E-book
14.7
drukowana A5
63.62
VII. Droga do światła. Tom 3

Bezpłatny fragment - VII. Droga do światła. Tom 3


5
Objętość:
345 str.
ISBN:
978-83-8324-137-1
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 63.62
Leśny kontynent
Królestwo ludzi

Część V

Geneza powietrza (lata 7400–7445 według kalendarza elfów Olivinir)

Rozdział pierwszy

Narodziny (rok 7400 według kalendarza elfów Olivinir)

William siedział przed domem. Czekał zniecierpliwiony. Elizabeth strasznie krzyczała. Bardzo się martwił.

— Coś jest nie tak, mówię ci, Jack. — William ruszył w stronę domu, nie mógł tego znieść. Nie mógł tak po prostu czekać. Jack również wstał. Zatarasował drogę swemu przyjacielowi i na chwilę położył swoje dłonie na jego klatce piersiowej. Po kilku sekundach jednak zabrał dłonie, po czym ostentacyjnie trzymał je w powietrzu.

— Tylko będziesz przeszkadzał. — Jack był przyjacielem Williama. Był średniego wzrostu, a jego wygląd był nietypowy jak na mieszkańca Cichej Wioski. Większą część życia spędził na morzu i to — jak zwykł sam mawiać — znacznie go zmieniło. Miał brązowe dredy i warkocz, charakterystyczne wąsy i brodę z dwoma warkoczykami, na które nakładał koraliki. Miał stale pomalowane oczy o ciemnobrązowym kolorze. Od dziecka znali się z Willem, ufali sobie ponad życie. Choć Jack czasami zawodził swego przyjaciela, kierując się egoizmem, to w sprawach najistotniejszych można było na niego liczyć. Tym razem chodziło o rodzinę, a to była niewątpliwie sprawa najważniejsza. William postanowił go posłuchać i usiadł ponownie.

— Cholera, po prostu się martwię. Ile to już trwa.

Jack pokiwał głową, chodząc przy tym dookoła Williama.

— Nie martw się, będzie dobrze. Dzieciak będzie zdrowy i silny jak ojciec. Nie tak silny jak ja, to wiadome, ale nadal. Wiesz, nie nazwiesz go samcem alfa, co to, to nie. Takie jednostki to rzadkość. — Wypiął nieco pierś. — Ale nadal nie będzie źle.

Kolejny krzyk Elizabeth przerwał jego monolog.

— Coś jest nie tak, wiem to. — William strasznie się denerwował.

Nagle nastała cisza. Było tylko słychać szum liści z pobliskiego drzewa. Serce Williama zaczęło jakoś tak szybciej bić. Wstał i zaczął również chodzić raz w jedną, raz w drugą stronę.

— Jest coś za cicho.

Jack zatrzymał się.

— Cóż, zdaje mi się, że słyszę płacz dziecka.

William ruszył w kierunku drzwi do swego domu. Zanim jednak zdążył dojść, te otworzyły się. W nich pojawiła się położna. Miała uśmiechniętą twarz.

— Chodź szybko — powiedziała tylko i zniknęła za drzwiami.

William natychmiast wszedł do środka. Wewnątrz w jednym z pokoi leżała Elizabeth. W dłoniach trzymała małe zawiniątko. Mężczyzna prędko podszedł i przyjrzał się malutkiej postaci.

— Kochanie, mamy synka — powiedziała Elizabeth.

William zaczął się śmiać.

— Mam syna! — krzyknął szczęśliwy. — Mały Franio!

Rozdział drugi

(rok 7445 według kalendarza elfów Olivinir)

Edward właśnie szedł zabić Franka. Nie był on tak właściwie mordercą, nawet nie był złym człowiekiem. Mimo tego szedł go zabić. Zamierzał to zrobić dlatego, że go nienawidził. Chciał dokonać tak mrocznego czynu, bo miał już dość. Miał już wszystko gdzieś, nawet swoje życie.

Trzymając łuk w dłoni, kopniakiem otworzył drzwi. Frank jadł zupę. Edward, nie zwlekając, wyjął strzałę i napiął cięciwę. Był strasznie wściekły, nienawidził Franka za to, co ten mu zrobił. Frank wpatrywał się w niego, na jego twarzy nie było widać strachu. Edward spodziewał się, że ten, zobaczywszy go, będzie się bał, lecz tak nie było. Ale to nie miało znaczenia.

— Nie zrobisz tego, widzę to w twoich oczach — powiedział Frank. Bardzo się pomylił.

Edward wypuścił strzałę. Trafiła prosto w serce. Stał chwilę w milczeniu, wpatrując się w martwe ciało Franka. Wcale nie czuł się lepiej. Wcześniej myślał, że jego gniew ustanie i cała ta nienawiść również, ale tak się nie stało. Czuł się wręcz jeszcze gorzej. Czuł się koszmarnie. Usiadł naprzeciw. „Zabiłem go. Zabiłem”. Wciąż powtarzał to sobie w głowie. Po dłuższym czasie zaczął płakać. Teraz zaczął myśleć, jak mógł to zrobić. Dopadły go wyrzuty sumienia. Było to jak potężna fala, której się nie spodziewał i nie był w stanie znieść. Jego ręce zaczęły drżeć. „Dlaczego teraz to wygląda tak bardzo inaczej? Dlaczego już nie widzę w tym wymierzenia sprawiedliwości? Jak to możliwe?”, pytał samego siebie. Nie wiedział, dlaczego czuje się taki oszukany i wykorzystany. Jakby to nie on podjął decyzję o zabiciu Franka. Jakby został do tego przymuszony, oszukany, aby to zrobić. Dopiero teraz zrozumiał, że nigdy tego nie chciał. Walnął pięścią w stół, ale to sprawiło jedynie, że zaczęła go boleć dłoń. Wiedział, że jest za późno, i nie mógł tego znieść. Nie mógł znieść tego, że już nie da się cofnąć czasu. Wiedział, że już zawsze będzie musiał z tym żyć. Wcześniej był pewien, że sobie z tym poradzi. Był przekonany, że powinien zabić Franka. Był tego pewien. Teraz myślał, że źle postąpił. Gdy tylko zmienił zdanie, natychmiast pojawiły się wyrzuty sumienia. Jego myśli były coraz gorsze.

„Jak mogłem go tak po prostu zabić? Jestem mordercą, cholernym mordercą. Już nigdy tego nie cofnę, nigdy. Nie byłem w stanie mu wybaczyć, nie mogłem. Zabiłem go. Zrobiłem to…”.

Raz po raz zerkał na martwe ciało Franka. Jakby nie mógł uwierzyć, że to zrobił. Gdzieś w głębi błagał samego siebie, aby to nie było prawdą, aby to był tylko jakiś koszmar. Teraz również zdał sobie sprawę z konsekwencji swojego czynu. „Mieszkańcy wioski mnie zabiją. Muszę uciekać. Jak cholerny tchórz”. Wcześniej Edward nieczęsto się bał. Raczej nie należał do tchórzliwych ludzi, do tego jego życie było dość tragiczne. Dlatego też był pewien, że nie boi się śmierci. Jak bardzo się mylił! Teraz nawet to, że ma łóżko, w którym może spać, wydawało mu się błogosławieństwem. Tak cholernie prozaiczna rzecz, gdy przyszło mu ją realnie stracić, gdy przyszło mu stracić wszystko… Wydawało się to być okropne. Straszne, nie do pojęcia. Panicznie się zaczął bać. Jednak nie był gotowy na śmierć. Nie mógł znieść myśli, że ktoś odbierze mu życie. Jeszcze raz spojrzał na Franka i zdał sobie sprawę, że właśnie sam to zrobił. W tym momencie usłyszał pukanie do drzwi w domu Franka.

— O cholera. Co robić? — wyszeptał do samego siebie. — Ale mam przejebane. Jak się dowiedzą, zajebią mnie. Zajebią. — Chodził szybko po domu. — Dobra, cicho. Bedę cicho, pomyśli, że nie ma go w domu. Głęboki wdech i wydech. Tylko spokojnie. Przecież Frank często podróżuje. — Stanął nieruchomo. Nawet przestał oddychać. Był pewien, że osoba przed drzwiami usłyszy jego oddech. Nigdy w życiu się tak nie bał. „Ja pieprzę, dlaczego to tak długo trwa”, pomyślał. „Nikt nie stoi tyle pod drzwiami”. Tak naprawdę nie trwało to długo, lecz Edward tak to odczuwał. Nie mógł znieść tego napięcia. „W co ja się wjebałem”, powtarzał w duchu.

— Frank, otwieraj, wiem, że tam jesteś! Byłem umówiony!

Edward cały podskoczył, gdy usłyszał krzyk. To był Butcher, facet z Cichej Wioski w wieku Franka. Butcher nie lubił Edwarda jak cholera. Wiedział, że jak go tak znajdzie z ciałem, będzie martwy. „Co robić? Co powinienem zrobić, żeby się uratować?”, myślał intensywnie. Wiedział, że Butcher nie odpuści. „Muszę mu otworzyć. Muszę to zrobić”. Wyciągnął dłoń w stronę klamki. Jego dłoń cholernie drżała. Gdy to zobaczył, natychmiast cofnął rękę. „Ogarnij się! Jak cię takiego zobaczy, jest po tobie, idioto!”. W myślach krzyczał na siebie, ale dłoń nie chciała słuchać. Nie chciała przestać drżeć. Chwilę tak stał i ciężko oddychał, w końcu udało mu się zapanować nad nią. Dla niego to był horror. Dla niego trwało to wieczność. W końcu otworzył drzwi. Nie przemyślał tego. Na twarzy przywołał coś na kształt uśmiechu, lecz było widać, że coś jest nie tak. Butcher nie był może najbystrzejszą osobą w wiosce, ale od razu poznał po Edwardzie, że coś jest na rzeczy. Przyjrzał się Edwardowi.

— To ty, pizdusiu.

Edward już był przyzwyczajony do wyzwisk. W wiosce nienawidzono go przez Franka.

— Franka nie ma.

— Co się, do cholery, uśmiechasz? Nie słyszałeś, jak cię nazwałem? — Butcher nie należał do najprzyjemniejszych osób. Był wielkim i bardzo umięśnionym facetem. — Dlaczego jesteś w jego domu? — Butcher delikatnie zaczął zaglądać do środka malutkiego mieszkanka Franka. Ciało leżało w kuchni, która była na nieszczęście dla Edwarda pierwszym pomieszczeniem w domu. Nie było żadnego przedsionka czy korytarza. Edward prędko zablokował głowę Butchera. Ten wściekł się i odepchnął Edwarda z całych sił. — Co jest z tobą?

Edward poleciał znacznie do tyłu, Butcher był od niego o wiele cięższy i silniejszy. Powoli począł podchodzić do Edwarda. Ten uświadomił sobie, że zaraz wejdzie do mieszkania i zobaczy martwe ciało.

— Czekaj! — krzyknął wręcz odruchowo.

— Posłuchaj mnie, gówniarzu. Od zawsze byłem za tym, żeby cię wyjebać na zbity ryj z wioski. Nie wydzieraj do mnie teraz swojej szczeniackiej mordy.

— Przepraszam. Ja po prostu chciałem powiedzieć, że masz rację. — Edward desperacko szukał wyjścia z tej sytuacji. Butcher na te słowa zatrzymał się zdziwiony. — Powinniście mnie wywalić i zasłużenie mnie tak traktujesz, ale… — Nie miał pojęcia, jak skłonić go, aby wyszedł z domu Franka. W końcu coś mu przyszło do głowy. Nie był to najprzyjemniejszy plan, ale nie miał wyjścia.

— Ale co, kurwa?

— Ale mam tego dość. — Rozbiegł się i z całej siły wparował w Butchera. Nie skupiał się na tym, aby go obalić i pobić. Chciał jedynie wypchać go jak najdalej od domu.

Butcher nie był na to przygotowany, dzięki czemu Edwardowi udało się go odepchnąć na kilka metrów od wejścia. Jednakże natychmiast, gdy się zaparł, jego znaczna masa i potężne mięśnie zrobiły swoje. Zatrzymał się i wymierzył Edwardowi potężny podbródkowy. Ten się przewrócił. Nawet nie poczuł ciosu. Nawet nie zdał sobie sprawy, że zaczęła lecieć mu krew. Gdy padł na ziemię, myślał tylko o jednym. „Tylko nie wchodź do domu”. Wciąż i wciąż powtarzał to jak mantrę.

— Pieprzony gówniarz. — mówił jakby do samego siebie Butcher. — Zero szacunku do starszych. — W tym samym momencie podszedł do Edwarda i kopnął go z całych sił w brzuch. Cios był potężny. Edward przewrócił się na bok. — No tak, ale jak można oczekiwać szacunku od pieprzonego mordercy — kontynuował Butcher. Chodziło mu o śmierć matki Edwarda przed laty. To za to tak bardzo nienawidzono Edwarda. Edward w tym momencie już nieco zamroczony przez ciosy i silne emocje niestety wybuchł płaczem i zaczął mówić:

— Ja nie chciałem go zabić. Ja naprawdę nie chciałem, ale byłem taki wściekły.

Butcher nachylił się do niego.

— Co?

— Ja naprawdę nie chciałem.

Butcher, jakby kierowany instynktem, wszedł do domu Franka. Stanął jak wryty przy wejściu. Edward odwrócił się delikatnie i spojrzał na mężczyznę. Od tyłu widział tylko jego wielkie bary. Wiedział, że Butcher zobaczył ciało, w jednym momencie jego wielgachna klata zaczęła szybko unosić się i opadać. Wiedział, że ciężko oddycha, był cholernie wściekły. Wiedział, że jak się nie zbierze i nie ucieknie, to Butcher może go zabić. Wstał najszybciej, jak potrafił, i trzymając się mocno za bok, w który dostał cios, począł biec. Nie wiedział, że już w momencie, gdy wstawał, Butcher zmierzał wściekły w jego kierunku.

— Ty pierdolony śmieciu! — krzyczał za nim. Niestety dla Edwarda okazał się być dość szybki mimo swej znacznej masy. Gdy Edward poczuł na szyi wielką dłoń, już wiedział. Wiedział, że jest trupem.

— Mało ci było zajebać matkę?! — Butcher obalił go na ziemię i leżąc na nim, zaczął walić swoimi wielkimi pięściami w jego twarz. Już po chwili twarz Edwarda przypominała jedną, wielką, czerwoną maź. Butcher opamiętał się i przestał go bić. — Ja ci pokażę, kurwiu, jak się zabija.

Złapał go za nogę i pociągnął w stronę gospody. Edward okazał się być niezwykle odporny, nawet nie stracił przytomności. Lepiej dla niego by było, jakby stracił, lecz to się nie stało. Gdy Butcher ciągnął go tak, myślał, na jaką cholerę mu była ta zemsta. Myślał, jak okropnie głupim był, gdy wcześniej myślał, że nie zależy mu na swoim życiu. Ciągnąc go w stronę gospody, Butcher dalej mówił:

— Kiedyś, bardzo dawno temu, byłem z twoja matką. — Nadal był wściekły, głos lekko mu drżał. — Od zawsze była najpiękniejszą kobietą w wiosce. — Jego twarz wykrzywiła się w gniewie. — Gdy dowiedziałem się, że ją zabiłeś, byłem tak cholernie wściekły. Ty śmieciu. — Plunął mu na twarz. — Jak mogłeś. Gdyby mnie wtedy nie trzymali, bym cię zabił. W pięciu musieli mnie, kurwa, trzymać. Masz, kurwiu, szczęście. Mogli mi wtedy pozwolić cię zabić. Powinienem cię wtedy zajebać jak śmiecia. Bo jesteś śmieciem. Drugi raz nie popełnię tego błędu.

Po policzkach Edwarda znów zaczęły płynąć łzy, lecz nie dało się ich dostrzec, jego twarz była zbyt zmasakrowana.

„Ja jej nie zabiłem. Nigdy bym tego nie zrobił. Ja tylko chybiłem. Tylko raz chybiłem, jeden jedyny raz. Przepraszam cię, mamo. Bardzo cię przepraszam. Ale to już nie ma znaczenia, bo za chwilę mnie zabiją. Chciałem uciec przed karą jak tchórz, ale nie mam szans. Zabiją mnie”.

Gdy dotarli do gospody, Butcher puścił nogę Edwarda i wszedł do środka. Edward chciał wstać, ale nie potrafił. Ledwo co mógł utrzymać się przy przytomności. Butcher po wejściu do gospody przerwał wszelkie rozmowy swym stanowczym głosem:

— Ta pizdeczka Edward znów zabił.

— Co ty mówisz?

— Kogo?

Kilka osób wstało.

— Zabił Franka, bo kiedyś wyjawił prawdę na jego temat. Ale gnojka złapałem, mam go na dworze. Chodźcie.

W gospodzie siedziało ośmiu myśliwych i barman, zawsze stojący za barem. Natychmiast wyszli na dwór. Gdy tylko zobaczyli leżącego na dworze Edwarda, zrobiło im się go szkoda. Wyglądał makabrycznie.

— Cholera, Butcher, co ty mu zrobiłeś?

— Nie słyszałeś co mówiłem? Zajebał Franka. Drugi raz już zabił, teraz mi, do chuja, nie wmówicie, że nie mamy dowodów. Co było kiedyś? Mówiłem: wyjebać chociaż gówniarza z wioski, a co wy na to?

— Nie mieliśmy pewności, że to on zabił swoją matkę.

— Jebać króla.

Wszyscy spojrzeli po sobie wystraszeni.

— Cicho bądź, nie wiesz, że on słucha?

Zawsze ludzie publicznie narzekający na króla znikali w tajemniczych okolicznościach.

Butcher nie zamierzał odpuścić.

— Teraz jest pewność, znalazłem go w domu Franka, miał wbitą strzałę w klatkę piersiową. Strzałę z wyjątkowym piórem, których używa tylko jedna osoba w wiosce. — Wyjął jedną ze strzał z kołczanu Edwarda. — Dokładnie taką samą. — Wszyscy spojrzeli na Eldesta, był on najstarszy w wiosce i to on w takich sytuacjach podejmował decyzje. Eldest długo się namyślał.

— Czy ręczysz swoim życiem, że to on zabił Franka?

— Tak. — Butcher nawet się nie zastanawiał.

Eldest poszedł za gospodę. Wszyscy w milczeniu wpatrywali się w Edwarda. Po chwili wrócił, taszcząc mały pieniek. Gdy Edward zobaczył pieniek, zebrało mu się na wymioty. Eldest bez słowa postawił pieniek przy Edwardzie i wyjął swój miecz, po czym wystawił go rękojeścią w stronę Butchera. Ten jedną dłonią złapał za nią. Eldest ułożył Edwarda tak, aby głowa była na pieńku. Spojrzał po wszystkich.

— Wiecie, że król, jak się dowie, może nas wszystkich zabić?

— Nie dowie się — powiedział Butcher. Reszta kiwnęła delikatnie głowami na znak zgody. Wszyscy myśleli, że Edward lata temu zabił swoją matkę i nie zamierzali okazać litości. Butcher przyglądał się Eldestowi. Ten powiedział tylko:

— Gdy posprzątasz ciało, oddasz mi miecz. — I odszedł. Za nim reszta również oddaliła się do baru.

„Jak to: ciało?!”, pomyślał Edward. „Jak to, do cholery, ciało?!”. Zaczął kaszleć. Zdołał wykrztusić tylko jedno słowo. „Sąd”. Butcher usłyszał je i powiedział:

— Będziesz miał taki sam sąd, jaki Frank i twoja matka mieli. — Następnie odciął głowę Edwarda.

Zanim ostrze uderzyło, Edward miał jedną myśl. „Gdybym tylko był w stanie wybaczyć…”.

Rozdział trzeci

Edward właśnie szedł zabić Franka. Nie był on tak właściwie mordercą, nawet nie był złym człowiekiem. Mimo tego szedł go zabić. Zamierzał to zrobić dlatego, że go nienawidził. Chciał dokonać tak mrocznego czynu, bo miał już dość. Miał już wszystko gdzieś, nawet swoje życie.

Gdy zmierzał w kierunku domu Franka, za nim szedł jeden z cieni. Kroczył za nim metr za metrem. Niczym nieuchronne fatum kierował się do domu Franka, stale starając się podsycać gniew Edwarda i nienawiść w nim. Ten, bardzo wściekły, otworzył drzwi domu Franka kopniakiem. Frank jadł zupę, Edward, nie zwlekając, wyjął strzałę i napiął cięciwę. Cień stał obok, przyglądając się całej sytuacji. Na razie milczał. Frank spojrzał na Edwarda, w jego oczach nie było strachu. Cień postanowił przemówić.

— Widzisz, nie boi się ciebie, nie traktuję cię na serio. Całe życie tak było, całe życie traktował cię bardziej jak ścierę niżeli człowieka.

— Nie zrobisz tego, widzę to w twoich oczach.

— Widzisz miałem rację. On traktuję cię bardziej jak dzieciaka bawiącego się łukiem. Pokaż mu, że jesteś mężczyzną.

Co prawda Edward był wściekły, ale nie był przekonany co do tego.

— Nie wiem. Przecież to samosąd, to nigdy nie jest dobre, dlaczego miałbym to zrobić…

— Bzdura! Spójrz na niego, je zupkę jak gdyby nigdy nic. Ma cię za nic. Zawsze tak było. Przypomnij sobie, jak cię zawsze traktował. Przypomnij sobie, ile cierpienia z jego ręki doświadczyłeś. Ty wręcz powinieneś go zabić. Przecież on już odebrał ci twoje życie. Co ci zostało? Gdzie twoi przyjaciele? Gdzie dziewczyna, którą kochałeś? Zostali ci odebrani przez jego kłamstwo. Przez niego dzień w dzień musisz samotnie wstawać i samotnie kłaść się spać. To przez niego stale patrzą na ciebie jak na mordercę. To przez niego cię wyzywają. To on nakłamał. To wszystko jego wina. To będzie bardziej wymierzenie sprawiedliwości, powinieneś to zrobić. Każdy by zrozumiał, gdyby tylko wiedział, że nie zamordowałeś swojej matki. Każdy by się z tobą zgodził, że należy go zabić.

— Nie wiem, będę miał wyrzuty sumienia.

— Wyrzuty sumienia? Co ty bredzisz. Wyrzuty sumienia ma się, gdy dokona się czynu złego. To będzie sprawiedliwe wymierzenie kary, na którą zasługuje. Doskonale to wiesz. Powiedz, ale szczerze, czy Frank zniszczył ci życie?

— W sumie to tak.

— W sumie? Pytam szczerze.

— Tak.

— Właśnie. Czy obrzydliwie skłamał na twój temat?

— Tak.

— Jak długo już cierpisz?

— Bardzo długo.

— Dokładnie.

— Ale może to się skończy, może przybędzie Kan. Jest jeszcze nadzieja, zawsze jest nadzieja.

— Błagam cię, nie bądź naiwny. Kan nie przybędzie, ile czasu już minęło? Już dawno by się zjawił, gdyby miał przybyć.

— Ale nie możesz być pewien. Do tego jakoś tak wiem, że nie powinienem go zabijać.

— Posłuchaj mnie uważnie. Przed tobą siedzi człowiek, który już odebrał ci życie. Bo przecież już ci nie zależy, prawda?

— Tak.

— Dokładnie. To przez niego tak się stało. Ty nie jesteś niczemu winny. Każdemu czasem zdarzy się nie trafić celu.

— To prawda.

— Właśnie, a skoro on już odebrał ci życie, to ty teraz możesz odebrać mu życie. Prawda?

— Nie wiem, może tak.

— Tak albo nie. Odpowiedź jest tylko jedna i wiesz to doskonale. Pytam, czy odebrał ci życie? Co ci pozostało w tej cholernej wiosce, w której wszyscy cię nienawidzą?

— Nic.

— Przez niego. Zabij!

— A…

— Zabij!

Edward wypuścił strzałę. Trafiła prosto w serce. Stał chwilę w milczeniu, wpatrując się w martwe ciało Franka. Wcale nie czuł się lepiej.

— Jakoś nie czuję ulgi.

Cień spoglądał na niego tak dziwnie. Na twarzy miał wyraz obrzydzenia.

— Coś ty najlepszego zrobił?

— Zrobiłem, co chciałeś.

— Ja chciałem? Oszalałeś, jesteś parszywym mordercą i kłamcą do tego.

— Co ty pierdzielisz?!

— Nigdy nie chciałem, żebyś go zabił. Oszalałeś.

— Co?! Przecież to ty mówiłeś, że to wymierzenie sprawiedliwej kary. — Edwarda zaczęła boleć głowa. Nie mógł zrozumieć słów cienia.

— Ja cię tylko sprawdzałem. Nie rozumiesz? Ja nie chciałem, żebyś go zabił. Miałeś się oprzeć, ty głupcze. Nigdy w życiu zabicie nie jest dobre. Jesteś parszywym mordercą. Nie miałeś go zabijać. On nie zasłużył na śmierć.

— Co ty… — Edward złapał się za głowę. — To nieprawda, to ty od początku chciałeś, żebym go zabił.

— Nie. Miałeś się oprzeć pokusie, przecież on przekonał mieszkańców, aby cię nie zabili, gdy zamierzali to zrobić po zabójstwie twojej matki. Nie pamiętasz? On uratował ci życie, a ty go zabiłeś.

— To nieprawda. To on, to przez niego. Wszystko przez niego.

— Tak? A kto chybił celu? Kto nie był w stanie ochronić własnej matki? Zrzuciłeś na niego winę.

— Nie, to nieprawda.

— Tak, właśnie tak było, to przez ciebie ona zginęła. Wiesz co? Teraz już wiem. Przecież wtedy mogłeś trafić i ją ochronić. Ty tak naprawdę tego nie chciałeś. Chciałeś, żeby zginęła. Po czym wmówiłeś sobie, że to wszystko wina Franka. To ty i tylko ty jesteś wszystkiemu winien. Teraz wyszło to na jaw. Dopiero teraz pokazałeś, jaki jesteś. Spójrz na niego. Spójrz na jego ciało. Zamordowałeś go.

Edward czuł się koszmarnie. Usiadł naprzeciw. „Zabiłem go. Zabiłem”. Wciąż powtarzał to sobie w głowie. Po dłuższym czasie zaczął płakać. Teraz zaczął myśleć, jak mógł to zrobić. Dopadły go wyrzuty sumienia. Było to jak potężna fala, której się nie spodziewał i nie był w stanie znieść. Jego ręce zaczęły drżeć. „Dlaczego teraz to wygląda tak bardzo inaczej? Dlaczego już nie widzę w tym wymierzenia sprawiedliwości? Jak to możliwe?”, wciąż pytał samego siebie. Nie wiedział, dlaczego czuje się taki oszukany i wykorzystany. Jakby to nie on podjął decyzję o zabiciu Franka. Jakby został do tego przymuszony, oszukany, aby to zrobić. Dopiero teraz zrozumiał, że nigdy tego nie chciał. Walnął pięścią w stół, ale to sprawiło jedynie, że zaczęła boleć go dłoń. Wiedział, że jest za późno i nie mógł tego znieść. Nie mógł znieść tego, że już nie da się cofnąć czasu. Wiedział, że już zawsze będzie musiał z tym żyć. Wcześniej był pewien, że sobie z tym poradzi. Był przekonany, że powinien zabić Franka. Był tego pewien. Teraz myślał, że źle postąpił. Gdy tylko zmienił zdanie, natychmiast pojawiły się wyrzuty sumienia. Jego myśli były coraz gorsze.

„Jak mogłem go tak po prostu zabić? Jestem mordercą, cholernym mordercą. Już nigdy tego nie cofnę, nigdy. Nie byłem w stanie mu wybaczyć, nie mogłem. Zabiłem go. Zrobiłem to…”.

Cień chodził po pomieszczeniu i wpatrywał się w Edwarda z obrzydzeniem.

— Jak mogłeś to zrobić? Jak mogłeś! Jesteś obrzydliwy.

Edward raz po raz zerkał na martwe ciało Franka. Jakby nie mógł uwierzyć, że to zrobił. Gdzieś w głębi błagał samego siebie, aby to nie było prawdą, aby to był tylko jakiś koszmar.

— O nie. Nie uciekniesz od tego czynu. Poniesiesz konsekwencje, zobaczysz. Będzie kara. Co? Teraz nachodzi cię strach? I słusznie, masz przerąbane.

Teraz również zdał sobie sprawę z konsekwencji swojego czynu. „Mieszkańcy wioski mnie zabiją, muszę uciekać”.

— Nie dość, że morderca, to jeszcze tchórz.

Wcześniej w swoim życiu Edward nieczęsto się bał. Raczej nie należał do tchórzliwych ludzi, do tego jego życie było dość tragiczne. Dlatego też był pewien, że nie boi się śmierci. Jak bardzo się mylił. Teraz nawet to, że ma łóżko, w którym może spać, wydawało mu się błogosławieństwem. Tak cholernie prozaiczna rzecz, gdy przyszło mu ją realnie stracić, gdy przyszło mu stracić wszystko. Wydawało się to być okropne. Straszne, nie do pojęcia. Panicznie się zaczął bać. Jednak nie był gotowy na śmierć. Nie mógł znieść myśli, że ktoś odbierze mu życie. Jeszcze raz spojrzał na Franka i zdał sobie sprawę, że właśnie sam to zrobił. W tym momencie usłyszał pukanie do drzwi w domu Franka.

Cień wydawał się być podekscytowany owym pukaniem.

— Już po tobie, masz przekichane.

— O cholera. Co robić? — wyszeptał Edward do samego siebie.

— Nie ma szans, nie uratujesz się. Pewnie będą cię torturować, uznają, że śmierć to za mało. Kłam, teraz tylko kłamstwo cię ocali. Masz przejebane, zajebią cię.

— Ale mam przejebane. Jak się dowiedzą, zajebią mnie. Zajebią. — Chodził szybko po domu. — Dobra, cicho. Bedę cicho, pomyśli że nie ma go w domu. Głęboki wdech i wydech. Tylko spokojnie. Przecież Frank często podróżuje. — Stanął nieruchomo. Nawet przestał oddychać. Był pewien, że osoba przed drzwiami usłyszy jego oddech. Nigdy w życiu się tak nie bał. „Ja pieprzę, dlaczego to tak długo trwa”, pomyślał. „Nikt nie stoi tyle pod drzwiami”. Tak naprawdę nie trwało to długo, lecz Edward tak to odczuwał. Nie mógł znieść tego napięcia. „W co ja się wjebałem”, pomyślał.

— Frank, otwieraj, wiem, że tam jesteś! Byłem umówiony!

— Już po tobie. Butcher nie odpuści. Zabiją cię. Wiem, co musisz zrobić, musisz go zabić.

— Co?! Przecież przed chwilą…

— Zamknij się! Zapomnij, co mówiłem przed chwilą. Tutaj już nie chodzi o to, czy to sprawiedliwe, czy nie. Nie rozumiesz? Jak go nie zabijesz, on to zrobi z tobą. Musisz to zrobić, nie masz wyjścia. Wiesz, że Butcher jest brutalnym kolesiem. Kto wie, może jak się wkurzy, postanowi zakatować cię na śmierć, wyobraź to sobie. Czy jesteś na to gotowy?

— Już za długo wcześniej cię słuchałem. Dość tego, wpakujesz mnie tylko w jeszcze większe kłopoty.

Edward sięgnął po klamkę. Postanowił otworzyć Butcherowi. Cień zbliżył się i powiedział szeptem:

— Jesteś tego pewien? Wiesz, że ci się nie uda, nie masz szans. On cię skatuje na śmierć.

— W dupie mam twoje rady.

— Taki jesteś? Ty gnoju, jak go nie zabijesz, obiecuję ci, że go podkręcę, aby cię skatował jak śmiecia. Zobaczysz.

Dłoń Edwarda zadrżała.

— A ha, ha, ha, ha! — zaśmiał się cień. — Nie masz szans, daję ci ostatnią szanse. Zabij go!

— Nie! — Edward miał dość rad cienia.

— Nie?! Zobaczysz, śmieciu, Butcher cię zajebie.

— Trudno.

Otworzył drzwi.

— Już wiadome, że widzi, że coś kręcisz. Od razu widać to na twojej twarzy.

Butcher przyjrzał się Edwardowi. Cień zwrócił się do niego:

— To ten, co zabił matkę. Ten śmieć.

Butcher natychmiast uległ, natychmiast poczuł gniew.

— To ty, pizdusiu.

Cień teraz przemówił do Edwarda:

— Jak on cię traktuje? Jak śmiecia. Pokaż mu, kto jest śmieciem, zabij go. — Edward zamknął oczy. Był taki moment, przez chwilę miał ochotę go zamordować, ale się opanował.

— Franka nie ma.

— Widać, że łżesz. Na pewno się zorientuje, musisz go zabić. — Edward postanowił ignorować słowa cienia.

Ten zrozumiał, że lepiej będzie podkusić Butchera, był on bardziej podatny.

— Co się, do cholery, uśmiechasz? Nie słyszałeś, jak cię nazwałem? — Butcher nie należał do najprzyjemniejszych osób. Był wielkim i bardzo umięśnionym facetem. — Dlaczego jesteś w jego domu?

Cień zwrócił się do Butchera:

— Coś jest nie tak, ty go wyzywasz, a on się śmieje. Coś ukrywa. Widzisz, jak drży mu warga?

Butcher delikatnie zaczął zaglądać do środka malutkiego mieszkanka Franka. Ciało leżało w kuchni, która była na nieszczęście dla Edwarda pierwszym pomieszczeniem w domu. Nie było żadnego przedsionka czy korytarza. Edward prędko zablokował głowę Butchera. Ten wściekł się i odepchnął Edwarda z całych sił. — Co jest z tobą?

Edward poleciał znacznie do tyłu, Butcher był od niego o wiele cięższy i silniejszy. Butcher powoli podszedł do Edwarda. Ten zdał sobie sprawę, że zaraz wejdzie do mieszkania i zobaczy martwe ciało.

— Czekaj! — krzyknął wręcz odruchowo.

— Posłuchaj mnie, gówniarzu. Od zawsze byłem za tym, żeby cię wyjebać na zbity ryj z wioski. Nie wydzieraj do mnie teraz swojej szczeniackiej mordy.

— Przepraszam. Ja po prostu chciałem powiedzieć, że masz rację. — Edward desperacko szukał wyjścia z tej sytuacji. Butcher na te słowa zatrzymał się. Był zdziwiony. — Powinniście mnie wywalić i zasłużenie mnie tak traktujesz, ale… — Nie miał pojęcia, jak skłonić go, aby wyszedł. W końcu coś mu przyszło do głowy. Nie był to najprzyjemniejszy plan, ale nie miał wyjścia.

— Ale co, kurwa?

— Ale mam tego dość. — Rozbiegł się i z całej siły wparował w Butchera. Nie skupiał się na tym, aby go obalić i pobić. Chciał jedynie wypchać go jak najdalej od domu.

Butcher nie był na to przygotowany, dzięki temu Edwardowi udało się go odepchnąć na kilka metrów od wejścia. Jednakże natychmiast, gdy się zaparł, jego znaczna masa i potężne mięśnie zrobiły swoje. Zatrzymał się i wymierzył Edwardowi potężny podbródkowy. Ten się przewrócił. Nawet nie poczuł ciosu. Nawet nie zdał sobie sprawy, że zaczęła lecieć mu krew. Gdy padł na ziemię, myślał tylko o jednym. „Tylko nie wchodź do domu”. Wciąż i wciąż powtarzał to jak mantrę.

— Pieprzony gówniarz — mówił jakby do samego siebie Butcher. — Zero szacunku do starszych. — W tym samym momencie podszedł do Edwarda i kopnął go z całych sił w brzuch. Cios był potężny. Edward przewrócił się na bok. — No tak, ale jak można oczekiwać szacunku od pieprzonego mordercy — kontynuował Butcher. Chodziło mu o śmierć matki Edwarda przed laty. To za to tak bardzo nienawidzono Edwarda. Edward w tym momencie już nieco zamroczony przez ciosy i silne emocje niestety wybuchł płaczem i zaczął mówić:

— Ja nie chciałem go zabić. Ja naprawdę nie chciałem, ale byłem taki wściekły…

Butcher nachylił się do niego.

— Co?

— Ja naprawdę nie chciałem.

Butcher jakby kierowany instynktem wszedł do domu Franka. Stanął jak wryty przy wejściu.

Oczywiście, gdy tylko Butcher dostrzegł ciało, cień już był przy nim.

— Ten pieprzony morderca znów zabił.

Butcher, milcząc, przyglądał się ciału.

— Spójrz na strzałę, identyczna jak u Edwarda. To on go zabił. Nie zabiłeś gnoja, gdy zamordował matkę, i widzisz, co się stało. Mówiłem ci wtedy, że powinieneś go zabić, mam nadzieję, że tym razem nie popełnisz tego samego błędu.

Edward odwrócił się delikatnie i spojrzał na mężczyznę. Od tyłu widział tylko jego wielkie bary. Wiedział, że Butcher zobaczył ciało. W jednym momencie jego wielgachna klata zaczęła szybko unosić się i opadać. Wiedział, że ciężko oddycha, jest cholernie wściekły. Wiedział, że jak się nie zbierze i nie ucieknie, to Butcher może go zabić. Wstał najszybciej, jak potrafił, i trzymając się mocno za bok, w który dostał cios, począł biec. Nie wiedział, że już w momencie, gdy wstawał, Butcher zmierzał wściekły w jego kierunku.

— Ty pierdolony śmieciu! — krzyczał za nim. Niestety dla Edwarda okazał się być dość szybki mimo swej znacznej masy. Gdy Edward poczuł na szyi wielką dłoń, już wiedział. Wiedział, że jest trupem.

— Mało ci było zajebać matkę?! — Butcher obalił go na ziemię i leżąc na nim, zaczął walić swoimi wielkimi pięściami w jego twarz. Już po chwili twarz Edwarda przypominała jedną, wielką, czerwoną maź. Butcher opamiętał się i przestał go bić. — Ja ci pokażę, kurwiu, jak się zabija.

Złapał go za nogę i pociągnął w stronę gospody. Edward okazał się być strasznie odporny, nawet nie stracił przytomności. Lepiej dla niego by było, jakby stracił, lecz to się nie stało. Gdy Butcher ciągnął go tak, myślał, na jaką cholerę mu była ta zemsta. Myślał, jak okropnie głupim było, gdy wcześniej myślał, że nie zależy mu na swoim życiu. Ciągnąc go w stronę gospody, Butcher dalej mówił:

— Kiedyś, bardzo dawno temu, byłem z twoją matką. — Nadal był wściekły, głos lekko mu drżał. — Od zawsze była najpiękniejszą kobietą w wiosce. — Jego twarz wykrzywiła się w gniewie. — Gdy dowiedziałem się, że ją zabiłeś, byłem tak cholernie wściekły. Ty śmieciu. — Plunął mu na twarz. — Jak mogłeś. Gdyby mnie wtedy nie trzymali, bym cię zabił. W pięciu musieli mnie, kurwa, trzymać. Masz, kurwiu, szczęście. Mogli mi wtedy pozwolić cię zabić. Powinienem cię wtedy zajebać jak śmiecia. Bo jesteś śmieciem. Drugi raz nie popełnię tego błędu.

Po policzkach Edwarda znów zaczęły płynąć łzy, lecz nie dało się ich dostrzec, jego twarz była zbyt zmasakrowana.

„Ja jej nie zabiłem. Nigdy bym tego nie zrobił. Ja tylko chybiłem. Tylko raz chybiłem, jeden jedyny raz. Przepraszam cię, mamo. Bardzo cię przepraszam. Ale to już nie ma znaczenia, bo za chwilę mnie zabiją. Chciałem uciec przed karą jak tchórz. Zabiją mnie”.

Gdy dotarli do gospody, Butcher puścił nogę Edwarda i wszedł do środka. Edward natychmiast chciał wstać, ale nie potrafił. Ledwo co mógł utrzymać się przy przytomności. Butcher po wejściu do gospody przerwał wszelkie rozmowy swym stanowczym głosem.

— Ta pizdeczka Edward, znów zabił.

— Co ty mówisz?

— Kogo?

Kilka osób wstało.

— Zabił Franka, bo kiedyś wyjawił prawdę na jego temat. Ale gnojka złapałem, mam go na dworze. Chodźcie.

W gospodzie siedziało ośmiu myśliwych i barman, zawsze stojący za barem. Natychmiast wyszli na dwór. Gdy tylko zobaczyli leżącego na dworze Edwarda, zrobiło im się go szkoda. Wyglądał makabrycznie.

— Cholera, Butcher, co ty mu zrobiłeś?!

— Nie słyszałeś co mówiłem? Zajebał Franka. Drugi raz już zabił, teraz mi, do chuja, nie wmówicie, że nie mamy dowodów. Co było kiedyś? Mówiłem: wyjebać chociaż gówniarza z wioski, a co wy na to?

— Nie mieliśmy pewności, że to on zabił swoją matkę.

— Jebać króla.

Wszyscy spojrzeli po sobie wystraszeni.

— Cicho bądź, nie wiesz, że on słucha?

Zawsze ludzie publicznie narzekający na króla znikali w tajemniczych okolicznościach.

Butcher nie zamierzał odpuścić.

— Teraz jest pewność, znalazłem go w domu Franka, miał wbitą strzałę w klatkę piersiową. Strzałę z wyjątkowym piórem, których używa tylko jedna osoba w wiosce. — Wyjął jedną ze strzał z kołczanu Edwarda. — Dokładnie taką samą. — Wszyscy spojrzeli na Eldesta, był on najstarszy w wiosce i to on w takich sytuacjach podejmował decyzję. Eldest długo się namyślał.

Tym razem cień znów znikąd pojawił się przy nim. Wystarczyło jedno zdanie.

— Chłopak zabił, musi ponieść karę. — Cień znał Eldesta, wiedział, że to wystarczy.

— Czy ręczysz swoim życiem, że to on zabił Franka?

— Tak. — Butcher nawet się nie zastanawiał.

Eldest poszedł za gospodę. Wszyscy w milczeniu wpatrywali się w Edwarda. Po chwili wrócił, taszcząc mały pieniek. Gdy Edward zobaczył pieniek, zebrało mu się na wymioty. Eldest bez słowa postawił pieniek przy Edwardzie i wyjął swój miecz, po czym wystawił go rękojeścią w stronę Butchera. Ten jedną dłonią złapał za nią. Eldest ułożył ciało Edwarda tak, aby głowa była na pieńku. Spojrzał po wszystkich.

— Wiecie, że król, jak się dowie, może nas wszystkich zabić?

— Nie dowie się — powiedział Butcher. Reszta kiwnęła delikatnie głowami na znak zgody. Wszyscy myśleli, że Edward lata temu zabił swoją matkę i nie zamierzali okazać litości. Butcher przyglądał się Eldestowi. Ten powiedział tylko:

— Gdy posprzątasz ciało, oddasz mi miecz. — I odszedł. Za nim reszta również oddaliła się do baru.

„Jak to: ciało?!”, pomyślał Edward. „Jak to, do cholery, ciało?!”. Zaczął kaszleć. Zdołał wykrztusić tylko jedno słowo. „Sąd”. Butcher usłyszał je i powiedział:

— Będziesz miał taki sam sąd, jaki Frank i twoja matka mieli. — Następnie odciął głowę Edwarda.

Zanim ostrze uderzyło, Edward miał jedną myśl. „Gdybym tylko był w stanie wybaczyć…”.

Rozdział czwarty

Edward właśnie szedł zabić Franka. Nie był on tak właściwie mordercą, nawet nie był złym człowiekiem. Mimo tego szedł go zabić. Zamierzał to zrobić dlatego, że go nienawidził. Chciał dokonać tak mrocznego czynu, bo miał już dość. Miał już wszystko gdzieś, nawet swoje życie. Może to być dość niezrozumiałe i wydaje się skrajnie głupie. Jednakże, gdy przyjrzeć się codzienności Edwarda, takowe już przestaje być. Każdy jego dzień to były polowania i samotność. Nade wszystko samotność. Dobijająca i zmieniająca każdego nie do poznania. Powoli zabijająca. Edward zaczynał myśleć, że tak już będzie zawsze, że to się nigdy nie zmieni. Był tego pewien. Wszyscy z Cichej Wioski nienawidzili go przez Franka. Niegdyś miał przyjaciół, lecz to zmieniło się pewnego dnia. Wszystko się wtedy zmieniło. To był najgorszy dzień w życiu Edwarda. To tamtego dnia chybił celu. Przez to każdą sekundę swojego życia spędzał samotnie. Nie zawsze tak było.

Trzymając łuk w dłoni, kopniakiem otworzył drzwi do domu Franka. Zamek puścił. Edward wszedł i ujrzał Franka siedzącego za stołem przy talerzu zupy. Nałożył strzałę i napiął cięciwę. Nie mógł mu wybaczyć słów dotyczących jego matki. Dla niego był to cios prosto w serce. Cios, który bolał zbyt mocno. Do tego pragnienie zabicia go było podsycane nienawiścią do jego osoby i taką dziwną chęcią. Takim stanem wściekłości, podczas którego ma się wszystko gdzieś. Prawda jest taka, że nigdy nie ma się gdzieś, to takie złudne i oszukańcze wrażenie. Edward już od jakiegoś czasu zastanawiał się nad swoim życiem i nie widział dla siebie drogi. Nie widział dla siebie przyszłości. Myślał, że nienawidzi Cichej Wioski i jej mieszkańców. Tak naprawdę nie nienawidził ich, był po prostu na nich wściekły, że uwierzyli w kłamstwa Franka. Był na nich zły, bo go wykluczyli ze swojej społeczności, zostawili go na pastwę samotności. Gdy już totalnie stracił nadzieję, gdy już zmierzał zabić Franka i zostać zabitym przez innych w ramach kary, właśnie wtedy pojawił się Kan, który obiecał go ocalić. Ale Kan nie pojawiał się zbyt długo. Edward stracił nadzieję, że ten tak rozpaczliwie wyczekiwany wybawca kiedykolwiek się pojawi.

Nie mógł on wiedzieć, że Kan już jest w drodze do Cichej Wioski. Nie wiedząc tego, postanowił zrobić coś głupiego. Właśnie dlatego stał teraz z napiętym łukiem przed mężczyzną, którego postanowił pozbawić życia. Frank spojrzał na Edwarda, milcząc. Od zawsze go nie lubił, nie mógł wręcz na niego patrzeć. Po dłuższej chwili Frank przemówił:

— Nie zrobisz tego, widzę to w twoich oczach.

— Nic o mnie nie wiesz! — Edward był podirytowany spokojem Franka. — Po wszystkich obrzydlistwach, jakich przez ciebie doświadczyłem, zasługujesz na śmierć. Nigdy nie zrobiłem ci nic złego, a ty… — jego twarz wykrzywił grymas gniewu i nienawiści — …a ty od zawsze kopałeś pode mną dołki. W końcu udało ci się całkowicie zniszczyć moją reputację! Teraz masz, czego chciałeś, pojebie! Nic złego ci nie zrobiłem. Dlaczego?! Dlaczego od zawsze tak bardzo mnie nienawidziłeś?!

„Dlaczego?!”.

Frank nie odpowiedział. Począł powoli jeść zupę. Edward nie mógł uwierzyć. Pomyślał, że nie traktuje on poważnie jego groźby. Nie miał racji. Frank traktował ją zupełnie poważnie, po prostu jego również od lat zżerała samotność. Jemu również nie do końca zależało. Choć spotykał się z przyjaciółmi w Cichej Wiosce. Choć był szanowanym obywatelem. Choć był zamożny, jak na standardy Cichej Wioski, był bardzo nieszczęśliwym człowiekiem. Wiecznie czuł się samotny. Było to bardzo powiązane z Edwardem, ale ten nie miał o tym pojęcia. Frank powoli dokończył zupę. Edward był wściekły, lecz nie wypuścił strzały. Był zbyt dobry, aby go tak po prostu zabić. Gdy Frank dokończył, przemówił znów:

— Masz rację. — Ciężko westchnął. — Nienawidziłem cię od zawsze. Od dnia, w którym się urodziłeś. Do tego nie było to nawet twoją winą. Mogę ci powiedzieć, dlaczego tak się stało, ale to dość długa historia. Jeżeli chcesz dowiedzieć się wszystkiego, odłóż łuk, usiądź i posłuchaj.

— Pewnie, gdy tylko to zrobię, to mnie zaatakujesz. Masz mnie za głupca?

— Jestem już stary i słaby. Nie miałbym z tobą szans. Nie zamierzam cię zaatakować. Po prostu oferuję ci prawdę. Gdy skończę opowiadać, pozwolę ci zdecydować, czy mnie zabijesz, czy nie. Nie zależy mi.

W jego oczach krył się wielki smutek. Edward przez lata polowań nauczył się ufać swemu instynktowi, a ten podpowiadał mu, że Frank mówi prawdę. Schował strzałę do kołczanu, odłożył łuk i usiadł naprzeciw.

— Słucham.

Frank odłożył talerz i usiadł ponownie. Milczał dłuższą chwilę, widać było, że zbiera myśli. Edward miał ochotę go ponaglić, ale nie zrobił tego. W końcu jego rozmówca zaczął opowieść.

— Urodziłem się w siedem tysięcy czterechsetnym roku. Z czasów, kiedy byłem dzieckiem, nie pamiętam zbyt wiele, a nawet to, co pamiętam, wydaje się być „zamglone”. Pamiętam wielką górę piasku stojącą przy moim domu. Jak doskonale wiesz, wszystkie domy w Cichej Wiosce są wykonane z drewna. Nikogo nie stać na dom z cegły. Mój ojciec, tak samo jak jego ojciec, również zajmował się transportem skór i ich sprzedażą. Od pokoleń w mojej rodzinie się tym zajmujemy, tak samo jak w pozostałych rodzinach naszej wioski od pokoleń wszyscy są myśliwymi. Mój ojciec zawsze powtarzał: „Gdzie myśliwi i handlarz by się przydał”.

— Czy twój ojciec również miał takie nieuczciwe ceny? Czy on również wszystkich w wiosce oszukiwał?

— Mieliśmy górę piachu przed domem, bo mój ojciec wyznaczył sobie jako życiowy cel budowę pierwszego domu z cegły w naszej wiosce. Nigdy nie udało mu się nawet rozpocząć prac. Gdy byłem mały, zmarła moja mama, nie pamiętam jej zbyt dobrze.

— Przykro mi.

— Mojego ojca to dobiło. Starał się z całych sił mnie dobrze wychować i poradzić sobie z jej stratą, ale zawsze był jakiś taki przygaszony. Później zrozumiałem jego emocje. Zrozumiałem, jak to jest stracić ukochaną osobę. Ale wracając do właściwej chronologii. Góra piasku stojąca przy moim domu stała się podczas mych lat dziecięcych całym mym światem. To tam właśnie poznałem osobę, która później stała się dla mnie bardzo ważna. Która znacznie zmieniła me życie. Kobietę, w której zakochałem się do szaleństwa.

— Dlaczego mi o tym wszystkim opowiadasz?

— To jest moją odpowiedzią na twoje pytanie.

— Na jakie pytanie?

— Dlaczego tak bardzo cię nienawidzę.

— Dobra, ale postaraj się przejść do rzeczy.

Frank wpatrywał się w stół, na jego twarzy widoczny był delikatny uśmiech. Zaczął mówić:

— Poznaliśmy się, gdy byliśmy dziećmi, lecz natychmiast wytworzyła się między nami taka niesamowita więź. Takie jakieś tajemnicze połączenie, które sprawiało, że praktycznie cały czas spędzaliśmy razem. Moi dawni koledzy byli na mnie za to wściekli, ponieważ poszli w odstawkę. Nie byli już istotni, liczyła się tylko ona. Tak minęło nam kilka lat na dziecięcych zabawach.

Edward przysłuchiwał się jak zahipnotyzowany, wiedział doskonale, o jakiego rodzaju emocjach mówi Frank.

— Ja również niegdyś miałem taką relację. — Mocno zacisnął szczękę. Frank spojrzawszy na niego wiedział, że jest niesamowicie wściekły. — Też poznałem dziewczynę, na której mi zależało. Zgadnij, co się stało? — Frank postanowił nie zgadywać. — Nie chce mnie widzieć, wiesz może dlaczego?

— Nie mam pojęcia.

— Bo jakiś chujek w wiosce rozgadał wszystkim, że zamordowałem swoją matkę. — Edward wpatrywał się w Franka wściekły. Zdawało się, że Frank ugiął się pod tym spojrzeniem. Obaj wiedzieli, że to Frank rozpowiedział tę plotkę w wiosce i przez to właśnie wszyscy znienawidzili Edwarda, a jego życie zamieniło się w koszmar. — Powiedz mi, dlaczego miałbym cię nie zabić? Zamieniłeś moje życie w drogę usłaną kolcami. Wiesz, ile już razy chciałem cię pobić, ale później uznałem, że to za mało?

Frank wpatrywał się w podłogę. Było mu strasznie głupio.

— To ja rozgadałem…

— Wiem że to ty.

— Ja, rok siedem tysięcy czterysta czterdziesty drugi…

Edward wstał, jakby użądlony przez szerszenia.

— Nie wracaj do tego! Zamknij mordę! Nie zamierzam z tobą o tym rozmawiać, ty śmieciu!

Frank wyjął dłonie w pokojowym geście.

— Proszę cię, wysłuchaj mnie.

— Co mnie obchodzi twoja miłość z dzieciństwa? To jest całkowicie niepowiązane z naszymi sprawami.

— To jest bardzo powiązane z naszymi sprawami.

— Nie łżyj, śmieciu!

— Ta dziewczyna, w której się zakochałem, miała na imię Kallisto.

Edward zamilkł na chwilę. Frank kontynuował:

— Miała blond włosy i brązowe oczy. Zgrabny tyłek, piękne, wielkie piersi i genialne wcięcie w tali. Była najpiękniejszą kobietą, jaką w swoim życiu widziałem. Urodziła syna, którego nazwała Edward.

— Co ty pierdolisz? Może jeszcze powiesz mi, że jesteś moim ojcem? — Edward zaczął się nerwowo śmiać. Cała wściekłość kumulowana latami na Franka teraz z niego wychodziła. — Jesteś zasranym kłamcą, nie wierzę w ani jedno twoje słowo.

— Proszę, wysłuchaj mnie. Później zrobisz, co zechcesz. Jeżeli będziesz chciał, mogę nawet pomóc ci upozorować moje samobójstwo, abyś uniknął kary za zabicie mnie.

— I tak mi to wisi. Bo mi wszystko odebrałeś!

— Masz rację, zniszczyłem ci życie. Jest mi z tego powodu strasznie głupio.

— Głupio ci!? Głupio?! Każdego dnia, gdy wstaję z łóżka, zastanawiam się, po jaką cholerę to robię! Każdego pieprzonego dnia łażę po lasach jak śmieć! Wszystko to przez ciebie! Nawet nie wpuszczają mnie do gospody przez twoją pieprzoną historyjkę! Jak to z zimną krwią zamordowałem swoją własną matkę! Ty śmieciu! Jak niby mógłbym chcieć z tobą rozmawiać! Po co mam słuchać twoich kłamstw! Po to, żebyś znów mnie oszukał, po czym podkapował innym, że chciałem cię zabić?! Tym razem mówiłbyś chociaż prawdę!

— Przed zabiciem mnie chyba mam prawo do ostatniego życzenia? Chyba mam prawo opowiedzieć historię swojego życia.

— Powinienem cię natychmiast zabić, ale niech ci będzie.

Edward usiadł, był cały czerwony i oddychał ciężko. Frank przemówił:

— Po kilku latach takiej beztroskiej znajomości zapragnąłem czegoś więcej. Twoja mama, będąc już bardzo młodą, zaczęła wyrastać na piękną kobietę. Wszyscy chłopcy w wiosce powoli zaczęli się w niej podkochiwać. Wiedziałem, że muszę działać, postanowiłem wyjawić jej swoje uczucia i zapytać, czy będzie ze mną chodzić. Cholernie się bałem tego ruchu. Zdradziłem swoim przyjaciołom z młodych lat, że zamierzam to zrobić. Wtedy nie wiedziałem, że jeden z nich również w niej się podkochiwał. Nie wiedziałem, że miał później okazać się zdrajcą. Nazywaliśmy go Butcher. Poradził mi zdecydowanie, abym ją zapytał. Jednocześnie prędko udał się do niej i powiedział, że zamierzam ją zapytać, czy nie chce ze mną chodzić dla żartu, i że zamierzam ją wyśmiać. Jak ostatni głupiec poszedłem pod jej dom i wyznałem jej miłość i zapytałem, czy nie zechce ze mną chodzić. Miałem wtedy czternaście lat. Kallisto oczywiście uwierzyła Butcherowi i wściekła powiedziała, że nie zamierza nigdy ze mną być. Nie miałem pojęcia, o co chodzi, nie wiedziałem, że zostałem podstępnie oszukany. Nie miałem pojęcia, o co chodziło. Upokorzony i zszokowany wróciłem do domu z płaczem. Oczywiście po tym incydencie nie chciałem widzieć Kallisto na oczy, ona również mnie nie chciała widzieć. Tak minęło kilka lat, mimo tego wciąż ciągle o niej myślałem, wciąż nie mogłem odpuścić, nie mogłem zapomnieć. Powtarzałem sobie, że to już skończone, że muszę zapomnieć, ale nie byłem w stanie. To było silniejsze ode mnie. Jak się później okazało, ona miała dokładnie tak samo. Podczas tych kilku lat poświęciłem się pomaganiu swojemu ojcu ze sprzedażą skór. Często nie było mnie w wiosce, ponieważ stale podróżowaliśmy do Miasta Kości z transportami. Czasami nawet zdarzało się udać do Diamentowego Grodu lub Śmierci Lewiatana. Potężne to i piękne zamki, a ile tam ludzi! Kiedy ja podróżowałem, ten drań Butcher działał. Stale kręcił się przy Kallisto, chcąc ją poderwać. Był takim typowym dupkiem, ale był znacznie umięśniony i pewny siebie. Nie rozumiem, jak to się dzieje, że tak często kobiety wybierają takich pewnych siebie dupków. Może to jakiś instynkt, może wyglądają na takich samców alfa i dlatego? Może po prostu to, jak pewni siebie są, sprawia, iż sprawiają dobre wrażenie? Może po prostu zawsze są pierwsi i w rywalizacji grają nieczysto, tak jak Butcher zagrał, i to daje im przewagę? Cholera, nie wiem, ale w końcu Kallisto zaczęła z nim chodzić. Gdy się dowiedziałem, myślałem, że wyjdę z siebie. Nie mogłem tego znieść, to takie straszne uczucie. Do tego, gdy spotkałem ich razem, Butcher wydawał się chełpić swym zwycięstwem. Drań wiedział, że ja również kocham Kallisto. Kiedy ja pomagałem ojcu ze skórami, on i wszyscy w Cichej Wiosce w podobnym mi wieku spędzali czas razem. Dzięki czemu mocno się zakumplowali, a ja byłem trochę na uboczu. Taki jakiś wyobcowany.

— Doskonale wiem, jakie to uczucie, tylko mnie w dodatku nienawidzą.

— Przepraszam, ja naprawdę myślałem, że ją zabiłeś.

— Jesteś jebnięty? Jakim pojebem musiałbym być, aby zabić własną matkę?

— Pozwól mi iść w tej historii chronologicznie.

Edward nie odpowiedział, już nieco ochłonął, lecz nadal miał w sobie wiele gniewu i nienawiści do Franka. Choć te jakoś tak osłabły, gdy dowiedział się, jak potraktował go Butcher. Mimo tego to nie wystarczyło, aby mu wybaczył. Frank uznał to milczenie za przyzwolenie i kontynuował:

— Ta sytuacja, Butcher i ciągła nieobecność w wiosce, sprawiały, że przestałem się czuć tam pewnie, a ze swoimi rówieśnikami miałem nikły kontakt. Gdy miałem osiemnaście lat, Kallisto dostrzegła, że Butcher to dupek i zerwała z nim. Wtedy postanowiłem działać bez zwłoki. Postawiłem na całkowitą szczerość i miałem szczęście. Teraz Kallisto również czuła się wyobcowana w Cichej Wiosce. Wszyscy nasi rówieśnicy byli przyjaciółmi Butchera i bali się go, bo był silny i mściwy. Strach potrafi strasznie wpływać na ludzi, smutna to prawda. Ze względu na strach wszyscy stanęli po stronie Butchera. Kallisto jednego dnia straciła wszystkich „przyjaciół”. Udałem się do niej i zapytałem, czy nie chce się przejść. To był wspaniały spacer, uwierz mi na słowo. — Frank przez chwilę się zapomniał i spojrzał na Edwarda jak na starego i dobrego przyjaciela. Niestety nie byli dobrymi przyjaciółmi, jedno spojrzenie na Edwarda wystarczyło, aby się zreflektował. — Na spacerze wspominaliśmy młodzieńcze lata. Postanowiłem zapytać prosto z mostu, dlaczego Kallisto nie chciała wtedy ze mną chodzić. Może nie powinienem poruszać tego tematu przy pierwszym spotkaniu, ale byłem pewien, że też wtedy coś do mnie czuła. Jakoś wciąż mi to nie dawało spokoju. Musiałem więc zapytać. Powiedziała mi wtedy, co nagadał jej Butcher. Oczywiście powiedziałem, że to kłamstwo. To przekreśliło jakiekolwiek szanse na to, żeby się pogodzili, co, nie ukrywam, mnie ucieszyło. Znów nastały piękne czasy, kiedy się spotykaliśmy. Oczywiście Butcher i jego znajomi, a więc praktycznie wszyscy około mojego wieku, na różne sposoby mścili się na mnie i Kallisto. Najgorsze było to, że byłem za słaby, aby mu się sprzeciwić. Aby dać mu lekcję. Nie miałem z nim szans. Dzięki temu wielokrotnie mnie upokarzał. Okropna to sytuacja nie móc nic zrobić, gdy ktoś gnoi cię jak śmiecia. Bo tak było w tym przypadku. Po tym obiecałem sobie, że już nigdy nikomu nie pozwolę się upokorzyć. To dlatego jestem teraz uważany za tak kłótliwą osobę. I nie ukrywam, jestem kłótliwą osobą. To dziwne, jak niektóre wydarzenia z naszego życia wpływają na nas i zostają z nami już na stałe. Butcher pewnie nie zdawał sobie sprawy, jak trwały wpływ będzie miał na mnie. Ludzie zazwyczaj, krzywdząc innych, nie zdają sobie sprawy, że jesteśmy troszkę takimi lustrami, na których pojawiają się pęknięcia. Czasami te pęknięcia nigdy się nie zrastają. Jestem teraz cholernym uparciuchem i nikomu nie odpuszczam. Wiem o tym. Po prostu zawsze się boję, że znów ktoś mnie upokorzy jak Butcher i że nie będę w stanie się przeciwstawić. Ludzie to dziwne i fascynujące istoty.

— Nawet nie wiesz, ile pęknięć sam zrobiłeś — powiedział Edward. Teraz nie był już wściekły. Był smutny.

— Wiem, i przepraszam cię za to. Naprawdę dzisiaj dopiero to dostrzegam, dopiero dzisiaj nie kieruję się nienawiścią w stosunku do ciebie. I dopiero teraz dostrzegam, jak cholernym głupcem byłem. To dlatego tak bardzo chcę ci wszystko wyjaśnić. Zasługujesz na prawdę.

— Nie myśl, że kiedykolwiek się zaprzyjaźnimy. Nawet nie wiem, czy ci wybaczyć. Ale kiedy zacząłeś gadać o tych lustrach, jakoś tak, nie wiem, w obliczu tego głupio mi cię skrzywdzić. Bo jeżeli krzywdy to rysy i pęknięcia w lustrze, to zabójstwo jest jego całkowitym rozbiciem.

— Mimo krzywd doznanych z ręki Butchera i jego kumpli to był piękny okres w moim życiu. Ponieważ znów mogłem spotykać się z twoją matką. Znów spędzaliśmy razem większość każdego dnia. No prawie każdego, nadal wyjeżdżałem z ojcem, ale teraz starałem się robić to jak najrzadziej. Zanim się obejrzałem, już się całowaliśmy i ze sobą chodziliśmy, ale tym razem nigdy nie zapytałem o to wprost.

— Dlaczego? — Edward był ciekawy opowieści Franka, był ciekawy historii o jego matce. Nigdy wcześniej mu o tym nie opowiadała. Nigdy wcześniej również nie był świadomy, że ona również ma za sobą wiele historii, wiele przeżyć, nigdy nie patrzył na nią w taki sposób. Było to naiwne, ale tak było. Gdy doradzała mu coś w związku z jego przeżyciami miłosnymi, traktował on ją jakby się totalnie nie znała i nie miała pojęcia co mówi. Nie był świadomy, że ona również to przeżyła i mogła mu wiele doradzić.

— Gdzieś została we mnie ta sytuacja sprzed lat, gdy zapytałem. Tym razem bałem się, że tym wszystko zepsuję. Mimo spontanicznych pocałunków było między nami jakieś takie napięcie. Ja też miałem takie… Hmm, nie wiem, jak to określić. Trochę czułem się frajerem, który nie zasługuje na bycie z tak piękną i inteligentną kobietą jak twoja matka. To zmieniło się bardzo szybko, gdy zmarł mój ojciec. Miałem wtedy dwadzieścia lat. — W oczach Franka pojawiły się łzy. — Brak mi go. Był świetnym facetem.

Edward mimo całego gniewu do Franka, mimo całej nienawiści powiedział:

— Przykro mi. — Szczerze było mu przykro. Już teraz pomysł, aby zabić Franka, wydawał się być jakiś taki idiotyczny. Zaczął rozumieć, że Frank jest czymś, a raczej kimś zupełnie więcej, niżeli myślał, że jest. Miał jakieś wyobrażenie na jego temat, teraz zaczynał rozumieć, że było ono zupełnie błędne.

— Gdy mój ojciec odszedł, to ja musiałem zająć się sprzedażą skór. Nie było to dla mnie trudne, doskonale wiedziałem, jak to robić, mimo tego miałem jakiś taki strach. Wiedziałem, że muszę być odpowiedzialny, że już koniec z byciem dzieckiem. Wejście w dorosłe życie to nie kaszka z mleczkiem. Bardzo wtedy się stresowałem, twoja matka natychmiast to dostrzegła i zaoferowała mi swoją pomoc. Razem ze mną podróżowała do Miasta Kości. Bardzo lubiła zwiedzać, wcześniej nigdy nie opuszczała Cichej Wioski. Gdy udaliśmy się do Diamentowego Grodu, była wszystkim taka zafascynowana. To było piękne.

Edward jakoś nie mógł tego wszystkiego pogodzić. Jego matka nigdy o tym nie wspominała. A od kiedy pamiętał, Frank i jego matka się nie lubili. Co prawda Frank zawsze miał taką dziwną minę, kiedy ją widział. Był na niej wypisany smutek, ale i zawsze też gniew. Edward jakoś nie mógł tego pogodzić z wersją Franka. Frank dalej mówił jak zahipnotyzowany, wspominał tamte czasy, nawet zapomniał, że Edward słucha.

— Wtedy też napięcie między nami znikło. Gdy wynajmowaliśmy gospodę w Diamentowym Grodzie, jak zawsze zapytałem o dwa osobne pokoje, lecz Kallisto z zaczerwienionymi policzkami powiedziała, że wynajmiemy jeden, z jednym łóżkiem, i spojrzała na mnie. W tym spojrzeniu kryło się wiele. Wiedziałem od razu, o co chodzi. Muszę przyznać, że stresowałem się, ale było świetnie. Spędziliśmy tam razem wiele nocy, pożądanie…

Edward przerwał mu:

— Może darujmy sobie takie pikantne szczegóły.

— Tak, oczywiście. Wszystko się układało genialnie. Miałem już w dupie całą sytuację z Butcherem, mało co przebywaliśmy w Cichej Wiosce. Poza tym, kiedy wszedłem w dorosłe życie, zrozumiałem, że w życiu nie liczy się tylko siła. Oczywiście możesz powiedzieć, że to trochę hipokryzja, bo przecież nadal panicznie bałem się upokorzenia, ale nie od zawsze taki byłem. Wtedy nie byłem taki uparty i toksyczny. Wtedy byłem zbyt szczęśliwy, morda nie przestawała mi się uśmiechać. Dziś już tak nie jest, od dawna tak nie jest. Jestem starym pierdzielem.

— Masz czterdzieści pięć lat, nie rozumiem, dlaczego zawsze tak powtarzasz, że jesteś taki stary. Czterdzieści pięć to nie taki stary, ledwie połowa życia.

— Ja po prostu czuję się stary. Stary i zmęczony.

Frank nałożył sobie tytoniu do fajki i odpalił. Strasznie dużo palił.

— Nie rozumiem. Z twojej opowieści wynika, że kochaliście się strasznie z moją mamą, a przecież wiem, że nie byliście razem, gdy się urodziłem. To nie ma sensu. Z tego, co pamiętam, to raczej nigdy nie darzyliście się sympatią. Mama wielokrotnie przez ciebie płakała.

— To przez jedno wydarzenie wszystko się posypało. Teraz tego bardzo żałuję. Ale po kolei. Wszystko zesrało się, gdy udaliśmy się nad Żabie Jezioro. Czy słyszałeś legendę o owym jeziorze?

— Mieszka tam niejaki Pan, który uwodzi wszystkie kobiety pływające w jeziorze. Ale to jakieś wymysły.

— Też tak myślałem. Wraz z Kallisto udaliśmy się nad to jezioro. W jego pobliżu jest potężny dom, w którym pewna starsza pani wynajmuje noclegi zwiedzającym. Wynajęliśmy pokój i udaliśmy się nad jezioro. Wszystko było świetnie, aż do momentu, gdy zaczęła mnie strasznie boleć głowa. Postanowiłem wcześniej wrócić do domu, Kallisto jeszcze została. Postanowiła popływać w jeziorze. Gdy tylko wylądowałem w łóżku w domu, zasnąłem. Gdy się obudziłem, Kallisto siedziała na łóżku obok mnie i płakała. Natychmiast zapytałem, co się stało. Nie chciała odpowiedzieć, ale widać było po niej, że coś się stało. Nalegałem więc. Zanosząc się, w końcu wydusiła, że mnie zdradziła. Pływając w jeziorze, na brzegu dostrzegła pięknego mężczyznę o błękitnych włosach i oczach. Nie wiedziała dlaczego, ale poczuła obsesyjne pragnienie przespania się z nim. — Gdy Frank to mówił, po jego policzkach płynęły łzy. Edward wiedział, że mówi prawdę. — Mówiła, że to było jak sen, naga wyszła na brzeg i… Chyba nie muszę mówić, co było dalej. To właśnie dlatego cię tak nienawidzę, dlatego nawet nie mogę na ciebie patrzeć. Przykro mi, ale tak bardzo pasujesz do jej opisu, tak bardzo go przypominasz, że widzę w tobie jego. Nie wiem, czy to był ten cholerny Pan, ale to nie było istotne. Twoja matka jednym czynem zburzyła wszystko, co było zbudowane między nami. Wiedziałem, że nie będę w stanie zapomnieć, że nie dam rady tak po prostu przejść obok tego. Za mocno ją kochałem, aby tak po prostu zapomnieć. Nie bylem w stanie jej wybaczyć. To było w dwudziestym drugim rok.

— To rok w którym się…

— Dokładnie. Gdy wróciliśmy do wioski, od razu samotnie wyruszyłem z kolejnymi skórami. Chciałem sobie to wszystko jakoś poukładać. Chciałem to wszytko jakoś tak na spokojnie przemyśleć. Nawet nie wiesz, ile miałem koszmarów, w których odgrywała się scena nad jeziorem. Zawsze budziłem się wtedy w nocy. Z zaciśniętymi pięściami, myśląc wciąż i wciąż dwa słowa: „Nie wybaczę”. Mimo tego wszystkiego, mimo codziennej walki ze sobą i całego gniewu, w końcu postanowiłem, że nie mogę żyć bez twojej matki. Postanowiłem, że nie mam wyjścia i muszę jej wybaczyć. Wróciłem do wioski jeszcze tego samego roku. Pełen nadziei, że wszystko się znów jakoś ułoży. Że znów będzie dobrze, ale twoja matka była już w zaawansowanej ciąży.

Frank po wypowiedzeniu tych słów zamilkł i wpatrywał się uparcie w Edwarda.

— Przykro mi, Edwardzie, ale byłeś przeszkodą na mojej drodze do szczęścia. Zacząłem namawiać twoją matkę, aby się ciebie pozbyła.

— Ale jak to pozbyła?

— Są na to sposoby. Są odpowiednie zioła, aby kobieta nie donosiła ciąży. „To tylko płód”, wmawiałem jej. Ale oszukiwałem i siebie, i ją. Nie ugięła się, miłość do jeszcze nienarodzonego dziecka okazała się być silniejsza niż miłość do mnie. Teraz z perspektywy czasu cieszę się, że taką decyzję podjęła.

Edward nawet nie był zły. To było takie dziwne i nieprzyjemne uczucie.

— Chciałeś, żeby mnie zabiła, gdy byłem bezbronnym dzieckiem? To okropne.

— Tak, zrobiłem to z egoizmu. Bo nie mogłem do niej wrócić, gdy się urodzisz. Wiedziałem to. Nie byłbym w stanie tego znieść, każdego dnia przypominałbyś mi o jej zdradzie. Nie mogłem tego przebrnąć. Pomyślałem, że gdy się ciebie pozbędzie, wszystko będzie dobrze, że znów będziemy razem. Wtedy nie nazywałem tego morderstwem.

— Jak to? Morderstwo to pozbawienie drugiej osoby życia. Świadome. Nie da się zamordować bardziej, niż pozbawiając nawet możliwości urodzenia się.

— Wiesz, wtedy sobie to tłumaczyłem, że jeszcze nie żyjesz, więc to nie morderstwo.

— Nawet jeżeli bym jeszcze nie żył, końcowym efektem ciąży byłoby moje życie. Więc przerywając ją, nadal mnie mordujesz, nadal pozbawiasz mnie możliwości życia. Nadal nie przeżyłbym ani jednego dnia swojego życia, nie mógłbym tego zrobić przez wasze działania. Jakie miałoby dla mnie znaczenie, czy już definiujesz mnie jako żyjącą istotę, czy też nie?

— Masz rację, nie miałoby żadnego.

Edward był poruszony. Dziwiła go taka myśl, że mógłby nigdy się nie urodzić, że mógłby nie przeżyć niczego, co doświadczył podczas życia. Do tego, że działania jego własnej matki mogłyby mu tę możliwość odebrać. Była to strasznie mroczna perspektywa. Nastała długa cisza. Edward już wiedział, dlaczego Frank tak bardzo go od zawsze nienawidził. Był chodzącym dowodem zdrady jego ukochanej. Frank przerwał milczenie pierwszy.

— Potem poświęciłem się pracy i od tego momentu nieczęsto widywałem się z twoją matką. Z dnia na dzień stawałem się coraz bardziej nieszczęśliwy i zgorzkniały. Wiedziałem, że tak się dzieje, ale nie byłem w stanie tego zatrzymać. Nie byłem w stanie zapomnieć o twojej matce i przestać jej kochać, jednocześnie nie byłem w stanie przestać jej nienawidzić za to, że mnie zdradziła. To dziwnie, że możesz kogoś nienawidzić i kochać jednocześnie. Może tak naprawdę jej nie kochałem? Bo wtedy bym wszystko jej wybaczył? — Wydawało się, że Frank zadaje to pytanie samemu sobie. — Może nie kochałem w pełni? Może kochałem, ale to się zmieniło, gdy zostałem zdradzony? Nie wiem tego. Nie mam pojęcia, miłość to dość trudne pojęcie do zrozumienia. Poświęciłem lata na rozważanie tego. Czy to tylko ułuda wykreowana przez nasz mózg? Czy może jedno przepotężne uczucie złożone z innych uczuć? Może miłość jest skałą, na której jesteś w stanie się ostać? Może jest nurtem pobudzającym twe serce? Może jest powiewem cię niosącym? Może jest ogniem, który nie spala? Może jest prądem, który pobudza do życia? Może jest pokonaniem śmierci? Może jest światłem rozświetlającym mrok? A może jest tym wszystkim?

Edward przez chwilę zastanawiał się nad słowami Franka. Po kilku minutach ciszy przemówił, mając wymalowany na twarzy szok.

— Powiedziałeś, że miłość może być ogniem, który nie spala. Teraz to rozumiem. Nienawiść jest ogniem, który wypala. Co oznacza, że szkodzi osobie nienawidzącej. Nieuniknionym kosztem nienawidzenia jest cierpienie i realna zmiana podmiotu, który to nienawidzi. Teraz to rozumiem. Nie mogę cię zabić, nie mogę kierować się nienawiścią i chęcią zemsty. Bo tak naprawdę najbardziej w tym wszystkim krzywdzę siebie. Ale jak mam wybaczyć? To takie trudne. Nie sądzę, abyś na to zasługiwał. Zniszczyłeś mi życie. Ale podczas tych wszystkich momentów, gdy cię nienawidziłem, gdy chodziłem po swoim pokoju w domu wściekły, tak naprawdę cierpiałem niewyobrażalnie. Bo jest to ogień, który cię wypala od środka. To bardzo dziwne.

Frank siedział naprzeciw, intensywnie myśląc. Jakby coś w jego głowie właśnie się odblokowało. Jakby w jego mózgu otworzył się do tej pory niedostępny obszar. Zrozumiał, że większość czasu w swoim życiu kierował się nienawiścią i urazą, co ostatecznie doprowadziło do tego, iż stał się zgorzkniały i nieszczęśliwy. Był zawsze marudny i kłótliwy. Do tego szybko się obrażał, w tym wszystkim bardzo zwracając uwagę na choćby najmniejsze przewinienie u innych. Jednocześnie nie dostrzegał okropnych czynów popełnianych przez niego. Nie był w stanie wybaczyć Kallisto. Nie był w stanie traktować Edwarda z szacunkiem. Od zawsze źle go traktował i ostatecznie sprawił, że wszyscy go znienawidzili. Edward miał rację, nienawiść wypalała od środka i była w stanie doszczętnie spustoszyć człowieka. Mógł być zły na Kallisto za zdradę, mógł nie chcieć z nią być, ale nienawidzić — to było głupotą. Przez tę nienawiść wciąż i wciąż do tego wracał myślami, nie mogąc tego zostawić za sobą i żyć. Nie mógł przez to ruszyć dalej. Teraz zrozumiał, jak bardzo pogorszył i tak już złą sytuację. Zrozumiał również, że ujście jego wielu złych emocji było skierowane w stronę Edwarda, który niczemu nie jest winny. Ale co się stało w siedem tysięcy czterysta czterdziestym drugim roku? Frank już od dawna przestał myśleć, że Edward zabił swoją matkę, lecz mimo tego nie podzielił się swymi przemyśleniami z mieszkańcami wioski. A to on wcześniej przekonał ich, że Edward dopuścił się takiego czynu. Kiedy już domyślił się, że musiało wtedy wydarzyć się coś więcej, nie zamierzał podzielić się tym z innymi, bo bał się o swoją reputację. Wtedy wyszłoby na jaw, że bezpodstawnie oczernił Edwarda i zniszczył mu życie. Mieszkańcy wioski by mu tego nie wybaczyli. Frank musiał się czegoś dowiedzieć.

— Co wydarzyło się w roku siedem tysięcy czterysta czterdziestym drugim?

To pytanie zawisło w powietrzu. Edward natychmiast się domyślił, o co chodzi. Odruchowo zacisnął pięść. Kiedyś nawet przez sekundę nie pomyślałby, aby opowiedzieć o tym Frankowi. Teraz, gdy dowiedział się o miłości Franka do swojej mamy, wiele rzeczy wyglądało znacznie inaczej. Teraz wiedział, że musi mu o tym opowiedzieć.

— Teraz rozumiem, dlaczego byłeś tak wściekły i dlaczego wszystkim rozgadałeś, że ją zabiłem. Teraz zrozumiałem, jak wyglądało to z twojej perspektywy. Rozumiem. — Przerwał. — Ja nigdy nie chybiałem, prócz tego jednego razu. — Uderzył pięścią w stół, a w jego oczach pojawiły się łzy. — Ja naprawdę nigdy nie chybiam. Nigdy.

— Może zacznij od poranka tego dnia? Będzie ci łatwiej.

Edward ciężko westchnął. Po chwili milczenia opanował bardzo silne emocje i zaczął mówić. Później w jego pamięci wydawało mu się, że w tamtym momencie słowa same płynęły z jego ust. Wydawało mu się, że on tylko siedział, a usta poruszały się samotnie, jakby był w transie.

— To był dzień jak każdy inny. Wstałem z samiutkiego ranka. Pogoda była dość deszczowa, lecz nie padało jeszcze, jedynie zbierało się na deszcz. Moja mama już robiła śniadanie. Mięso jelenia, które pewnie również świetnie znasz. Potrafiła je usmażyć i przyprawić jak nikt inny. Często zbierała godzinami zioła, po czym je suszyliśmy. Teraz też to robię, tyle że samotnie. Gdy tylko zjadłem, wyruszyłem na polowanie. Wtedy stale padało, nie polowałem już dość długo i zapasy naszego mięsa się kończyły. Musiałem coś upolować tego dnia. Dlatego bez zwłoki wyruszyłem. W lesie po drodze znalazłem dzikie jagody, co było wielkim szczęściem. Jak sam wiesz, Wilczy Las, choć nie jest mały, jest dość mocno wyeksploatowany przez myśliwych z Cichej Wioski, którzy praktycznie w nim mieszkają. Czasami, gdy przemierzam las, kogoś spotkam, ale od czterdziestego drugiego jedyną ich reakcją jest pogardliwe spojrzenie. Co odważniejsi powyzywają mnie trochę i odchodzą. Ludzie w ramach „wymierzania sprawiedliwości” potrafią być bardzo wytrwali. Myślałem, że to w końcu ustanie. Myliłem się. Minęło już trzy lata i nadal mnie wyzywają. Nadal nie mam wstępu do gospody, a gdybym się ośmielił podejść pod czyjąś chatę lub, co gorsza, pod same drzwi, dostałbym niewątpliwy wpierdziel. Może nawet pobiliby mnie na śmierć. To się zdarzało nieraz w naszej wiosce. Brak jakiejkolwiek straży czy kogokolwiek zajmującego się utrzymywaniem porządku ma swoje konsekwencje. Ale cóż, już się przyzwyczaiłem do tych wyzwisk. To nic w porównaniu do samotności. Muszę ci przyznać, że gdyby nie polowania, to bym tego nie zniósł.

Frank dopiero teraz uświadomił sobie, jak wielki wpływ na życie Edwarda miały jego kłamstwa. Było mu strasznie wstyd, ale nie dało się cofnąć tego, co już się wydarzyło. Edward kontynuował:

— Ale zboczyłem z tematu. Znalazłem dzikie jagody. Byłem w dobrym humorze, uwielbiam jagody. Zajadając je, przemierzałem las w pośpiechu. Wiedziałem, że niczego nie upoluję na obrzeżach lasu. Większość zwierzyny kryła się w głębi, szczególnie dziki, na które miałem niemałą ochotę. No i też końcówka naszych zapasów była dość motywująca. Zdarzyło mi się głodować w życiu i nie polecam. Niegdyś, gdy jeszcze byłem mały, to moja mama musiała polować, a była w tym beznadziejna. To spowodowało, iż głód nigdy nie był mi obcy. Czasami prosiła cię o pożyczkę, ale przecież ty nienawidziłeś jej i nigdy jeść nie dałeś.

Frank nie miał pojęcia, że gdy Kallisto przychodziła prosić o pożyczkę, nie mieli nic do jedzenia. Nawet mu to przez myśl nie przeszło, bo zaślepiony nienawiścią odczuwał w takich sytuacjach jedynie gniew.

— To dlatego też nauczyłem się polować, gdy byłem zaledwie małym szkrabem, i od razu byłem w tym świetny. Natychmiast również to pokochałem. Tego dnia od samego ranka zbierało się na burzę, musiałem się spieszyć. Przemierzałem las najszybciej, jak się dało. Gdy dotarłem już do wewnętrznych, bardziej gęstych terenów lasu, oczywiście musiałem spowolnić, aby nie hałasować. Tego dnia miałem wyjątkowy fart. Najpierw jagody, później znalazłem dzika. Była ich dwójka, przyczaiłem się jak zawsze. Zrównałem z nim oddech, powoli napiąłem cięciwę i cierpliwie czekałem. Nie czekałem zbyt długo, lecz również nie śpieszyłem się z jej wypuszczeniem. Zaraz po wypuszczeniu strzała pomknęła i trafiła celu. Ja nie chybiam. Chybiłem tylko raz. Tylko jeden cholerny raz. Dzik padł, trochę się poszamotał, po czym przestał się ruszać. Nie był jakiś wielki, mimo tego niewątpliwie mieliśmy mięso na kolejne dni. Przełożyłem łuk przez plecy, złapałem dzika i w pośpiechu wracałem do domu. Już delikatnie się ściemniało. Połowę drogi niestety szedłem w deszczu, byłem cały przemoknięty. Lało jak z cebra. Mój domek jest na uboczu. Gdy znalazłem się nieco bliżej, usłyszałem krzyk mojej mamy. Puściłem dzika i pobiegłem w tamtą stronę, jakoś tak podświadomie wiedziałem, że coś jest nie tak. Gdy wybiegłem z lasu, przed naszym domem zobaczyłem jakiegoś łysego mężczyznę szarpiącego się z moją mamą. Gdy to tylko zobaczyłem, odruchowo zdjąłem łuk z pleców i napiąłem strzałę. Obcy niestety zdążył złapać ją za włosy i przystawić nóż do gardła.

Frank miał łzy w oczach i wpatrywał się uparcie w stół, wiedział, co wydarzy się w opowieści za chwilę.

— Tym razem, wpatrując się w tego gościa i mierząc, nie byłem skupiony jak zawsze, czas nie spowolnił. Wszystko działo się strasznie szybko, zbyt szybko. Zaczął wydzierać się, że ją zabije, jak nie odłożę łuku. Wiedziałem, że i tak nie mogę tego zrobić. Wymierzyłem, miałem mokre dłonie i wypuściłem strzałę zbyt szybko. To był jedyny cholerny raz, kiedy chybiłem.

Po policzkach Edwarda płynęły łzy.

— Poderżnął jej gardło na moich oczach. Nie pamiętam, co się dalej stało, pamiętam dopiero moment, w którym mnie biłeś.

Frank przemówił, jego głos miał w sobie jakąś taką pustkę.

— Tego dnia, gdy to się wydarzyło, los chciał, że byłem w pobliżu. Usłyszałem twój krzyk. Usłyszałem, jak krzyczałeś: „Zabiłem ją!”. Podbiegłem do waszego domu i znalazłem cię, trzymającego martwe ciało Kallisto i krzyczącego: „Zabiłem ją”. Z mojej perspektywy wyglądało to tak, jakbyś ją zabił. Wpadłem w szał, nie było tam nikogo innego, więc natychmiast pomyślałem, że to ty ją zabiłeś. Pobiłem cię wtedy do nieprzytomności. O mały włos, a bym cię zabił. Po tym udałem się do baru i opowiedziałem wszystkim, co się stało. Chcieli dokonać na tobie samosądu. Po prostu by cię zamordowali, wielu z nich od lat znało twoją matkę. Ale ja byłem pewien, że cię zabiłem, powiedziałem im, że nie żyjesz. Ty jednak okazałeś się być dość twardy, aby to przeżyć. Później, gdy emocje opadły, mieszkańcy już bali się dokonać samosądu. Jak sam wiesz, król okrutnie karze takie sytuacje. Kiedyś myślałem, że z dobroci, teraz wiem, że nie. Udałem się do Miasta Króla w twojej sprawie, aby wysłali kogoś, kto przyprowadzi cię przed sąd. Taka jest procedura. Kazali mi przedstawić dowody, opowiedziałem im o tym, jak cię znalazłem. Powiedzieli że to za mało, aby wszcząć postępowanie. Te cholerne dranie mają w dupie wioski jak nasza. Oni wręcz chcą, żebyśmy się mordowali w nich bezkarnie. Później dopiero, gdy o tym na spokojnie pomyślałem, uznałem, że musiało się coś więcej tam wydarzyć. Zrozumiałem, że nigdy nie mógłbyś zabić swojej matki. To dlatego nadal kupowałem od ciebie skóry. Obwiniałem się o to, że to przeze mnie wszyscy mają cię za mordercę. A przecież nie byłem pewien, że to ty zabiłeś. Teraz już wiem, że się myliłem. Wiem, że nie cofnie to wszystkiego, czego przeze mnie doświadczyłeś, ale przepraszam cię. Jeszcze dziś opowiem wszystkim, jak było naprawdę.

Edward długo milczał, a następnie rzekł ostatnie słowa, jakich Frank by się spodziewał.

— Nie rób tego.

— Co?! Ale przecież ludzie nie mogą tak bez powodu traktować cię jak… — Frank nie dokończył. Zamilkł.

— Jak śmiecia, to chciałeś powiedzieć. Robili to już przez trzy lata, jeszcze trochę czasu, jak będą tak robić, nic mi się nie stanie.

— Ale dlaczego?

— Wierzę w to, że niedługo przybędzie Kan.

— Jaki Kan?

— Taki dziwny koleś, co chce mnie zabrać na Wyspę Tajemnic.

— Ale tam są potwory i cholera wie, co jeszcze.

— Nie wiem, co tam jest, ale coś mnie tam ciągnie. To silniejsze ode mnie. Poza tym ja już czuję się jakiś taki wyobcowany w tej wiosce. Ja już nie mogę tutaj normalnie funkcjonować. Mój własny dom kojarzy mi się z moją martwą matką, nie chcę tutaj mieszkać. Ten Kan spadł mi z nieba.

— Ale ludzie muszą się dowiedzieć.

— Gdy tylko się dowiedzą, zaczną traktować cię dokładnie tak jak mnie. Może nawet gorzej.

Frank nagle zrozumiał konsekwencje prawdy. Mimo tego powiedział:

— Niech tak będzie, zasłużyłem na to.

— Jak myślisz, co znaczy słowo „przebaczyć”?

— Nie wiem. Jak sam wiesz, nie jestem zbyt dobry w przebaczaniu.

— No właśnie i jak to wpłynęło na twoje życie? Żyłeś obok kobiety, którą kochasz i która kocha ciebie, i nie mogłeś z nią być. Bo nie mogłeś wybaczyć, bo nie mogłeś odpuścić. Do tego zawsze, gdy cię widziałem, wydawałeś mi się wręcz chodzącą definicją nieszczęśliwego i zgorzkniałego człowieka. Nie chcę popełnić tego samego błędu. Nie chcę, aby od środka wypalała mnie nienawiść do ciebie. Postanowiłem ci wybaczyć wszystko. A uważam, że jedynie niezabicie cię nie będzie oznaczało pełnego przebaczenia. Przebaczenie to zaprzestanie odczuwania negatywnych emocji wobec osoby, której przebaczamy. Nadal nie mam na twój temat dobrego zdania, lecz uważam, że masz potencjał, aby się zmienić, i tego ci życzę. Nie życzę ci, aby wszyscy w wiosce cię znienawidzili. Wtedy pogrążysz się w samotności, a to cię zabije, to zabije wszystko, co dobre w tobie. Nie chcę tego. Nie życzę tego nikomu, nawet tobie.

Frank popłakał się jak dziecko. Nie mógł w to uwierzyć. Dla niego to było niemożliwe, aby Edward mu wybaczył.

— Nie rozumiem, jak możesz mi wybaczyć. Przepraszam, ale nie mogę tego pojąć.

— Ja również. Kiedy tutaj zmierzałem, byłem pewien, że nie wyjdziesz już nigdy ze swojego domu żywy. Ja naprawdę chciałem cię zabić. Ale teraz, kiedy poznałem twoją historię, kiedy dowiedziałem się, co cię motywowało, kiedy zrozumiałem, dlaczego myślałeś, że zabiłem swoją matkę i jak bardzo pewien tego byłeś przez jakiś czas, teraz patrzę na ciebie inaczej i jestem w stanie ci wybaczyć. Jestem w stanie puścić wszystko, co było między nami, w niepamięć. Robię to nie tylko dla ciebie.

— Nie rozumiem.

— Zrozumiałem, że jak ci nie wybaczę, nie będę w stanie odpuścić i nie będę w stanie ruszyć dalej. Dlaczego ty znalazłeś się w takim impasie? Dlaczego z jednej strony nie byłeś w stanie przestać kochać mojej mamy? A z drugiej nie byłeś w stanie jej wybaczyć zdrady? Nie mogłeś odpuścić, to było ci stale ciężarem, jak kotwica ciągnąca cię na dno. Nie chcę tego dla siebie. Nie zamierzam już ani jednego wieczoru więcej zasypiać, myśląc o tobie i tym, jak powinienem cię ukarać. Nie zamierzam już chodzić po pokoju i wyobrażać sobie, jak cię morduję. Tak, miałem takie myśli. To taki straszny dół mentalny, w który wpadasz i nie możesz z niego wyjść. Już dość tego szaleństwa. Do tego, gdybym cię zabił, przecież wiedziałbym, że mogłem wybaczyć. To pewnie by mnie dobijało.

Po policzkach Franka płynęły łzy. Nauczył się dzisiaj więcej niż przez ostatnich dziesięć lat. Nade wszystko uświadomił sobie, jak głupio wcześniej postępował. Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć na słowa Edwarda. Były one tak cholernie prawdziwe. Wydawało mu się, że jakiś ciężar w jego sercu gdzieś uleciał, gdy Edward mu wybaczył. Powiedział to, co powinien był powiedzieć.

— Dziękuję. Wiesz, kiedyś myślałem, że wybaczyłem twojej mamie zdradę, ale to była złuda. Bo kiedy tylko ją widziałem, dogryzałem jej, jak tylko mogłem. Ale byłem głupi. Nie rozumiem, jak mogłem tak po prostu tego nie dostrzec. Nie rozumiem, jak z dzisiejszej perspektywy świat może wyglądać tak bardzo inaczej.

— Nikt nigdy nie mówił, że wybaczyć jest łatwo. To trudna droga, ale właściwa.

Gdy Edward przyszedł dziś do Franka, pełen był gniewu i nienawiści. Pełen chęci mordu i wymierzenia sprawiedliwości. W jakiś dziwny sposób wtedy również myślał, że postępuje słusznie. Teraz, siedząc naprzeciw Franka, był spokojny. Tak dziwnie spokojny. Wiedział, że gdy tutaj przychodził, wcale nie miał racji. Cholernie się mylił, bo kierował się nienawiścią i gniewem. Teraz zrozumiał, że nawet nieistotne, czy zabijając Franka, rzeczywiście wymierzyłby mu sprawiedliwość. Czy rzeczywiście taka kara byłaby sprawiedliwa? To nie miało znaczenia, bo jeżeli kierował się przy tym gniewem i nienawiścią, musiało to być złe. Jeżeli w szale mordujemy kogoś, nawet jeżeli ten zasłużył na śmierć, nie postępujemy właściwie. Czy to oznacza, że nigdy nie powinniśmy karać? Nie, ale od tego są sądy i określone procedury, które były kreowane setki, jak nie tysiące lat i które niewątpliwie są konieczne. Cienie właśnie owe procedury starały się niszczyć i rozmywać. Aby niby były, ale tak naprawdę ich nie było. Tak się stało w Mieście Króla — obowiązywało tam prawo silniejszego, a więc prawo gangów z zewnętrznej części Miasta Króla. Smutnym był fakt, iż cienie, aby przynieść ludziom niewyobrażalny ból i cierpienie, nie musiały wcale podbijać ich krainy. Wystarczyło jedynie obrócić hierarchię do góry nogami, aby na ich szczycie byli ludzie, którzy na to nie zasługiwali.

Rozdział piąty

Frank spał głębokim snem. Jak każdej nocy chrapał donośnie. Nagle powiał zimny wiatr, otwierający wszystkie okiennice w jego domu. Mróz był przenikający, Frank począł się trząść. Otworzył zaspane oczy. Natychmiast dostrzegł pootwierane okna. Chciał je zamknąć, lecz nie zrobił tego. Panicznie wystraszony przytulił się do ściany, opatuliwszy się kołdrą.

Przed jego łóżkiem stała bardzo dziwna postać, która wzbudziła przerażenie Franka. Był to on sam, lecz młodszy. Jednakże coś było z nim nie tak, kolor jego skóry i ubrania były jakieś takie niewyraźne. Cała postać wydawała się być jakoś tak nie w pełni będąca fizyczną. Frank miał wrażenie, że to duch.

— Czy… czy ja umarłem? — zapytał przerażony. Dopiero teraz zauważył, że tajemnicza postać lekko unosi się nad ziemią. Zanim zdołał usłyszeć jakąkolwiek odpowiedź, dopytał drżącym głosem: — Czy jesteś duchem?

— Tak.

— To się nie dzieje naprawdę, to niemożliwe — zaczął powtarzać pod nosem.

Duch, nie zważając na to, przemówił:

— Jestem duchem przeszłości.

— Czego chcesz? — Frank nie należał do najbardziej uprzejmych ludzi na świecie. Nie miał pojęcia, że tej nocy miało się to zmienić.

Duch nie odpowiedział. Pstryknął jedynie palcami. Frank pomyślał: „Sądziłem, że duchy nie mogą tego zrobić”. Nie powiedział jednak nic. Cały świat dookoła niego zawirował. Nawet nie wiedział jak i kiedy, ale już stał ubrany przy swoim domu.

— Co… — Nie zdołał dokończyć, ponieważ ujrzał swojego ojca siedzącego przed domem. Był zdecydowanie młodszy niżeli w pamięci Franka.

Duch stał obok, milcząc.

Teraz wybrzmiał krzyk Elizabeth z domu. Frank od razu zrozumiał, że to jego matka. Ruszył w kierunku drzwi i wyjął dłoń, aby złapać za klamkę. Niestety nie był w stanie jej chwycić — dłoń przenikała przez nią. Spojrzał na swoje ręce i zrozumiał, że również jest duchem.

— AAAAAAA!!! — krzyknął. — Gdzie jest moje ciało?! Coś ty mi zrobił! — zwrócił się do ducha.

— Chcę, abyś zobaczył tę scenę. Spójrz.

W tym samym momencie William powiedział:

— Coś jest nie tak, mówię ci, Jack. — Mężczyzna ruszył w stronę domu, nie mógł tego znieść. Nie mógł tak po prostu czekać. Jack również wstał. Zatarasował drogę swemu przyjacielowi i na chwilę położył swoje dłonie na jego klatce piersiowej. Po kilku sekundach jednak zabrał dłonie, po czym ostentacyjnie trzymał je w powietrzu.

Frank teraz podszedł do Williama i powiedział:

— Tato…

— Nie usłyszy cię.

— Pozwól mi z nim porozmawiać.

— Niczego nie rozumiesz? Jestem duchem przeszłości, to już się wydarzyło.

Frank znów spojrzał na swego ojca, potem przyjrzał się Jackowi.

— To jego przyjaciel z dawnych lat, Jack. Niekiedy mi o nim opowiadał, inaczej go sobie wyobrażałem.

W międzyczasie William rozmawiał z Jackiem. Gdy ten drugi powiedział, iż słyszy płacz dziecka, ojciec Franka ruszył w stronę drzwi, lecz nie zdążył ich otworzyć, bo pojawiła się w nich położna i powiedziała:

— Chodź szybko.

William natychmiast wszedł do środka. Zanim drzwi się zamknęły, Frank i duch również zdążyli wejść.

Wewnątrz w jednym z pokoi leżała Elizabeth. W dłoniach trzymała małe zawiniątko. Mężczyzna prędko podszedł i przyjrzał się malutkiej postaci.

Frank przyglądał się całej scenie jak zahipnotyzowany.

— Moja matka — powiedział — była piękna. Nawet jej nie pamiętałem. — Na jego twarzy widniał smutek.

— Kochanie, mamy synka — powiedziała Elizabeth.

William zaczął się śmiać.

— Mam syna! — krzyknął szczęśliwy. — Mały Franio.

— To ja.

Duch podszedł nieco i przemówił:

— Tak, twoi rodzice kochali cię ponad życie.

— Wiem to.

— I nigdy by nie chcieli, abyś był nieszczęśliwy.

Frank obrócił się w jego stronę niczym rażony piorunem. Te słowa trafiały go prosto w serce. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, usłyszał pstryknięcie palców, a świat znów zawirował. Tym razem ponownie znaleźli się przy domu Franka. Jednakże krajobraz nieco się zmienił. Frank zrozumiał, iż minęło kilka lat. Obok nich, w wielkiej górze piachu, bawiła się grupka dzieci.

— To ja ze swoimi przyjaciółmi.

— To moment, gdy poznałeś Kallisto.

Do piaskownicy podbiegła mała dziewczynka, poczęła coś wykrzykiwać, lecz żadne z bawiących się dzieci jej nie usłyszało, zbyt zafascynowane swą zabawą. Malutki Frank nagle wychylił głowę z wielkiej dziury wykopanej przez nich w piasku. Gdy tylko dostrzegł malutką postać wykrzykującą coś z daleka, postanowił podejść i zapytać, o co się rozchodzi. Gdy podszedł, przywitał się i przedstawił, dokładnie tak, jak uczył go tato.

— Cześć, jestem Frank.

— Cześć, ja jestem Kallisto.

— Kto by pomyślał, że tak bardzo się w sobie zakochacie — powiedział duch.

— Czy mogę pobawić się z wami? — zapytała Kallisto, wpatrując się nieśmiało w ziemię.

— Pewnie, chodź ze mną. — Frank wyciągnął dłoń, Kallisto złapała ją i ruszyli na podbój wielkiej góry piachu.

Frank wpatrywał się w to, milcząc. Gdyby się mu przyjrzeć, w jego oczach można by było dostrzec łzy.

Frank usłyszał pstryknięcie palców. Świat znów zawirował. Tym razem Frank wraz z duchem stali przed nastoletnim Frankiem. Stał on przed drzwiami domu Kallisto i zapukał. Ręka nieco mu drżała.

— Czy pamiętasz ten moment? — zapytał duch.

Frank nie odpowiedział, powiedział co innego.

— Głupcze, nie rób tego. Nie wiesz, na co się piszesz. Nie wiesz, jakiego bólu za chwilę doświadczysz.

W drzwiach pojawiła się Kallisto. Minę miała nietęgą, widać było, że jest w złym humorze. Nastoletni Franek, nie zważając na to, przemówił lekko drżącym głosem:

— Cześć, ja, hmm… — Zamilkł cały czerwony, po czym nagle wypalił jak z procy: — Ja cię kocham, zawsze kochałem.

Policzki Kallisto również się zaczerwieniły, lecz nie z zawstydzenia. Z gniewu. W jej oczach pojawiły się łzy.

— To nie jej wina, była pewna, że sobie z niej żartuję. Pieprzony Butcher — powiedział Frank.

Kallisto strzeliła w twarz nastoletniego Franka i weszła do domu, mocno trzaskając za sobą drzwiami.

— Biedny głupiec — powiedział Frank.

Nastoletni Frank stał przez jakiś czas osłupiały, a następnie pobiegł zapłakany do domu. Świat znów zawirował. Tym razem stali nieco dalej od domu Franka, lecz nadal byli w Cichej Wiosce. Frank dostrzegł nastoletnią Kallisto w objęciach Butchera. Całowali się.

— Cholerny gnój. — Frank patrzył na tę scenę wściekły. — Taki dupek nie zasłużył na to, żeby z nią być. Idźmy dalej, nie mogę na to patrzyć.

Duch wpatrywał się we Franka ze smutkiem.

— Dobrze — powiedział.

Frank usłyszał pstryknięcie palców. Świat zawirował. Teraz stali w malutkim pokoju, w którym ewidentnie ktoś płakał, zanosił się łzami. Było całkowicie ciemno, Frank nie mógł dostrzec kto to.

— Kto to? — zapytał.

— To Butcher płacze po tym, jak Kallisto go rzuciła.

— Ale… — Frank nigdy nie patrzył na niego z tej perspektywy. Nie pomyślał ani razu, że Butcher też kochał Kallisto i czuł dokładnie ten sam ból co on, gdy widział ją z innym. — Ale to przecież cham bez uczuć.

— Czyżby?

W pokoju zapaliło się światło. W drzwiach stał ojciec Butchera, był ewidentnie pijany.

— Nie mogę zasnąć przez to twoje szlochanie. Nie bądź pizdą, chyba że chcesz, żebym cię nauczył, że faceci nie płaczą.

Duch przemówił:

— Widzisz, jego ojciec nie był wyrozumiały tak jak William. Tego dnia Butcher dostał od niego potężne lanie. To był ostatni raz, gdy zapłakał. Czy już rozumiesz, dlaczego zawsze był, jaki był?

Frank nie odpowiedział. Miał dysonans poznawczy — obraz Butchera w jego głowie nie zgadzał się z tym zapłakanym chłopakiem. Powoli zaczynał rozumieć, że jego wyobrażenie było iluzją. Frank usłyszał pstryknięcie palców. Świat znów zawirował. Frank wraz z duchem teraz przypatrywali się jemu i Kallisto sprzed lat. Siedzieli przy lasku i całowali się. Widać było, że pocałunek był pełen namiętności i uczuć. Gdy skończyli, wpatrywali się w siebie, po czym jednocześnie zaczęli się spontanicznie śmiać.

Frank wpatrywał się w Kallisto. Powiedział do ducha:

— Nawet nie wiesz, ile bym oddał, aby wrócić do tej chwili.

Duch odpowiedział:

— Ile byś dał? Może powinieneś powiedzieć: ile byś wybaczył?

Frank oderwał wzrok od Kallisto i spojrzał na ducha. Już otworzył usta, aby coś powiedzieć, lecz z tyłu usłyszał krzyki. Obrócił się w tamtą stronę, a jego twarz natychmiast zmieniła wyraz. Nostalgia i błogość zniknęły. Krzyczącej grupce przewodniczył Butcher, jego koledzy stanęli nieco z tyłu i się śmiali. Wiedzieli, że szykuje się przedstawienie. Butcher podszedł do Kallisto i Franka.

— A ty co robisz przy moim lesie, pizdusiu?

Kallisto wstała i zatarasowała drogę Butcherowi, ewidentnie zmierzającemu w stronę Franka.

Ten zatrzymał się i powiedział:

— Baba musi cię bronić, takim jesteś tchórzem.

Frank cicho powiedział:

— Przynajmniej nie mam grupki głupich kumpli na wszelki wypadek.

Butcher usłyszał te słowa. Odepchnął Kallisto. Dziewczyna upadła na ziemię, a on ruszył w kierunku Franka. Ten wstał i podniósł ręce. Niestety nie zdołał zakryć całkowicie twarzy. Wystarczył tylko jeden potężny cios Butchera, aby powalić młodego Franka.

Starszy Frank przypatrywał się temu ze smutkiem. Jednakże tym razem nieco inaczej patrzył na Butchera. Tym razem dostrzegł, że ma on śliwę pod okiem. Wiedział, że to musiała być sprawka jego ojca. Mimo tego powiedział:

— Powinienem mu się postawić, powinienem walczyć, nawet jeżeli nie miałem szans. — Frank usłyszał pstryknięcie palców. Świat znów zawirował. Tym razem byli na pogrzebie ojca Franka. W tłumie dostrzegł samego siebie. U jego boku stała Kallisto trzymająca go za rękę. Duch podszedł do niego.

— Twój ojciec, umierając, cieszył się, że masz dziewczynę, że nie będziesz samotny. Tego się najbardziej bał, że tak jak on będziesz żył samotnie.

— Po co to wszystko? — Frank miał łzy w oczach. — Po co mi to pokazujesz? Jaki to ma cel?

Duch nie odpowiedział. Podniósł dłoń do góry i pstryknął palcami. Świat zawirował. Tym razem wraz z duchem siedzieli na wozie pełnym skór. Z przodu wozu siedziała Kallisto wraz z Frankiem.

Rozmawiali uśmiechnięci.

— Jak nazwiemy nasze dzieci? — zapytała uśmiechnięta Kallisto. — Może damy im jakieś krasnoludzkie imiona? Dziewczynka będzie Bronda i zapuści brodę. — Frank wybuchł śmiechem.

Starszy Frank przypatrywał się tej scenie z uśmiechem.

— Tak oczywiście, każemy jej kopać tunele pod domem.

— I będzie wykuwać freski w kamieniu.

— Dokładnie. — Frank przybrał poważną minę i powiedział: — Jak już dorośnie, będziemy ją odwiedzać w górach. — Wybuchł śmiechem.

Duch podniósł dłoń do góry. Frank spojrzał na niego i krzyknął spanikowany:

— Nie!

Ten spojrzał na niego pytająco.

— Proszę, pozwól mi się nacieszyć tym widokiem.

— Dobrze.

W milczeniu przysłuchiwali się rozmowie Franka z Kallisto.

— A tak na poważnie, jakie imiona ci się podobają?

Frank zastanawiał się chwilę.

— William jest piękne. Kiedyś był poeta z takim imieniem, wybitne dzieła tworzył. Do tego jest to imię mojego ojca.

— To rzeczywiście piękne imię. — Kallisto zbliżyła się nieco do Franka. — Czy możesz mi coś obiecać?

— Tak?

— Obiecaj mi, że zawsze będziemy razem.

Ta prośba zawisła w powietrzu. Frank natychmiast spoważniał, po dłuższym namyśle rzekł:

— Obiecuję, że nigdy cię nie opuszczę.

Kallisto pocałowała go, po czym szepnęła:

— Tylko śmierć może nas rozdzielić.

Frank, spoglądając na to, nie mógł pojąć jednej rzeczy.

— Nie rozumiem.

Duch zapytał.

— Czego nie rozumiesz?

— Ona naprawdę mnie kochała.

— Tak.

— Dlaczego więc mnie zdradziła? Nie mogę tego pojąć. Przez lata byłem pewien, że po prostu mnie nie kochała, że to było zauroczenie. Teraz, gdy patrzę w jej piękne oczy, wiem, że to nieprawda. Kochała mnie, na pewno. Jak mogła mnie zdradzić?

— Myślę, że już czas na kolejną scenę — odparł duch i pstryknął palcami. Świat zawirował.

Znaleźli się nad jeziorem. Frank dostrzegł kąpiącą się Kallisto. Powiedział do ducha:

— Nigdy nie mogłem tego zrozumieć, dlaczego jej ciało wydawało mi się być najwybitniejszym arcydziełem sztuki, dlaczego każda rysa wydawała się być idealna. To dziwne, ale tak było.

Duch nie odpowiedział. Za plecami usłyszeli jakiś dźwięk. Za nimi stało dziwne stworzenie, szybko wypowiadające słowa w niezrozumiałym języku, wpatrując się w Kallisto. Był w postaci pół człowieka, pół zwierzęcia. Miał tułów i twarz mężczyzny, był cały owłosiony, o kozich nogach, ogonie, brodzie i rogach.

— Co on robi? — zapytał Frank. Powoli zaczynał rozumieć, który moment z życia Kallisto to jest. — Nie chcę na to patrzeć.

— Używa magii — odpowiedział duch.

— A więc…

Gdy Pan skończył mówić słowa, Kallisto spojrzała na niego jak zahipnotyzowana. Frank dostrzegł, że jej oczy są zamglone. Pan począł schodzić do niej, a Kallisto powoli wychodziła z jeziora, zmierzając w jego stronę. Była naga.

— On jest brzydki i wcale nie ma błękitnych włosów. Jak to możliwe? Opowiadała mi, że był piękny.

— Tak działa jego magia.

Frank począł desperacko biec w kierunku Kallisto, krzycząc, żeby się opamiętała. Ona oczywiście go nie widziała, ani nie słyszała. Nieubłaganie zbliżała się do nadchodzącego Pana. Gdy podeszli do siebie, Pan przyjrzał jej się od stóp do głowy. W jego oczach widać było pożądanie.

— Zabierz mnie stąd! Nie mogę na to patrzeć! — wrzeszczał Frank.

Duch pstryknął palcami. Świat zawirował. Gdy znaleźli się w następnym miejscu, Frank podszedł do ducha i powiedział:

— Po co mnie tam zabrałeś?! Mam tego dość! Zabierz mnie do domu! Ja już mam dość!

Przestał krzyczeć, usłyszawszy szloch. Stali w małym pokoiku. Dostrzegł szlochającą Kallisto. Siedziała na łóżku, trzymała się za spory brzuch i płacząc, mówiła:

— Nie martw się, Edwardzie, wszystko będzie dobrze. Jakoś sobie poradzimy. Chociaż Frank nie dał nam nic do zjedzenia, to jakoś przeżyjemy. Nie muszę dzisiaj jeść, to nic takiego. Może Butcher znów coś przyniesie. Jakoś sobie poradzimy.

Te słowa uderzyły Franka jak błyskawica. Upadł na kolana i zaczął płakać.

— Ja nie miałem pojęcia! Nie wiedziałem, przysięgam. Skąd mogłem wiedzieć, że ona głoduje? Myślałem… No właśnie, co myślałem? Nawet się nie zastanawiałem, co się dzieje w jej życiu, miałem to gdzieś, bo byłem zbyt zajęty sobą. Przepraszam cię, Kallisto. Zakochałaś się w idiocie. W debilu. Nawet Butcher ci pomagał, był w stanie zapomnieć o przeszłości, tylko ja byłem takim idiotą. Tak bardzo mi teraz przykro. Przepraszam. Ale byłem głupi.

Po policzkach ducha również płynęły łzy, gdy przypatrywał się tej scenie. „Tyle żalu i cierpienia”, pomyślał, po czym znów pstryknął palcami. Świat po raz kolejny zawirował. Tym razem zobaczyli Kallisto w zaawansowanej ciąży pukającej do domu Franka.

— Czego?! — usłyszeli krzyk z wewnątrz.

— Ty głupcze, ty idioto! Otwórz drzwi! — krzyczał Frank w rozpaczy.

— To ja, Kallisto, chciałam zapytać, czy nie pożyczyłbyś mi trochę mięsa… — Było jej strasznie głupio go o to prosić, ale nie miała już nic zapasów. W ciąży nie była w stanie polować. W oczach miała łzy.

— Nie mam czasu, odejdź!

Chwilę stała pod drzwiami, a potem odeszła.

Frank, patrząc na to, zanosił się płaczem. Zrozumiał, jakim głupcem był.

— Ale bym teraz sobie palnął w łeb. Co za debil! — powiedział. — Jak mogłem tego nie dostrzegać, jak mogłem być tak zaślepiony nienawiścią…

Duch uznał, że już zrozumiał, pstryknął palcami. Świat zawirował. Tym razem Frank siedział na ławeczce pod jego domem. Kilkuletni chłopak o niebieskich oczach biegł w stronę jego chatki. Frank krzyknął z gniewem w głosie:

— Gdzie leziesz! Wynocha stąd, gówniarzu! — I dalej siedział tak w swej samotności i nienawiści.

Tym razem Frank nawet nic nie mówił, dalej siedział na ziemi, już nie płakał. Wpatrywał się w tę scenę, niedowierzając, jak bardzo inaczej wygląda ona z tej perspektywy. Nie mógł uwierzyć, że kiedyś myślał, iż było to uzasadnione zachowanie. Nie mógł tego zrozumieć.

Duch pstryknął palcami. Świat zawirował. Tym razem stał przed domem Kallisto. Szarpała się ona z jakimś nieznajomym. Frank natychmiast podbiegł i spróbował go uderzyć, lecz jego pięść przeleciała przez głowę obcego. Zrozumiał, że nic nie może zrobić. W milczeniu wraz z duchem przyglądał się owej scenie. Z lasu wybiegł Edward, nałożył strzałę i napiął cięciwę łuku. Obcy zdążył złapać Kallisto za włosy i przystawić jej nóż do gardła. Strasznie lało. Frank wiedział, co się za chwilę stanie. Mimo tego tym razem nie krzyczał, również nic nie mówił. Wiedział, że to już się wydarzyło dawno temu. Edward wypuścił strzałę. Nie trafił. Obcy przejechał nożem po gardle Kallisto. Pojawiło się na nim czerwone pasmo. Gdy puścił jej ciało, Edward podbiegł i zdążył je złapać, zanim upadło na ziemię. Obcy uciekł w las. Edward, trzymając ją już martwą, począł krzyczeć z całych sił: „Zabiłem ją! Zabiłem! Zabiłem ją!”.

Frank wpatrywał się w tę scenę i beznamiętnym głosem powiedział:

— Mylisz się, Edwardzie. To nie ty ją zabiłeś. To ja ją zabiłem. To wszystko ja. To ja ją zabiłem, zostawiając ją samą. To ja ją zabiłem, nie wybaczając jej. To ja ją zabiłem, zostawiając ją, aby samotnie cię wychowywała. Mogła być z kimś innym, ale nadal mnie kochała, to dlatego nigdy z nikim już nie była. Wolała głodować, samotnie cię wychowując, niżeli być z kimś innym. To wszystko moja wina.

Usłyszał pstryknięcie palców. Świat znów zawirował. Tym razem siedział na swoim łóżku. Poczuł zimny wiatr na skórze.

Rozdział szósty

Frank spał głębokim snem. Jak każdej nocy chrapał donośnie. Nagle powiał zimny wiatr, otwierający wszystkie okiennice w jego domu. Mróz był przenikający, Frank począł trząść się. Otworzył zaspane oczy. Natychmiast dostrzegł pootwierane okna. Chciał je zamknąć, lecz nie zrobił tego. Panicznie wystraszony przytulił się do ściany, opatuliwszy się kołdrą.

Przed jego łóżkiem stała bardzo dziwna postać, która wzbudziła przerażenie Franka. Był to on sam, wyglądał dokładnie tak jak Frank. Jednakże coś było z nim nie tak, kolor jego skóry i ubrania były jakieś takie niewyraźne. Cała postać wydawała się być jakoś tak nie w pełni będąca fizyczną. Frank miał wrażenie, że to duch.

— Czy… czy ja umarłem? — zapytał przerażony. Dopiero teraz zauważył, że tajemnicza postać lekko unosi się nad ziemią. Zanim zdołał usłyszeć jakąkolwiek odpowiedź, dopytał drżącym głosem: — Czy jesteś duchem?

— Tak.

— To się nie dzieje naprawdę, to niemożliwe — zaczął powtarzać pod nosem.

Duch, nie zważając na to, przemówił:

— Jestem duchem teraźniejszości.

Frank zamierzał coś powiedzieć, jednakże w tym samym momencie duch pstryknął palcami, a cały świat dookoła zawirował. Już sekundę później byli w zupełnie innym miejscu. Stali w domu Edwarda. Ten chodził po swoim pokoju i mówił na głos:

— Zabić go? Czy nie?

Frank przyjrzał się mu i zapytał ducha:

— Co on robi?

— Zastanawia się, czy cię nie zabić.

— Co?! Ale jak to? Jak mógłby zrobić coś takiego? Przecież on nie jest taki.

— To ty doprowadziłeś go do takiej nienawiści.

— Ja?

Edward mamrotał:

— Nie powinienem tego robić, kierowanie się zemstą to nie jest dobre wyjście. Z drugiej strony to przez niego wszyscy w wiosce mnie nienawidzą. To przez niego każdy dzień mojego życia od rana do wieczora spędzam samotnie. To przez niego nie mogę nawet pójść do pieprzonej gospody napić się piwa z przyjaciółmi. To wszystko przez jego kłamstwo.

— Moje kłamstwo?

— To ty powiedziałeś wszystkim, że Edward zabił swoją matkę.

— Tak, ale ja…

— No właśnie? — Duch przyjrzał mu się uważnie. — Co ty?

— Ja… To tak wyglądało, jakby zabił.

— Ale czy rzeczywiście zabił?

— Nie, ale nie mogłem się przyznać.

— Dlaczego?

— No bo…

— Bo?

— Potraktowali by mnie jak jego.

— Dokładnie.

— Ale to co innego.

— Czyżby?

— Tak, ja utrzymuję się ze skupu i sprzedaży skór.

— I?

— Wiesz, co to oznacza. To by mnie zabiło. Muszę mieć kontakt z mieszkańcami wioski.

— Skąd wiesz, ze Edwarda to nie zabije? Skąd możesz mieć taką pewność?

— Przecież jest świetnym myśliwym, poradzi sobie.

— Spójrz na niego.

Edward chodził po pokoju z zaciśniętymi pięściami. Wciąż rozważał, czy zabić Franka.

— Tak, dokładnie, muszę to zrobić. Ten drań musi zapłacić za swoje czyny. Mam tego dość, mam to już gdzieś. Mam w dupie jego marne życie, mam w dupie wszystko. Mam w dupie również swoje życie.

Wściekły złapał łuk i wyszedł z domu.

— Gdzie on poszedł?

— Do ciebie.

Frank poczuł się słabo.

— Jak to do mnie?

— Poszedł cię zabić.

— Powstrzymaj go!

— Dlaczego miałbym to robić?

— Przecież jesteś mną.

— Czy uważasz, że nie skrzywdziłeś go?

— Co z tego, nie może mnie tak po prostu zabić.

— Może to zrobić.

— Będą konsekwencje, mieszkańcy mu tego nie wybaczą, dopadną go.

— Dokładnie, on zdaje sobie z tego sprawę. Wciąż nie rozumiesz?

— Co mam niby do cholery zrozumieć!?

— To ty doprowadziłeś go do takiego stanu. To ty zmieniłeś jego życie w koszmar. Jemu już nie zależy, a przynajmniej myśli, że tak jest.

— Nie zamierzasz go powstrzymać?

— To, co zrobię, jest nieistotne.

— Przecież chodzi o moje życie!

— Tylko ja i ja, już chyba dość tego?

— To tylko jakiś głupi koszmar. Zaraz się obudzę i będzie po sprawie, i nie będę musiał cię wysłuchiwać.

— Koszmarem stało się życie Edwarda po twych słowach w gospodzie. Słowach, które po czasie okazały się fałszem. Mimo tego nie wycofałeś się z nich, bojąc się o siebie. Jak byś to określił?

— Zamknij się! To jego wina!

— Bo co? Bo urodził się w złym miejscu i w złym czasie? Przecież on nie wybierał, gdzie i kiedy się urodzi.

— Jest owocem zdrady Kallisto! Zasłużył na potępienie!

Duch wpatrywał się we Franka zasmucony.

— Czy ty naprawdę wierzysz w bzdury, które wygadujesz?

— Tak! Dokładnie! Mam go gdzieś! Mam to wszystko gdzieś!

— Skoro tak jest, dlaczego jesteś tak wściekły? Dlaczego wzbudza to w tobie tak intensywne emocje?

— Nawet jeżeli nie mam tego gdzieś, co z tego?

— Powinieneś już dawno temu zrozumieć, po co tutaj jesteśmy. Nie chodzi tutaj o mnie. Nie chodzi również o Edwarda.

— A więc o co, do cholery, chodzi!?

— O ciebie.

— O mnie?

— O to, kim się stałeś i czym się kierowałeś w trakcie życia.

— Nawet jeżeli popełniałem błędy, to co z tego? Każdy je popełnia.

— To tania ucieczka od odpowiedzialności.

— Łatwo jest ci tak komentować z boku, ja również zostałem okropnie potraktowany. Już zapomniałeś o zdradzie Kallisto?

— Użyto na niej magii, to nie był jej wybór. A ty mimo tego tak zaciekle i wytrwale się mściłeś.

— Ja… ja po prostu nie mogłem tego znieść. Nigdy się z tym nie pogodzę, nigdy jej nie wybaczę.

— Nie wybaczysz? Udajmy się do niej i zobaczmy, co u niej słuchać.

Frank chciał coś powiedzieć, jednak nie zdążył. W powietrzu wybrzmiał dźwięk pstryknięcia palców. Świat zawirował. Znaleźli się na cmentarzu w Cichej Wiosce. Stali przy grobie Kallisto.

Frank już chciał podjąć dyskusję, ale dostrzegł napis na nagrobku i otaczający go bałagan. Na grobie leżało sporo śmieci, ktoś napisał na nim „idiotka”.

— Co? Dlaczego on tak wygląda? — zapytał Frank.

— Nikt nie przychodzi tutaj posprzątać.

— Ale przecież Edward…

— Edward ma zakaz przychodzenia na grób matki.

— Co?!

— Ktoś w wiosce powiedział, że to on ją zabił. Choć nie ma dowodów, mieszkańcy postanowili mu zabronić odwiedzania grobu matki. Mimo tego co jakiś czas się podkrada tutaj w nocy, choć wie, że jak go ktoś złapie na łamaniu zakazu, karą będzie śmierć. Czy może wiesz, kto dopuścił się tak obrzydliwego kłamstwa? Bez jakichkolwiek dowodów? Do tego słyszałem, że ta osoba dowiedziała się, iż to nie Edward zabił, lecz mimo tego nie oczyściła jego dobrego imienia.

— Zamknij się. — Tym razem Frank już nie był wściekły. Był smutny. — Dlaczego ktoś… Nie rozumiem. Nawet jeżeli ludzie nienawidzą Edwarda, po co mieliby malować po grobie Kallisto?

— Wiedzieli, że to go dotknie. Chcieli tym skrzywdzić jego.

Frank ciężko westchnął.

— Ja nie miałem pojęcia.

— O czym?

— Nie…

— Hmm?

Ciężko było mu przyznać się do winy. Było mu tak ciężko. Ale już wiedział, jak wygląda sytuacja. Wiedział doskonale.

— Nie miałem pojęcia, że to będzie miało takie konsekwencje.

— Co będzie miało takie konsekwencje?

— Moje słowa. To, że powiedziałem, iż to Edward zabił swoją matkę.

— Czego się spodziewałeś?

— Nie wiem.

— Że mieszkańcy usłyszą tak makabryczną wiadomość i powiedzą: „No nic, stało się”?

— Ja… tak właściwie nie zastanawiałem się nad tym. Byłem wściekły.

— Właśnie. Nawet się nad tym nie zastanowiłeś. Po prostu to zrobiłeś.

— Ale mieszkańcy mogli mi nie uwierzyć. Powinni zapytać o dowody.

— Nie pamiętasz już waszej rozmowy? Pytali o dowody. Zapewniałeś wtedy, że to na pewno on. Butcher chciał go wtedy zabić. Pamiętasz, co na to powiedziałeś?

Frank doskonale pamiętał.

— Nie.

Duch przyjrzał mu się uważnie. Jego spojrzenie wwiercało się we Franka. Przenikało jego duszę, poczuł się nagi.

— Czyżby?

Z ciężkim oddechem i łzami w oczach w końcu powiedział:

— Chciałem, żeby go zabił. Pragnąłem tego.

— Wyobraź sobie, że inni by go nie powstrzymali. Miałbyś go wtedy na sumieniu.

— To Butcher by go zabił.

— O nie. To ty byś go zabił dłońmi Butchera.

— To… — Frank chciał powiedzieć, że to nieprawda, lecz zamilkł. Zdał sobie sprawę, że to prawda.

— Dlaczego mieszkańcy tak szybko uwierzyli, że zabił własną matkę? Kto od lat przedstawiał im narrację, według której Edward był okropną osobą? Kto powtarzał, już gdy Edward był małym chłopcem: „Z tego chłopaka wyrośnie jakiś przestępca”?

— Ja.

— Dokładnie. To ty od zawsze kopałeś pod nim dołki. Teraz w końcu nadszedł moment, gdy ma już dość. Moment, w którym postanowił się zemścić za wszystkie doznane przez ciebie krzywdy. A trochę się tego zebrało.

Frank nie odpowiedział.

Duch pstryknął palcami. Świat zawirował, znaleźli się w domu Franka. Tym razem coś było inaczej. Czas pędził jak szalony. Obserwowali dzień za dniem, które mijały ledwie w kilka minut. Na początku Frank obserwował to zafascynowany. Po kilku minutach zastanowił się dlaczego. Dlaczego duch chciał, aby to zobaczył? Wiedział, że to ma jakiś cel. Wiedział, że o coś chodzi, ale nie mógł zrozumieć o co.

— Po co to?

— Myślałem, że po tym wszystkim się domyślisz.

— Nie mam pojęcia.

— Nie dostrzegasz jakiegoś schematu w kolejnych mijających dniach?

Frank zaczął patrzeć na to pod innym kątem. Teraz zauważył, że tamten Frank każdego ranka budzi się samotnie i zasypia również samotnie. Każdego ranka budzi się smutny i zasypia smutny. Tego nie było widać na obrazach płynących przed nim, ale wiedział to. Większość każdego z dni spędzał samotnie. Większość czasu w swoim życiu był nieszczęśliwy.

— Czy już rozumiesz?

— Swoją nienawiścią i zgorzknieniem nie skrzywdziłem tylko Edwarda i Kallisto.

— Dokładnie.

— Osobą, którą skrzywdziłem najbardziej byłem ja sam.

— Dokładnie. To, kim się stałeś, jest karą.

Frank przyglądał się kolejnym mijającym przed jego oczami dniom. Wszystkie wydawały się być wręcz prawie takie same. Wydawało mu się teraz, że jest uwięziony w jakiejś pętli czasowej. Do tego, gdy przyglądał się temu z boku, zawsze w centrum tych wydarzeń widział nieszczęśliwego człowieka.

— Ale jak to możliwe? Czy tak właśnie wygląda moje życie?

— Przecież właśnie je widzisz. Co widzisz?

— Nieszczęśliwą postać, żyjącą smutnym życiem — powiedział. To była dla niego okrutna prawda, nie był pewien, czy jest w stanie to znieść. — Ale…

— Tak?

— Czy to moja wina?

— No właśnie.

— Może moje życie po prostu tak się ułożyło. Może nie jestem winny? Może nie miałem na to wpływu.

— A, masz na myśli pech?

— Tak.

Duch począł przechadzać się dookoła Franka.

— W sumie…

— Powiedz, proszę, co o tym myślisz.

— To nie twoja wina.

— Dokładnie.

— Przecież jest zrozumiałe, że nie mogłeś wybaczyć Kallisto zdrady.

Frank spojrzał na ducha podejrzliwie.

— Przecież tak bardzo ją kochałeś.

— Dokładnie!

— Do tego nie mogłeś wiedzieć, że została użyta na niej magia.

— Tak.

— A Edward i twoje postępowanie?

— Tutaj jestem winny.

— Tak, ale emocje, pojawiające się w twoim sercu… Przecież ich nie kontrolowałeś.

— Hmm, coś w tym jest.

— Przecież nienawiść do Edwarda po prostu pojawiła się w twym sercu.

Frank przyglądał się duchowi, zastanawiając się. Ten kontynuował:

— To właściwie tak jakby samo się wydarzyło. Czy można cię za to winić? Skoro nie miałeś nad tym kontroli?

— Właśnie. Czy mogę być winnym, kiedy nie było to moją decyzją? To przecież tylko emocja, bardzo silna i bardzo mocno kontrolująca moje postrzeganie.

— Dokładnie! — krzyknął duch podekscytowany.

Frank uśmiechnął się.

— A to, co powiedziałeś w gospodzie? — pytał dalej duch.

— No właśnie, co z tym? — zapytał zaciekawiony Frank.

— Przecież to Edward krzyczał, że zabił Kallisto.

— Tak!

— To on sam krzyczał, że ją zabił.

— No właśnie! Jak miałbym pomyśleć, że to nie on, skoro usłyszałem to z jego ust?

— Tak. Myliłem się co do ciebie. Nie zrobiłeś nic złego.

— Widzisz!

— Ale w sumie… — Duch zmienił kierunek swych kroków. — Wiesz, kiedy się dowiedziałeś, że on nie zabił, nie poinformowałeś mieszkańców.

— Tak, ale nie dowiedziałem się tego tak naprawdę.

— Nie rozumiem?

— Tylko uznałem, że nie mógł tego zrobić.

— Ach, no tak.

— Co oznacza, że nadal nie wiedziałem tego.

Duch znów począł chodzić w pierwotnym kierunku.

— Teraz rozumiem.

— Ja tylko podejrzewałem, że on tego nie zrobił.

— Ale nie wiedziałeś tego na pewno.

— Tak, a do tego, czy można mnie winić za nienawiść mieszkańców do niego?

— Czy za ich łatwowierność?

— Właśnie, mogli poświęcić sprawie więcej czasu, zamiast mi od razu wierzyć.

— Racja. A więc, tak właściwie, co zrobiłeś źle?

Frank miał nieco niepewną minę, jakby sam w to nie wierzył. Mimo tego powiedział:

— W sumie to nic.

— W sumie to nic — powtórzył duch.

— Po prostu miałem pecha. Zostałem zdradzony i padłem ofiarą nienawiści, która musiała we mnie się zrodzić. Tak, to właśnie tak było — zaczął mówić, jakby przekonywał samego siebie. — Przecież mój gniew na Kallisto i Edwarda jest zrozumiały. Chociaż Edward niczym nie zawinił, miał po prostu pecha. Tak samo jak ja nie zawiniłem, że Kallisto mnie zdradziła. Po prostu miałem pecha, że znalazła się w owym jeziorze i została na niej użyta magia.

Duch zatrzymał się. Zastanawiał się chwilę. Nagle spojrzał na Franka. Na jego twarzy wypisany był gniew. Cały świat począł drżeć, ale tym razem duch nie pstryknął palcami. Powiedział głosem przywodzącym na myśl tysiąc lat agonii:

— Ty głupcze!

Frank zląkł się. Mimo tego odważył się zapytać:

— O co ci chodzi?

Świat wciąż drżał, duch zaczął rosnąć.

— Po tym wszystkim, co widziałeś, nadal nie rozumiesz!

— Ja nie jestem winny.

— Jesteś winny i to nawet nie wiesz, jak bardzo!

— Ale…

— Nie ma żadnego ale! Przyznaj w końcu przed sobą samym, co zrobiłeś!

Frank patrzył na ducha przerażony.

— Gdyby Kallisto mnie nie zdradziła, to wszystko by się nie wydarzyło.

— Gdybyś jej wybaczył również!

— Ale ja tak bardzo ją kochałem. To było takie trudne.

— Nie musiałeś do niej wracać! Mogłeś zapomnieć i żyć dalej!

— Żyć? Ale jak, kiedy serce nie pozwalało.

— Bez nienawiści!

— Nie mogłem przestać jej kochać.

— Wybaczyłbyś, gdybyś naprawdę kochał! Gdybyś uwierzył, że ona nie chciała tego robić! Gdybyś zrozumiał, że została omamiona magią, twoje życie wyglądałoby dziś zupełnie inaczej! Życie Kallisto wyglądałoby zupełnie inaczej! Życie Edwarda wyglądałoby zupełnie inaczej!

— Co to, to nie. Nie jestem odpowiedzialny za innych.

— Niczego się nie nauczyłeś! GŁUPCZE!

— Ja, ja… — Przybrał obronną postawę. Miał wrażenie, że jest atakowany i musi się bronić. — Jesteś zbyt surowy.

— Jeszcze nie zrozumiałeś!

— Ciągle czegoś chcesz. Nie wiem, o co ci chodzi.

— Ja jestem tobą! A moim celem jest wpłynąć na ciebie!

— Po co?!

— Abyś się zmienił! Abyś poprawił swoje życie!

Usłyszał pstryknięcie palców. Siedział na swoim łóżku, był zlany potem. Ciężko oddychał. Na skórze poczuł zimny wiatr. Okiennice w jego domu były otwarte.

Rozdział siódmy

Frank spał głębokim snem. Jak każdej nocy chrapał donośnie. Nagle powiał zimny wiatr, otwierający wszystkie okiennice w jego domu. Mróz był przenikający, Frank począł trząść się. Otworzył zaspane oczy. Natychmiast dostrzegł pootwierane okna. Chciał je zamknąć, lecz nie zrobił tego. Panicznie wystraszony przytulił się do ściany, opatuliwszy się kołdrą.

Przed jego łóżkiem stała bardzo dziwna postać, która wzbudziła przerażenie Franka. Był to on sam, wyglądał dokładnie tak jak Frank, lecz był znacznie starszy. Jednakże coś było z nim nie tak — kolor jego skóry i ubrania były jakieś takie niewyraźne. Cała postać wydawała się być jakoś tak nie w pełni będąca fizyczną. Frank miał wrażenie, że to duch.

— Czy… czy ja umarłem? — zapytał przerażony. Dopiero teraz zauważył, że tajemnicza postać lekko unosi się nad ziemią. Zanim zdołał usłyszeć jakąkolwiek odpowiedź, dopytał drżącym głosem: — Czy jesteś duchem?

— Tak.

— To się nie dzieje naprawdę, to niemożliwe — zaczął powtarzać pod nosem.

Duch, nie zważając na to, przemówił:

— Jestem duchem przyszłości.

Zanim Frank pomyślał, co zamierza powiedzieć, duch podniósł dłoń i pstryknął palcami. Świat zawirował. Początkowo Frank miał wrażenie, że znaleźli się w zupełnie innym miejscu, jednakże po chwili zdał sobie sprawę, że stoją pod jego domem. Frank zaczął się telepać z zimna, nie był zbyt dobrze ubrany. Naprzeciw nich na ławeczce siedział staruszek. Siedział zgarbiony, paląc fajkę. Na prawym policzku miał wielką bliznę. Spojrzał na Franka i rzekł:

— A ty czego tutaj chcesz?

— To mój dom.

— Wynocha gówniarzu, dość już się ze mnie nabijacie. Spójrz.

Wskazał dłonią na chatę, przed którą siedział. Całkowicie nie zwracał uwagi na ducha, ponieważ go nie dostrzegał. Słyszał i widział jedynie Franka. Dom miał powybijane wszystkie okna.

— Co jest, do cholery, co oni zrobili z moim domkiem? Starcze, kto to zrobił?

— Jacyś gówniarze. Już dałem sobie spokój z wymianą okien, mam dość. — Na jego twarzy widniała nienawiść. — Cholerne dziady, nienawidzę tej wioski.

Frank zwrócił się do ducha:

— Co się tutaj dzieje i kto to jest? — Wskazał na starca.

— To ty.

Frank pokręcił głową, jakby nie dosłyszał.

— Możesz powtórzyć? Zdawało mi się, że usłyszałem, że to ja.

Staruszek spojrzał na niego jak na wariata. Z jego perspektywy Frank właśnie prowadził zaciętą konwersację ze samym sobą.

— To ty.

— To niemożliwe.

— To przyszły ty.

Frank uważnie się mu przyjrzał. Normalnie nigdy by nie uwierzył w coś takiego. Ale po tym, jak cały świat zadrżał i znalazł się w zupełnie innym miejscu, do tego w innych ubraniach, był skłonny uwierzyć w nieco więcej.

— Co ci się stało w policzek? — zapytał starca.

— Po co ci to wiedzieć? — Ten był strasznie nieufny.

— Jestem ciekaw.

— Mówiłem ci, spieprzaj dziadu.

Frank znów zwrócił się do ducha:

— To nie mogę być ja.

— Znów gada do siebie, świr — spuentował starzec.

— Zapytaj go więc, jak się nazywa.

— Starcze, jak się nazywasz?

— Frank, bo co?

— Urodziłeś się w siedem tysięcy czterechsetnym roku? A twój ojciec miał na imię William?

Starzec przyjrzał się uważniej Frankowi.

— Skąd to wiesz? Przysłali cię te śmiecie z wioski?

— Śmiecie?

— Dranie, co mi szyby wybili. Chociaż nie, szyby to gówniarze pewnie.

— Co się z tobą stało, dlaczego jesteś taki wredny?

— Wal się dziadu. — Staruszek założył jedną rękę na drugą. — Tak będziesz gadał, to koniec rozmowy.

Frank wyciągnął dłonie w przebaczającym geście.

— Przepraszam. Po prostu jestem ciekaw.

— Trafiła się ciekawska dziadyga — odparł staruszek, nie ukrywając uśmiechu.

— Dlaczego wybito ci szyby?

Starzec ewidentnie nie chciał o tym rozmawiać.

— Odwal się, co ci do moich spraw?

— Czasem dobrze jest zrzucić z klatki ciężar.

— Nie ma żadnego ciężaru. W Cichej Wiosce mieszkają sami skurwiele i tyle.

Frank wiedział, że coś musiało się stać. Miał dobry kontakt z ludźmi z Cichej Wioski.

— Musiało się coś wydarzyć, przecież nie zawsze ich nienawidziłeś.

— Nie ma o czym gadać. Spadaj.

— Zapłacę ci, jak mi opowiesz, co się stało.

Staruszek spojrzał zainteresowany. Frank nie wiedział, że z kasą u niego było bardzo krucho.

— Ile? — zapytał zainteresowany.

— Dychę.

Dla staruszka była to spora suma, ale widział, że obcemu bardzo zależy.

— Dwie.

— Dobra.

Staruszek pożałował, że nie zażądał więcej. Obcy za szybko się zgodził, był pewien, że dałby więcej.

— Pokaż.

— Co?

— Pokaż, że masz kasę.

Frank sięgnął do kieszeni i wyjął pieniądze. Staruszek jednym ruchem wstał i pochwycił kasę niczym puma. Po czym znów usiadł, już bardzo powoli.

— Dobra, co chcesz wiedzieć?

— Dlaczego nienawidzisz mieszkańców wioski?

Starzec ciężko westchnął.

— Kiedyś byłem szanowanym obywatelem Cichej Wioski. Wszyscy mnie uwielbiali. — Staruszek zamilkł.

Frank wiedział, że przesadza. Ponaglił zniecierpliwiony:

— I?

Widać było, że staruszkowi ciężko przychodzi powiedzenie dalszej części.

— Był taki gówniarz, już nawet nie pamiętam, jak wyglądał. Edward się nazywał. Powiedzmy, że kiedyś coś na niego rozgadałem. Nic poważnego. — Mówiąc to, spojrzał w bok. — Mieszkańcy dowiedzieli się, że nie było to prawdą i no cóż…

— Znienawidzili cię — dokończył Frank.

— Dokładnie, i tyle, koniec tematu.

— Co się stało z tym chłopakiem?

— Nie wiem.

— Wiem, że wiesz.

— Jasnowidz cholerny się znalazł — fuknął starzec.

— Dam kolejną dychę.

Starzec się natychmiast ożywił.

— Dobra, powiem, ale najpierw kasa, nie ufam ci.

Frank dał mu kolejną dychę. „Na szczęście mam w kieszeni nieco kasy”, pomyślał.

— Kiedyś w wiosce pojawił się wielki facet. Istna góra mięśni, Edward gdzieś z nim wyruszył.

— Jak mieszkańcy się dowiedzieli, że kłamałeś?

Staruszek się zaczerwienił.

— Że z czym kłamałem?

— Z tym, co nagadałeś na Edwarda.

— Nie pamiętam — odpowiedział wymijająco.

Frank spojrzał na niego uważnie.

— Co tak patrzysz?

— Widzę, że to ukrywasz.

— To moje sprawy, spieprzaj.

— Zapłaciłem za informację.

— Wygadałem im po pijaku.

Frank złapał się za głowę.

— Ty durniu.

Staruszek nie odpowiedział.

— A blizna?

— Kiedy się wygadałem, w gospodzie był Butcher. Nie wiem, czy wiesz, jaka to świnia straszna.

— Wiem.

— No i powiedzmy, że się nie ucieszył, jak się dowiedział. Już nie żyje. — Starzec splunął na bok.

Frank, przyglądając mu się, nie mógł uwierzyć. „Kim ja się stałem i co stało się z moim życiem?”, zadawał sobie raz po raz pytanie.

— Może ci wybaczą, co nagadałeś? — zapytał Frank z nadzieją w głosie.

Starzec prychnął.

— To było lata temu, nie wybaczą.

— Dlaczego się nie wyprowadziłeś? Miałeś oszczędności.

— Okradli mnie, dranie, gdy się dowiedzieli. Za te pieniądze razem kupili wóz i zaczęli wozić skóry do Miasta Kości. Gdy dowiedzieli się, za jakie ceny sprzedawałem skóry, zrozumieli.

— Zrozumieli, jak bardzo ich oszukiwałeś — dopowiedział Frank.

— Dokładnie. Walić ich, dobrze im tak. — Starzec zaśmiał się zadowolony. — Przez lata kupowałem je za grosze i sprzedawałem za niezłą sumkę. Należało się im.

Duch wymownie spojrzał na Franka.

— Gdy się dowiedzieli, znienawidzili cię jeszcze bardziej.

— Dokładnie. To głównie przeze mnie klepali biedę. — Staruszek się zamyślił i po chwili rzekł: — I wiesz co?

— Co?

Frank pomyślał, że po tym wszystkim okaże skruchę i przyzna, że źle postąpił. Tak się nie stało.

— I dobrze im tak. Teraz żałuję tylko, że to wyszło na jaw. Żałuję, że nie oszukiwałem tych debili przez całe życie.

— Przestali od ciebie kupować.

— Pewnie, to było wiadome.

— Jak się utrzymujesz? — Frank wiedział, że nie byłby w stanie sam niczego upolować.

— Początki były trudne. Nawet pieprzonego łuku mi nie dali, żebym mógł przetrwać. Zbierałem korzonki i jakieś pierdoły i tym się żywiłem. Później zrobiłem sobie łuk i zacząłem polować. Na początku byłem w tym gówniany, ale po czasie nieco się nauczyłem.

Frank zrozumiał, że jego życie wygląda jak pasmo nieszczęść.

— Ile masz lat?

— Siedemdziesiąt.

— Kiedy mieszkańcy dowiedzieli się, że ich oszukujesz?

— Nie pamiętam.

— Proszę, przypomnij sobie.

— Chyba w czterdziestym piątym.

Frank stanął jak wryty. Zaczął chodzić dookoła, powtarzając:

— Mam przerąbane. Mam przerąbane. Już po mnie. — W końcu stanął w miejscu i wrzasnął do ducha: — To nie mogę być ja!

— Dlaczego? — zapytał duch.

— Jak to dlaczego?

— Przecież skłamałeś na temat Edwarda. Przecież okłamywałeś wszystkich w wiosce, którzy sprzedawali skóry za bezcen.

— Tak ale…

— Tyle lat już udawało ci się ich oszukiwać, że byłeś pewien, iż prawda nigdy nie wyjdzie na jaw?

Duch trafił w sedno.

— Cholera, muszę coś zrobić. Wiem! Przecież teraz się nie wygadam. Już to wiem, to się jeszcze nie wydarzyło.

Duch popatrzył na niego ze smutkiem. W tym samym czasie staruszek przyglądał się tej dziwnej scenie.

— Zrozum w końcu, że kłamstwami nic nie wskórasz. Ta prawda i tak prędzej czy później wyjdzie na jaw.

— Ale moja praca, wszystko, co budowali moi przodkowie od lat, wszystko na marne.

— Dokładnie, ale ty już dawno temu to zmarnowałeś.

— Co? Jak to?

— Oszukując wszystkich w wiosce.

— Ja tylko… ja chciałem tylko więcej zarobić.

— Kosztem innych. Skupując za nieuczciwą cenę.

Duch pstryknął palcami. Świat zawirował, znów znaleźli się w innym miejscu. Frank stał w gospodzie. Siedziało w niej wiele osób, wśród nich Frank dostrzegł Butchera. Natychmiast powiedział szeptem do ducha stojącego obok:

— Zabierz mnie stąd.

Duch odpowiedział beznamiętnie:

— Nie rozumiesz? Prędzej czy później i tak będziesz musiał zebrać, co zasiałeś.

W tym momencie Butcher go dostrzegł. Wstał prędko i powiedział na całą gospodę:

— A ty co tutaj robisz, do cholery?!

Podszedł do niego zdecydowanym krokiem. Złapał go za szyję i wyprowadził z gospody. Gdy tylko znaleźli się na dworze, mocno go popchnął. Kilka osób wyszło z gospody za nimi, lecz nikt nie zamierzał powstrzymywać Butchera. Przez oszustwa Franka mieszkańcy Cichej Wioski przez lata żyli w niedoli. Właśnie spadł mu na głowę sufit, który sam wybudował. Sufit ów był wykreowany z jego własnych czynów. Mimo tego, że tak bardzo bronił się przed tym, aby się do tego przyznać, mimo iż tak desperacko próbował samego siebie oszukać, gdzieś w głębi doskonale wiedział, jaka jest prawda.

Butcher kopnął go w brzuch.

— Jak śmiesz przychodzić do tej gospody, śmieciu!? — wrzasnął. — Pieprzony oszuście! — Kolejny kopniak był mocniejszy. Butcher usiadł na nim i począł walić go pięściami w twarz, raz za razem krzycząc. Pozostali, przypatrując się temu, wiedzieli, że może go zabić, ale nienawiść była silniejsza. Tak jak w relacji Franka do Edwarda wygrała nienawiść, dokładnie tak samo w nich do Franka teraz wygrała nienawiść. Przypatrywali się, milcząc. Jedynie jedna osoba przyglądająca się tej sytuacji miała smutek i żal wypisany na twarzy. Był to duch. Po każdym krzyku siła ciosów Butchera rosła wprost proporcjonalnie do gniewu i nienawiści w jego sercu. Duch poczekał prawie do końca, po czym pstryknął palcami. Świat zawirował. Znaleźli się w zupełnie innym miejscu. Frank nadal leżał na ziemi. Oddychał ciężko. Piekła go twarz. Czuł jeszcze niedawne ciosy. Delikatnie i powoli dotknął palcami twarzy. Gdy tylko poczuł nieskazitelną skórę, pomacał się po twarzy przerażony. Po chwili wstał i powiedział:

— Co to, gdzie jesteśmy?!

— To dzień twojego pogrzebu — powiedział duch.

— Ale tutaj nikogo nie ma. — Frank wciąż ciężko oddychał.

— Właśnie.

— Nikt nie przyszedł na mój pogrzeb — odrzekł Frank. Powiedział to jakoś tak cicho. Tak bez emocji. Ta pustka w jego głosie była w jakiś dziwny sposób gorsza niżeli wszystkie krzyki i słowa wypowiadane przez łzy. Ten moment bolał go bardziej niżeli wszystkie ciosy Butchera. Bolał go bardziej niżeli zdrada Kallisto. Bolało go bardziej niż wszystkie lata samotności. Padł na kolana i z łzami w oczach zapytał ducha: — Proszę, powiedz mi, co mam zrobić? Co zrobić, żeby naprawić swoje błędy?

— Czy naprawdę tego chcesz?

— Tak.

— Przyznaj się.

— Nie rozumiem?

— Powiedz Edwardowi prawdę i poproś o wybaczenie. Zrób to samo z mieszkańcami wioski.

Frank spojrzał na grób.

— Nie wybaczą mi.

— To nie jest tak, że masz przed sobą wiele opcji i część z nich jest świetna. W każdej z możliwych wersji przyszłości musi spotkać cię kara. To ty zadecydujesz, jak będzie ona wyglądać i kiedy zostanie wymierzona, lecz to i tak się prędzej czy później stanie.

Frank usłyszał pstryknięcie palcami. Świat zawirował i znów siedział w swym łóżku. Było strasznie zimno. Było tak cholernie zimno.

Rozdział ósmy

Śmierć

Kan siedział przy ognisku wraz z Edwardem. Pewna rzecz nie dawała mu spokoju, musiał o nią zapytać. Spojrzał poważnie na Edwarda i zapytał:

— Czy zabiłeś tego mieszkańca, który nastawił wszystkich przeciw tobie?

Edward posmutniał.

— Odpowiedź na to pytanie jest dość złożona.

— Mamy czas.

— Dobrze więc. — Edward dorzucił trochę do ognia, po czym przemówił: — Ów mieszkaniec miał na imię Frank. Zamierzałem go zabić, ale stało się coś bardzo nietypowego. Nocy poprzedzającej dzień, kiedy miałem pójść go zabić, miałem trzy bardzo nietypowe sny. Miałeś kiedyś sen tak realny, że byłeś pewien, iż to rzeczywistość?

— Zdarzyło się.

— To były właśnie tego typu sny. W pierwszym śnie poszedłem do Franka i go zabiłem. Byłem wściekły i chciałem zemsty. W tym śnie, gdy zemsta się dokonała, nic mi to nie dało. Nie poczułem ulgi, jedynie rozpacz i jeszcze większy gniew. Tym razem gniewałem się na siebie, że to zrobiłem. Pewien mieszkaniec z wioski przybył do Franka zaraz po tym, jak go zabiłem. Strasznie się bałem. Próbowałem uniknąć kary, ale nie udało mi się. Ostatecznie ten mieszkaniec ściął mi głowę.

— Rzeczywiście nietypowy sen. Szczególnie, biorąc pod uwagę sytuację — powiedział Kan.

— To prawda. Ale myślę, że sen ów był czymś więcej niżeli jedynie snem.

— Nie rozumiem?

— Myślę, że miał on być dla mnie lekcją. Miał pokazać mi, że często wydaje się nam, iż jesteśmy w stanie znieść wszelką karę za swoje czyny, ale to nieprawda. W owym śnie, gdy go zabijałem, byłem pewien, że nie zależy mi na swoim życiu i że zniosę wszelkie konsekwencje tego czynu. Cholernie się pomyliłem. Do tego chwilę po zabiciu go byłem przekonany, że uda mi się uciec. To również było bardzo błędne, bo wystarczyło jedno przypadkowe wydarzenie, o którym nie miałem pojęcia. Przybycie Butchera.

— Kto to Butcher?

— Ten mieszkaniec Cichej Wioski, który mnie zabił.

— Rozumiem.

— Zrozumiałem coś jeszcze.

— Co takiego?

— Że zemsta nie przynosi ulgi. Że nie jest właściwą drogą. A nienawiść zawsze jest najbardziej destrukcyjna dla osoby nienawidzącej. Drugi sen był praktycznie tym samym, lecz była w nim jedna zmienna. Stale był przy mnie cień.

— Cień? — zapytał zdziwiony Kan.

— Tak. Uosabiał on moją nienawiść i zło we mnie, ale nie do końca.

— Nie do końca rozumiem?

— Bo mimo wszystko był cieniem. Do tego na początku go posłuchałem i wydawało się, że jest on częścią mnie. Jednakże później nasze dążenia okazały się rozbieżne, bo gdy ja chciałem się nade wszystko ratować, on chciał mnie pogrążyć. Myślę, że miał on symbolizować pewną dziwną prawdę. Że niekoniecznie wszystko w nas pochodzi od nas samych. Bo w tym śnie byłem pewien, iż ów cień jest jedynie personifikacją zła we mnie i tylko tym. Jednakże po czasie okazał się być czymś więcej, czymś wykraczającym poza mnie. Okazało się, iż się myliłem. Konsekwencje tego były oczywiście straszne.

— Skąd ta pewność, że był uosobieniem zła w tobie?

— Nie wiem, tak czułem podczas swego snu.

— Rozumiem. Wiem, że cienie na pewno są w stanie wpływać na ludzi poprzez magię.

— Tak, wiem, ale to było coś innego. Nie jestem w stanie tego wyjaśnić. — Edward myślał intensywnie dłuższą chwilę.

— Rozumiem, może przejdźmy po prostu dalej — powiedział Kan.

— W śnie trzecim również poszedłem zabić Franka. Jednakże w tym śnie nie zrobiłem tego. Przekonał mnie on, abym wysłuchał jego historii. Okazało się, że kochał moją matkę od dziecka, że ona zdradziła go, a ja byłem owocem tej zdrady. To dlatego mnie tak bardzo nienawidził. Później okazało się być to prawdą.

— Skąd wiesz?

— Zapytałem o to później Franka.

— A więc się spotkaliście?

— Po kolei. W owym śnie wysłuchałem historii Franka. Opowiedziałem mu również o tym, jak… — Edward zamilkł na moment. — Jak zginęła moja matka. W owym śnie ta historia również była prawdziwa, ale nie do końca.

— Nie rozumiem? — Kan widział, jak ciężko jest Edwardowi o tym opowiedzieć. — Jeżeli nie masz ochoty o tym rozmawiać, zrozumiem.

Edward ciężko westchnął.

— Nie, ja… Ja chcę ci o tym opowiedzieć. To po prostu trudne. W moim śnie opowiedziałem mu, że napadł na moją mamę złoczyńca, zaczęli się szamotać. Ja, słysząc krzyki, przybiegłem. Instynktownie wyjąłem łuk i napiąłem strzałę. Niestety ten drań zdążył złapać ją za włosy i przystawić jej nóż do gardła. Ja… — Edward wpatrywał się w ognisko, w jego oczach była pustka. Kan, wpatrując się w niego, czuł wielki smutek. — W śnie powiedziałem Frankowi, że wystrzeliłem i chybiłem, a obcy na moich oczach poderżnął jej gardło. Ale tak nie było. — Zamilkł. Siedzieli tak w ciszy. Jedynie od czasu do czasu słychać było trzaśnięcie z ogniska. Edward dopiero po paru minutach powiedział: — Wystrzeliłem i strzała chybiła. Trafiła w nią.

Wciąż wpatrywał się w ognisko nieobecnym wzrokiem. Kan nie mógł wiedzieć, co teraz czuje. Wielokrotnie zastanawiał się, jak to jest mieć matkę, jak to jest mieć rodziców. Zastanawiał się, czy jego relacja ze staruszkiem to taka sama relacja jak syna z ojcem.

— To nie twoja wina — odrzekł Kan.

— Wiem, dlaczego w śnie było inaczej. To tak straszna prawda, że bałem się przyznać to nawet przed samym sobą. Nawet podczas snu. To dlatego aż tak bardzo nienawidzę chybiać. W śnie Frank znalazł mnie z martwym ciałem mojej mamy w dłoniach, krzyczałem: „Zabiłem ją”. Pobił mnie natychmiast i rozgadał wszystkim, że ją zabiłem. W rzeczywistości było tak samo, z jedną różnicą. Miała wbitą w serce moją strzałę. — Po jego policzkach zaczęły płynąć łzy. — Wiesz, ja długo po tym nie byłem w stanie utrzymać w rękach łuku. Dla myśliwego z Cichej Wioski oznaczało to głód. Głodowałem przez pewien okres, myśląc, że to kara za zabicie jej.

— Ale to nie twoja wina, nie zrobiłeś tego celowo. Chybiłeś.

— Tak, ale mimo wszystko, gdy Frank powiedział mieszkańcom wioski, że ją zabiłem, nie kłamał. Mówił prawdę. Oni, gdy mnie za to znienawidzili, również się nie mylili. Zasłużyłem na tę nienawiść. To dlatego, gdy na mnie pluli, lub mnie wyzywali, nie robiłem nic. Bo mieli rację.

Kan złapał się za głowę, zrozumiał, jak makabryczne było życie Edwarda. Teraz bardzo się cieszył, że zabiera go na wyspę. Spojrzał na niego zdecydowanym wzrokiem.

— Spójrz na mnie.

Edward zrobił to.

— Nie jesteś winien jej śmierci. Rozumiesz? Nie jesteś winien, chciałeś ją ocalić. Taki był twój zamiar, prawda?

— Tak, ale…

Kan wpadł mu w słowo:

— Nie ma żadnego ale, mieszkańcy twojej wioski to głupcy. Powinni zrozumieć, że intencja również się liczy w czynie. To, że niekiedy nasz czyn chybiony ma zupełnie inne konsekwencje, niżeli byśmy chcieli, jest zupełnie czym innym. Co było dalej w śnie?

— Nie wiem, zaatakowałem Franka wściekły za to, że na mnie nakłamał. W rzeczywistość nie skłamał, ale w śnie nie byłem w stanie tego przed sobą przyznać. Ostatecznie wybaczyłem mu. Wybaczyłem nie tylko to, jak traktował mnie. Wybaczyłem również, jak traktował moją matkę. Wybaczyłem mu nawet to, że oszukiwał wszystkich mieszkańców Cichej Wioski na skupie skór. Płacił nam ułamek całej ich wartości. Wielu z nas przez niego latami żyło w nędzy. Gdy tylko wybaczyłem, gniew i nienawiść uleciały jak liście na wietrze. Poczułem taki dziwaczny i niesamowity spokój. Nadal miałem na jego temat niezbyt pochlebne zdanie i nadal uważałem, że jego występki powinny wyjść na jaw. Wybaczenie wcale nie oznacza, iż nagle mamy o kimś zdanie, że jest wspaniały i będziemy najlepszymi przyjaciółmi. Oznacza brak nienawiści wobec tej osoby.

Tak też było w tym przypadku, lecz pamiętaj, to był sen. Mimo tego, gdy się obudziłem, pamiętałem owe trzy sny. I nauczyłem się z nich wiele. Nade wszystko istotną lekcją była taka myśl.

— Jaka? — zapytał zaciekawiony Kan. Dla niego te historie również były pouczające. Także zamierzał z nich coś wyciągnąć.

— Że nasze działania mają realny i znaczny wpływ na nasze życie. Że bardzo możemy pogarszać i tak już złe sytuacje, lub polepszać je. Zrozumiałem, że często mamy potencjał całkowicie zmienić własne życie. Mimo kart danych nam przez los. To nie jest łatwe, rzecz jasna, i wielokrotnie pewnie mimo tego upadniemy, ale mimo to warto wciąż wstawać i się starać. Po przebudzeniu postanowiłem pójść do Franka. Tym razem nie pełen gniewu i nienawiści. Owe trzy sny całkowicie zmieniły moje podejście. Zamierzałem do niego pójść mu przebaczyć i wyjaśnić mu, jak zginęła moja matka. Nie poszedłem do niego.

— Dlaczego?

— On przyszedł do mnie. Przyszedł mnie przeprosić i prosić mnie o wybaczenie. Długo rozmawialiśmy. Okazało się, że on również, tej samej nocy, miał trzy sny. Również były one dziwne i bardzo realistyczne.

— To bardzo dziwny zbieg okoliczności.

— Wiem.

— Co działo się w jego snach?

— W jego snach przybyły do niego trzy duchy.

— Duchy? — Kan pomyślał, że się przesłyszał.

— Dokładnie. Duch przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Pierwszy pokazał mu jego przeszłość. Jak sam stwierdził, ów ukazał mu, jakim głupcem kiedyś był. Co dziwne, w jego śnie moja mama również nie zginęła od strzały. Zabił ją ów bandyta. Nie mogę pojąć, dlaczego jest to jedne zbieżne kłamstwo dotyczące biegu wydarzeń z naszych żyć. Dlaczego jest i w moich snach, i w jego.

— Może ma to być znak, iż nie jesteś winny tej śmierci?

— To samo powiedział Frank. Gdy rozmawialiśmy, nie mogłem pojąć, jak mógł zmienić się tak bardzo jednej nocy. Drugi duch ukazał mu teraźniejszość. Ukazał mu jego własne życie. Mógł przyjrzeć się jemu z boku i zrozumiał, że stał się strasznie nieszczęśliwy i zgorzkniały. Trzeci duch ukazał mu przyszłość. Powiedział mi, że najgorszy był jego pogrzeb, na który nikt nie przyszedł. Natychmiast po przebudzeniu postanowił odmienić swoje życie. Postanowił zapomnieć o przeszłości i ruszyć dalej. Postanowił się zmienić.

W oczach Edwarda były łzy, a na jego twarzy widniał dojmujący smutek.

— Trochę tego nie rozumiem — odparł po chwili Kan.

— Tak? — Edward spojrzał na niego pytająco.

— Mimo wielu wydarzeń bardzo smutnych w owych historiach, wszystko skończyło się dobrze. Owe sny odmieniły ciebie i Franka na lepsze. Wybaczyliście sobie i wyjaśniliście wszystko, skąd więc ten dojmujący smutek na twojej twarzy?

— No właśnie nie wszystko skończyło się dobrze.

— Jak to?

— Frank postanowił wyjawić wszelkie swoje winy. Po rozmowie ze mną udał się do gospody i wyjawił mieszkańcom Cichej Wioski prawdę na temat tego, jak ich oszukiwał. Butcher skatował go na śmierć.

Część VI

Geneza ognia (rok 7447 według kalendarza elfów „Olivinir”)

Noc 1

Lisa chodziła po szczycie muru wewnętrznego w zamku Haraka. Mur ten został źle zaprojektowany, nie było na nim przestrzeni dla obrońców — korytarz u szczytu miał raptem pół metra szerokości. Nie nadawał się do tego, aby po nim chodzić, i właśnie dlatego Lisa to robiła. Gdyby spadła, niewątpliwie by zginęła. Uwielbiała to robić — balansować na skraju życia i śmierci. Było to dla niej intrygujące i… hmm… podniecające. Padał deszcz, mur stał się śliski, do tego wiał zimny wiatr. Środek nocy, Lisa ubrana jedynie w przewiewną suknię do spania… Jej czarne włosy, zawsze przystrzyżone do ramion, powiewały na zimnym wietrze. W swej czarnej szacie wyglądała jak duch. Zamknęła duże, czarne oczy i delikatnie rozchyliła usta, idąc dalej w swej niezwykłej ekscytacji. Była bardzo wysoka, miała bardzo długie nogi. „Jeden zły krok i jestem martwa” — pomyślała. Nie bała się. Idąc tak, czuła się, jakby trwała w jakiegoś rodzaju transie, jakby kierowała nią jakaś nieznana jej siła. Bardzo ją to ekscytowało, wręcz — podniecało. Zawsze napawała się tą chwilą. Po swej „przechadzce” usiadła na murze i poczęła rozmyślać, wpatrując się w dal. Znów śniła jej się Suzanne — jej najlepsza przyjaciółka, która została zamordowana. Sen zawsze był taki sam. W owym śnie Suzanne stała naprzeciw Lisy i recytowała wiersz. Początkowo, gdy Lisa śniła ten sen, starała się jej przerwać, lecz ona nigdy nie reagowała. Zdawało się wręcz, że nie dostrzega swojej przyjaciółki. Zawsze recytowała wiersz i mówiła dwa zdania, po czym Lisa budziła się, zlana potem. Zawsze fabuła snu przebiegała dokładnie tak samo. Treść wiersza również zawsze okazywała się dokładnie taka sama. Miał tytuł „Trzy siódemki”, a brzmiał on tak:

Pierwsza to serce,

Pierwsza to kości,

Pierwsza to krew,

Pierwsza to skóra,

Pierwsza to spojrzenie,

Pierwsza to uśmiech,

Pierwsza to oddech,


Druga jest w życiu każdego,

Nadchodzi zaraz po poranku,

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 63.62