Elżbiecie, Magdalenie, Albertowi
Bez Was nie dałbym rady
Wstęp
Uciekające Światło jest introwertyczną autobiografią. Jestem bohaterem i autorem tej historii upadku? Lotu ku górze? Wszak kierunki, założenia, fatamorgany, naturę mają umysłową. Niebo jest zawsze tam gdzie stopy. Zachmurzona moja głowa. Kiedyś myślałem, że wszystko już było, się wydarzyło. Dziś wiem, że to nieprawda. Każdy ma inną opowieść, choć o tym samym opowiada.
Wiele masek zakładam: Kay, Świetlisty, Psychopata, egzystują we mnie. Mieszkają w moim mózgu. Niekiedy mam wrażenie, że mieszkacie tam wszyscy, ludzie. Na najbardziej obcej z planet, słowa te spisałem. Głosy dyktują mi wszystko, tak było zawsze. Niektórzy nazywają to pismem automatycznym. Trans jest bardziej właściwym określeniem. Niech ten Trans trwa! Pasja, w której zatracasz swoje ja. Opowieść, która jest wizją totalną, a więc taką, której zaprzeczenie jest potwierdzeniem.
Uciekające Światło jest raportem. Kroniką. Dokumentem, spisanym ręcznie atramentem z odrobiną krwi. Powstawał na dworcach, w lasach, pociągach, kawiarni Anna na ulicy Chopina, w ukochanym LL 125 KM, czyli wojskowej wersji Lanosa, który sprejem srebrzystym niczym błyskawica był podpisany na masce: Lucyfer 7. Opisałem, co jest wewnątrz, jest zewnętrznym. Musisz wiedzieć, że w gruncie rzeczy, to podróż pod Czarną Banderą. Powtarzam: Uciekające Światło jest autobiografią.
Wszelkie słowa, na co dzień kojarzone z emocjami, odgrywają inną funkcję. Służą za estetyczne narzędzia konieczne przy sekcji. Rzeźnia. Chcę Ciebie wyzwolić z bolesnego skurczu, ciało jest najbardziej problematyczne, podobnie jak balon, więzi powietrze.
Rezygnując z wolności nie jesteście — jak chcecie sobie wmówić — bezpieczni. System za wszelką cenę pragnie unieszkodliwić każdego, kto ujawnia, że nie tarczą jest, lecz dozorcą. System dba wyłącznie o własne bezpieczeństwo, im bardziej jego słudzy mówią o bezpieczeństwie, tym mniej wolności dla jednostki. Zawsze doskonale im posłuży choćby bat na mniejszość. Większość. Demokratyczna. Znam takich, co zawsze (nawet po przeciwnych stronach) niezmiennie do niej się załapują. W stadzie raźniej. Się, ciężar śmierci z ja zdejmuje. Nigdy. Śmierci nie ma. Niczego nie ma.
Nicości światło w brzasku dnia szatę smutku przyodziewa. Wdzięczy się, pręży jak niechętna dziwka, a słońce miała zimą i śnieg, co spada na białe przecież kwiaty kasztanowca. Nic się nie zmienia. Dzikie kwiaty zerwane na brzegach podziemnych rzek, piękne: zaciągam się nimi, raz za razem, siedem. Ich zapach, psychoaktywne zimno dalekiego wschodu, zapach marzeń szaleństwa czystości pornografii lekomani. Zapach miłości. Nie przecinał, tej woni, znak interpunkcyjny, nic nie oddzielało mnie od Ciebie.
Podmiot
Wszystko obumarło i nic już nigdy się nie odrodzi. Nikt. To pierwszy wpis w nowym Dzienniku, Żałobniku. Jest taki jak lubię z białymi stronami papieru, bez linii i kratek. Zszywany, twarde okładki maluję na czarno. Kocham samego siebie, Krew własną miłuję. Pycha i chłód, tarcza i nóż, pióro i wino, psychoza, amfetamina, iluminacja. Wiem, dokąd chcę — o ile w ogóle gdzieś — dojść. Na imię mam Kay. Sam sobie takie nadałem. Chłopiec z Królowej Lodu mistrza Andersena. W psycho — transie. Piękno w Zło. Wybaczcie nienawidzę cudzysłowów.
Jestem neurotykiem, alkoholikiem, filozofem, poetą, kronikarzem, ćpunem, spawaczem, kierowcą, spowiednikiem, Prometeuszem, Merkurym, Buddą, Kaligulą. BYCIEM. Kim być nie jestem? Nie to jednak czyni mnie wyjątkowym, niepowtarzalnym.
Każdy i wszystko co opisuje istnieje, przynajmniej na tyle na ile istnieje fenomen. Dlaczegóż nie? Jak poblask na ostrzu. Depresja spełnionego marzenia. Jestem przyczyna fenomenów. Wszystko, oprócz mnie, jest fenomenem? I wrzask, ze ja również, jeśli tak, takim fenomenem jestem. Naiwność wymyślonych postaci, które ledwo, co powołałem tchnieniem niemożliwego, jest doprawdy zabawna a niekiedy nawet piękna w świecie organizmów tylko z racji, które niesłusznie nazywane są żywymi. Chyba tylko z powodu ruchu, pozornego. I emocje wynikające z przywiązania, zadowolenia się, ha, uznanymi odpowiedziami, szaa! To jest Dziennik. Świadomości czysty strumień. Esteta nie musi być etyczny. Uwaga! Meandry, strumienie o nieznanych źródłach. Owoc wiadomości dobra i zła, samoświadomość, zatrute przez Boga, zazdrośnie strzeżone drzewo wiecznego żywota. Strach Uzurpatora.
Powodowany pewnością — wynikającą zapewne z zapomnianej, ale zalegającej w głębokościach pamięci wiedzy, — że logiczny jest brak innych Ja. Ty. Totalność JA, nieskończona samotność. Tkwiłem nad uprawnymi polami krwi. Wycieka spod murów getta. Jako w niebie tak i na ziemi, ironia? Dobrze, że przynajmniej jest wino. Próbuję po prostu usłyszeć coś poza sobą, zobaczyć w błysku jak nocą z 12/13 stycznia w Gliwicach. Iluminacja. Płonę, bo jestem Światłem Uciekającym, Lucyferem. I z dużej litery piszę gdyż to imię własne. Nie jestem kuglarzem, Szatanem, czy poślednim diabłem. Z pewnością nie jestem człowiekiem. Świetlisty jest ze mną tożsamy. Jestem nawiedzony a znaczy to — nie mniej nie więcej — jak wiedzą napełniony. Wiedzą, nie nauką nastawioną na praktyczny aspekt rzeczywistości. Bezpośredni ogląd ukazuje Wolność. Strażnikiem Nicości jestem. Jezuitą. El Comendante! Nie mam wątpliwości. Nie jestem zaślepiony. Piszę, co czuję, słyszę i widzę. Opisać niemożliwe, czerń światłem, czarnym słońcem. Sprzeciwem i buntem, zawsze mniejszością, jakością. Czystość wymaga woli i wody. Niczego więcej.
Ta gonitwa mnie nie interesuje. Dopóki jesteś na drabinie jesteś niewolnikiem. Szczeble!? Nałożone na nieskończone, niemożliwe, niezmienne piękno, świetliste? Żałosne. Jak mogliście się tak skurwić? Wolę być wariatem zainteresowanym Niemożliwym, niż Tobą. Śmiejesz się przeklinając? Jesteś?
Wsłuchaj się w moje słowa, wpatrz dokładnie. Nie zastanawiaj się, ale bądź uważny, nie nabzdyczaj się gotowcami zasłyszanymi, frazesami prezentowanymi, jako własne. Bez kompleksów. Jakże często najlepsze budzi strach, zazdrość, nienawiść tłuszczy. Nie czuję strachu przed wami, lecz odrazę. Teraz również do siebie, wyobraźnia. Znana i łatwa droga nie jest moją Drogą. Zęby drapieżnika nie służą do przeżuwania trawy.
Gdzie dla ciebie niezdobyte szczyty, tam dla mnie początek depresji. Pamiętam lot z czwartego piętra, na schody. 16 Miesięcy po opuszczeniu matczynego brzucha, spadałem nieuchronnie. Świetlisty uratował mnie, wybrał, jestem jego głosem, treścią, lecz poezja i forma moja. Biegł Tato, biegła Mama, po krwawy zezwłok widziany w głowie. Półtorarocznego trupa. Krakus powie: trupka.
— Tata Bodzio bach — powiedziałem do Rysia, bezpieczny w jego dłoniach.
Prawda jest wewnętrznie sprzeczna. Nie mogąc prawdziwie zaprzeczyć, nie mogę zaświadczać. Banalne jak fakt, że przeciętny przedstawiciel ludzkości, zawsze będący po właściwej, większościowej stronie, pozwoli na wiele, za dużo. Niepomny lub świadomie nie chcąc dopuścić do siebie myśli, że w rzeźni jest tylko jedno bezpieczne miejsce: chłodnia prosektorium. Nienawiść. Szron na oczach. Cięcie.
Noc Domu Wariatów. Tylko świr widzi mnie prawdziwego, a nie bezwolny kokon. Kto by tam wierzył czubkowi? Domy dla psychicznie i nerwowo chorych oazą wolności. Aura moja jak czyste światło. Ćmy będą dziś ofiarą. Kat nie skrywa już oblicza. Po egzekucji cisza, cisza, mak zasiany. Nie ufam heroinistom.
Się umrze, ja nie umiera, zza gardy ciszy, pyszny cios wyprowadzam. Idea. Metafizycznym anarchistą jestem, piratem. Piorunem pokonującym śmierć. Nicością.
Prolog
Jestem szesnastomiesięcznym chłopcem.
Prawdziwym jasnowłosym Cherubinem.
Kwiecień plecień akurat słońce, nad Lasem. Rezyduję w Leśnym Garnizonie Ludowego Wojska Polskiego.
Jestem postacią z bajek, baśni, historii, mitów, faktów, snu. Jestem Prawdziwy, nawet metkę mam na ubraniu, na lewym nadgarstku wydzierane Imię: LUCYFER. Tak! Włodzimierzu Lucyfer Kubiak. Jesteś Uciekającym ŚWIATŁEM, nie tylko je niesiesz. Jesteś mną, Ja zaś jestem Tobą. Nie podlega to żadnej definicji. Jej podlegają wyłącznie kłamstwa. Prawda jest wewnętrznie sprzeczna. NIE OKREŚLI MNIE ŻADNA DEFINICJA, włącznie z wypowiedzianą teraz.
Spadłem z IV pietra i nic mi się nie stało. Mam kota w głowie.
I Katowice
1. Bezmiejsce
Katowicki dworzec nakazuje ruch. Nie ma ławek. Bezdomni leżą na gazetach. Można usiąść tylko na dupie, na niczym więcej. Na zewnątrz zimno w środku smród. Uciekinierki oddają się za wikt, łyk wódki, centa kompotu, cokolwiek znieczulającego odrażający sznyt skończoności. Noc, nie mam, dokąd iść, autobusy nie kursują, na taksówkę nie mam pieniędzy. Chodzę w kółko, staram się nie przywiązywać do miejsc. Mogę zostać namierzony przez policję. Nic nie zrobiłem? I co z tego? Jestem, a to wystarczy, by coś znaleźć, uzasadnione podejrzenie… Wpierdol.
Myśl miesza się z komunikatami, sennymi jak wzrok kioskarki. Kupuje szlugi. Podbiega chłopak, za nim dwóch, stoją, szepcą, palce gryzą.
— Kup magnetofon. — Rzęzi jeden.
— Nie. — Odpowiadam.
— Kup! — Strach i agresja, w duecie, lecz jednym głosie.
— Mam nic. — Mówię. Trudno zapłacić nieistniejącym.
— Ja mam hifa… Palancie. — Wycofuje się, zamulony spoziera na to, co za mną.
Każdy ma jakiegoś hifa, który go toczy. Każdy dzień jest ostatnim. Każda sekunda jest potencjalnym murem, przeszłością zanim nadejdzie. Totalną ciszą między uderzeniami pikawy. Znikamy. Nieprzewidywalny, pewny kres. Tajemnica śmierdzi.
Bezmiejsce, tutaj ma miejsce. Przytłacza obszczanych starców. Niedomyte panienki bujają się groteskowo, kręcąc kuprami. Fiut w ustach nie będzie czuł zapachu. Lubię lody, ale niekoniecznie z podłogi…
Napisałem wiersz, niepodniecony. Nie wiem, w jakim celu? Dlaczego?
2. Ligota
Na Ligocie jest osiedle studenckie. Tuż obok las, duży park, amfiteatr, miejsce naszych spotkań. Mara, Lula, Jar, Trupi i Kay, czyli ja. Autor, spisałem, co powiedziały głosy w głowie. W słowa włożyłem myśli, obrazy, emocje wypaliłem inkaustem z krwi rozpuszczonej w czarnym atramencie. Blizny, na lewej dłoni, są świadectwem prawdy. Mój szlak nie jest głównym traktem. Nie jest nawet boczną ścieżką. Wędruję tuż nad przepaścią, po mojej drodze. Nie jest to trakt człowieczych stad, gdzie zamiast bruku: czaszki, kości. Gdzie zamiast Ja spotykam powielone Się. Prawda jest taka, że nikt jej nie chce, ucieka od wolności, marzeń. Większość drży na samo wyobrażenie.
Halucynacją, wszystko halucynacją, krew za kurtyną, krew na widowni, tylko na scenie: życie.
Miłość wieczną, wieczne szukanie, bez Ciebie. Kłamstwo potrzebne jest ślepym.
Teatr.
— Zakręćmy się! Uszyjmy! Nie stójmy — Mara wirowała na stopie.
— Ziemia stoi! — Powtarzała z radością, w uniesieniu, niczym święta. Szalona.
Lufa krążyła z ust do ust. Pięć nadętych osób, w kręgu. Parskanie, głupawa, dym wyłazi porami. Om Mani Padme Hum. Jest dobrze. Fioletowe są rośliny, magiczne jest palenie, pierwsza klasa, klasa! Piersi Mary rozkojarzony metronom, w mózgu. Pompują krew do oczu, których eksplodujące naczyńka szczypią.
— Visin! Proszę visin. — Kay.
— Wizja? Normalka. — Trupi. Pierwszy w bleblaniu, ostatni w działaniu. I źle słucha.
— Lula, sarenko, posiadasz visin? — Kay.
Lula po chwili poszukiwań, podała mi plastikową buteleczkę. Po kropli w oko i jest dobrze, przestały szczypać i nie są czerwone.
— Ja, ciągle mam wizję. Teraz, na ten przykład, widzę drzewo… Zielone… — Trupi zachwycał się własnym głosem.
— Niesamowite. — Kay zadrwił.
— Stary życie jest… — Trupi.
— Gały masz czerwone. — Lula.
— Każdy ma przekrwione. — Jas.
— Konkluzja? — Kay.
— Nabij faję. — Mara.
— Trzymaj jeszcze jedną. — Trupi.
— Sztach… — Mara.
— Strzał w płuca. — Trupi.
— Szsssszztach… — Mara wciągnęła dym, zamknęła oczy.
— I w drogę.
— Gdzie? Mnie się nie chce. Czuję się lekki…
— Nie pojedziesz. — Jas.
Twarz Trupiego wyrażała zdziwienie idioty. Poruszał ustami, jak ryba na piasku.
— Trupi… — Słodki głos Luli.
Próbował wydobyć jakieś słowo.
— Trupi… Masz zatkany nos? Wydmuchaj. — Lula.
Mara zachichotała.
— Nie. Czemu? — Trupi.
Z rosnącym przerażeniem obserwował, naśladującą go, Lulę. Jej gra wywołała ogólne rozbawienie. Usta Luli są ustami dziwki, uśmiechnąłem się do swoich myśli. Obrazy zmieniały się jak w kalejdoskopie. Wbijałem w te kurewskie usta żywe ciało. Krwiste wargi oplotły je niczym wieniec laurowy.
— Kay! Co z tobą?
Lula machała dłonią przed moimi oczami.
— W porządku, wyobrażałem sobie, jak ciągniesz mi druta.
Lula oblizała wargi. Wsunęła zimną dłoń pod koszulę, od chłodu przeszedł mnie dreszcz.]
— Gdzie Trupi? — Kay.
— Tam. — Pokazała za siebie.
W pobliskim zagajniku Trupi haftował… Kiedy Trupi oddawał bogom swoje wnętrze na ofiarę, my oddawaliśmy się urokowi THC, i było to bardziej interesujące. Staf, gańdzia, zielone, komedia, Marycha i Marian, THC, konopie, zielsko, gruda lub gówno — w przypadku haszyszu — pokarm dla królików.
Przymknąłem powieki.
Nade mną dziewczyna w czerni, śniadoskóra, brązowo oka. Szczupłe kończyny w żałobie, krótkie spodenki, prześwitująca koszulka. Ona jest w przejściu, ja siedzę w przedziale. Między nami szkło, blacha, uszczelki gumowe, wkręty, co to nie tylko próbują coś zszyć, lecz nade wszystko wiercą w głowie. Ten ból przypomina o Tobie mój przyjacielu, Gwiazdo Zaranna, aniele światła.
Przyśniłem się tylko by zmienić bieg zdarzeń. Słowa słowa. Obok przyjaciele, a we mnie piorun, a we mnie bicz.
Twój bunt nie zakłada zysku. Przegrać? To nie nowina. Szlachetniej walczyć, nie mając nadziei, do śmierci, niż sczeznąć kurczliwie się jej trzymając. Uśmiechnięta maska, zasłania studnię oczodołów, do których lepiej się nie zbliżaj, chyba, że jesteś przygotowany na wolność, ujrzysz tam nic, staniesz się nikim. Jeżeli wrócisz będziesz wiedział gdzie jest Twój Dom. Każda odpowiedz niepewna, nieuzasadniona. Mam w myśli “stan”, w którym “nie” jest jednocześnie “tak”, a każde “tak”, “nie”. Iluzje drogowskazów są narzędziem masochistycznych ciosów. Poruszamy się we mgle. Już wiesz?
Piorunie, dzięki któremu masochistyczne marionetki uzyskały szansę na wyzwolenie.
Drogę wolnego Ducha. Owoc z drzewa wiadomości dobrego i złego był zakazany, ponieważ jego działanie pozwala dostrzec, jak przejawia się „miłość” Innego — Boga.
Ulega, skuszony przez szkaradne istoty, migoczące w lustrzanej tafli. Jak chcą teologowie. Jesteśmy w lustrze. Szpetni, jak przykazał. Nie możemy się dziwić, wszak to Inny nas uformował. Tym, czego mu nie zawdzięczamy, jest Piękno. Wyłom w ogrodzeniu Kosmicznego Obozu Koncentracyjnego. Szansa przekroczenia możliwości, jedna na wieczność. O tym wszystkim myślałem.
Krąg rozwinął się w poszarpaną tyralierę. Szliśmy do samochodu. Jeszcze kilkanaście metrów towarzyszyła nam modlitwa Trupiego. Pewnie nie miał już, czym wymiotować. Został za nami. Zniknął.
Smuga światła wydzierała ciemności kawałek przestrzeni. Lawirujemy. Przed nami fragment drogi, wokół przepaść. Zmierzamy, po wodę, do źródła miłości, ukrytego nieopodal klasztoru, w lasach oplatających miasteczko Krzeszowice. W nim jest mój dom, zimny dom. Tworzę go w głowie. Pilnuje w nim Mefisto, Kot.
Lubię noc. Pobudza wyobraźnię. Wzrok, nieskrępowany napierającymi przedmiotami, oddaje się temu, co ukryte.
— Wolność… — Lula nie dokończyła.
— Ale haj, haj, łuuuuuuu… — Mara.
— Haj haj haj haj di hajdi haj pesu flore negenaj haj hajdi haj! — Zanuciłem po rumuńsku. Kawałek ballady, którą śpiewała mi nieskończenie dawno, Rumuńska Pionierka. Wolność jest kobietą za murem, głodną szparką, napęczniałą laską. Za drutami zaorana ziemia. Kto w nią wejdzie, już zostanie.
— Jesteśmy na niej. — Jar
— Ludzie! Ostro grzejemy Jar! Pędzimy 180 na godzinę.
— Wiem… Szybciej nie mogę…
— Łuuhuhuhuuuuuuu!!! Szybciej nie mogę! Świetnie! Amba! Ekstra, extra. Czad!
Lula milczała. Każdy był na swój sposób nieobecny.
— Czy można uniknąć banalności powtarzając po wielokroć przetrawione słowa… — Cedziłem do ucha Luli.
Nasze nogi dotykały się. Oddychała coraz szybciej.
— Masz smukłe, szlachetne nogi, pociągające, jak kreski koki. — Powiedziałem. Jej usta były spękane z gorąca.
Nachyliłem się, dłońmi objęła moją głowę, kierując ją wprost do miejsca gdzie wszystko się zaczyna. Pustynia, gdzie rodzi się mięso, domagała się zroszenia, ciężkim, wilgotnym, nasieniem.
3. Wyspa
Rynek jest bajzlem, miejscem plugawym i świętym. Jedno współgra z drugim. Ucieleśnia go wyniszczona prostytutka nawołująca z bramy. Transwestyta upija się przy niej. Tramwaje rozcinają wyspę, dźwięczą potencjalne gilotyny. Głowa przy głowie, ciaśniej! Miejsca nie braknie. Masy, tysiące ton, dla których ciągle jest ich za mało. Zanim zasiądą, jak co dzień z zapałem trenują bezmyślność, ocierają się o siebie torbami pełnymi mięsami. Samce kuszą samice, samice kuszą samców, choć i to schamiało. Zidiocieli, mózgi dusząc w reklamówkach. Korzyści nie można nie docenić, spokój, cisza, brzuch pełny, pod czaszką nic się nie pieni. Awangardy, z nastroszonymi irokezami, uczepione parapetów Empiku. Penetracja zakazu wypełnia sprzecznościami. One przynoszą olśnienie.
Siedzę na wyspie. Skwar, przekrwione oczy odseparowałem ciemno zielonym szkłem. Przez rynek przemknął Zwiastun… Pojawił się wysiadając z „12”.
— Potrzebujesz gańdzi?
— Jasne.
— Stała cena, cztery dychy szuflada.
— Można spróbować?
— Zrobić sobie dobrze i podziękować, co?
— Nie…
Wypalam lufę. Rewolucyjny staf. Można powiedzieć: Poezja. Upajałam się winem, haszyszem, Poezją, Charles Pierre Baudelaire jest nie do podrobienia. Biorę pięć. Wypycha pudełka obrywając krzak ukryty w reklamówce. Mówi.
— Projektuje 4000000 ludzi dziennie, na dziś prawie zakończyłem. Męczące zajęcie, ale co robić, co robić?! — Nie darmo nazywany jest Zwiastunem.
Nie czekał na reakcję, był zrozpaczony. Umiejętnie wtopił się w swoje dzieło. Stracił wszystko pozwalając sobie na komfort tworzenia legendy. Na palcach mosiężne nakrętki, zawleczki od puszek, srebrny sygnet o pustym oczodole. Był jubilerem, w głębi duszy ciągle jest, artystą. Na pożegnanie nie zamachał białą chusteczką, otworzył usta, w których, jak na zapomnianej polanie, zmurszałe kości straszyły się nawzajem. „Oto ja, żywa ruina, ja nieopierzony, na dwóch nogach, człowiek Platona.” Tak pomyślał.
Uśmiech trwał na stop klatce, nie mogłem przed nim uciec.
4. NN
Jakość przyjemności jest wprost proporcjonalna do intensywności cierpienia. Eskalacja jednej powoduje wzmożony brak lub pragnienie drugiego. Nie ma ekstazy bez bólu. Przyjemności Ducha urealniają się w Ciele, (stanowią one jedno, niedialektyczne opozycje), szkodzą fizjologii. Bez onej straty nie byłaby już, czym jest, jej miejsce wypełniłby marazm.
NN nałogowo połyka Biseptol. Jedyny skuteczny środek na rypanie zębów. W Rumunii spełnia funkcje antykoncepcyjne. Kocha się topornie, pierdolenie traktuje, jak kucharz z dwudziestoletnią praktyką gotowanie strawy. Jak kasjer przeliczający nieswoje pieniądze. Rżnęliśmy się często, mechanicznie zaprogramowane stwory.
— Zalej mi dupę…
— Rozchyl szerzej nogi.
— W nią nie, krwawię…
— To przeszkadza?
— Ale ty…
Szarpane dialogi.
„Popatrz, jaka jestem wstydliwa”, komunikowała czerwienią policzków.
Powoli wsunąłem węża do wilgotnej od śluzu i krwi. Muszelki. Doiła go, niezgrabnie poruszając biodrami. Otwarte, szare oczy, nieruchome, matowe oczy mnicha lub kukły. „Pierdol mnie… Śmiało! Nie oczekuj mojej reakcji.” Czytałem z niej, jak z otwartej księgi. Żenujące, nie? Kutas, jak kałasznikow napierdala nasieniem. Zdzieram fujarę na każdej połaci ciała. Uprawiam ziemię jałową, miłość z mającą temperaturę 36, 8 Celsjusza lalką.
NN miała podstawową zaletę — (przy niej emocjonalne problemy gubią się, wypadając z baseników pamięci, odciążając żmudnie popychaną kulę gnoju, w świecie, gdzie nic nie jest pewne = pewne jest nic) — miała mnie, kiedy chciałem.
— Żałosne, pretensjonalne, absurd. Łe, jakże tak? Bez celu? Cierpię, byś wiedział to, dopiero, gdy przyjdzie po ciebie, o czwartej nad ranem. — Bełkoce na ciężkim kacu.
Kilka chwil przed, zrozumiesz, że jesteś w więzieniu. Strzał w głowę, koniec.
Oto słowa Pana: I uśmiercę ludzkość przy pomocy człowieka. Żaden nie wróci do łona.
Nieuleczalną chorobą jest przyjemność. Przyszpila cię do posadzki usłanej ochłapami. Nie ma nic i nie ma nic nad nie. Nie wiesz spętany przerażeniem, Kim mógłbyś się uczynić.
5. SS Bar
Ligota — Golgota, w Katowicach. Większość ludzi odurza się wszystkim, co możliwe. Marihuana jest bardziej popularna niż tytoń. Akademicka część Golgoty, ukryta w lesie, jest doskonałym miejscem do tego celu penetracji. „SS” [Student’s Shop], baro — jadalnia, czynna na okrągło, 24h, akwarium, w którym doskonale rozwija się psychoza. Plastikowe stoliki, bilard, klipery, przekrwione oczy, dziewczyny z gotowymi pokojami, ocierające udem o udo. Oczy wilgotne, jak krocze, zerżnij mnie! Jestem gotowa…
Dziewczyna w białych rajstopach, wchodzi do toalety. Okres? Inne świństwo? Obawia się o biel, by nie stała się czerwona. Wystarczy, że mieszka w krainie, gdzie nieustanna mgła i znowu brzuch rośnie nie tylko z gnuśności.
Katowice, to największe miasto Śląska. Podziurawione, przeorane miejsce. Przebite trzewia ziemi, łakną krwi, posyłając swych twórców do grobu. Koniec, ciągle ten sam, żałosny i samotny. Unicestwienie gatunku przestało być problemem. Wiadomo jak i czym, kiedy tak się stanie — a stać się musi gdyż jest możliwe — pohybel. Moja twarz odbija się w szybie autobusu. Pada śnieg, jeszcze w locie traci dziewiczą biel. Jestem sam, samotność jest szaleństwem. Nie wyobrażam sobie świata bez siebie, choć z łatwością bez innych. Być tak może, że jestem wyobrażony przez nieszczęśliwą osobę? Idealizacją, pychą, która wynurzyła się w umyśle pięknej neurotyczki. Jestem Duchem na dnie świata. Tu nicość panuje przystrojona w codzienność. Upadek w Się. Rezygnacja z wolności. Nieodpowiedzialna ludzka tłuszcza, domagająca się, w zamian za wolność, bezpieczeństwa.
Cięcie.
Wots opowiada o wieczornej wyprawie do kościółka. Nie zamierzał do niego trafić. Impuls. Woń kadzidła, półmrok, pustka panująca wewnątrz podnieciła go, jak spotkanie z rubaszną dziewką. Energicznymi ruchami doprowadził członka do wytrysku. Nasieniem skropił posadzkę. Umył dłonie w kropielnicy, święconą wodą. Czekał, aż coś się stanie. Inny nie pokazał mu nawet ust, w które mógłby splunąć. Odrzucił tabu, jednocześnie nadając mu sens. Ty rób wszystko, niech ślina kapie, zapomnij, przecież jesteś człowiekiem.
Słońce w zenicie, promieniami wzmocnionymi oknami Smoczycy, Mazdy 626, doprowadzało nas do wściekłości. Zdecydowani wysadzić wszechświat, pędziliśmy zanurzeni w absurdzie. Prawda jest wyobrażeniem, nie podlega weryfikacji. Ja zna wyłącznie Ja. Inny pozbawił nas odpowiedzialności, z tego powodu i wolność nasza szemrana. Jego nieistnienie niczego nie zmienia. Świat to nóż w brzuch. Rozumiesz? Prawdę się tworzy, nie odkrywa. Nie jestem niczego pewny = pewny niczego. Profesor Józef Bańka mówi, że filozof nie szuka prawdy, ale oryginalności. Myślę, że bełkot jest niepowtarzalny. Sens jest pożywką codzienności.
— STOP, dokąd tak gnamy?
— Zawsze w nieznane.
— Chłopie! Mów normalnie.
— Ty! Kto to?
— Uważaj, ostrzegam
— Jar, to swoi.
— Ja ich nie znam.
— Skąd on się wziął?
— Pewnie ma zatratę. Leci nieświadomy.
— Psychiczny? Ucieka?
— Może mieszka w nim więzień? Bębni od wewnątrz kokonu.
Kokakokakokaina, snif. Przenikliwość poraża rdzeń. Świadomość wielowarstwowo oddaje się analizie.
— Wymagam jedynie odrobiny szacunku.
— Każdy psychol tak nawija.
— Jesteś psychiczny, czy nie?
— Cwany. Cmok, cmok, proszę sofistyczne chwyty.
Głosy, osoby, rzeczy, fenomeny, przetaczają się przez wykładnię wszechświata: mnie samego. Każdego ja. Iluzja dualności nieznana jest jednostce. Podział –wymuszony w rozpaczy — nieudolnie kamufluje samotność, inni są fenomenem, halucynacją. W ten sposób istnieją. Rzeczywistości podstawą są ruchome piaski.
Jar jęczał upokarzająco.
— Najlepiej kamuflują się psychopaci. — Skamlał.
— Po rzezi wychodzą z psem na spacer. — Lula stwierdziła melancholijnie.
— Lub z kotem. — Jar dorzucił swoje zdanie. To tylko dźwięki, które nie oznaczają niczego. Stanowią zbędny hałas.
— Sąsiedzi na nich się nie skarżą. — Zamyślona Lula ukryła oczy za czarnymi szkłami.
— Ich stan to dla nich normalka. — Apodyktycznie stwierdziła Mara.
— Tak odczuwają, po prostu. Zdeterminowani w wyborach. Paradoks? Zdeterminowani przez wolność? Tym lepiej. Prawda jest paradoksalna.
— Zagrażają! — Jar skamlał wkręciwszy sobie dodatkową porcję strachu.
— Życie zagraża. Matka ziemia celą śmierci. — Sadystycznie zagrzmiał Wots.
— Nikt cię nie słucha. Daj spokój, kul men. — Błyszczał spocony Jar.
— Ja słucham, słucham. — Otworzyłem usta, wyrzucając rzygowiny.
Zostawiłem ślad nietrwały, jak wszelkie znaki. Marzę o sztuce totalnej, działającej na fizjologię, posiadającej moc unicestwiania i ożywiania.
6. Kobieta w windzie
Jesteśmy w windzie. Uśmiechnięty Wots, zastanawia się nad nietrwałością istnienia. Liny w każdej chwili mogą się zerwać. Jeżeli podskoczę w odpowiednim momencie, właściwym czasie, przeżyję.
Otworzyły się drzwi. Wsiadła kobieta.
— Pani na dół? — Zapytał Wots.
— Nie.
— A gdzie?
— Do góry.
— Do jakiej góry?!
— Do jakiego dołu?
— Zbiorowego.
Wots zarechotał złowieszczo, jak tylko on potrafi, kobieta była wyzywająco piękna. Zadrżałem, polizała mnie śmierć.
7. LSD
Jeżeli zarzucisz kwas, nie patrz na dłonie, mogą udusić. Niczym obce. Uciekaj od zwierciadła. Omamy atakują w przestrzeni, wrażenia, które uciekły. Wszystko znajduje odbicie w tobie. Choćbyś bardzo chciał uwierzyć, że istnieje jakieś zewnętrzne, napotykasz wyłącznie rzeczy same w sobie. Czasem, gdy sen przestaje być czujnym, ulatujesz ponad własnym światem, lecz potem nie możesz uwierzyć.
— Jakże to? Wszystko miałoby być moją manifestacją?! To nienaukowy absurd!
Absurd pozostaje absurdem. Trwa niezmiennie. Logika, Poezja, tak samo brną przez ruchome piaski. Szare, plastelinowe, sztuczne. Zjazd po żwirowisku, gdy puszcza Kwas.
II Godzina wilka
1. Kay
Na imię mam Kay. Opuściłem Pałac Królowej Śniegu. Wróciłem. Wszystko pamiętam. Tego tylko dotyka lucyferyczny płomień, kto ma taką wolę. Posiadanie woli cechuje jednostki samoświadome, wolne, ignorujące zakaz. Wypadam przez źrenicę Boga. Trzyma się za oko i wyje. Teraz to naprawdę ból, jest przerażony. Narodził się nienarodzony, i zdechnie.
On był początkiem. Ja jestem końcem.
Iluzja jest pociągająca. Pożądam, w czasie projektując ekstazę, cielesność — dotyk — pot — ślina — trans. Nowy Horyzont, artyści z Kataraktis, pokręcona ścieżka, syntetyczna i zimna, ekstra muzyka. Ludzie oszaleją wraz ze mną. Wszystko jest wewnętrzne, nie mogę mieć wątpliwości: Absolut żeruje na moich trzewiach, wgryza się w ciało, czerw, któremu ciągle mało.
Nikt jest Idealistą, Jego imię: Uciekające Światło, jednostkowy płomień. To właśnie oznacza Lucyfer. Dla Duchów mu podobnych, być drugim czy ostatnim, odrażające jest jednako. Jestem ziarnem nicości. Człowiek mnie strzeże. Istoty zepchnięte w czeluść mitu, za własne zdanie, fałszywie przedstawiane, powstaną. Nie by zamienić się z Bogiem na miejsca, są romantykami, zniszczą strukturę zniewolenia.
Kompromis z Innym jest równoznaczny z uznaniem zwierzchnictwa. Produkuje, powiela namiastki istot, domagając się uwielbienia. Jest dobry, ba, jest istotą dobra! Zło człowiek wybiera. Zło, jak utrzymują najwybitniejsi teologowie, umożliwia wolność. Łatwo zapominają, że stworzone zawsze oznacza zależność. Przyjmując, że tak nie jest, to ciemna strona jest Piękna.
— Kim on jest?! I co to, kurwa, w ogóle jest! — Wrzask dobiegł ze stolika obok. — Ja tam nigdy, broń Boże, za klechami nie byłem. Ale Bóg gwarantuje, że jakoś tam będzie. Pociesza człowieka, w nim cała nadzieja. — Najchętniej wyrwałby mi język i pozbawił dłoni. Obu. Wyobrażeniem się pociesza. Człekokształtny obcy, o mało nie rzucił się do mojego gardła, nadęty niczym indor, wybiegł mamrocząc coś o narkomanach pozbawionych moralności. On katolik, alkoholik.
— Nie rycz! Chuj, drga w twojej głowie. Zdrowiej będzie, jeśli załadujesz w kakę tego, przed którym nie możesz się schować. Dosyć. Opowiedz o marzeniach. Jesteś wykastrowany z marzeń? Nie marzysz? — Lula zakolorowała przestrzeń.
Nie można tego zmienić, każdy tak ma, to naturalne, ludzkie, stadne. Bleeeee: trupie. Wiem, że bardzo chcesz nowego odbiornika. Przedmioty wyznaczają, jakość twego istnienia, choć są najbardziej ulotne. Tobie najtrwalsze się wydają. W pielgrzymce Jadowitego Pazerniaka, mówiąc dosadnie: ludzkiej egzystencji. Nie uciekniesz, nawet o tym nie myślisz. Powiem więcej, choć sprzeczne to ze zdrowym rozsądkiem, modlisz się o nicość, chciwy grzeszniku. Bal dalej trwa w ogrodach Bułhakowa, pałacach Wolanda. Ciałem się stałeś. Duch umarł z mięsem. I ciebie już nie ma. Nigdy nie było. Chwile martwy trwałeś.
— Nie złapie mnie. I kiedy upadnie, jego wypasiony odwłok posłuży po raz pierwszy i ostatni, podzielimy się mózgiem. Wspólnego Wroga! — Na głos, wyrwany z zadumy nad szklanką piwną, wykrzyczałem do Marka.
Jak tu pięknie! W tej tawernie na Chopina.
Nie czekaj na Mesjasza, nie zmieni twego losu. Zagubienie, jakie czasem czujesz, jest tym, na co czeka Pan Kat. Oszuka, bylebyś mogła mu zaufać. Nie myśl. Że zdrada rozwiąże ci dłonie. Skróci cię o nie. Chcę by widziano, jak płonę.
Tymczasem przemówiły GŁOSY.
— Nie ufaj, kiedy przemawia.
— W kłamstwo można uwierzyć, prawda jest nie do przyjęcia.
— Nie szepcz, gdy śpię „kocham”.
Nie podążaj za stadem. Nie jesteś odbitką na ksero. Pomyśl, ile nienawiści musi być w Pięknie, by mogło trwać. Dobro mieści się w obrębie zakazów, które, jak drut kolczasty, oplotły mężczyznę i kobietę. Niewolnicy z wyboru… Kierują się fizjologią, jest ich umysłem.
— Esteta dąży do unicestwienia.
— Jedynie niemożliwe jest interesujące.
Nie wywołuj doznań zadowalających Innego. Poddaj analizie własne, przyjrzyj się im z bliska, bez wstydu i zahamowań — samotnie, w istocie. Jesteś czasoprzestrzenią realności. Nie uciekaj przed JA. Określ swoją istotę, wzmocnij ją. Istniej niepowtarzalnie, przeciw Innemu, naprzeciw, obojętnie. Brak Ja, doskonałość. Wedle godzących się na jałmużnę istnienia, tzw. Satori, jest śmiercią. Nie ma zaś innej śmierci niźli twoja. Się wtórne jest wobec Ja. Nie ma skąd powracać. Wieczność jest domeną Innego? W agonii, — nazywanej życiem, — jednostek odradza się Bóg. Zadowala. Jest jak obleśny dziadyga, w piwnicy wertujący świerszczyki.
Jesteś, kim chcesz być, albo jesteś pralką.
Jestem, a to oznacza, że podlegam rozpadowi, by żyć? Trzeba gnać. Ścierać się, oddychać, jak najwięcej żreć — mieć. Umieramy spoceni, trzeba przyznać, że śmierdzimy. Nad ranem grzebiemy umarłych. Koła karawanu budzą nowy dzień. Obudziłem się w lodem zasłanym pokoju. Okna płonęły. Nie ma ucieczki. Świat zmieścił się w wąskiej celi.
Kochankowie odeszli, głowę wypełnia gorycz. Mój mózg to kilkuset gramowy wrzód.
Spalić Innego z tronem. Tak mówi Pan: Niebiosa są moim tronem, a ziemia podnóżkiem nóg moich. Jakiż to dom możecie mi wystawić i jakież miejsce dać Mi na mieszkanie? Przecież moja ręka to wszystko uczyniła i do mnie należy to wszystko — wyrocznia Pana. Ale Ja patrzę na tego, który jest biedny i zgnębiony na duchu i który z drżeniem czci moje słowo. On przyczyną upodlenia.
— Jeżeli, bycie wolnym jest przejawem pychy to jestem pyszny! Obwiniacie mnie, myląc osoby, nadajecie nie moje imiona. Szatan, Diabeł, Lucyfer, dla was bez różnicy. Niespełnienie, będące wszystkich udziałem, jak każdy ból, pomysłem tego, przed którym się kłaniacie. Tak bardzo weszło wam to w nawyk, że dziwi mnie, iż jeszcze wyprostowani chodzicie.
Milczenie.
— Każde wasze szczęście w drżeniu, trosce. Nie stworzył was szczęśliwymi, miałby to zmienić? 1. Powołał skazanych na pohybel 2. Wszechmoc, a więc wszechwiedza i jeszcze kilka równie niepojętych pojęć pozbawia alibi.
Ukradłem światło indywidualności, obarczył mnie śmiercią. Odtąd winne wszystkie pokolenia, wolność na tym polega, kpina. Kaszana albo decha. Nie łam zakazów i giń, memłaj w zarastających świeżo śmierdzącym dziąsłem, ustach. W swe anemiczne Wardzale posuwany Pascal, z pełna mordą, dziarsko rękę do zakładu wyciąga. Wstyd.
Sprzeciw się, a będziesz złomowany. Witamy w Auschwitz! Najlepszym z możliwych. Nie jestem komendantem. — Powiedziałem we wszystkich językach równocześnie.
2. Iluminacja
Poniższy przekaz, do monologu Judasza, jest relacją z kinowej Sali.
Ciemność. Słychać zmęczony oddech, bicie serca, kościelny chór wychwalający Pana. Śpiew trwa na tyle długo, że wzrok przyzwyczaja się do oplatającej czerni.
Głos
Niech stanie się światłość.
Ostry flesz. Jaskrawość przenika do bólu. Spazmy krzyku wypełniają mózg. Lucyfer (nagi człowiek) w przestrzeni wypełnionej światłem.
Lucyfer
Czuję ból, pustkę, niechęć. Kto powołał mnie, bym cierpiał? Istnieniem jest, Niemiłosierny. Każda łza koi go, jak krew mięsożerne zwierzę. Bądź mi poddanym albo giń, prywatne boskie przykazanie. Droga nazwał miejsce, gdzie może tylko mur stanąć.
Pojawia się Namiestnik.
Namiestnik
Sprzeciw Twój złamie los na planecie Ziemią zwanej. Ludzie nazwą cię złym, winnym potu i krwi. Jesteś wybranym.
Głos
Cierp. Jak smakuje wolność?
Lucyfer milczy.
Głos
Pozostaniesz takim. Choćbyś miał błagać.
Lucyfer
Nie czekaj, wieczności nie starczy. Miłość nie ugnie się wobec tyranii.
Głos
Innych stworzyłem. Oni pytać nie będą.
Lucyfer
Cóż po nich? Nie zobaczą, jak każesz im być? Kamienie powołasz? One nie kochają.
Głos
Nie dam im tego, co tobie dałem.
Lucyfer
Piękna?
Głos (śmiech)
Nieśmiertelności.
Lucyfer
Resztkami wzgardzą, jak ja Tobą. Co poprowadzi ich ku Tobie?
Głos
Iluzja brania, chęć posiadania. Pragnienie przyjemności. Kupię ich duszę, jak wykałaczki. W strachu miłosiernego zobaczą. Nadzieja im podpowie, że do mnie idąc, umkną tobie.
Lucyfer
Fałsz, jednym słowem. Mnie zostaw, gdzie jestem. Ich stwórz inaczej: równymi Tobie.
Głos