Prolog
Mały miś do lasu bał się iść,
Ze strachu drżał jak liść, pluszowy miś
Mroczny las, tam wilki zjedzą nas…
Był środek nocy. Okrągły księżyc górował na gwieździstym niebie, roztaczając swój blask nad ciemnym lasem. Drzewa piętrzące się wysoko w górę wykrzywiały gałęzie w chaotycznym tańcu. Wiły się w każdą stronę i plotły ze sobą. Tworzyły jedność, nierozerwalne sidła zamiast koron drzew. Litości nie znały, grzechem zbrukane były ich pnie. I tylko wiatr miał przyzwolenie kołysać nimi w rytm melodii szeptanej przez leśne zmory.
W dole nocna pora spowiła mgłą cierniste krzewy, wysokie trawy i wszelkie rośliny porastające leśne runo. Zwierzęta już dawno okryła płaszczem snu. Tylko niektóre, nocne marki, buszowały wśród opadłych liści w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Ich szelesty były głuchym szeptem pośród obłędnej ciszy, jaka panowała wokół.
Las. Coś w nim jest, coś niepojętego, niezbadanego wręcz. Gdzieś w odległej jego części, nieistniejącej dla reszty świata, drzewa zostały wycięte, a na ich miejscu powstał budynek. Duży, murowany budynek, niczym twierdza ukryta w buszu. Czym był i co ukrywał w swym wnętrzu…
Chłód przenikał tu każdą cząsteczkę powietrza. Wodne drobinki płynęły wolno niczym widmowy statek pośrodku oceanu. Mroku złączonego z szarością mgły nie był w stanie rozświetlić nawet srebrzysty księżyc. Nic tylko pustka panowała i strach, który dał się słyszeć nieopodal.
Postękiwanie dziecka przerywało grobową ciszę. Rozpaczliwy skowyt próbującej uwolnić się z uwięzi dziewczynki. Na próżno. Wrzucona w klatkę zbudowaną z metalowych prętów, specjalnie wzmocnionych, nie miała szans na ratunek. Biedne dziecko. Nie poddawało się. Jej sine już ręce drętwiały od bólu, lecz wciąż nie przestawała rozważać prętów klatki. Bo dlaczego była zamknięta jak dzikie zwierzę? Ona, ośmioletnia dziewczynka nie mogła stanowić zagrożenia.
Gorzkie łzy spływały po jej zmarzniętych policzkach. Ubrana jedynie w krótką sukienkę, którą dostała w prezencie komunijnym, drżała na całym ciele, zziębnięta do szpiku kości. Tylko jej głowa rozpalała się przerażeniem i natłokiem myśli kręcących się wokół mamy, której nie było obok.
I wtedy usłyszała hałas. Nagły, lecz cichy, dochodzący od strony budynku. Natychmiast puściła metalowe pręty, wstrzymując przy tym oddech, by przypadkiem nie wydać z siebie ani jednego jęku. Sekunda ciszy i znów. Jedno szybkie skrzypnięcie drzwi. Ktoś tam był, wychodził z budzącej strach twierdzy. I zbliżał się wolnymi, cichymi krokami.
Dziewczynka przesunęła się w głąb klatki. Skulona objęła gołe kolana, a lodowate pręty ziębiły jej plecy. Oczami zalanymi od łez zapatrzyła się we mgłę, czekając na to coś, co zaraz może ją skrzywdzić.
Niczym z innego świata, okrytego wieczną szarością i potępieniem, powoli wyłoniła się mała postać. Był to chłopiec w wieku podobnym do uwięzionej. Ubrany na czarno. Na głowie miał kaptur, a spod niego wystawały ciemne kosmyki włosów. Jak mały złoczyńca podchodził do klatki bardzo obojętnym, lecz pewnym sobie krokiem. Jakoby ta sytuacja nie była niczym nienormalnym. Jego twarz jak na dziecko wyglądała bardzo dojrzale, a jego oczy, ogromne jak dwa czarne kryształy stanowiły kolejną zagadkę. Nie patrzył wprost, nie spoglądał na ofiarę zamkniętą tuż przed nim. Przystawił jedynie palec wskazujący do ust, a z kieszeni swojej szerokiej bluzy wyjął srebrny kluczyk. A potem złapał za kłódkę i otworzył klatkę.
— Uciekaj stąd! — szepnął rozkazująco, odsuwając się nieco w bok.
Ale dziewczynka nawet nie drgnęła. Wpatrzona w tajemniczego chłopca nie była pewna, czy może mu zaufać. Był dla niej całkowicie obcy, budzący dziwną trwogę, której nie rozumiała. Bała się całej sytuacji, także jego.
W końcu spojrzał na nią dużymi oczami. Bez uśmiechu, bez pogody na twarzy. Zdjął kaptur z głowy. Jego włosy były poczochrane, jakby nie czesał ich od kilku dni. Miał intrygującą urodę, skórę bez dotknięcia światła dnia. Ponownie zrobił krok ku klatce i otworzył na oścież jej wyjście.
— Jak masz na imię? — zapytał.
Otarła twarz z łez i pociągnęła nosem. Objęła wzrokiem całą jego osobę i dopiero po chwili wymówiła ochryple:
— Rosine.
— Uwalniam cię, Rosine.
Wyciągnął ku niej dłoń, małą rączkę podobną do niej samej, tylko miejscami otartą, zadrapaną. Złapała ją, wychodząc z klatki z jego pomocą. I stanęła naprzeciw, nie wiedząc, co dalej.
— Uciekaj. W tamtą stronę. — Wskazał ręką kierunek. — I pospiesz się.
— Chodź też — szepnęła.
— Gdzie?
— Do miasteczka. Ucieknij razem ze mną.
— Ja? — zdziwił się. — Ja należę do nich. Nie mogę opuścić lasu.
— Dlaczego? Ty nie jesteś zły.
Wpatrywał się przez moment w dziewczynkę w zielonej sukience. Byli tego samego wzrostu, w podobnym wieku. Dwoje dzieci z dwóch różnych światów. On pochodzący z dna piekieł, z najgłębszych zakamarków mroku. Ona jak niewinny kwiat, delikatny, jaśniejący w blasku słońca. Niczym noc i dzień. Tak zostali stworzeni, przeznaczeni do czegoś niepojętego.
Chłopiec pokręcił przecząco głową. Założył z powrotem kaptur i rzekł:
— Pospiesz się. Zanim po ciebie wrócą.
A potem zniknął, wbiegając w gęstą mgłę wprost do murowanego budynku pośrodku lasu, który był jego domem.
*
Nastał brzask. Słońce wyłaniało się zza horyzontu, oświetlając opustoszałe ulice zapomnianego przez resztę świata miasteczka. Była niedziela, dzień wolny od wszelkiej pracy. Ludzie leżeli w swoich łóżkach wciąż zaklęci czarem snu. Nie mieli powodu, by wcześnie wstawać. Jedynie ptaki obudziły się skoro świt i śpiewały pieśni znane tylko sobie.
Wśród drzew stanowiących kraniec lasu, granicę z miasteczkiem Lunit błąkała się jedna zagubiona dusza. Gdzieniegdzie ponuro pomrukiwały kruki i to za ich wołaniem mała dziewczynka zaszła tak daleko. To dzięki ich tchnieniu zdołała trafić do miejsca, w którym wczorajszego wieczora straciła świadomość.
Rosine wyszła na ulicę Le Bost. Była wyczerpana, brudna i pokaleczona. Mechanicznie stawiała kolejne kroki, podążając w stronę domu. Oczy łzawiły jej od nadmiernej ilości światła. Promienie słońca odbijały się od ciemnego asfaltu. Resztkami sił dowlokła się do własnej furtki. Przeszła dróżką pod same drzwi i zapukała. I ponownie. I znów. I zaczęła walić pięścią, a nawet kopać. I usłyszała tylko ciche miauczenie kota.
Była jak odarta z wszelkiej emocji. Wyszła na pustą ulicę. Na jej twarzy malowało się jedynie ogromne wyczerpanie. Już rozumiała wszystko. Przeszła parę kroków dalej, na miejsce, gdzie wczoraj to się wydarzyło.
Pośrodku asfaltowej drogi leżało czarne pióro. Mieniło się w blasku słońca i przyciągało ku sobie, jakby zaklęta w nim była jakaś siła. Pochodziło nie z tego miejsca, lecz stamtąd, skąd strach przenikał powietrze, a zło miało swą siedzibę. Rosine mimowolnie schyliła się po pióro. Wzięła je do ręki, czując w niezrozumiały dla siebie sposób, że musi je mieć. Przy jego końcu było coś doczepione. Cienkim sznurkiem przywiązana srebrna zawieszka. A na niej wyryte ozdobne inicjały.
A.L.
Rozdział 1
Lustro w łazience było na tyle duże, by można się w nim przejrzeć w całości. Całe szczęście. Dzisiaj każdy szczegół wizerunku odgrywał bardzo istotną rolę, a nawet najdrobniejszy mankament musiał zostać zlikwidowany. Rozkloszowana u dołu sukienka w kolorze mięty musiała idealnie przylegać do talii, a cienkie rajstopy, wyglądać tak, jakby ich w ogóle nie było. Ogólny elegancki strój mogły psuć jedynie różowe kapcie z mordką króliczka, których Rosine przed samym wyjściem musiała się koniecznie pozbyć.
Zerknęła na swoje włosy. Były długie, sięgające niemalże do pasa, o odcieniu kasztanów mieniących się w jesiennym blasku słońca. Lubiła ich wyjątkowy kolor, jedyny w swoim rodzaju. Grzebykiem przeczesała je na bok i w ostateczności stwierdziła, że dla pełnego efektu pozostawi je rozpuszczone.
— Rosine, wyłaź! Twój narzeczony już idzie! — Zza drzwi usłyszała podekscytowany wrzask Mamy. Kątem oka zerknęła na szafkę, gdzie leżał tusz do rzęs.
— Jaki narzeczony?! To nawet nie jest mój chłopak. — Znacznie przyciszyła głos: — Jeszcze.
Przewróciła oczami, łapiąc za kosmetyk. Wprawdzie nigdy się nie malowała, zresztą nie czuła takiej potrzeby w przeciwieństwie choćby do koleżanek ze szkoły, które nakładały na siebie tony makijażu. Ale dziś chciała wyglądać zniewalająco. Pierwszy raz. Bo pierwszy raz pomyślała, że może rzeczywiście Adrien traktuje ją jak kogoś więcej niż tylko swoją przyjaciółkę.
Z uwagą pomalowała rzęsy, uśmiechając się uwodzicielsko do lustra. Dziś chciała być odważna, intrygująca, zabawna, ale i tajemnicza. Pełna wdzięku i uroku. Ale też bez przesady. Nie mogła być przy tym sztuczna.
Drzwi wejściowe skrzypnęły charakterystycznym dźwiękiem, a serce Rosine zabiło szybciej. Usłyszała głosy. Dziwny śmiech (to była mama). I już wiedziała, że Adrien znalazł się w środku. Poczuła tremę przed tym spotkaniem. Co prawda już wielokrotnie gościł u niej w domu, ale niedzielny obiad z rodziną zaliczał się do jednego z tych „pierwszych razów”.
Wzięła głęboki wdech i słysząc głos taty, otworzyła drzwi i wyszła na korytarz.
Wszyscy stali przy głównym wejściu zaraz przy łazience, więc momentalnie odwrócili się w jej stronę. I ucichli, jakby zaklęci czarem oniemienia. Utkwili swój wzrok w tej, która nigdy nie przywiązywała wagi do swojego wyglądu, dziewczynie w zielonej sukience, która była piękna.
— Cześć, Adrien — ledwo wydukała z siebie nieśmiałym głosem.
Chłopak zbliżył się ku niej luźnym krokiem. Uchwycił jej rękę i z subtelną delikatnością pocałował w dłoń. Był bardzo spokojny i pewny siebie. Jak to miał w naturze.
— Wyglądasz olśniewająco — rzekł przeciągle.
Miała wrażenie, że jej twarz oblała się czerwonym rumieńcem i przypomina teraz wielkiego buraka. Przełknęła ślinę, której nawet nie miała, bo oprócz cichego „dziękuję“, nie potrafiła z siebie wydobyć żadnego dźwięku. Jej myśli zaplątały się wokół uśmiechu Adriena. Po co on właściwie tutaj przyszedł?!
Celine z ledwością powstrzymywała śmiech, widząc zakłopotanie córki. To było takie urocze, że mogłaby oglądać tę scenę codziennie. Jak typowa matka, mimo że nią nie była. Zbliżyła się do niej i na ucho szepnęła:
— Kochanie, kapcie nie pasują ci kolorystycznie. — A już zupełnie głośno, przesadnie melodyjnym tonem dodała: — Zapraszam do stołu, bo zupa wystygnie! Chodź, chodź, Adrien.
Poszedł ponaglany przez panią domu, a Rosine miała ochotę zapaść się pod ziemię, kiedy okazało się, że przez tremę kompletnie zapomniała zdjąć upokarzające ją papcie. Natychmiast to zrobiła, rzucając je gdzieś daleko w korytarz i poszła do salonu.
Stół został uroczyście przygotowany, nakryty białym obrusem, tym samym, którego zawsze używali w Wigilię Bożego Narodzenia. Znalazły się też świeczki i choć nie było dwunastu potraw, to wystrój i tak wyglądał na świąteczny. Cztery talerze w kwieciste wzory, błyszczące sztućce, szklanki na kompot w eleganckich podstawkach. Z boku wazon z dopiero co zerwanymi różowymi tulipanami. Smakowity zapach unosił się ponad stołem, a Rosine w duszy dziękowała za cały trud, jaki włożyła w to mama. Zajęła miejsce obok Adriena, uśmiechając się do niej znacząco. Naprawdę zależało jej na tym, by dobrze wypaść.
— Zaczniesz znów grać na ulicach miasteczka? — zapytała Celine, podając na stół zupę jarzynową z pistou. Jej kuchenny specjał.
— Rozważałem to. I myślę, że tak. Gra na skrzypcach to moja pasja, lubię dzielić się nią z innymi.
— Jesteś uroczy. Ja osobiście uwielbiam cię słuchać, Rosi wręcz kocha, ale woli to przemilczeć.
— Tak, przemilczę… — Speszona utkwiła wzrok w talerz.
— Widzisz?
— Jest mi bardzo miło z tego powodu. — Szturchnął ją zaczepnie.
— Lunit potrzebuje takich ludzi jak ty — dodał Feliks. — Potrzeba tu choć trochę rozrywki, odrobiny jakiejś sztuki.
— Dokładnie. — Celine uśmiechnęła się zadowolona z własnej zupy. — Więc życzę wszystkim smacznego!
Zabrali się do jedzenia.
Rosine z początku miała obawy co do wspólnego obiadu. Nie do końca była przekonana, czy pomysł jej mamy jest słuszny. Tym bardziej, że z Adrienem znali się dopiero od półtora miesiąca. Rodzinny obiad zdawał się kojarzyć z parami, wręcz z narzeczeństwem i to ją przerażało. Nie było to zwykłe zaproszenie przyjaciela i bała się, by nie odebrał tego jako nachalność. Nie chciała, by tak wyszło. Ale Adrien wyglądał na zadowolonego, co więcej, na zachwyconego zaproszeniem. I miała nadzieję, że tak rzeczywiście było.
— Muszę pochwalić panią domu za pyszną zupę — odezwał się. — Rosine opowiadała mi, że jest pani świetną kucharką, ale dopiero dzisiaj miałem okazję się przekonać, że to prawda.
— Może nie aż tak świetną, ale dziękuję — zaśmiała się ucieszona.
Ukradkiem obserwowała każdy ruch Adriena, ledwo mogąc spokojnie usiedzieć na miejscu. Wiedziała, że był to idealny kandydat na męża dla córki. Lepiej nie mogła go sobie wyobrazić. Był przystojny, wysportowany, inteligentny, ale i zabawny, miał swoje pasje i był chętny do pracy. Ideał — krzyczała w duszy, a radość przepełniała ją od środka. Miała już swój wiek, pięćdziesiątka ostatnio wybiła, mąż starszy o pięć lat. Wszystkie jej koleżanki były już babciami. Ona też marzyła o ślubie Rosine i o wnukach, które później by się pojawiły. Chciałaby pomagać córce w codziennych obowiązkach. Wychodziłaby z dzieciaczkami na spacer, kupowała im zabawki…
— Celine? — Z krainy marzeń wyrwał ją Feliks.
— Tak?
— Możesz podać mi sól?
Złapała za solniczkę, która leżała na skraju stołu i podała Feliksowi, w tym samym czasie mówiąc:
— Ostatnio sąsiadka powiedziała mi, że jak się przesoli na przykład zupę, to wystarczy wrzucić do niej ziemniaka.
— Serio? — Rosine się zaśmiała.
— Poważnie. Ziemniak ma takie właściwości, że wpije do siebie tę sól.
— To ja jednak dodam tylko odrobinkę — rzekł Feliks.
— Ja też już będę pilnowała, by nie przesolić…
Spojrzeli na siebie znacząco.
— Jesteście okropni — Celina udała oburzoną. — Może to prastara metoda, której niegdyś używano w królewskich kuchniach!
— Na pewno tak było. — Adrien uśmiechnął się szeroko, a potem zwrócił do głowy rodziny: — À propos warzyw. W tym sezonie miał Pan dobre zbiory?
— Tak, co prawda w ubiegłym roku było lepiej, ale nie narzekam.
— Teraz też ta susza była — wtrąciła Rosine.
— Bardziej bym położył winę na szkodniki. Jeszcze warzywa zostawiły w spokoju, ale drzewka, szkoda gadać.
— Ale nie zmarnowaliśmy wiele. Z części nadgryzionych owoców zaprawiłam aż czternaście słoików kompotu — oznajmiła z dumą Celine.
— To rzeczywiście dużo.
— Nawet myśleliśmy, żeby je sprzedawać, bo wyszły naprawdę dobre.
— Pewnie, czemu nie. Myślę, że ludzie chętnie by kupowali domowej roboty — stwierdził Adrien.
— Potem ci zapakuję do domu. Taki mały prezencik od nas.
— Dziękuję, Celine.
Rosine spojrzała na przyjaciela, czując w sercu prawdziwy błogostan. Było dobrze. Nie drętwo, nie jakoś sztucznie. Była szczęśliwa, że tu siedzi razem z nią, z jej rodziną. Czuła spokój i tego właśnie potrzebowała.
— A wiecie, że kiedy ja byłam młoda, miałam taką koleżankę, która myślała, że zakonnice nie mają włosów! I ja jej chciałam udowodnić, że mają… — zaczęła opowiadać Celine. A kiedy ona przywoływała jakieś dawne wspomnienie, na jednym zwykle się nie kończyło, a historie ciągnęły się i rozkręcały. Było już wiadome, że do końca obiadu na pewno nie będą się nudzili.
*
Pokój Rosine był niewielki, choć bardzo przytulny. Ściany pomalowane na fiołkowy odcień nadawały pomieszczeniu ciepła i przyjemnej atmosfery. Zdobiły je rozmaite fotografie. Od tych najstarszych, kiedy jeszcze bawiła się w ogrodzie Feliksa, umorusana ziemią z góry na dół, aż po wspólne zdjęcie klasowe, te z ukończenia szkoły zrobione zaledwie trzy miesiące temu. Brązowe meble zdobiły figurki aniołów wykonane z masy solnej, a w jednym z kątów stało drzewko origami.
Siedziała na łóżku w siadzie skrzyżnym. Z magnetofonu wybrzmiewała cicha muzyka jej ulubionego zespołu, duetu pary zakochanych w sobie ludzi, którzy pisali o tym piosenki i przy okazji robili niezłą karierę. Ich delikatne głosy i melodia fortepianu w tle wprowadzała Rosine w melancholijny nastrój. Jak zawsze, kiedy zastanawiała się nad swoim życiem.
Obracała między palcami czarne pióro. Wciąż zachowało połysk, postrzępioną końcówkę nadającą mu niepowtarzalność. I oczywiście srebrną zawieszkę z inicjałami A.L. Wyglądało tak samo, niezmiennie od dziesięciu lat. Jakby zaklęte w czasie. Jej czarne pióro. Niczym talizman będący znakiem czegoś, czego sama nie mogła pojąć. Chroniący ją w mistyczny sposób, dający wsparcie. Wierzyła w to: w moc płynącą z jego wnętrza. To dlatego miała je przy sobie w każdej ważnej chwili życia, w każdej sytuacji, w której się bała. Już od dziesięciu lat.
Przyjrzała się dokładnie metalowej zawieszce. Wyryte inicjały A.L. cały czas stanowiły dla niej zagadkę. Były owiane sekretem, aurą jakiejś niezwykłości. Choć chciałaby poznać ich znaczenie, wiedziała, że nigdy nie dowie się, co symbolizują. Bo nigdy nie chciałaby ponownie spotkać osoby, do której naprawdę należało.
— A. L. — szepnęła do siebie.
Te inicjały były dla niej nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności. Może znakiem, który powinna była dobrze rozpatrzeć. Nie wiedziała. Jak zwykle niczego nie było pewna. Nawet tego, czy Adrien rzeczywiście myśli o czymś więcej. Mimo zapewnień Celine, która po obiedzie od razu stwierdziła, że chłopak jest ewidentnie zakochany, Rosine jednak nie mogła w to uwierzyć. Nie sądziła, że los mógł się do niej uśmiechnąć i spełnić marzenie o niezwykłej i prawdziwej miłości.
Stuknięcie o szybę wyrwało ją natychmiast z rozmyśleń. Spojrzała na błękitne zasłony zakrywające w całości okno. Swoje pióro włożyła do kieszonki w sukience, po czym znów usłyszała stuk.
Zbliżyła się do ściany i powoli, ostrożnie odsłoniła część zasłony, a jej oczom ukazał się widok, o którym mogła jedynie śnić.
Na podwórku, tuż pod jej oknem stał Adrien. Trzymał długą gałąź i uśmiechał się przy tym od ucha do ucha. Wyglądał na tyle komicznie, że gdyby jej pokój wychodził na główną ulicę i ktoś mógłby go zobaczyć, stałby się tematem numer jeden wśród mieszkańców.
Rosine otworzyła okno na oścież i zapytała:
— A ty co robisz?
— Przyszedłem do ciebie niczym Romeo do swej Julii. — Jedną dłoń położył na swym sercu, a drugą wyrzucił gałąź i wyciągnął ku niej, przybierając teraz pozę grającego aktora teatralnego. Zaśmiała się rozpromieniona i oparła ręce o parapet.
— Już się za mną stęskniłeś? Mój Romeo.
— Każdą sekundę poświęcam myśli o tobie. — Podszedł pod sam parapet, mając ją teraz tylko trochę wyżej. — Nogi same poniosły mnie tutaj, by porwać cię choć na chwilę.
— Chcesz mnie porwać?
— Dzisiaj jedynie na krótki spacer. Jeśli oczywiście masz ochotę.
Uśmiechał się przy tym czarująco, jak to miał w naturze. Był uroczy i to musiała przyznać. Nic dziwnego, że każdy go tu uwielbiał, a dziewczyny robiły wszystko, by mu się przypodobać. W tym momencie wyglądał jednak, jakby to on próbował podbić serce Rosine. Zaskoczyło ją to znów. Choć wspominając słowa Celine…
— No dobrze. Zaczekasz pod drzwiami?
— Rosine — zaśmiał się. — Porwanie przez drzwi?
W tym momencie spojrzała na niego podejrzliwie.
— Mam wyjść oknem?
— Wprost w moje ramiona. — Uniósł znacząco brwi i wyciągnął ręce ku górze.
— Jesteś nienormalny — stwierdziła, choć kolana nieco jej zmiękły.
— Wiem o tym.
— Ok. A jak wrócę? Też oknem?
— Podsadzę cię. Bez problemu wejdziesz.
Zmierzyła wzrokiem odległość od ziemi do parapetu, kalkulując, czy faktycznie jest to możliwe i tak bezproblemowe, jak on uważał. I teoretycznie było.
— Dobra.
Wskoczyła cicho na parapet i złapała się ościeży. Zerknęła jeszcze na magnetofon, ale po krótkim namyśle postanowiła zostawić włączoną muzykę.
Ostrożnie przełożyła nogi na drugą stronę. Powoli usiadła na zewnętrznej stronie parapetu.
— Skacz, złapię cię — rzekł, wyciągając dłonie ku jej kolanom.
— Wcale się nie boję…
Nie było wysoko, lecz przypływ adrenaliny dał się jej we znaki. Do tego podekscytowanie i uczucie nieznanej dotąd euforii, że robi coś, czego właściwie nie powinna. Ale całkowicie ufała temu mężczyźnie i chciała to zrobić. Nabrała powietrza i popychając się w myśli, skoczyła. Adrien chwycił ją w locie, łapiąc w pasie tak delikatnie i mocno zarazem, że spadła na ziemię niczym piórko.
— Widzisz? Nie było strasznie. — Uśmiechnął się szeroko. — A teraz, uciekamy?
— Uciekamy!
Złapał jej dłoń, a Rosine poczuła jak przyspiesza jej serce. Radość i szczęście i to specyficzne uczucie, którego dotąd nie znała. Uśmiechnęła się także, nieco speszona.
Byli teraz z tyłu domu, gdzie znajdował się niewielki ogródek, płot, a za nim sad Feliksa. Przebiegli tamtą stroną, by — jak na uciekinierów przystało — nikt ich nie zobaczył. Adrien dokładnie tego pilnował i to on wyznaczał trasę. Zachowywał się przy tym specjalnie komicznie, jakby faktycznie uciekali z domu. Robił posępne miny i udawane uniki przed czymś, co nawet nie istniało. To jeszcze bardziej rozśmieszało Rosine. Ona także starała się wczuć w odpowiednią rolę, choć przez większość czasu nie mogła powstrzymać śmiechu.
Rozbawieni w końcu wyszli na drogę wiodącą po obrzeżach miasteczka. Dopiero tam puścił jej dłoń i zaczęli normalnie spacerować.
Ulica była opustoszała i wyglądała, jakby długi czas nikt tędy nie chodził. Nic dziwnego. Zegary już jakiś czas temu wybiły godzinę dwudziestą, a mieszkańcom Lunit włączył się zmysł ostrożności. To była pora, w której każde dziecko siedziało zamknięte w swoim domu, bezpieczne, a każdy sklep miał wywieszoną tabliczkę z napisem „nieczynne”. Ale Adrien z Rosine zdawali się nie przywiązywać do tego żadnej wagi.
— Naprawdę kochasz słuchać, jak gram? — zapytał z uśmieszkiem.
— Ok. Masz mnie.
— Cieszę się!
— Jesteś utalentowany, Adrien. Twoja babcia musiała przeczuwać, że ci muzyka w duszy gra.
— Tak, chociaż ja z początku nie byłem zadowolony — zaśmiał się, wspominając dzieciństwo.
— Naprawdę?
— Rozumiesz… Moi koledzy dostawali na urodziny piłki albo samochodziki do zabawy. A ja skrzypce?! Wtedy wolałem biegać i odzierać sobie kolana, a nie ćwiczyć sonaty.
Rosine spojrzała w jego ciemnoszare oczy z uśmiechem. Znów promieniał, pełen energii i radości. Cały czas pozytywnie nastawiony do życia. Mimo wszystkiego, co przeżył.
— Ale ćwiczyłeś.
— Tak. I to dużo. Spodobało mi się, naprawdę.
— Twoja babcia musiała być z ciebie dumna.
— I była.
Wieczorna pora dawała na niebie niesamowity pokaz kolorów. Zachodzące słońce barwiło chmury na różne odcienie różowego, pomarańczowego, a nawet fioletu. Cała natura była spokojna. Cisza wokół harmonijnie współgrała z uśpionym Lunit.
— Ale jest pięknie. — Rosine w pełni zachwytu zapatrzyła się na otoczenie. Puste ulice, domy i kolorowe niebo nad nimi. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widziała coś równie wspaniałego. Dla niej zwykle wszystko było szare i nijakie. Ale przy Adrienie to się zmieniło. Zaczęła dostrzegać to, czego wcześniej nie widziała, zaczęła cieszyć się każdym dniem. Po prostu odżyła.
— Ty jesteś piękna — rzekł przypatrując się jej z ukosa.
Jej twarz wnet oblała się rumieńcem. Nie przywykła do komplementów. Tym bardziej od chłopaka, który był przystojny, dobry i można by rzec, idealny. Spuściła wzrok zawstydzona.
— Miło mi, że tak uważasz.
— Taka prawda!
— Szef planuje jakieś dostawy w tym tygodniu? — Szybko zmieniła temat, nawet nie przejmując się tym, czy tak bardzo będzie to oczywiste.
— Nic nie wspominał. Myślę, że nie powinno być nowego towaru.
— Więc… Może będziemy wcześniej kończyć? — Już cieszyła się na samą myśl o tym.
— A masz jakieś plany na długie popołudnia?
— Może — przeciągnęła z intrygującym uśmieszkiem.
Zaśmiali się, dobrze wiedząc, że na pewno dodatkowe wolne godziny spędzą razem.
Zapaliły się przydrożne lampy. Był to niejako umowny znak, że dla własnego bezpieczeństwa każdy powinien znajdować się już w swoim domu. Od zapadnięcia zmroku dzieliło ich zaledwie kilkanaście minut. Ale oni nawet tego nie zauważyli. Bo zajęci rozmową zapomnieli o świecie, o Lunit, które nie było normalnym miasteczkiem. Zapomnieli nawet o Vide.
Z jednego z zaułków wyszli na ulicę Le Bost. Była ona niejako jedną z dłuższych ulic w całym mieście. Prowadziła bowiem od centrum aż po sam skraj Lunit. Ciągnęła się jeszcze wzdłuż zakazanego w oczach ludzi lasu. Zwykła droga, taka jak inne. A została owiana przesądem, czymś, przez co nikt bez konkretnego powodu nie chciał zapuszczać się w te strony. Jakby stanowiła swego rodzaju tajemnicę. Do tego stopnia, że ludzie żądali oddzielenia jej części i stworzenia dwóch osobnych ulic. Choć długo trwały spory na ten temat, w ostateczności burmistrz stwierdził, że to wymysł i przesada. Ale ludzie wiedzieli swoje. I mogli mieć rację.
W pewnym momencie Adrien się zatrzymał. Ciągle radosny, mający pogodny błysk w oczach. Zagadał:
— Ok. Tak naprawdę to to porwanie było zaplanowane.
— Tak? I co teraz? — Zerknęła na niego z uśmiechem. Stała dwa kroki od mężczyzny, które on zaraz pokonał. Ujął subtelnie jej dłonie. W tym momencie poczuła, jak rośnie w niej podekscytowanie. Jego bliskość, ciepło ciała. Przyjemny skurcz ścisnął jej brzuch.
— Teraz chciałbym, żebyś tu na mnie cierpliwie zaczekała.
— Po co?
— Zdradzę, że mam dla ciebie niespodziankę. Ale muszę najpierw po nią pójść.
Jego uśmiech mógł oczarować każdą kobietę, a dołeczki w policzkach dodawały mu jeszcze większej atrakcyjności. Był bliżej niż kiedykolwiek. Przyłapała się teraz na myśli, że chciała by ją pocałował. Nawet gdyby równało się to z natychmiastowym omdleniem.
— Ufasz mi, Rosine? — zapytał przyciszonym głosem.
— Ufam.
Puścił wtedy jej dłonie i delikatnie łapiąc za biodra, obrócił ją w przeciwną stronę. A potem zbliżył się ku jej uchu i szepnął:
— Wrócę za moment.
I usłyszała tylko oddalające się kroki.
To był sen, zdawało się. To nie mogło dziać się naprawdę. Była szczęśliwa jak nigdy dotąd, przepełniona tysiącem emocji. Znała go zaledwie parę tygodni i nigdy by nie pomyślała, że mógłby zakochać się akurat w niej, spokojnej, odosobnionej od innych dziewczyn. Szarej myszce, można by rzec. Przecież to był Adrien Lange! Uliczny skrzypek, którego wielbił każdy mieszkaniec, za którym szalały młode kobiety. A jednak spotykał się z nią. Uśmiech nie schodził jej z twarzy. Co to za niespodzianka? Co on takiego wymyślił?! — zachodziła w głowę. Z każdą sekundą niecierpliwiła się coraz bardziej, a podświadomie czuła, że dziś jej życie całkowicie się odmieni.
W pewnym momencie coś przykuło jej uwagę. Jedna z przydrożnych latarni mrugnęła światłem i zaraz potem się wypaliła. Dopiero w tej chwili zorientowała się, jak późno się zrobiło. Latarnie były znakiem, a ona nie miała pojęcia, od jak dawna się świeciły. Nie miała też przy sobie zegarka, ale wiedziała, że powinni byli już wracać. Przy Adrienie czuła się bezpiecznie, nawet na tyle, by zapomnieć o istnieniu Vide. Ale Adriena tu nie było, a Vide istniało.
Rozejrzała się wokoło. Ogarnął ją nagle strach, a rzeczywistość pokazała swoje prawdziwe oblicze. Od lasu dzieliło ją zaledwie parę kroków. To jednak nie było najgorsze. Stała na tej samej ulicy, na tym przeklętym odcinku drogi, który nękał ją w nocnych koszmarach. Wiedziała, co zaraz nastąpi. Chciała to powstrzymać, ale nie potrafiła. Ciężkie wspomnienie sprzed dziesięciu lat uderzyło ją znów z tym samym bólem. Za nic nie mogła się go pozbyć. Pamięć bywała okrutna i w tym wypadku pamiętała dokładnie każdy szczegół. Wrzaski, rozpaczliwy krzyk mamy, własny płacz. A potem ból pokaleczonych stóp, zmęczenie i potworną pustkę, która jakby unosiła się w powietrzu tuż pod wschodzącym słońcem. To niebo, podobne do dzisiejszego wieczoru, to właśnie wtedy po raz ostatni widziała coś takiego. Kolorowe chmury, słońce, które wtedy dla niej wschodziło, teraz uciekało przed nocną trwogą. Ona też powinna.
Nabrała głęboko powietrza, starając się wyrzucić z głowy złe myśli. To był przecież jej wyśniony wieczór, jej idealny wieczór spędzony z Adrienem. A to, co teraz odczuwała, było zwykłym atakiem paniki, który nieraz się zdarzał i który nigdy nie miał logicznych podstaw. Trauma z dzieciństwa. Nic się nie dzieje. Była dorosła. Nie bała się.
Nagle usłyszała szelest od strony drzew.
— Adrien? — zawołała, przełykając ślinę.
Odwróciła się w kierunku lasu i zastygła w bezruchu. Ten las był koszmarem z jej najokropniejszych snów. Ogromne drzewa wyglądały jak zmory pilnujące wyjścia z miasta. Te zmory ostrzegały o tym, co kryło się wewnątrz lasu, jaka kara czekała tam na nieszczęśliwców, którzy złamali zasadę lub po prostu mieli pecha. Rosine wpatrywała się w gęsty mrok w nadziei, że zaraz ta sytuacja okaże się jedynie kolejnym nocnym koszmarem, a ona obudzi się zlana zimnym potem. I po prostu wszystko będzie po staremu. Ale to trwało i nie miało zamiaru się skończyć.
Wtedy z koron wysokich drzew wyleciały dwa czarne kruki. Krakały przy tym przeraźliwie, zwiastując sobie wiadomą przepowiednię. Za ich sygnałem chłodny wiatr poderwał się ze spoczynku i dopadł przerażoną Rosine. Jakby chciał ją opętać, zaplątać w swym tajemnym wirze. Jej serce biło jak oszalałe, oddech nie mógł się uspokoić. Gdzie był Adrien? Czemu to tak długo trwało? Upiorny świst koron drzew wywoływał chaos w jej głowie. Strach całkowicie ogarnął myśli. To ją przerastało, to ten dawny lęk, fobia, która ją zamykała. Już nie chciała niespodzianki, nie chciała szaleńczej przygody. Odwróciła się w kierunku prostej ulicy prowadzącej do jej domu, by to tam właśnie pobiec.
Jednak nie zdążyła.
Rozdział 2
Mrok szerzący się wkoło. Brud oblepiający każdy cal. Betonowa podłoga i cztery tej samej wielkości kamienne ściany, zarysowane podłużnymi śladami po błagających o litość ludzkich pazurach. I tylko jeden otwór — szczelnie zamknięte stalowe drzwi, wrota do kolejnego piekła. U ich dołu wentylacyjna kratka nie większa od zwykłej koperty. Jaśniejąca słabym światłem. To wszystko. Pomieszczenie bez okien, bez lamp, bez jakichkolwiek przedmiotów w środku.
Zamieszkane jednak. Upiorna sceneria idealnie komponowała się z leżącymi bezwładnie ciałami. I tylko cichy świst ich oddechu był znakiem, że jeszcze żyją. Same kobiety, które nie miały już nic z natury kobiecej. Zużyte ciała, w których trzymał się jeszcze duch.
Wśród nich tylko jedna nie pasowała do otoczenia. Zdrowa i zadbana, wyróżniająca się dosłownie wszystkim. Jedna, która póki co miała promień życia.
Rosine powoli odzyskiwała przytomność. Jej ciało było obolałe, a mięśnie ściśnięte, jakby wczorajszego dnia przebiegła maraton. Ociężale uniosła powieki. Powitała ją ciemność i chłód, który przeniknął ją na wskroś. Twarde podłoże, nierówne, chropowate, wbijało jej się w plecy. Mrugnęła kilkakrotnie, nie rozumiejąc, gdzie jest, dlaczego nie leży we własnym łóżku. Podparła się na łokciach, a w tyle głowy momentalnie przeszył ją ostry ból. I wtedy zobaczyła.
Rodzinny obiad, ucieczka z Adrienem, niespodzianka i… Jej źrenice rozwarły się szeroko. Ludzkie ciała leżące wkoło, ścisk i smród. Szczelnie zamknięci w tym lochu. Vide. Porwali ją. To znów się działo. To koszmar, który właśnie się spełniał.
Sparaliżowało ją. Bo była tu, w budynku, już nie zamknięta w klatce jak przed dziesięciu laty. Już nie było możliwości ucieczki. Zniknęła z powierzchni ziemi, odeszła na potworne wygnanie. Niemy krzyk wydobył się z jej rozwartych w przerażeniu ust. A w nim zawarty był strach i lęk przed tym, co miało ją tu spotkać. Zaczęło jej brakować tlenu. Bezsilna. Bo nic nie mogła zrobić.
Trwała w tym stanie jeszcze przez moment, dopóki nie usłyszała dźwięku dochodzącego zza wielkich drzwi. Kroki. Jej serce zaczęło walić jak oszalałe. Przekonana, że to po nią idą, położyła się nieruchomo na ziemi i zamknęła oczy. Wstrzymała oddech, kiedy zamek z drzwi zaczął się otwierać. By tylko wtopić się w resztę otoczenia.
Do środka wtargnęło światło. A z niego wyłoniła się potężna męska postać. Niósł wiklinowy kosz i butlę wody. Rzucił tym o podłogę z hukiem, który mógłby obudzić nawet umarłego, po czym rzekł donośnym, grubym głosem:
— Dwanaście minut.
I wyszedł.
Dokładnie w momencie, w którym drzwi z powrotem zatrzasnęły się, Rosine otworzyła oczy. Ale nie tylko ona. Te nieruchome jeszcze przed chwilą ciała zaledwie w jednej sekundzie poderwały się na nogi i ruszyły w stronę kosza. To było jak niespodziewana eksplozja, a zamknięcie zamka uruchamiało w nich zapalnik.
Wrzaski, jęki. Rosine była oszołomiona. Któraś z kobiet bez żadnych skrupułów przeszła po jej stopach. Inna szarpnęła za włosy, kiedy tylko chciała się podnieść. Zasłaniając głowę, przeczołgała się z ledwością pod jedną ze ścian. Plecami przylgnęła do niej, podkulając szybko kolana. I tam dopiero ujrzała, na co tak gwałtownie ruszyły.
Chleb. W wiklinowym koszu były kromki chleba. A te kobiety podobne do dzikich zwierząt, popychały się wzajemnie i szarpały, byleby tylko dostać jedną z nich. Byleby napić się łyka wody. Ich twarze były wykrzywione grymasem nienawiści do siebie. Ich ubrania niczym szmaty, dziurawe, brudne. Wyglądały jak ludzkie zombie wyjęte z nocnego koszmaru.
Skulona pod grubym murem Rosine, czuła strach przed każdą kolejną minutą przebywania tu. Drżała na całym ciele, niepewna co się będzie z nią działo, co dane będzie jej tu przeżyć. I w pewnej chwili jej wzrok przeniósł się z morderczej walki wprost na przeciwną ścianę. I zamarła, widząc gapiące się na nią dziecko.
Para oczu zatapiająca się w nią bezdusznie przypominała ją samą. Sprzed dziesięciu lat. Z tą różnicą, że ona tu została. Mała dziewczynka z wychudłą buzią i rączkami przypominającymi suche gałęzie. Nie wyrażająca żadnych emocji. Jakby już ich nie miała. Po prostu była i być musiała. Do śmierci.
Wpatrywały się w siebie do czasu, aż zamek stalowych drzwi znów zaczął się otwierać. Wiklinowy kosz był już pusty, a w butli nie było ani kropli wody. A kobiety nagle wstały i całkowicie się uspokoiły, jakby ta sytuacja nie miała w ogóle miejsca. Gdy drzwi otworzyły się na oścież, zwyczajnie poczęły wychodzić z pomieszczenia. Jedna za drugą, jak żołnierze maszerujący na wojnę.
Rosine spanikowana spojrzała ponownie na dziewczynkę, ale ona także wstała i udała się za pozostałymi.
W przerażeniu i pod wpływem impulsu Rosine czym prędzej przeskoczyła w róg ścian, tam, gdzie znajdowały się drzwi. Przylgnęła plecami do muru i zacisnęła powieki, modląc się o to, by ten, kto otworzył grotę, nie wszedł do środka. To była pierwsza myśl, jaka wpadła jej do głowy, jedyna szansa na chwilowy ratunek.
— Policzyłeś?
— Zgadza się. — Usłyszała męskie głosy, a chwilę później potężne drzwi znów się zatrzasnęły.
I nastała głęboka cisza. I ciemność.
Rosine gapiła się przed siebie w mrok pomieszczenia. Osunęła się z powrotem na zimną podłogę, oddychając z niemałą ulgą, że ten raz się udało. Jej myśli spuszczone ze smyczy zaczęły szarżować po lochu, a gorzkie łzy mimowolnie płynęły po policzkach. Bo z sytuacji, w jakiej się znalazła, nie było wyjścia. Bo ten, kto zniknął, już nigdy nie wrócił.
Oparła głowę o mur, a tył czaszki znów przeszył ostry ból. Wśród włosów wyczuła zlepione kosmyki i strupa co najmniej wielkości dojrzałego orzecha. Musiała mocno oberwać jakimś tępym narzędziem, na tyle mocno, by stracić przytomność i ocknąć się dopiero tu.
Próbowała przypomnieć sobie cokolwiek. Jakiś szczegół, choćby czyjś cień, może szelest. Coś, co by wskazywało, że nadchodzą.
Adrien. To o nim od razu pomyślała i o niego się zamartwiła. Bo on także był w granicy zasięgu i jego także mogli dopaść. Choć byłoby to niecodziennym zjawiskiem działania Vide, bo odkąd zaczęli czynnie działać w miasteczku, nigdy nie zniknęły dwie osoby jednocześnie. Ale jednak, jeśli go zauważyli, mogli go tu sprowadzić lub po prostu zabić.
Pociągnęła nosem i objęła kolana.
Vide. Każdy mieszkaniec Lunit wiedział o jego istnieniu. To coś krążące po lesie otaczającym całe miasteczko. Pan nocy i zła. Upiór władający. Zabierał ludzi do siebie jako swój pokarm, tych, którzy złamali zasadę posłusznego siedzenia w domu w godzinach wieczornych, lub tych, którzy śmiali wkroczyć na jego teren. Choć nikt nigdy nie widział Vide, każdy czuł jego obecność, jakby wraz z zachodzącym słońcem rozsiewał w powietrzu swoją aurę. Ludzie wykreowali go jako zmutowane zwierzę, potwora, któremu nikt nie jest w stanie się sprzeciwić, którego nie da się pokonać. Bo jak twierdzili, z piekieł pochodził i z demonami się utożsamiał. Ale ludzie są głupi.
Rosine otarła mokre policzki, wspominając dzień, kiedy to wszystko się zaczęło. Była ich pierwszą ofiarą. Razem z mamą, z którą do dziś nie wiadomo co się konkretnie stało. Ona natomiast, porwana przez potężnych, przerażających swym wulgarnym wyglądem mężczyzn, którzy faktycznie wyszli z lasu. To oni byli Vide. Oni byli tymi potworami siejącymi grozę w Lunit. Uwięziona wtedy w stalowej klatce pamiętała duży budynek we mgle, który miała przed sobą. Jak wywnioskowała, to w nim musiała się teraz znajdować. I z niego nie mogło być ucieczki.
Złapała się za ramiona, zastanawiając się, dokąd poszły tamte kobiety. Wiedziała, kim było Vide, ale wciąż nie rozumiała, po co istniało i co dokładnie robiło z porwanymi. Ciarki przeszły jej po plecach. Te warunki, w jakich przebywały, ta mordercza walka o jedzenie. I to dziecko…
Nagle coś zasłoniło jedyne światło wychodzące z klatki wentylacyjnej, a zaraz potem zamek w drzwiach znów zaczął się otwierać. Mój Boże, wrócili po mnie! — krzyczała w myślach. W popłochu i panice impulsywnie wstała, przylegając całą sobą do kąta groty. To było jedyne, najbezpieczniejsze tu miejsce.
Drzwi rozwarły się na oścież, a jasne światło wpadło do środka. Razem z nim do wnętrza wszedł młody mężczyzna. Był wysoki i szczupły. Ciemne ubrania okrywały jego dobrze zbudowane ciało. W ręku trzymał stosunkowo dużą butelkę ze spryskiwaczem, w której znajdował się specjalny płyn przeciwgrzybiczy. Co parę dni odkażał grotę, żeby bakterie nie wykończyły porwanych szybciej, niż oni sami. Pełnił taką funkcję, jedną z wielu sprawowanych w Vide. Jak każdy.
Dziś zrobił parę kroków w głąb i zatrzymał się, odnosząc dziwne wrażenie, jakby nie był tu sam. Mimo że zesłane zostały już odprowadzone na miejsce pracy. Przeczesał ręką rozburzone, czarne włosy. Obrócił się powoli, sądząc, że to brak snu daje mu się we znaki, jednak osłupiał, kiedy w rogu zobaczył dziewczynę. W dodatku kobietę, która tu nie pasowała.
Rosine wstrzymała oddech. Zauważył ją. Nie miała nic, czym mogłaby się bronić. Nie miała szans, żeby próbować z nim walczyć. Wpatrywała się w niego przerażona. Sekunda na podjęcie decyzji. I nagle zorientowała się, że potężne drzwi są wciąż otwarte. I zdecydowała.
Puściła się czym prędzej do ucieczki wiedząc, że to było jedyne wyjście z sytuacji. Wyskoczyła na zewnątrz, a światło z lamp u sufitu zaraz poraziło ją w oczy. Mrużąc je, biegła gdziekolwiek przed siebie, byleby tylko się nie zatrzymywać, byleby tylko znaleźć wyjście z budynku.
Gonił ją. Czuła to, słyszała jego bieg. Starała się odzyskać pełen wymiar widzenia, mrugając zaciekle. I nagle przed sobą zobaczyła drzwi. Rzuciła się na klamkę z impetem. Szarpała ją w histerii, ale zamek był zablokowany.
Sekundę później młody mężczyzna silnie uchwycił jej ramiona i gwałtownie odwrócił twarzą do siebie.
— Nie ruszaj się, bo zrobię ci krzywdę! — rzekł groźnie.
Ale ona instynktownie zaczęła się szarpać ze wszystkich swych sił. Próbowała go kopać, choć na niewiele się to zdało. Był wyższy niemalże o głowę. Przygniótł ją sobą do drzwi, a ręce unieruchomił. Wtedy to z kieszonki jej sukienki coś wypadło. I oboje spojrzeli na leżące tuż pod ich stopami czarne pióro, nagle się uspokajając.
Mężczyzna sięgnął po nie, nieco się od niej odsuwając.
— Co to jest? — zapytał zauważywszy, że prócz pióra na cienkim sznurku zawiązana jest mała zawieszka.
— Oddaj, to moje — szepnęła.
W tym samym momencie z drugiej strony korytarza zjawił się inny mężczyzna. Był o wiele starszy i wyglądał zupełnie inaczej. Łysa głowa, kolczyki w łuku brwiowym, a przy prawym oku rozległa blizna. Szara koszulka opinała jego muskularne ręce, które zdobiły kolorowe tatuaże przedstawiające chińskie znaki. Widząc zaistniałą sytuację, ryknął ochryple:
— Co ty, kurwa, robisz?
Chłopak natychmiast złapał Rosine za ramię, a dłoń z piórem schował dyskretnie za siebie.
— Kto wczoraj szedł do miasta? — zapytał.
— Paul, a co?
— To, że ten idiota wrzucił ją do groty zesłanych.
— Co? — zarechotał. — Najebany był na pewno!
— Zaprowadź ją do Ralpha — odrzekł oschle, popychając kobietę w jego kierunku. Ten przejął Rosine, mamrocząc coś nieskładnie pod nosem i poprowadził korytarzem w przeciwną stronę.
Od teraz obserwowała wszystko uważnie, każde mijane drzwi. Wszędzie było surowo. Prawie jak w szpitalnym budynku. Wypłytkowana podłoga z kremowej terakoty i ściany również w jasnym odcieniu żółtego. Wyraźnie wymagały ponownego malowania, choć w piwnicach Vide nikt nie przywiązywał do tego najmniejszej uwagi.
Mężczyzna ją prowadzący nagle otworzył jedyne drzwi znajdujące się z prawej strony i szarpiąc za ramię, wrzucił do pomieszczenia.
— Masz usiąść i czekać — burknął. I zatrzasnął wyjście, zamykając od razu zamek.
W pokoju tym została sama. Rozejrzała się dookoła, masując pulsujące boleśnie ramię. Pomieszczenie to w pewnym stopniu przypominało gabinet. Był mały, bez okien. Podłoga z ciemnego drewna, a ściany pomalowane na kolor chabru. U sufitu wisiał kinkiet z trzema świecącymi się żarówkami. Pośrodku było masywne, dębowe biurko i czarny fotel. Oprócz regału zajmującego całą jedną ścianę i drewnianego krzesła naprzeciw biurka nie było tu nic innego.
Pomyślała o ucieczce. O znalezieniu czegoś, co pomogłoby jej się stąd w jakikolwiek sposób wydostać. Regał był pusty, biurko też. Nawet zwykły długopis tam nie leżał. Podeszła z pośpiechem za biurko, gdzie była szuflada i jedna większa szafka. Szarpnęła za nie, chcąc otworzyć.
— Zamknięte?! — szepnęła sama do siebie w niedowierzaniu. Wszystko tutaj było zamykane. Zaczęła szukać po podłodze, może gdzieś ukryty był kluczyk, może chociaż gdzieś wystawał gwóźdź z podłogi. Cokolwiek!
I uwagę jej zwróciło owe drewniane krzesło, bardzo solidne w wykonaniu. A konkretnie jego nogi. Zakończone były metalowymi stopami przymocowanymi do podłogi przez duże śruby. Szarpnęła za oparcie, ale krzesło ani drgnęło.
Złapała się za ramiona w poczuciu bezsilności. Nie było tu nic, co mogłoby jej pomóc, nic, co dałoby jej nadzieję. I pozostawała myśl, że jest w pełni skazana na Vide.
Spojrzała na swoje nogi. Brudne kolana, rajstopy miejscami podziurawione. Nawet nie chciała myśleć, w jaki sposób została tu przetransportowana. Sięgnęła do kieszonek w sukience, lecz prócz pióra nie włożyła do nich nic innego. A teraz nawet jej pióro, najcenniejsze, co mogła mieć przy sobie, zostało jej zabrane. Usiadła na podłodze pod regałem i czekała.
Przez głowę zaczęło przemykać jej mnóstwo myśli. Ten ostatni wieczór, który miał być tak cudowny. Jego zakończenie, którego się nie spodziewała. I ta świadomość, że nie cofnie czasu, że już nigdy nie ujrzy swojej rodziny. Celine i Feliks, pomyślała widząc w myślach ich zrozpaczone twarze, gdy się zorientowali, że zniknęła. Ich szok i przerażenie. Ból rozdzierał jej serce od wewnątrz. Nawet nie było dane jej się pożegnać. Zapamiętać choćby ostatnie szczegóły ze swojego pokoju. Albo ostatni raz odwiedzić jej ulubione miejsca. Ogarniał ją smutek, rozpacz i strach. Nie chciała pogodzić się z myślą, że naprawdę to był koniec.
Po pewnym czasie ciężkie kroki zbliżyły się do drzwi, a zaraz potem do środka weszło dwóch mężczyzn. Jeden z nich, Ralph, ubrany był w elegancką koszulę i granatowe spodnie w paski. Niedbale zarzucony niebieski krawat dopasowany miał do koloru oczu. Był szczupły, niski i w ogóle nie umięśniony, w przeciwieństwie do drugiego potężnego kolesia. Tamten wyglądał niczym ochroniarz co najmniej z zakładu dla psychicznie chorych morderców. I to ten zaraz podszedł do Rosine i jednym ruchem szarpnął ją i posadził na drewnianym krześle. A potem stanął przy wyjściu.
Ralph natomiast przeszedł za biurko. Rozsiadł się wygodnie na fotelu i z kieszeni spodni wyjął cały pęk kluczy. Od mosiężnych do czysto srebrnych, małych i wielkich jak do prastarych lochów. Szukając odpowiedniego, zapytał:
— Co słychać, Rosine Rousseau?
Zagapiła się wtedy na niego ze zdziwieniem: skąd wiedział jak się nazywa. Milczała, nie mając zamiaru odpowiadać na jego głupie pytanie.
Ralph tymczasem wybrał jeden z kluczy i otworzył szafkę w biurku. Wyjął z niej czarny segregator i długopis. Rozłożył przed sobą i wertując dokumentację w nim się znajdującą, w pewnej chwili się zatrzymał. A potem spojrzał na dziewczynę i kontynuował:
— Lat osiemnaście. Zamieszkała na ulicy Le Bost 22. Córka Florence i Charlesa Rousseau. Wychowana przez rodzinę zastępczą Celine i Feliksa Corso. Ukończyła szkołę z wyróżnieniem. Wykłada towar w głównym sklepie. Zaginęła dnia 4 września. Wszystko się zgadza?
W tej ciszy można by usłyszeć tykanie zegara, jednak nawet tego tutaj nie było.
Jedna z żarówek mrugnęła nagle światłem. Nie zwróciła ona szczególnej uwagi mężczyzn. Tylko kobieta czuła zimne krople potu na plecach, a Vide stawało się dla niej coraz to dziwniejsze.
— Posłuchaj mnie, panienko — Ralph zniżył głos — zacznij odpowiadać, póki masz jeszcze język. Tutaj niemowy szybko go tracą. Więc zapytam jeszcze raz. Wszystkie informacje się zgadzają?
— Tak — niemalże szepnęła.
— Dobrze.
Wyjął z koszulki segregatora jeden dokument i zapisał coś na papierze. Nawet nie podnosząc wzroku znad kartki, rzekł:
— Od dziś jesteś znakiem DF. Zapamiętaj go sobie dobrze, bo tylko nim możesz się posługiwać w Vide. Tutaj nikogo nie interesuje, jak się nazywasz, kim byłaś czy co robiłaś w życiu. To, co oznaczone jest znakiem DF, jest twoje. Ruszenie czy wzięcie czegoś, co do ciebie nie należy, będzie karane. Rozumiesz?
— Tak…
— Świetnie. Więc teraz zastanówmy się nad pracą dla ciebie. — Spojrzał wtedy na nią, a raczej przeszył wzrokiem każdy cal jej ciała, przygryzając zębami końcówkę długopisu. — Najlepszą ofertą jest praca tancerki, co wiąże się także z dziewczyną do towarzystwa. Osobny pokój, pięć posiłków w ciągu dnia, nowe ubrania, kosmetyki i inne pierdoły. Pracujesz w nocy, śpisz w dzień. Żyć i nie umierać. To jak?
— Nie umiem tańczyć — wydukała.
— To się nauczysz. Jesteś jak laleczka, wykorzystaj to. Im gorsze stanowisko pracy, tym gorsze warunki do życia.
Rosine przeszył dreszcz na myśl o tańcu dla Vide i tym, co było do tego przypisane. Nie miała najmniejszego zamiaru poniżać własnej godności nawet za cenę wszystkich wygód, jakie by jej zaproponowali. Miała swoje zasady i chciała się kurczowo ich trzymać. Pokiwała więc przecząco głową i powiedziała pewnym głosem:
— Nie będę tańczyć.
— Twój wybór — zaśmiał się i znów coś zapisał w dokumentacji. — Więc sprawdzisz się w pracy kelnerki wraz z obsługą baru. Są tam trzy dziewczyny, dołączysz do nich i ich pokoju. Praca jest od 18 średnio do 3 rano. Masz przebierać się w służbowy strój i pilnować, by był czysty. Przysługują ci trzy posiłki w ciągu dnia. W czasie pracy jedna piętnastominutowa przerwa. Zapamiętałaś?
— Mniej więcej.
— Świetnie. — Rzucił długopis o biurko z impetem, jakby to miało mu pomóc rozładować emocje. Ręce położył na dokumenty, splótł ze sobą palce i mówił dalej: — Nie tolerujemy nieposłuszeństwa, a próby ucieczki są karane śmiercią. Złe wykonywanie pracy wiąże się z oddaleniem na gorszy dział. Grota zesłanych, w której dziś przypadkowo miałaś okazję się obudzić, jest etapem końcowym. Po niej masz już tylko dwie drogi, niebo albo piekło. Jasne?
— Tak.
— Jakieś pytania?
Popatrzyła na niego z pogardą. Miała setki pytań. Skąd wiedzieli o niej tyle? Czy może była już wcześniej obserwowana jako cel. A może od dziesięciu lat chcieli ją dorwać, jako zemstę za ucieczkę? Przede wszystkim po co to wszystko, czemu to robią, czemu krzywdzą niewinnych ludzi? Nie potrafiła zrozumieć ich motywów działania. Niczego co było związane z Vide. Ale teraz nie miała już wyboru. Musiała robić to, czego chcieli.
Pokiwała przecząco głową, a Ralph dał znak drugiemu mężczyźnie. Ten stanął tuż za kobietą i silnym uściskiem złapał jej ręce w miejscu zgięcia, przygniatając je do krzesła tak, by nie mogła nimi ruszyć. Przestraszyła się wtedy i odruchowo próbowała się wyrwać.
— Nie panikuj. Musimy cię naznaczyć.
Wlepiła przerażony wzrok w Ralpha, a on wygrzebał coś z szafki w biurku. I zaraz potem podszedł do niej, trzymając w ręku metalowy okrąg, coś na kształt obroży.
— Pomyśl, że to twój nowy łańcuszek z ozdobnymi inicjałami DF. — Stanął przed nią z uśmieszkiem.
Złapał ją mocno za głowę i szarpiąc za włosy, odgarnął je do tyłu. Bez ceregieli, bez delikatności. Jedną ręką założył metalową obrożę, która magnetycznie zacisnęła się na szyi. Po czym z kieszonki w koszuli wyjął mały kluczyk i nim zamknął obrożę.
Drugi mężczyzna puścił ją wtedy.
— A teraz — Ralph zaszedł znów za biurko i ułożył przed nią dokument — grzecznie podpiszesz czytelnie imieniem i nazwiskiem.
Rosine łapała szybko powietrze. Metal ziębił jej skórę i miała wrażenie, że jest zbyt ciasno zaciśnięty. Patrzyła na eleganckiego mężczyznę, trzymając się za szyję. To była paranoja. Podpis dokumentu znaczył jedno. Zgodę na więzienie, na wszystko, co wymyśli Vide, nawet zgodę na własną śmierć. I po co to się działo, skoro nie miała innego wyjścia? Tak czy inaczej musiała wykonywać ich polecenia i działać według zasad ich gry. Tutaj już nie było własnego zdania. Ani nawet własnego ja.
— Jeśli chcesz, możesz wpierw przeczytać. Choć osobiście bym nie polecał — wyszczerzył do niej zęby w szyderczym uśmiechu i podał długopis.
Wzięła go drżącą dłonią. Została skazana na dożywotni wyrok. I nie było już odwrotu. W miejscu, gdzie widniała wykropkowana linia, powoli napisała:
Rosine Rousseau
Ralph wziął papiery i włożył je do segregatora, a potem schował do biurka. Uśmiechnął się pod nosem zadowolony z przyjęcia kolejnej ofiary do kolekcji i rzekł:
— Witamy w Vide, atrybucie DF.
*
— 12 lipca —
Moje życie było nudne i monotonne. Nie wykorzystane pod żadnym względem. Odkąd dostałam szansę, można powiedzieć, drugiego życia. Dziesięć lat zmarnowane.
Jestem Rosine Rousseau. Pierwsza ofiara Vide i jedyna, która uciekła. Miałam wtedy osiem lat i pamiętam wszystko z dnia, w którym udało mi się wrócić do miasteczka. Mój pusty dom, czarne pióro, któremu wtedy nadałam ogromną wartość. I jeszcze ich: małżeństwo z trzydziestoletnim stażem, do których poszłam i którzy stali się moją nową rodziną. Pamiętam nawet strwożony wyraz twarzy Celine, gdy obmywała mnie z brudu pod prysznicem. Chciała też wyciągnąć ode mnie, co się stało, lecz ja nie powiedziałam ani słowa, a tę tragedię zachowałam jedynie dla siebie. I tak zostało.
Potem była już tylko monotonia. Codziennie ten sam rozkład dnia. Pobudka, szkoła, dom, nauka, sen. Nic dziwnego, że byłam jedną z najlepszych uczennic, skoro praktycznie nie wychodziłam z domu. Nie licząc kościoła czy pójścia do sklepu. Przez to nie miałam koleżanek, a już na pewno nie chłopaka. Należałam do tych odludków szkolnych, którzy przerwy spędzali na krańcu ławki z nosem zanurzonym w książce. Ale mnie to nie przeszkadzało. Zamknęłam się w swoim świecie, do którego nie wpuszczałam nikogo, i tak było dobrze. Nikt o nic nie wypytywał, nikomu nie musiałam opowiadać swojego życia. Mimo to podobno mnie lubiano. Mówię podobno, bo zauważałam to tylko wtedy, gdy ktoś potrzebował pomocy w odrobieniu pracy domowej lub nie rozumiał zadania z matematyki.
Ale szkoła się skończyła, a ja zostałam na lodzie. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że nie mam pomysłu na dalsze życie. Niczym się nie interesowałam, a oprócz czytania książek, nie miałam kompletnie nic do roboty. Patrzyłam na moich zastępczych rodziców, sądząc, że może oni w jakiś sposób mnie zainspirują. Ale oni byli zupełnie inni. Pełni energii, zapału do działania.
Feliks ciągle przesiadywał w ogrodzie lub ganiał w swoim sadzie, zbierając dojrzałe owoce, żeby potem dostarczyć je do sklepu. Nigdy się nie nudził, zawsze miał pełne ręce roboty. A gdy chciałam mu pomóc, upierał się przy swoim, że powinien robić wszystko sam. Więc wzruszałam ramionami i jak ta zagubiona owca chodziłam za Celine, przyglądając się jej kolejnym dziełom sztuki. Wszystkie ozdoby, które mieliśmy w domu, były wykonane właśnie przez nią. Artystkę, jak często nazywali ją mieszkańcy Lunit. Kiedy ktoś szukał ciekawego prezentu na ślub lub chciał mieć coś niespotykanego w swoim salonie, zwracał się do niej. Toteż podobnie jak Feliks miała mnóstwo pracy, zapełniając swój czas tym, co kochała robić najbardziej. Lubiłam na nią patrzeć, szczególnie gdy podekscytowana siedziała na podłodze salonu i na papierze kreśliła nowy pomysł. Choć miała już pięćdziesiąt lat, zachowywała się jak rozbrykane dziecko, które właśnie wymyśliło stworzenie latającej rakiety i silnie wierzyło w to, że się uda. Uwielbiałam ją za to i tym samym podziwiałam. Nawet czasem zazdrościłam. Bo gdybym miała w sobie tyle żywiołowości co ona, moje życie wyglądałoby zupełnie inaczej.
Ale ja tak nie potrafiłam. Krzywdy przeszłości odebrały mi radość i byłam pewna, że nic w tym miasteczku nie mogło mi jej przywrócić.
Do czasu…
Pewnego, jak to zwykle bywało, nudnego dla mnie dnia, Celine biegała znów po domu w euforii, że coś wymyśliła. Przywykłam do jej zachowania i nawet nie zwróciłam na to szczególnej uwagi. Przeszłam do kuchni i otworzyłam lodówkę w nadziei, że przez dwadzieścia minut, odkąd do niej zaglądałam ostatnim razem, pojawiło się coś nowego do jedzenia. Ale gdy przeżyłam rozczarowanie, Celine naskoczyła na mnie od tyłu, wcisnęła mi banknot do ręki i rozkazała iść do sklepu kupić klej. Powiedziała dokładnie tak:
— Rosine. Siedzisz i nic nie robisz. Masz tu kasę, kup mi klej do drewna i zagadaj do ulicznego skrzypka.
— Zaraz — spojrzałam na nią z niemałym zaskoczeniem. — Mamy ulicznego skrzypka?
Naprawdę się zdziwiłam. Od czasu skończenia szkoły chyba jeszcze rzadziej wychodziłam z domu, skoro nawet o nim nie słyszałam. Mój plan dnia uległ przecież zmianie. Pobudka, dom, dom, dom, sen…
— Nie żartuj sobie. Koleś gra już z dwa tygodnie! Łap przystojniaka, póki wolny.
— Skąd niby wiesz, że jest wolny?
— A jesteś zainteresowana? — Uniosła się wtedy z radością.
— Nie?
— Dobra, skoro sam tam stoi przez pół dnia, to musi być wolny. A zresztą, możesz się go zapytać.
— Jasne — uśmiechnęłam się ironicznie. — Od razu zapytam się, czy zostanie moim mężem.
Celine uniosła do góry kciuk prawej ręki z pełnym zadowoleniem. Taki układ pasowałby jej najbardziej. Doskonale wiedziałam, że marzy jej się, bym wreszcie znalazła swojego wybranka życia, potem wesele, wnuki i tak dalej… No cóż. Z mojej perspektywy sądziłam, że takie dni nigdy nie nadejdą.
Przewróciłam tylko oczami. Wzięłam jeszcze torebkę, do której włożyłam pieniądze i wyszłam.
Sklep, do którego zmierzałam, znajdował się w centralnej części miasteczka, czyli także w pobliżu kościoła i szkoły. Był ogromny. Jedyny taki, w którym można było kupić dosłownie wszystko: od biżuterii, poprzez książki, kosmetyki, gwoździe i skarpetki dla niemowlaków. I klej do drewna, którego potrzebowałam.
Do centrum miałam zaledwie dziesięć minut drogi. Idąc obserwowałam bacznie ulicę, a raczej nasłuchiwałam dźwięków, może jakiegoś grającego skrzypka… Zaciekawiłam się, kim był ten nieznajomy ktoś. Szybko jednak znalazłam się pod sklepem bez napotkania kogokolwiek.
Weszłam do środka, wzięłam do ręki koszyk i od razu udałam się na dział budowlany.
Jakieś pięć wysokich do sufitu regałów przytłoczyło mnie do ziemi. Czułam się jak mrówka, która oddaliła się zbytnio od mrowiska i wylądowała na ulicach wielkiego miasta. Zachowałam jednak pozorną powagę, pokazując innym klientom, że dokładnie wiem, gdzie znajduje się to, czego szukam. Przeszłam przez klucze, imbusy, młotki, wiertarki, minęłam wypasionego faceta z brodą, który nie mógł się zdecydować, jaką drabinę wybrać. Znalazłam nawet punkt składania zamówień na drzwi i panele podłogowe, ale kleju tam też nie było.
Myślałam już, że zostanę na wieki wśród tych wszystkich dziwacznych narzędzi, ale wtedy pojawił się mój wybawca. Koleś w koszulce z napisem „chętnie pomogę”, prawdopodobnie stały pracownik, grzebał wśród puszek na półce na wysokości jego torsu. Schowałam własną dumę do kieszeni i podeszłam do niego.
— Przepraszam, gdzie znajdę klej do drewna?
— W alejce trzeciej — od razu odpowiedział. A dopiero potem odwrócił wzrok od swoich puszek i spojrzał na mnie. Miałam wrażenie, że na moment znieruchomiał, chyba zastanawiając się, czy jestem prawdziwa. Miał włosy koloru ciemnoblond i szare oczy, a prawy policzek umazany czarną smugą. Jego koszulka z napisem „chętnie pomogę” była za duża, ale mimo to wyglądał w niej bardzo dobrze.
Wyrwałam go z jakiegoś transu:
— A gdzie ta alejka?
— Jesteśmy w niej — uśmiechnął się lekko zawstydzony, po czym zrobił parę kroków w bok i spojrzał na górną półkę. Nie przestając się uśmiechać, zapytał:
— Jaki to ma być klej?
— Do drewna. — Zbliżyłam się.
— To już wiem. A coś konkretniejszego? Drewno zwykłe, lakierowane, może egzotyczne?
— Eeem… nie mam pojęcia. Celine powiedziała mi tylko, że mam kupić klej do drewna.
— Aha. — Uśmiechnął się wtedy jeszcze szerzej, ukazując swoje białe zęby. W tym momencie zorientowałam się, że wzmianka o Celine była kompletnie bez sensu. I sama się zaczerwieniłam.
— W takim razie dam ci do różnych rodzajów drewna. Chcesz w tubce czy do smarowania? Wybór należy już do ciebie.
Zaraz. Czy on się ze mnie właśnie nabijał?
— Poproszę w tubce. — Kiedy tylko wziął odpowiedni klej, wyrwałam mu go z rąk i stanowczym, nie ukrywającym mojego urażenia głosem rzekłam: — Dziękuję. Do widzenia.
Odwróciłam się natychmiast, myśląc prędko, którędy do wyjścia. Usłyszałam za sobą jeszcze jego rozbawiony głos, zanim zniknęłam za najbliższym regałem: „Polecam się na przyszłość”, ale ja od razu pomyślałam, że już nigdy tutaj nie wrócę. Nie było takiej opcji.
Szybko dotarłam do kasy, zapłaciłam i zdenerwowana wyszłam ze sklepu. Nie wiem czy byłam zła na tego pracownika, czy na fakt, że nigdzie nie zauważyłam ulicznego skrzypka. Przyszło mi wtedy na myśl, że Celine ukartowała wszystko i jeszcze bardziej się wkurzyłam.
Jak rozdrażniona bestia wparowałam do domu, rzuciłam klej na stół (Celine aż znieruchomiała; musiałam serio strasznie wyglądać) i bez słowa wyjaśnienia wyszłam do ogrodu Feliksa.
Z perspektywy czasu myślę, że nieraz dziwnie się zachowywałam. Byłam nadal jak małe dziecko, wciąż zagubione, ciągle miewające nagłe zmiany nastroju. Nie widziałam siebie jako osoby dorosłej, nawet nie widziałam siebie w pracy. To wszystko wydawało mi się takie odległe i obce. Przerażała mnie przyszłość, która powoli stawała się teraźniejszością. Wiedziałam, że prędzej czy później będę musiała się z nią zmierzyć. Ale wciąż czułam, że nie jestem na nią gotowa.
A jeśli chodzi o ulicznego skrzypka, szybko się przekonałam, że istnieje naprawdę. Dzień później przyjaciel mojej prawdziwej mamy, Pan Henri, obchodził swoje czterdzieste urodziny. Pamiętam jak przez mgłę, że kiedy zmarł mój tata, a miałam wtedy zaledwie cztery latka, Pan Henri zaczął nam bardzo pomagać. Załatwiał opał na zimę albo naprawiał kran w łazience, gdy się zepsuł. To były niby drobne rzeczy, ale jednak potrzebne, i moja mama była mu za to bardzo wdzięczna. Ja dopiero z czasem zrozumiałam, ile dla nas poświęcił, dlatego też każdego roku pamiętałam o jego urodzinach i zawsze szłam do niego z życzeniami i drobnym upominkiem.
I właśnie późnym popołudniem wracałam od Pana Henriego, kiedy nagle usłyszałam cichą melodię graną na skrzypcach. Najpierw pomyślałam, że może ktoś słucha radia. Było gorąco, więc ludzie mieli okna pootwierane na oścież. Ale przeszłam tylko kawałek dalej i zobaczyłam go. Ciemnoblond włosy rozwiane na wietrze, delikatna opalenizna uwydatniająca się trochę bardziej w połączeniu z białą koszulką. I ta znajoma twarz…
Zamurowało mnie, gdy skrzypek okazał się być szanownym pracownikiem działu budowlanego. Niektóre zbiegi okoliczności w moim życiu doprowadzały mnie do szału. Tak jak ten.
Pomyślałam szybko, żeby pójść inną drogą do domu. Problem jednak polegał na tym, że musiałabym obejść dosłownie całe miasteczko wokół, by z drugiej strony wyjść na moją ulicę. A to na pewno nie wchodziło w rachubę. Uniosłam więc dumnie głowę, by przechodząc obok niego udać, że go nie widzę. Taki był przynajmniej mój wstępny plan, choć nie do końca wyszedł tak jak powinien.
— Wybraliśmy dobry klej? — zawołał na tyle głośno, że nie tylko ja, ale i każdy przechodzień zmuszony był na niego spojrzeć. Uśmiechał się od ucha do ucha, szczerząc te swoje idealne zęby.
— Tak, świetny!
Zatrzymałam się na moment i postanowiłam zagrać jego taktyką. Przyglądając mu się z wyraźną uwagą, uniosłam prawą brew do góry. To był czas na moją zemstę.
— Ooo, widzę, że już zdążyłeś umyć twarz — powiedziałam zadziornie z pełnym zadowoleniem.
Zaśmiał się, opuszczając skrzypce w dół.
— Tak to jest, że na budowlance człowiek się brudzi. Choć z drugiej strony, mogłaś mi powiedzieć.
— Zrobiłabym to, gdybyś się ze mnie nie nabijał.
— Ok, zwracam honor. W ramach przeprosin mogę zaprosić cię na kawę.
Zatkało mnie. I to w znaczeniu bardzo dosłownym. Właśnie uliczny skrzypek zaprosił mnie na kawę, a ja stałam z otwartą buzią, gapiąc się w niego i zastanawiając się przy tym, czy aby sobie tego przypadkiem nie wymyśliłam. Dlaczego taki chłopak chciałby mnie zapraszać? Pomyślałam nawet, że to sprawka Celine. Znowu. Jeszcze nikt dotąd nigdzie mnie nie zaprosił i nie bardzo wiedziałam, jak reagować.
— Nie umawiam się z nieznajomymi — wypaliłam w końcu dumnie. Powinnam grać niedostępną.
Na to on przełożył smyczek do drugiej ręki i zrobił krok w moją stronę. Znalazł się teraz dosyć blisko i poczułam się niezręcznie. Wtedy on ze swoistą pewnością złapał moją prawą dłoń.
— W takim razie — i pocałował ją jak prawdziwy dżentelmen — nazywam się Adrien Lange i jestem ulicznym skrzypkiem. A ty?
— Jestem Rosine Rousseau — wydukałam. Byłam skrępowana i oszołomiona tą sytuacją. I może też wzrokiem osób, które się na nas gapiły.
— A więc już się znamy. Czy teraz, Rosine, pozwolisz mi postawić ci kawę?
*
Budynek Vide od czasu swego powstania był wielokrotnie przebudowywany. A to ze względu na nowe rozwiązania, a to brakowało miejsca dla członków czy samych uwięzionych. Dobrze zaczął prosperować od niespełna trzech lat i od tamtej pory pozostał niezmieniony.
Miał piwnice, parter i jedno piętro. Do piwnicy schodziło się wąskimi, kamiennymi schodami. Po prawej stronie znajdowała się kotłownia, miejsce na węgiel i drewno, a po lewej były drzwi. Wyprowadzały one na korytarz, długi, z licznymi drzwiami. To tam między innymi był gabinet Ralpha, małe pomieszczenie gospodarcze czy najważniejsze dwie groty dla zesłanych na ostatni etap, osobno dla mężczyzn i kobiet, a także łaźnia. Ostatnie drzwi na samym końcu korytarza prowadziły specjalnym wyjściem na zewnątrz budynku.
Parter był swego rodzaju centrum. Kuchnia, jadalnia czy główna sala, miejsce codziennej rozrywki Vide. Druga część oddzielona zaszyfrowanym przejściem była kolejnym miejscem pracy.
Na pierwszym piętrze znajdowały się natomiast pokoje i łazienki. Były one również oddzielone; dla ludzi z Vide i dla uprowadzonych.
Rosine zaprowadzono na piętro. Zaraz po wejściu w korytarz o szarych ścianach zatrzymali się przy pierwszych drzwiach z numerem 1. Pod posrebrzaną jedynką wisiała kartka z drukowanym napisem: OBSŁUGA BARU I SALI, a pod spodem jeszcze jedna, bardziej pogięta, pokreślona. Wypisane były na niej różne znaki z datami.
Ralph wyjął długopis i dopisując na kartce odpowiednie litery i liczby, rzekł oschle:
— Są tu trzy dziewczyny. Pracujecie razem, bez żadnych spoufalań. Wolne łóżko jest twoje. Jeszcze dzisiaj dostaniesz rzeczy, które będą do ciebie należeć. O 17.30 jesteś w głównej sali na — powiedzmy — szkoleniu. — Schował długopis do kieszonki w koszuli, a ręce włożył do kieszeni. Zmierzył ją wzrokiem, kontynuując: — Posiłki przydzielone są ci od jutra. Do wody masz dostęp cały czas. Tu obok jest wasza łazienka. Jakieś pytania?
— Mogę chodzić po budynku?
— Tylko tutaj, a na parterze możesz poruszać się po sali, jadalni i kuchni do posiłku. Reszta i tak jest zamknięta. — Uśmiechnął się głupio pod nosem. — Coś jeszcze?
— Gdzie znajdę tą wodę?
— W kranie — zaśmiał się perfidnie i otworzył jej drzwi. A potem od razu odwrócił się na pięcie i poszedł.
Rosine powoli weszła do środka. Jej oczom ukazało się pomieszczenie dwa razy mniejsze od zwykłego przeciętnego pokoju, z małym oknem usytuowanym nienaturalnie wysoko. Ściany miały wyblakły piaskowy odcień, podłoga wykonana z brązowego linoleum także była już wytarta. Stały tam cztery łóżka. Dwa pod jedną ścianą, dwa pod drugą. Przejścia pomiędzy nimi miały zaledwie metr szerokości. Zaraz przy drzwiach znajdował się wysoki regał z kilkoma półkami, opisanymi kolejno znakami: CS, CZ, DA. I przy nim też było wolne łóżko.
Zamknęła za sobą cicho drzwi i usiadła na nim. Materac był twardy, a zszarzała pościel, choć świeża, miała dziury i liczne zatarcia. Rosine oparła się plecami o ścianę, uważnie rozglądając się po innych łóżkach, gdzie spały, zdawało się twardym snem, pozostałe uwięzione. Dwie były całkiem zakryte kołdrą, więc nie mogła ich nawet zauważyć. Jedynie dziewczyna leżąca naprzeciw była tylko do połowy przykryta, obrócona przodem do ściany. Miała krótko ścięte, czarne włosy, a na szyi metalową obrożę. Taką samą jaką mieli wszyscy więzieni.
Nad drzwiami wisiał zegar. Była dokładnie 9 rano. W tym czasie Rosine zwykle kończyła jeść śniadanie z rodziną. Tymczasem dziś była tutaj i tu pozostanie. W więzieniu, które prędzej czy później skończy się śmiercią.
Zdjęła buty, położyła je pod łóżko i wyciągnęła się na materacu. Do rozpoczęcia swojej pracy miała jeszcze bardzo dużo czasu. Przykryła się również kołdrą, chociaż wcale nie było jej zimno. I przymknęła oczy.
Rozdział 3
Zegar wiszący nad drzwiami wystukiwał nieustannie uciekające sekundy. Był przeraźliwie głośny i tylko burczenie w brzuchu Rosine zdołało go co jakiś czas na moment zagłuszyć. Była potwornie głodna. Każda pozycja do leżenia wydawała się wygodna jedynie na krótką chwilę. Nie spała. Za dużo myśli kłębiło się jej w głowie, by mogła choć na moment zmrużyć oczy.
Dziewczyny z jej pokoju spały przez cały czas. Tylko raz w ciągu tych ciągnących się w nieskończoność godzin Rosine zobaczyła, jak jedna wyszła, ale wróciła po dokładnie siedemnastu minutach. Raz też do pokoju wszedł chłopak w białej bokserce i krótko ściętych brązowych włosach. Położył kilka ubrań na półce z jej znakiem, a kiedy poszedł, zsunęła się powoli z łóżka, założyła buty i z ciekawości zerknęła pod znak DF.
Był to roboczy strój. Krótka spódniczka z czarnej skórki, czerwony top, a do tego siatkowane pończochy i rękawiczki bez palców dopasowane do całej stylizacji. Nie dostała nic więcej, co znaczyło, że sukienka, w której została porwana, miała służyć jako piżama i strój na każdy kolejny dzień. Zniesmaczyła się tylko i ostrożnie otworzyła drzwi.
Korytarz był pusty. Tam również panowała ta sama obłędna cisza co w pokoju. Od razu zauważyła, że piętro składa się z wielu pokoi oznaczonych cyferką i mających na drzwiach wywieszoną kartkę z listą osób. Na każdej były tylko znaki porwanych, daty i przydzielone im do pracy sekcje. Żadnej innej informacji. Jak mówił potworny elegant, jedzenie dostanie od jutra i wiedziała, że do tego czasu będzie musiała wytrzymać. Ale mogła rozejrzeć się po budynku, zobaczyć jadalnię czy chociażby miejsce swojej pracy.
Wyszła na klatkę schodową, gdzie były jeszcze jedne drzwi. Jak się mogła domyślić, były zamknięte. Zeszła więc schodami na dół.
Parter wyglądał zupełnie inaczej, co zaraz zwróciło uwagę Rosine. Był bardzo zadbany. Nawet drzwi były z innego drewna, lepszego i bardziej estetycznego. I tam nie było już zupełnej ciszy.
Szumy, postukiwania, to wszystko dochodziło z naprzeciwka. W ścianie był otwór łukowy i widoczny fragment pomieszczenia. Rosine bezszelestnie zbliżyła się do niego. Błękitny odcień ścian, jasna podłoga i dekoracje. Dużo kwadratowych stolików z wieloma krzesłami. Wyglądało to na jadalnię i rzeczywiście nią było. Hałasy natomiast dobiegały zza kolejnych drzwi, na końcu tego szerokiego pomieszczenia i jak się już domyśliła, była tam kuchnia.
Wyszła stamtąd pewna kobieta. Miała trochę ponad trzydzieści lat, włosy upięte w wysokiego koka, standardowa obroża na szyi. Nosiła jasne ubrania, zwykły t-shirt i prostą, ołówkową spódniczkę do kolan, a do tego biały fartuszek. Szła z całym stosem talerzy, które po kolei zaczęła rozkładać na stolikach. Zaglądającej do środka dziewczyny nawet nie zauważyła. Zaklęta we własnej pracy robiła to, do czego była zmuszona.
Rosine pomyślała choć o jednej kromce chleba, o kilku łykach zimnej wody. To by jej wystarczyło, by na razie zaspokoić swój szaleńczy głód. Pomyślała, żeby zapytać o to kobietę. Była także uwięzioną, mogła ją zrozumieć i pomóc. Ale wtedy usłyszała coś za sobą.
— Jakiś problem? — Odwróciła się natychmiast, słysząc gruby, zachrypnięty głos. Jego właściciel był wysoki i potężny niczym wiking. Miał nawet taką samą brodę jak oni. Spoglądał z góry groźnym spojrzeniem.
— Nie, nie — powiedziała zaraz.
— Wyglądasz mi na nową tancereczkę.
— Jestem kelnerką.
— Szkoda — obruszył się i minął ją, udając się do jadalni.
Rosine odwróciła się zaraz na pięcie. Teraz, gdy wiking rozsiadł się pośrodku jadalni, wiedziała, że nie dostanie niczego do jedzenia. Przeszła z powrotem korytarzem na klatkę schodową, a stamtąd na górę wprost do pokoju nr 1.
*
Tak to się wszystko zaczęło. Z Adrienem oczywiście.
Ok. Zgodziłam się na tę kawę, bo mnie po prostu totalnie zaskoczył. Przecież nie mogłam mu odmówić. (Nie?)