj podczas walk mogli występować jedynie gladiatorzy, ponieważ każdy mógł wyzwać mistrza wielkiej areny. Nie było łatwo zostać gladiatorem na wielkiej arenie, dlatego też Wojtek wiedział, że ów niski i chudy tajemniczy jegomość musi wiedzieć dokładnie, co robi. Wielki facet począł śmiać się na całą arenę, widząc swojego całkowicie nieuzbrojonego przeciwnika. Cały tłum zebrany dołączył się do tego śmiechu, prócz osób na podwyższeniu, zanadto wiedzieli oni, jak trudno jest stać się gladiatorem, aby go lekceważyć. Wielki gladiator całkowicie zbagatelizował swojego przeciwnika, wbił swój miecz głęboko w piach i odszedł, po czym wskazał oponentowi, że gdy go wyjmie, będzie mógł użyć jego broni. Stał na wprost, śmiejąc się głośno i krzycząc:
— Mój miecz jest twój, mikrusie, musisz go tylko wyjąć! Ha, ha, ha!
Miecz był wbity po samą rękojeść, zapewne przechodził przez niewielką warstwę piachu i wbity został w ziemię pod spodem. Oponent wielkoluda podszedł do miecza wśród powszechnego śmiechu i wyjął miecz jedną ręką bez słowa. Gdy to uczynił, wszyscy umilkli. Wielkolud do tej pory pewny siebie, stanął jak wryty. Jego przeciwnik opuścił miecz i głowę. Tkwił tak bez ruchu, co było bardzo nietypowym zagraniem. Wielkolud pomyślał, że lekceważy on go, postanowił wykorzystać więc swoje opancerzenie i przewagę masy. Ruszył na niego w dzikim pędzie. Ten natomiast wyczekał do ostatniej chwili, wydawało się, że już nie może uniknąć szarży swojego przeciwnika. Wtem postąpił jeden krok w prawo. Jego wielki przeciwnik przewrócił się na piasek, lecz szybko wstał wściekły. Wielką arenę wypełniła salwa śmiechu, jednakże na twarzy Wojciecha nie widać było nawet uśmiechu. Widział, że mały wojownik do ostatniej chwili nie podniósł głowy, do ostatniej chwili nawet nie drgnął, wydawało się, że nawet nie obserwował swojego przeciwnika. Tym razem zamaskowany wojownik przybrał inną pozycję. Stanął bokiem do swojego rywala, trzymał uniesiony ostrzem do góry miecz jedynie w prawej dłoni. Jego rywal ostrożnie podchodził, przez cały czas pewien, że ten pokurcz nie może zadać ciosu jedną ręką, ponieważ jego miecz dwuręczny był niewyobrażalnie ciężki. To był jeden szybki i zdecydowany ruch. Gdy wielkolud podszedł na odpowiednią odległość, jego mały przeciwnik jedną dłonią wykonał proste cięcie, obracając przy tym całe swoje ciało w jego stronę. Ostrze bez problemu przebiło pancerz i wbiło się w samo serce jego przeciwnika. Wielkolud zawył potężnie, jego przeciwnik po chwili z całych sił wyszarpnął ostrze z ciała przeciwnika. Wielkolud upadł na kolana, po czym padł na ziemię martwy. Mały wojownik skierował swe zdecydowane spojrzenie na podwyższenie, dokładnie na Wojciecha, i wycelował swój miecz w jego stronę. Bezsprzecznie było to wyzwanie. Wiktoria, wiedząc, o co chodzi, natychmiast złapała go za dłoń i powiedziała:
— Nie możesz tam iść, powiedz, że źle się czujesz.
Wojciech wyrwał się i wstał.
— Powiedz, że źle się czujesz, do cholery! Nie bądź idiotą!
Zabrał włócznię i udał się na dół. Cała publiczność czekała w milczeniu, wiedząc, że zbliża się niesamowita walka. Wojtek wiedział doskonale, że nie jest w najlepszej formie. Praktycznie tylko szaleniec przyjąłby wyzwanie w takim stanie od tego tajemniczego i niesamowicie niebezpiecznego przeciwnika. Niestety dla niego, Wojtek był trochę szaleńcem. Gdy wyszedł na arenę, tłum zaczął wiwatować, niektórzy krzyczeli. Lud uwielbiał swojego lorda, swojego mistrza. Przeciwnik Wojtka stał na wprost niego, w tej samej dziwacznej pozycji co poprzednio. Stał z opuszczonym mieczem i głową. Wydawało się, że wpatruje się w ziemię. Ludzie na arenie powoli dostrzegali jego dziwaczną pozycję i zaczynali przyglądać mu się z zaciekawieniem. Już po chwili całość zebranych obserwatorów milczała. Wojciech stanął w idealnej dla niego odległości od tajemniczego gladiatora. Jego pchnięcie włócznią teraz mogło go sięgnąć, natomiast nawet długi dwuręczny miecz, który trzymał jego przeciwnik, nie był w stanie dosięgnąć Wojtka z tej odległości.
— Co, zamierzasz tak stać bez ruchu?
Nie odpowiedział, nie drgnął nawet. Wojtek był spokojny, nie zamierzał dać się sprowokować tą grą, nie mógł wiedzieć, że jego oponent nie gra. Cios był nieoczekiwany i bardzo szybki, mimo swego złego stanu Wojtek był genialnym wojownikiem. Prostym ciosem uderzył w głowę swego przeciwnika. Jego oponent jedynie przechylił głowę na bok, włócznia chybiła celu o kilka centymetrów. Mistrzowi wielkiej areny nigdy do tej pory nie przyszło walczyć z takim przeciwnikiem. Unikając jego włóczni, nie drgnął nawet, było to bardzo nienaturalne, cały czas stał na wyprostowanych nogach, nikt tak nie robił. Wojtek lubił szalone style walki i wręcz się w nich specjalizował. Uwielbiał walczyć jak wariat, jednakże to, w jaki sposób walczył jego przeciwnik, wydawało się niemożliwe.
Wiktoria wpatrywała się w milczeniu w to, co działo się na arenie. Była przerażona. Jak każda kobieta z rodu Soach również uwielbiała walczyć i również była w tym świetna. Po tym, jak oponent jej brata uniknął jego ciosu z taką łatwością, na chwilę wstrzymała oddech. Wojtek postanowił spróbować czegoś innego. Złapał włócznię na środku i zaczął nią szybko kręcić, raz po raz zmieniał dłoń, w której trzymał coraz szybciej wirującą włócznię. Miało to na celu zmylić przeciwnika do tego stopnia, że nie mógł on zobaczyć skąd i kiedy nadejdzie cios. Uderzył płasko w prawy bok gladiatora, cios był szybki i potężny, lecz nie tak precyzyjny, jak powinien być. Spowodowane to było alkoholem krążącym w żyłach Wojciecha. Jego zamaskowany przeciwnik zareagował natychmiast, jakby od początku wiedział, gdzie jego rywal zamierza uderzyć.
W ciągu ułamka sekundy wydarzyły się dwie rzeczy. Idealnie ułożony miecz zderzył się z potężnie rozpędzoną włócznią. Włócznia wydała potężny trzask, rozchodzący się po całej wielkiej arenie, pękła i natychmiast roztrzaskała się na dwie części. Przeciwnik Wojtka zareagował tak szybko, że wydawało się wręcz, iż zrobił to w tym samym momencie, w którym roztrzaskała się włócznia. Z całej siły kopnął Wojtka w klatkę piersiową. Po tym ciosie dopiero Wojtek zrozumiał, jak niewyobrażalnie silny był jego oponent. Kopniak był tak mocny, jakby spadł na niego potężny ciężar. Upadłszy na piach, próbował złapać oddech, zdołał pozbierać się dość szybko, lecz niewystarczająco. Jego przeciwnik w tym czasie wbił swój miecz delikatnie w ziemię, podszedł do niego i z całej siły walnął go pięścią w twarz. Wojciech nie stracił przytomności, ale bez wątpienia miał złamany nos i był całkowicie ogłuszony. Niewielki przeciwnik wyjął miecz z piachu i stanął z prawej strony szyi Wojtka. Każdy znający się na walce wiedział, że ustawił się w idealnej pozycji do odcięcia głowy lorda Diamentowego Grodu. Jednakże nie zrobił tego, zamiast tego spojrzał na Wiktorię. Podczas walk wygrany gladiator mógł po prostu zabić przeciwnika lub go oszczędzić — nieistotne, czy był to lord zamku, czy zwykły gladiator. Mógł on też pozwolić zdecydować lordowi Diamentowego Grodu, stając nad pokonanym i wpatrując się w obecnego lorda. Wiktoria nie zarządzała Diamentowym Grodem, lecz była dziedziczką tronu, a obecny lord właśnie leżał pokonany na piasku, dlatego też to do niej zwrócił się ze spojrzeniem tajemniczy nieznajomy. Do tej pory, gdy Wiktoria patrzyła na swojego obezwładnionego brata, po jej policzkach płynęły łzy. Gdy obcy spojrzał na nią, aby zadecydowała, kamień spadł jej z serca.
Wszyscy teraz wpatrywali się w nią, na wielkiej arenie panowała grobowa cisza. Większość ludzi nieświadomie wstrzymała oddech. Wiktoria powoli uniosła drżącą dłoń do góry. Jakaś kobieta na trybunach areny właśnie w tym momencie zemdlała, lecz nikt tego nawet nie zauważył. To jedna z tych chwil, w których czas jakby zamiera, w których emocje są takie intensywne, że wydaje się wręcz, iż powietrze dookoła drży. Wiktoria uniosła wyciągnięty kciuk do góry, co oznaczało „oszczędzić”. Większość ludzi na arenie odetchnęła z ulgą.
Mały, tajemniczy wojownik chwilę wpatrywał się w Wiktorię, zdjął swoją maskę i spojrzał na nią swoimi całkowicie czarnymi oczami pozbawionymi białek, po czym jednym szybkim ruchem odciął głowę Wojciecha.
Rozdział ósmy
Głębsze spojrzenie
„O Wyspie Tajemnic jedno wiem, nikt stamtąd nie wrócił, nigdy!”
Janusz, rybak z Miasta Portowego
— Witam. — „Spróbujmy z dozą zaciekawienia, euforii, spokoju, empatii i radości”. Na twarzy Matyldy pojawił się uśmiech.
— Czego? — Starszy mężczyzna siedzący naprzeciw niej nawet na nią nie spojrzał. Bez wątpienia miał ponad czterdziestkę, o czym świadczyły jego w całości szare włosy.
— Potrzebuję wynająć mały statek.
— Dokąd?
— Na Wyspę Tajemnic.
Mężczyzna zerknął poważnie na Matyldę.
— Dziecko, chyba żartujesz.
— Możesz wysadzić mnie w szalupie daleko od wyspy, zapłacę ekstra.
Jej rozmówca nawet nie odpowiedział, jedynie splunął na ziemię. Matylda wywnioskowała, iż oznacza to koniec rozmowy. Wyciszyła obecne emocje i ruszyła w stronę kolejnego posiadacza statku w Mieście Portowym. Gdy tylko wyciszyła emocje, jej wyraz twarzy z bardzo rozradowanego i rozemocjonowanego stał się całkowicie obojętny. Starszy mężczyzna, z którym rozmawiała, widząc to, powiedział do towarzysza:
— Na Wyspę Tajemnic. Łażą takie i dupę zawracają.
Drugi rybak był nieco młodszy, mógł mieć pomiędzy trzydziestką a czterdziestką. Tym razem Matylda postanowiła być bardziej zasadnicza. Uwypukliła skupienie, spokój, minimalne ilości radości i empatii.
— Dzień dobry.
Rybak spojrzał na nią z irytacją, w ręce majstrował przy jakiejś plątaninie sieci, rzucił je i powiedział:
— Dla kogo dobry, dla tego dobry, nic cholerstwo się nie łapie, spójrz, sam syf w sieciach.
— W związku z tym przydałby się zapewne dodatkowy zysk?
Rybak przyjrzał się Matyldzie uważniej.
— Słucham?
— Potrzebuję dostać się na Wyspę Tajemnic, zapłacę zdecydowanie więcej niż za normalny kurs.
Na te słowa rybak wybuchł śmiechem.
— Nikt nie zawiezie cię do tego mrocznego miejsca za żadne pieniądze. Poza tym po jaką cholerę chcesz się tam udać, to szaleństwo! Każdy, kto się tam wybiera, nigdy nie wraca.
Matylda bez słowa odeszła. Nie miała pojęcia, że ludzie tak panicznie boją się Wyspy Tajemnic. Usiadła, skrzyżowawszy nogi. Drogi, jak i cały teren portu były wyłożone kostką. Było dość niewygodnie siedzieć na takim podłożu, jednakże dla wampira nie miało to znaczenia. Wsłuchiwała się w to, co się działo dookoła niej. Ludzie ją fascynowali, wielu z nich zawsze gdzieś pędziło. W empatii było coś niesamowitego, była w tym swoistego rodzaju magia. Mogła wczuć się w czyjąś skórę, poczuć ich emocje, które kierowały w znaczący sposób ich myślami, dzięki temu mogła wręcz poznać ich myśli. Nawet dla niej tego rodzaju kontrola emocji nie była łatwa.
Spojrzała na rybaka, który starał się rozplątać swe sieci. Uwypukliła empatię. Bardzo istotnym było, aby osoba wczuwająca się w innych całkowicie wyciszyła inne emocje i pozwoliła empatii zadziałać. Jeżeli pozostawiłaby choć szczątkowo jakiekolwiek swoje emocje, poczęłyby się one mieszać z emocjami rybaka i zniekształciłyby je. W tej specyficznej sytuacji przydatnym było to, iż nie odczuwała ona żadnych własnych emocji. Matylda zamknęła oczy. Rzeczywistość fizyczna dookoła niej przestała mieć znaczenie, dla niej przestała istnieć. Istniała tylko ona i rybak naprzeciw niej, i emocje przepływające z niego na nią. Na początku poczuła irytację, wielki gniew spowodowany marnymi wynikami połowów. Pierwszy jej wniosek brzmiał: to zrozumiałe, nikt nie lubi, kiedy sprawy nie idą, jak by się oczekiwało. Ten starszy gniew spowodowany słabym połowem mieszał się z obecnym, który spowodowany był niemożnością rozplątania tej cholernej sieci. Matylda tym razem, jako że odczuwała emocję rybaka, pomyślała: „Pieprzyć tę zasraną sieć”. Miała ochotę rzucić nią o ziemię, była taka wściekła, choć nie miała jej w rękach. Kolejne emocje były nieco głębsze, pojawiło się niezadowolenie i niska samoocena, wiążące się ze straszliwym i bardzo dogłębnym smutkiem. Matylda poczuła się jak nieudacznik, który nawet nie może złapać ryb. Myślała o sobie jako o miernocie, było to o wiele bardziej wszechogarniające i dogłębne niż gniew. Jej oczy zaszkliły się. Kolejna fala emocji była jeszcze głębsza i jeszcze bardziej dojmująca, te były niczym huragan. Dostrzegła trzy córki rybaka i jego żonę, poczuła jego poczucie winy wobec nich. Poczuła to, co towarzyszyło mu przez ostatnie lata dzień w dzień. Miała wrażenie, że te emocje ją rozerwą na strzępy od środka. Czuła, że to zbyt wiele, aby to znieść. To ogromne poczucie winy wobec nich, ta świadomość, że chodzą w podartych ciuchach przez niego. Ten niewyobrażalny gniew na cały świat, na wszystko i wszystkich, jakby to była ich wina, że jego małe córeczki muszą chodzić w podartych ubraniach, że jego piękna żona nie może kupić sobie przewspaniałej sukienki. Tory jego emocji szybko przeszły z obwiniania innych na obwinianie za to wszystko siebie. „Nigdy nie byłem zdolny, ani inteligentny, moja Zofia miałaby lepiej, jeżeli by mnie zostawiła i znalazła sobie kogoś innego”. Dla Matyldy było to straszne, okropnie było poczuć ten właśnie zestaw emocji, było to dla niej niczym tortury, lecz nie mogła przestać, chciała wiedzieć, co jest pod tym.
Kolejne jeszcze głębsze emocje były zestawem niewyobrażalnych lęków, były wizją jego głodujących córek, były wizją ich martwych z jego winy. Przez to, że nie był w stanie złapać ani jednej ryby. Był tam też niewyobrażalny gniew na sam byt. Na całość rzeczywistości i jakaś pokusa poddania się, pokusa, aby to wszystko rozpieprzyć w perzynę, aby już nic nie było. Jednocześnie była tam, w tej najgłębszej warstwie, też przepotężna nadzieja i coś, co wydawało się być tak wspaniałe. Nadzieja na lepszą przyszłość i miłość do rodziny, które to natychmiast zdominowały te poprzednie, destrukcyjne i okropne uczucia. Ta miłość była o wiele potężniejsza i trwalsza. W wyobraźni Matyldy pojawiły się obrazy — jej z córkami i żoną. Oczywiście były to wspomnienia owego rybaka, lecz Matylda wczuła się w niego tak bardzo przez empatię, że teraz byli przez tę krótką i niewyjaśnioną chwilę praktycznie jednym. Widziała siebie z córkami rybaka i odczuwała to zupełnie jak on. Była tam potężna mieszanka emocji i myśli, połączonych ze wspomnieniami. Było wiele strachu i cierpienia, destrukcyjnych myśli i nienawiści do wszystkiego, pragnienia wywołania huraganu, który wszystko zniszczy. Było też wiele miłości i oddania, wiele małych, lecz przepięknych chwil codzienności spędzonych z rodziną. Wiele tej niewytłumaczalnej siły, podczas której Matylda i rybak mieli pewność, że ze wszystkim dadzą sobie radę, że zdołają wszystko przezwyciężyć. Nigdy nie dla siebie, zawsze dla nich i to było dla niej szokujące, było to niewyobrażalne.
Matylda całkowicie wyciszyła empatię. Nadal pozostały w niej potężne echa minionych emocji zaczerpniętych z życia rybaka. Otworzyła oczy i przyglądała mu się z zaciekawieniem. Nigdy wcześniej nie patrzyła na ludzi w taki sposób, jak teraz spojrzała na niego. Nigdy wcześniej nie rozumiała, że każdy mijany na ulicy człowiek jest takiego rodzaju potężną i niesamowitą mieszanką.
Nigdy nie przyszło jej to nawet na myśl. Od kiedy była wampirem, więcej śniła niż była. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak bardzo zmieniła się przez te pięćset lat. Kiedyś, gdy była jeszcze człowiekiem, wiedziała to wszystko. Przez te pięćset lat ciągłego snu, ciągłej nieświadomości przerywanej drobnymi chwilami działań w pustce emocjonalnej, zapomniała, kim tak właściwie jest. Zapomniała, kim są ludzie, zapomniała to wszystko, co niegdyś sprawiło, że poświęciła za nich życie. Zapomniała, jak są niezwykli i wspaniali. Niegdyś właśnie to ją napędzało i dawało jej siłę. Było to jej integralną częścią i nawet przez myśl by jej nie przeszło, że może to wszystko zapomnieć, że może to wszystko utracić. To tak, jakby utracić część siebie. Najszlachetniejszą część. Właśnie ten rybak i jego problemy przypomniały jej to wszystko i uświadomiły jej, kim się stała. Pierwszy raz od pięciuset lat pomyślała o swoich szczególnych zdolnościach, które pozwalały jej kontrolować swoje emocje w inny sposób. Pierwszy raz dostrzegła w nich przekleństwo, utratę tego, kim niegdyś była, utratę samej siebie. Przeżywała to potężnie, ponieważ wciąż pozostały w niej echa emocji rybaka, jednakże wiedziała, że one wygasną i znów stanie się tą pustą skorupą bez jakichkolwiek emocji. Było to tak dojmująco smutne, nie mogła mieć swoich emocji. Kiedyś, gdy była jeszcze człowiekiem, większość czasu cierpiała niewyobrażalnie. Po tym, jak przemieniła się w wampira, uważała brak jakichkolwiek emocji za błogosławieństwo. Nigdy nie pomyliła się bardziej, nawet to poprzednie życie jako człowiek teraz uważała za lepsze. „Byłam pełna cierpienia, lecz byłam”. Teraz nie była pewna, czy może o sobie powiedzieć, że jest. Że istnieje w pełni, że żyje. Zastanawiała się, czy nie jest jedynie skorupą wykonującą wolę kogoś innego, martwym przedmiotem, który chodzi, myśli, ma wspomnienia i jednocześnie nic nie czuje. Nie mogła odpowiedzieć sobie na to pytanie. Była to przerażająca perspektywa. Zadawała sobie pytanie, gdzie podziała się Matylda sprzed lat. Czy ona już nie żyje? Czy już jej nie ma? „Czym się stałam przez te wszystkie lata?”. Nie była w stanie odpowiedzieć na te pytania. Nigdy wcześniej nie zdawała sobie sprawy, że emocje są tak istotną częścią bycia. Nawet cierpienie byłoby tak bardzo wspanialsze niżeli totalny brak czegokolwiek lub jedynie echa minionych emocji, które odczuwało większość wampirów. Echa minionych emocji były czymś na wzór przytępionych emocji, u niektórych były wręcz jedynie wspomnieniem niegdysiejszych emocji. Matylda wiedziała jedno, wiedziała, co należy teraz zrobić. Wstała i zdecydowanym krokiem podeszła do rybaka.
— To znowu ty, pos…
— Nie, to ty mnie posłuchaj. Chyba nie chcesz, żeby twoje córki dalej chodziły w tych podartych ubraniach. — Matylda wyjęła woreczek po brzegi wypełniony monetami i wręczyła go rybakowi. — Popłyń ze mną na Wyspę Tajemnic. Obiecuję ci, że wrócisz, wysadzisz mnie w znaczącej odległości na łódce i zostawisz mnie tam. Co ty na to?
Rybak przyglądał się Matyldzie zmieszany.
— Skąd wiesz o moich córkach?
— To nieistotne, istotnym jest, że właśnie teraz masz szansę zmienić ich los na lepszy. Po to, żebyś nigdy już nie musiał siedzieć na tym pieprzonym krzesełku i być wściekłym, że nie jesteś w stanie zapewnić im lepszego życia. To jest istotne.
— Jestem Denzel, wsiadaj na pokład. Wydam załodze konieczne polecenia i wyruszamy natychmiast.
— Ja jestem Matylda. Dzięki.
Matylda stała przy burcie, gdy wypływali. Denzel dotrzymał słowa, wyruszyli bardzo szybko, z czego w normalnych okolicznościach Matylda byłaby zadowolona, ale jako wampir obecnie nie czuła nic. Wciąż zastanawiała się nad tym, jak bardzo się zmieniła po przemianie. Pamiętała młodą dziewczynę, która zaczytywała się całymi dniami, która wiele cierpiała, a mimo tego była szczęśliwa. Zastanawiała się, czy ta dziewczyna nadal istnieje w niej, czy nadal jest jej częścią.
— Masz dość nietypowe włosy. — Denzel stanął obok. Widać było, iż jest dość zmieszany, ewidentnie chciał zagaić.
— Tak, dziękuję.
Stali chwilę w milczeniu. Matylda jako wampir nie miała pojęcia, że sytuacja stała się co najmniej krępująca, ponieważ dla ludzi milczenie jest lekko niezręczne, a w pewnych sytuacjach okropnie nieprzyjemne. To była jedna z tych sytuacji. Denzel zamierzał już po prostu odejść.
— Co byś zrobił, gdyby ktoś nagle odebrał tobie zdolność odczuwania emocji? — Matylda usilnie się w niego wpatrywała. Denzel dłuższą chwilę zastanawiał się, wpatrując się w falę.
— Wiem, że to możliwe, słyszałem o wampirach, przerażające istoty. Słyszałem, że jedzą ludzi żywcem.
— Nie jedzą.
— Skąd wiesz?
— Uwierz mi, po prostu to wiem.
— Nie mam pojęcia, co bym zrobił, nawet nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić. To zapewne byłoby dość porąbane.
— To jest dość porąbane — powiedziała Matylda szeptem.
— Co? Przepraszam, słabo słychać przez te fale.
— To nic istotnego. Opowiedz mi o swojej rodzinie.
Na jego twarzy pojawił się uśmiech.
— Moja najstarsza córka ma dziesięć lat, jest strasznie spokojna i lubi zadawać pytania o wszystko. Dwie młodsze mają pięć lat, to bliźniaczki — zaśmiał się — nie uwierzysz, ale nie da się ich rozróżnić, są jak dwa małe huragany energii, współczuję mojej Zofii.
— Zofia to twoja żona?
— Tak.
— Ma piękne oczy — wyrwało się Matyldzie, ponieważ widziała ją we wspomnieniach.
Denzel spojrzał na nią dziwnie, lecz postanowił to pominąć, pomyślawszy, że się przesłyszał.
— Jest świetna, opiekuje się dziećmi i domem, gdy ja jestem na morzu.
Matylda zastanawiała się jak, to jest.
— Wygląda na to, że jesteś wielkim szczęściarzem.
— To prawda. Dlaczego tak właściwie podróżujesz na Wyspę Tajemnic?
— To dość skomplikowane. I tak byś mi nie uwierzył.
Znów nastała niezręczna cisza, oczywiście nie dla Matyldy, która po chwili znów podjęła rozmowę.
— Tak się ostatnio zastanawiam nad pewną kwestią, co czyni ludzi ludźmi.
— Nie mam pojęcia. Wspomnienia, emocje, może charakter.
Matylda wpatrywała się w niego intensywnie. Zmienił znacząco jej spojrzenie na ludzi, tak właściwie na wszystkie istoty. Denzel całkowicie źle zinterpretował jej zachowanie, pomyślał, że z nim zaczyna flirtować.
— Przepraszam, muszę iść się położyć, jestem dość zmęczona. — Matylda postanowiła resztę podróży spędzić w swej kajucie, musiała to wszystko przemyśleć, była dość zagubiona. Do tej pory nawet nie wiedziała, że może być zagubiona, pewna była, iż to wynika jedynie z emocji. Teraz wiedziała, że chodzi również o wiedzę i niewiedzę. Wszystko, co przez ostatnie pięćset lat myślała, teraz podawała w wątpliwość. Nie była niczego pewna. Otaczał ją chaos, a zbyt wiele chaosu w życiu mogło znacząco zamieszać. Matylda musiała sobie poukładać pewne sprawy. Musiała odnaleźć w sobie dawną siebie i pogodzić ją z obecną sobą, lecz nie miała pojęcia, czy to w ogóle możliwe. Zastanawiała się, czy nie lepiej było po prostu śnić większość czasu w Ainran bez świadomości, jak do tej pory robiła. Czy nie lepiej nie mieć świadomości, kiedy i tak była tą pustą skorupą pozbawioną emocji? To prawda, mogła obudzić w sobie jakie tylko chciała emocje w każdej chwili, lecz to nie było to samo. Nie dla niej.
Rozmyślała, czy tak właściwie bycie wampirem nie oznacza substytutu istnienia ze względu na brak emocji. Jej przypadek był nawet bardziej krytyczny, ponieważ inne wampiry odczuwały echa emocji. Ona natomiast ze względu na szczególne przemiany, które miały miejsce przy jej przemianie, nie odczuwała zupełnie nic. Dopóki nie przywołała świadomie i za sprawą własnej woli określonych emocji. Wiedziała, że w porównaniu do tego, co doświadczyła od Denzela, jest to jedynie sztuczny substytut. Z drugiej natomiast strony zdawała sobie sprawę, że ceną za możliwość poznania ludzkich emocji było doznanie cierpienia i wszystkich negatywnych emocji. Wiedziała, że w niektórych przypadkach jest to cena nie do zniesienia, ponieważ niektóre życia są niewyobrażalnie obfite w cierpienie i negatywne emocje. Takie było jej życie, gdy jeszcze była człowiekiem. „Nie, to nieprawda”, pomyślała. W jej ludzkim życiu była niewyobrażalna ilość cierpienia, lecz było tam to samo, co na samym dnie znalazła u Denzela. Ta niewyobrażalna miłość, która jest w stanie przezwyciężyć wszystko. Matylda teraz zastanawiała się nad pewnym dziwnym faktem. Zastanawiała się, czy poprosiwszy Nieśmiertelnego, aby ją przemienił, nie skazała siebie na jeszcze gorszy los. Gdyby tego nie zrobiła, cierpiałaby niewyobrażalnie, po czym by zmarła. Nie była to świetna perspektywa, lecz dzisiaj zastanawiała się, czy nawet to nie byłoby lepsze niż bycie tą pustą skorupą przez wieczność.
O tym zaraz po przemianie powiedział jej Nieśmiertelny i brał to zupełnie na serio. Wtedy nie miała pojęcia, o czym mówi, dziś wiedziała aż zanadto. Z jednej strony nie musiała cierpieć i umierać, to wydawało się wspaniałe, jednakże straciła również wszystkie te niesamowicie potężne i wspaniałe emocje. Utraciła swoją miłość do matki. Wciąż będąc młodą fizycznie, musiała patrzeć, jak jej matka się starzeje, po czym umiera. Do tego, gdy umarła, Matylda nie czuła nic. Nie była w stanie pobudzić w sobie choć jednego uczucia. Zupełnie nic. Po pogrzebie jej matki przez bardzo długi czas zadawała sobie jedno pytanie. Robiła to nawet podczas śnienia. „Czy jestem potworem?”. Nie była sobie w stanie odpowiedzieć na to pytanie aż do dzisiaj. Oczywiście na pogrzebie swojej matki mogła przywołać emocje, jakie tylko chciała, lecz nie zrobiła tego. Wydawało się jej to takie sztuczne i nieprawdziwe. Jakby oszukiwała wszystkich, w tym samą siebie.
Po tym praktycznie ciągle spała, nie chciała już mieć świadomości, nie chciała być tą wiecznie pustą, samoświadomą skorupą. Wolała błądzić latami w snach, pozbawiona samoświadomości. Nie było to takie oczywiste, czy we wszystkich snach była nieświadoma. Były niektóre, podczas których świadomość była znacząca. Ale w większości z nich nie miała pełni samoświadomości lub była jej praktycznie całkowicie pozbawiona. Wydaje się to być niesamowitym paradoksem, że istota, która nie czuje nic, nie chce być w świadomości. Przecież nie odczuwa ona emocji, a więc jak to możliwe, że chce nie być świadoma? To przecież też jest jakiś rodzaj emocji i często wiąże się z cierpieniem. Należy jednak rozróżnić niechęć bycia spowodowaną cierpieniem od niechęci wynikającej z czysto logicznego myślenia. Chęć śnienia wśród wampirów i chęć nieistnienia wynikała z tego drugiego. Ludzi mogą zdominować negatywne emocje i sprawić, aby nie chcieli oni żyć, wampiry natomiast mogą nie chcieć żyć, będąc totalnie pozbawionymi negatywnych emocji. Jak to możliwe? Jednocześnie są oni wtedy pozbawieni emocji pozytywnych, które to tak często usilnie utrzymują ludzi przy życiu. Nie mając ani pozytywnych, ani negatywnych emocji, jest się sumą zerową. Wtedy, używając pewnych schematów myślowych i ścieżek, można dojść do wniosku: „Dobra, moje istnienie nie ma sensu. Lepiej jest po prostu nie istnieć, nie być”. Wampir też może wpaść w pułapkę śnienia, może spać większość czasu, przez to może dojść do wniosku, że jest to lepsze niż niespanie. Może dość do wniosku, że skoro ograniczona samoświadomość smakuje lepiej, to całkowity brak samoświadomości może jest najlepszym rozwiązaniem.
Matylda teraz zastanawiała się nad tym również — ostatnie pięćset lat w większości przespała. Po takiej ilości snu bardzo ciężko jest wrócić do świadomego istnienia, ciężko jest powrócić do pełnego życia. Tym bardziej ciężko jest, gdy myślisz o sobie, że jesteś jedynie skorupą pozbawioną własnych emocji. Lecz mimo tego, że nie posiadała własnych emocji, samo wspomnienie tego, co doświadczyła, wczuwając się w Denzela, sprawiało że skłaniała się w stronę pełni świadomości i po prostu bycia. Sam fakt, że niegdyś miała te potężne i wspaniałe emocje w sobie, sprawiał, że chciała być. To wspomnienie również przypomniało jej, kim niegdyś, bardzo dawno temu, była. To było pięćset lat temu, a mimo to wspomnienie tej młodej dziewczyny wciąż było w niej silne. Samo to wspomnienie mogło ją uratować przed chęcią nieistnienia. Będąc już w swojej kajucie, zastanawiała się, jak mogła tak bardzo utracić samą siebie i zapomnieć, kim niegdyś była. Jak mogła zapomnieć, jak potężne i życiodajne potrafią być ludzkie emocje? Niegdyś w niej nadzieja rodziła się z miłości, a miłość rodziła się z nadziei i tak w nieskończoność. To zawsze dawało jej siłę, niewyobrażalną siłę, dzięki której była w stanie przezwyciężyć wszystko. Gdy została przemieniona w wampira, utraciła tę siłę, ale tak naprawdę nie do końca. Samo wspomnienie tego, co czuła i kim była, w połączeniu z swoimi wyjątkowymi zdolnościami w zupełności wystarczało. Mogła zajrzeć do duszy każdego. „Dzięki temu w jakimś stopniu kontroluję empatię. Zajrzeć do duszy i dojrzeć, kim każdy naprawdę jest, to jest niewyobrażalne”. Nigdy przedtem nie zdawała sobie z tego sprawy, jak wielki potencjał się za tym kryje.
Właśnie tego dnia Matylda postanowiła już więcej nie uciekać przed świadomością, nie uciekać w śnienie. Kiedy już jesteś w stanie dokładnie dojrzeć, czym tak naprawdę są ludzie, kiedy jesteś w stanie dogłębnie dojrzeć duszę każdego człowieka i to, jakim jest niewyobrażalnym zbiorem emocji, inaczej patrzysz na świat. Wszystko jest takie samo, lecz inne jednocześnie, ale tak naprawdę nic poza tobą się nie zmienia.
Nie jest łatwe tak spojrzeć chociażby na jedną osobę, co dopiero na wszystkich, przez cały czas. Przez każdą sekundę twojej codzienności. Do tego w niektórych znajdziesz rzeczy, które ci się nie spodobają, w niektórych możesz dojrzeć rzeczy, które cię przerażą. Do tego może wydawać ci się, że jesteś w stanie spojrzeć na kogoś tak, jak Matylda spojrzała na Denzela, a w rzeczywistości pomylisz się katastrofalnie i wszystkie twoje wnioski na temat tej osoby będą błędne. A emocje, które będziesz dostrzegał w innych, będą tak naprawdę twoimi własnymi emocjami, sztucznie przypiętymi do innej osoby. Na pewno warto próbować spojrzeć głębiej, ponieważ, wierz mi na słowo, w większości przypadków odnajdziesz o wiele więcej. Sporo donioślejszych i wspanialszych emocji, niż byś był w stanie sobie wyobrazić, mimo że nie jest to proste i że tak okropnie można się pomylić.
Rozdział dziewiąty
Zielony Zamek
„Porządek to wszystko, co znane, wszystko, co wiadome i poukładane. Znane i poukładane sprawia, iż czujemy się bezpiecznie i wiemy, jak działać w świecie. Dlatego właśnie nauka jest wspaniałą czynnością. Jest uporządkowywaniem rzeczywistości, jest transformacją chaosu w porządek”
Genesis, myślicielka
Zielony Zamek miał kształt delikatnie spłaszczonego koła. W początkowych planach nie miał być zamkiem, a jedynie murem na granicy między Królestwem Ludzi a Królestwem Elfów. Ostatecznie ludzie zdecydowali, że wybudują zamek i mury po jego dwóch bokach — mury, które całkowicie oddzielą oba królestwa. Mieszkańcy Zielonego Zamku różnili się znacząco kulturowo od pozostałych ludzi w królestwie, ponieważ ród Kedąrzop od zawsze uwielbiał myśl filozoficzną elfów. W przeciągu setek lat ludność Zielonego Zamku znacząco zasymilowała kulturę i myśl swoich sąsiadów, co wyróżniało ją na tle ludności pozostałych zamków, prócz Zielonego Portu. To fascynujące, jak sama myśl może zmienić zachowanie ludzkie i ich sposób myślenia.
Na filozofię elfów składała się przepotężna myśl, układana przez tysiące lat przez wybitnych mędrców i myślicielki. W kulturze elfów mędrzec i myślicielka oznaczają praktycznie to samo, jedyną różnicą jest, iż jeden tytuł dotyczy mężczyzn, drugi zaś kobiet.