trzy przypadki

Bezpłatny fragment - trzy przypadki

Romans
Polski
Objętość:
129 str.
ISBN:
978-83-8104-493-6

Mojej Przyjaciółce, Małgosi

Przypadek pierwszy — Janusz

— Jezu, jak boli!!! — nic więcej nie miałam siły mówić. Bolało od wielu dni. W zasadzie brzuch, ale nie byłam w stanie stwierdzić, czy może jeszcze głowa, kręgosłup, nerki.


Mieszkałam u rodziców. Tak było wygodniej. Obiadki, śniadanka podawane prawie do łóżka. Od dawna pracowałam, miałam swoje pieniądze i … swój pokój, do którego lubiłam wracać. Niestety, robiło się coraz mi ciaśniej w tym mieszkaniu, w którym spędziłam całą swoją młodość, drażniło, że wciąż mama wtrąca się w moje sprawy. I tak trwałam w tej inercji, widocznej teraz jak na dłoni.

Miałam właściwie ferie świąteczne. Powinnam odpoczywać, bo po Nowym Roku czekało mnie dużo pracy, wystawianie ocen, papiery, nasiadówki zwane szumnie radami pedagogicznymi…

Tak, tak. Byłam nauczycielką. Uczyłam języka polskiego w szkole podstawowej. Pani magister Magda Belska. Wychowawczyni kl. IV b. Wlazłam w to środowisko bardzo głęboko, siedziałam, nawet zasiedziałam się. Było mi wygodnie z tym zawodem, dziećmi, lubiłam uczyć i wydawało mi się, że dobrze to robię, przekonana o misji, do jakiej zostałam powołana.

Praca w szkole i środowisko całkowicie sfeminizowane nie dawały niestety szans na poznanie jakiegoś sensownego mężczyzny. Bezsensownego zresztą też. Same baby, momentami tak głupie i płytkie, że kawały o blondynkach były przy nich wysoce inteligentne.

Tak obijałam się między koleżankami różnymi, które miały mężów, rodziny i jakąś stabilizację. Czytałam książki i żyłam bardziej fikcją niż rzeczywistością…

— Magda, telefon do ciebie! — rozległ się głos mamy.

— Kto dzwoni? — nie miałam ochoty na jakiekolwiek rozmowy.

— Gosia.

— A, to zaraz ……

Zwlokłam się z wersalki. Zakręciło mi się w głowie. Przytrzymałam się regału, bo chyba upadłabym. „O, niedobrze ze mną” — pomyślałam ponuro.

— Tak? — rzuciłam do słuchawki

— Cześć. Jak się czujesz? — usłyszałam po drugiej stronie.

— Do dupy — podsumowałam krótko.- Nie wiem, co się dzieje, ale nie przestaje lać się i boleć.

— Jak to już długo trwa? — przerwała zaniepokojona

— Coś około dwudziestu dni, czy więcej… — straciłam zupełnie rachubę.

— Ty zrób coś z tym, co? — zapytała retorycznie.

— A co mam jeszcze zrobić? Przecież byłam u tego konowała. Dał mi jakieś zastrzyki, prochy, a ja najbardziej potrzebuję tabletek przeciwbólowych. — chciało mi się wyć.

— Idź do kogoś innego albo zgłoś się od razu do szpitala, co? — Gośka była nieustępliwa i naprawdę martwiła się o mnie.

— Dobra, dobra… Mogę iść się położyć? — spytałam.

— Jasne, ale zadzwoń co się dzieje. To ja kończę. Pa. Trzymaj się. — szybko pożegnała się.

A ja powlokłam się do łóżka


Nie wiedziałam, co się dzieje z moim organizmem. Mój ginekolog leczył mnie jakimiś zastrzykami, ale nie czułam się ani trochę lepiej. Przeciwnie, czułam, że razem z krwią ucieka ze mnie życie ….

Kolejną koszmarną noc przeżyłam tylko dlatego, że co trzy godziny brałam środki przeciwbólowe.

Rankiem z trudem doszłam do przychodni, żeby zrobić badania krwi. Nie miałam siły, żeby dojść do domu. Musiałam przystawać co chwilę i ciężko łapać oddech. Gdy doczłapałam się do windy, miałam serdecznie dość wszystkiego. W domu czekała na mnie wiadomość od ciotki Lidki, że mam natychmiast jechać na izbę przyjęć miejskiego szpitala.

Dowiózł mnie tam mój młodszy brat. Po żmudnym i strasznie długotrwałym procesie przyjmowania na oddział znalazłam się wreszcie w białym otoczeniu łóżek i charakterystycznym zapachu szpitalnym. Czekałam, co będzie się działo dalej. A prawdę mówiąc było mi wszystko jedno. Marzyłam o bez-bólu, parafrazując Norwida, chociaż ostatkiem świadomości nie wierzyłam, że to możliwe. Jak przez mgłę pamiętałam siebie zdrową. To było o lata świetlne za mną …

— Pani Belska! Do gabinetu profesora! — usłyszałam głos położnej.

— Tak, jestem tutaj. Już idę — usiłowałam podnieść się z krzesła.

— Niech pani czeka. Zaraz siostra przyjedzie z wózkiem.- oddziałowa poinformowała mnie o czymś, co do tej pory nie mieściło mi się w głowie.

„Ja na wózku? Boże, co się dzieje?” — byłam przerażona.

Rzeczywiście zaraz pojawił się wózek. Wsiadłam z ulgą i pojechałyśmy do gabinetu profesora.

— Dzień dobry — odezwały się resztki dobrego wychowania.

— A to ty, dziecko. Rozbierz się, zbadam cię — spokojnie rzekł lekarz.

„Dziecko… Nieźle… Mam 29 lat. Jakie ze mnie dziecko?” — myślałam mętnie.

Nienawidziłam szczerze przedmiotu, zwanego w świcie kobiet potocznie samolotem albo koziołkiem. Badanie było długie i wyjątkowo nieprzyjemne. Wszystko jednak ma swój koniec, na szczęście.

— Nie jest dobrze. Musimy operować. — profesor mówił wolno i spokojnie.

— Wszystko mi jedno, byleby przestało boleć. — podsumowałam, usiłując się uśmiechnąć. Nie wyszło to zbyt przekonująco.

— Ale najpierw trochę cię wzmocnimy. Wracaj na salę. Niech ją siostra odwiezie — to już powiedział do położnej.

Z ulgą położyłam się w szpitalnym, koszmarnie niewygodnym łóżku. Za chwilę przyszła siostra z całym sprzętem do kłucia.

— Proszę dać lewą rękę. Podłączymy wenflon. I kroplówkę. — zgrabnie i szybko wkłuła się i założyła mały sprzęt, który, jak się potem okazało, był potrzebny właściwie cały czas.

Przy łóżku stanął statyw i zawisła pierwsza butelka czegoś … Powoli zaczęło się to sączyć do żyły.

— Zaraz dostanie pani krew. Jaką ma pani grupę? Ma pani pieczątkę w dowodzie? — położna nadawała z szybkością karabinu maszynowego.

— Chyba 0 Rh+, ale nie mam w dowodzie informacji o tym. — jakoś zrobiło mi się słabo i nie miałam ochoty na rozmowę.

— Pobierzemy krew i sprawdzimy, ok.?

— A mam jakieś inne wyjście? — próbowałam być dowcipna.

— Zaraz przyjdzie siostra i znowu panią będziemy kłuć. Nie boi się pani?

— Bardzo. Ale wolę, żeby bolało to niż brzuch. — stwierdziłam optymistycznie.

Okazało się, że miałam inną grupę krwi niż znaną od dziecka i wpisaną do książeczki zdrowia przy moich narodzinach. Wkrótce w drugiej ręce też miałam wenflon i przez rurkę zaczęła lecieć powoli krew …. I zaraz potem zasnęłam. Nie wiedziałam, kiedy kończyła się jedna butelka i zaczynała druga, kolejna, następna … Obudziłam się, gdy w sali było ciemno. Czułam się jakoś inaczej. Lepiej?

Spróbowałam wstać do toalety. O dziwo, udało się bez specjalnych problemów. Nie zakręciło mi się nawet w głowie. Podreptałam powoli. Gdy wracałam, zauważyła mnie pielęgniarka.

— A gdzie pani łazi sama!!! — usłyszałam krzyk.

— Byłam w toalecie … — próbowałam usprawiedliwiać się z pewną taką nieśmiałością.

— Sama??? Pani upadła na głowę??? Z taką hemoglobiną??? — teraz darła się na cały oddział.

— Z jaką hemoglobiną? — kompletnie mnie oszołomiło mnie to pytanie.

— Znalazła się bohaterka, no naprawdę. 5,3. Wie pani? — już spokojnie dokończyła. — Chociaż może po tej krwi jest już lepiej.

— A to mało? Bo ja się nie znam… — zapytałam głupio.

— Bardzo mało. Powinno być około 13 jednostek. Nawet więcej jest też dobrze. I niech pani się wyśpi, jutro operacja — oznajmiła po prostu i zwyczajnie.

Zatkało mnie. Nic nie słyszałam o operacji. Po chwili dotarło do mnie to, co mówił profesor — „musimy operować”.


Rano zrobiono mi jeszcze usg, potwierdzając wcześniejszą diagnozę. To był mięśniak, jeden, ale wyjątkowo duży i właśnie chciał się urodzić, tak mówił profesor.

No i zawieziono mnie na salę operacyjną. Potem już nic nie pamiętam. Dostałam jakiś zastrzyk, zrobiło mi się ciepło i miło, zasnęłam czy może raczej przysnęłam…

Sala operacyjna była cała zielona. Na zielono byli też ubrani lekarze. „Kosmos pełen…” — pomyślałam. I jeszcze coś do mnie mówiła pielęgniarka … I dalej tylko sen…

— Hej, słyszy mnie pani? — ktoś chyba coś chciał ode mnie. — Halo!!! — głos brzmiał donośnie, choć jakby z oddali.

Chciałam coś powiedzieć, ale głos uwiązł mi w krtani, która dodatkowo bardzo bolała. „Co oni mi zrobili? Dlaczego nie mogę mówić??” — zakręciły mi się łzy w oczach, pokiwałam tylko twierdząco głową i zostałam przetransportowana na salę pooperacyjną.

Znowu podłączono mnie do kroplówki. Zasnęłam. Gdy się obudziłam poczułam ból w podbrzuszu. „A, to pewnie po operacji, tam mnie cięli” — pomyślałam i znów zasnęłam.

Było ciemno już, gdy otworzyłam ponownie oczy. Przy łóżku stała moja ciotka z profesorem.

— O, obudziła się! Jak się czujesz? — spytała.

— Nie wiem. — odrzekłam z dużym wysiłkiem. — Boli … — poskarżyłam się cicho.

— Zaraz dostaniesz coś przeciwbólowego — rzucił profesor, oglądając kartę szpitalną. — Za dwa dni zmienimy salę na ogólną, a za tydzień wypiszemy cię do domu. — jego głos brzmiał jak najpiękniejsza muzyka świata.

Jakoś nie chciało mi się w to wierzyć. Każdy ruch na łóżku powodował ból. Ze zdumieniem zauważyłam, że brzuch to bardzo newralgiczne miejsce i bez niego nie można zrobić właściwie żadnego ruchu. Ani przewrócić się na bok, ani podnieść się. „Ale mnie wyleczyli, nie ma co! Jedno wycięli, a reszta boli” — użalałam się nad sobą. Po zastrzyku zasnęłam i spałam do rana spokojnie i bez bólu.

Obudziłam się, gdy pielęgniarka roznosiła termometry. To taki rytuał szpitalny. Piąta rano, wszyscy normalni ludzie jeszcze śpią, a tu światła i ruch jak w Rzymie. Czułam się dobrze, o dziwo. Trochę bolał dół brzucha, ale w porównaniu stanu „sprzed” — to było małe piwo…

Po obchodzie podłączono mi znów kroplówkę. A ja zasnęłam. I tak cały dzień tak trwało. Wieczorem kazano mi wstać po raz pierwszy po operacji. Udało się. Sama przeszłam kilka kroków, a potem do toalety już z pomocą, lecz wcale źle nie poszło. Szybko ponoć wracałam do zdrowia.

Zgodnie z obietnicą profesora trzeciego dnia po operacji przeniesiono mnie na salę ogólną. Zrobiło się trochę weselej. Pozwolono mi też napić się herbaty, a na śniadanie dostałam obrzydliwy, ale wyjątkowo mi smakujący, szpitalny kleik. Smak tej herbaty czuję do dziś … Ambrozja i nektar wysiadają w przedbiegach …

To tej właśnie, pierwszej nocy, spędzonej na tej sali, miałam myśli, które dotychczas usuwałam z pola myślenia. Miałam 29 lat i co jeszcze? NIC. Wielkie nic. Za sobą jakieś nieszczególnie ciekawe związki z facetami. Brak rodziny i męża. Jakieś koleżanki. Praca w szkółce. Jakieś durne ideały, które można było wyśmiać. Ale przede wszystkim była ogromna, bezbrzeżna samotność. Strasznie trudno było mi się do tego przyznać. Przed sobą. Bo to bolało. Bardzo bolało. I zaraz ta kula… Podchodzi coraz wyżej, zatrzymuje się gdzieś w krtani. Po chwili pojawiły się, naturalnie zresztą, łzy. I już nie można było ich zatrzymać. Usiłowałam cicho płakać, żeby nie obudzić kobiet z sali, w końcu każda tu jakoś cierpiała, bo była kobietą. Ale nie udawało mi się to szczególnie dobrze…

W końcu zmęczona, zasnęłam. Rano było inne, może lepsze? W każdym razie czułam się lepiej, a już zupełnie dobrze poczułam się, gdy odwiedziła mnie moja bratanica, 5-letnia Agnieszka. Wesoło biegała po oddziale, podskakiwały jej warkoczyki, które brat pracowicie uplótł.

— Ciocia, a dlaczego leżysz? Nie możesz wyjść stąd? — trajkotała jak najęta. — A czemu tak wyglądasz? A, nie umalowałaś się …..- roześmiała się nagle ni stąd, ni zowąd.

Udało jej się mnie rozbawić. Śmiejąc się, trzymałam się jednocześnie za brzuch, bo szwy mnie bolały.

— No, nie pozwalają się malować tutaj. Zresztą, komu mam się spodobać? — spytałam retorycznie.

— A co ci zrobili? Tata mówił, że coś wycięli. Co? — nadawała z prędkością światła.

— Wycięli i pozszywali. Jest dobrze. — stwierdziłam z przekonaniem.


Było coraz lepiej. Po niedzieli miałam wyjść do domu. Zanim jednak do tego doszło, odbyłam długą rozmowę z profesorem. Poinformował mnie, że wszystko jest w najlepszym porządku, przynajmniej na razie, bo mięśniaki mogą odrastać. Jeszcze kazał podpisać jakieś dokumenty, bo orzekł, że dobrze mi zrobi sanatorium. Hmm, jakoś źle kojarzyło mi się to słowo …

W poniedziałek rzeczywiście wypisano mnie ze szpitala i pojechałam do domu. Dostałam miesiąc zwolnienia lekarskiego i z ulgą pomyślałam, że odpocznę sobie od szkoły i dzieci. Jakoś nie przerażało mnie, że to ósme klasy i że mają w perspektywie niedługiej egzamin, przecież był już styczeń. Mało powiedziane. W ogóle mnie to nie obchodziło ….

Strasznie dobrze było mi w domu. Nic nie robiłam, tylko dobrze odżywiałam się, nadrabiając anemię. Czytałam w ilościach hurtowych książki — znowu fikcja literacka była mi bliższa niż realne życie. Odwiedzały mnie koleżanki, telefonowały… Wolałabym, żeby zamiast tego wszystkiego był ktoś, kto potrzymałby mnie z rękę i powiedział takie magiczne słowa, które czytałam tylko w powieściach… Eee tam, rozmarzyłam się… Czas wrócić na ziemię.

A na ziemi było zimno. Luty i zima to nie było to, co najbardziej lubiłam. Już nawet wychodziłam na dwór. Trochę nudziło mi się w domu. Ile można czytać? Jak długo oglądać telewizję?


15 marca, wieczór (późny)

Dostałam skierowanie do sanatorium. Od 1 kwietnia. Niezły prima aprilis. Ja w sanatorium? Dobre sobie. Razem z emerytami. Picie wód i spacerki. BEZ SENSU!!! Nie chcę jechać!!!

Precz z Krynicą Zdrój!!! Lekarze mówią, że to pomaga. Że to po to, żeby nie było zrostów gdzieś tam w środku. I to ma trwać 28 dni. Przecież ja zwariuję!!! Do tego załapię się na Wielkanoc poza domem. Nie chcę!!!


I co z tego, że nie chciałam? Pojechałam. Autobusem. Strasznie długo się jechało. Widoki były piękne, chociaż wiosna bardzo delikatnie wkraczała dopiero w świat. Krynica przywitała mnie słońcem i świeżym powietrzem. Po załatwieniu formalności dowieziono nas — takich jak ja było więcej — do jednego z sanatorium w centrum miasta. Na szczęście zobaczyłam kilka młodych osób. „Będzie jakieś sensowne towarzystwo” — pomyślałam.

Rzeczywiście tak się stało. Dziewczyny były w moim wieku i przyjechały z południa Polski. Dwie były z mojego ulubionego Krakowa. Poznałam też styl życia sanatoryjnego, gdzie wszystko było z góry ustalone. A poinformował nas o tym lekarz prowadzący ośrodek na pierwszym oficjalnym spotkaniu. Stojąc gdzieś w kącie patrzyłam na przekrój wiekowy kuracjuszy i byłam bliska załamania. „Co ja tutaj robię?” — zastanawiałam się po raz kolejny.

— Witam Państwa w naszym sanatorium. — usłyszałam miły głos. Z nauczycielskiego przyzwyczajenia zaczęłam słuchać.

A lekarz mówił o zaletach wód do picia tutaj, o korzyściach wynikających z zabiegów różnorodnych, o zaletach alpejskiego powietrza … Z tym alpejskim klimatem to miał rację. Mimo wczesnej jeszcze pory, zachmurzyło się i zaczął padać… śnieg! „Ładnie się zapowiada, w dalszym ciągu zima, chmury, ponuro. I w takich okolicznościach przyrody mam spacerować i dotleniać się” — chciało mi się płakać. Wolałabym się nudzić w domu niż być tu…

Czekała mnie jeszcze wizyta u lekarza ginekologa, który miał mi dobrać odpowiednie zabiegi. Stałam razem z dziewczynami i żartowałyśmy z lekarza pierwszego kontaktu, bo takim dla nas był specjalista ginekolog. Uznałyśmy też, że skoro tu jesteśmy, to powinnyśmy poznać trochę Ziemię Sądecką. A to było możliwe przez liczne wycieczki po okolicy. Jedna z dziewczyn, Karolina, była lepiej zorientowana — Pieniny, dolina Popradu, Słowacja. No i najbliższa okolica — Kamianna ze wspaniałymi pszczelimi zabytkowymi ulami i wyśmienitym miodem. Inna koleżanka sanatoryjna wiedziała, że funkcjonuje u nas w ośrodku biblioteka, więc też postanowiłam z tego przybytku kultury skorzystać, bo popołudnia były nudnawe …

Ciężko było mi to wszystko objąć, te zabiegi, lecznicze picie wody mineralnej, dietę lekkostrawną. Powoli, przy pomocy starych wyjadaczek, które nie raz były w sanatorium, udało mi się poustawiać to wszystko.

Jedno tylko jeszcze mnie nie dotknęło. To, co dla niektórych kobiet i mężczyzn zresztą też, stanowi sens takich wyjazdów, a mianowicie ogólnie zwany podryw. Tak patrzyłam sobie na niektóre zachowania i oczy wychodziły mi z orbit, bo nie sądziłam, że można zniżyć się do poziomu … Właśnie — jakiego? Zero to przecież też poziom …

No i stało się. Pewnego piątkowego popołudnia koleżanka Ela wyciągnęła mnie na dancing do jednej z bardziej znanych restauracji. Było to dla mnie bardzo ciekawe przeżycie.

Weszłyśmy do dość dużej sali. Siadłyśmy przy jednym z wielu czteroosobowych stolików. Dalej był parkiet do tańczenia i podest dla orkiestry. Ludzi było raczej mało, w rytm przebojów z zamierzchłej przeszłości poruszało się zaledwie kilka par, w wieku mocno balzakowskim. Wyglądało to strasznie żałośnie, lecz tańczący nic sobie nie robili z mojej opinii i w najlepsze wywijali jakieś tańce nie-standardowe. Elkę poprosił jakiś starzejący się lowelas sanatoryjny, więc poszła się bawić. A ja siedziałam sama i smętnie zastanawiałam się, co właściwie, do cholery, ja tu robię.

Miałam właśnie zaproponować wyjście z tego przybytku, gdy zabrzmiały dźwięki jakiejś znanej piosenki i przy moim stoliku pojawił się mężczyzna. Wysoki i szczupły, w garniturze — wyglądał elegancko i jakoś tak … Wiem, budził zaufanie… Pocałował mnie w rękę i powędrowaliśmy na parkiet. Początkowo tańczyło mi się sztywno i nierytmicznie, ale szybko mi to przeszło.

— Mam na imię Janusz — usłyszałam przez dźwięki muzyki — Bardzo mi miło.

Spojrzałam do góry, bo Janusz, jak się przedstawił mężczyzna, był dość wysoki.

— Magda. Miło mi — dokonałam autoprezentacji. „Kurczę, co takiego jest miłego w tym przedstawianiu się i tańczeniu?” — coś mnie zaczynało swędzieć w okolicy serducha czy jakoś tak …

Szybko okazało się, że oboje jesteśmy nauczycielami. Trochę różnił nas zestaw uczniów — Janusz uczył studentów na uczelni, matematyki i elektrotechniki, ja — polskiego w podstawówce głównie. Zaprosiłyśmy go do naszego stolika i wypiliśmy lampkę koniaku, wymieniając imiona, od tej pory byliśmy na „ty”. Rozmowa potoczyła się szybko i błyskotliwie, mieliśmy masę podobnych skojarzeń, zainteresowań, te same dowcipy śmieszyły nas … Ani się obejrzałyśmy, a zbliżała się 22, magiczna godzina, gdy trzeba być w sanatorium.

Janusz odprowadził nas do drzwi, szarmancko pożegnał się, całując w rękę i poszedł gdzieś … Nie wiedziałam, gdzie mieszka. Zdążyliśmy tylko umówić się na następny dzień

na dancing wieczorny. Ale miałam iść tylko ja, już bez Elki.

— Skąd ty tyle wiesz? — z zadumy wyrwał mnie głos koleżanki.

— Cooo? Ile wiem? — nie mogłam skojarzyć o co jej chodzi. — Aaa, skąd? Nie wiem — trudno było mi zebrać myśli.

— Gadaliście tak, jakbyście znali się lata, a nie godzinę — kontynuowała.

— No, jakoś tak samo wyszło … — mętnie tłumaczyłam.

— On też jest nauczycielem, nie? Ale chyba jest sporo od ciebie starszy, co? — paplała.

— A… Chyba tak… Starszy? No, chyba starszy… — zaczynałam majaczyć.

Przede wszystkim chciałam się jednak uwolnić od Elki i spokojnie pomyśleć.

— Idę się kąpać i spać. Zmęczona jakaś jestem czy co? — pytałam retorycznie. — To cześć, do jutra — już otwierałam drzwi od mojego pokoju.

— Cześć, spokojnych snów — rzuciła na odchodne nieco rozczarowana koleżanka sanatoryjna i poszła do siebie.

Zamknęłam drzwi i włączyłam radio. Cicho zaszemrała muzyka. Zrobiło się sentymentalnie i spokojnie. Próbowałam zebrać myśli, ale słabo mi szło. Pamiętałam wszystko dokładnie, ale tak, jakbym oglądała film ze swoim udziałem. Patrzyłam z boku i wsłuchiwałam się w siebie.

Po chwili takiego myślenia wiedziałam już, że coś ważnego się stało. Na razie jeszcze nie wiedziałam co. Przypominałam sobie po kolei wydarzenia, a właściwie najważniejsze wydarzenie tego wieczoru. Janusz. To on był tym najważniejszym wydarzeniem…

Zapomniałam jak to jest, gdy się podobasz mężczyźnie. Gdy widzisz w jego oczach niekłamany podziw i słyszysz to w jego głosie. Jeszcze teraz czułam to mrowienie, ten dreszcz chodzący po plecach… Wszystko razem biorąc było miłe, bardzo podniecające i … tak, właściwie zupełnie nowe.

Z niecierpliwością czekałam na koniec następnego dnia. Janusz przyszedł po mnie. Z kwiatami. I od razu trafił w dziesiątkę — to były moje ulubione frezje. Ponieważ było jeszcze wcześnie, poszliśmy najpierw na spacer.

— Znasz Krynicę? — spytał. — Czy jesteś pierwszy raz tutaj?

— Byłam tu już kiedyś, kilka dni w lecie. Spodobało mi się. Ale nie znam tutejszych okolic.- odpowiedziałam nawet logicznie, choć myślałam zupełnie o czymś innym.

— Mogę ci pokazać. Zrobię to z największą przyjemnością. Dla tak pięknej kobiety … — uśmiechnął się do mnie i spojrzał jakoś tak dziwnie w oczy, aż się trochę zlękłam.

— Z tą pięknością to nieco przesadzasz, wiesz? — speszyło mnie to komplementowanie, nie byłam zupełnie do tego przyzwyczajona.

— Wiem, co mówię, uwierz mi… — stwierdził tajemniczo.

Uwierzyłam. Szybko te słowa, piękne i magiczne, trafiły do mnie. Trochę łaskotały też moją próżność.

— A byłaś kiedyś w kawiarni w Parku Słowińskim? — zapytał.

Nie wiedziałam, o co mu chodzi i chyba to spostrzegł, bo dodał, że to takie ładne miejsce, ale daleko od centrum, jednakowoż warte zobaczenia i poznania.

Poszliśmy więc. Krokiem spacerowym, spokojnie i dostojnie nawet. Czułam się jak dama, otoczona szacunkiem i estymą ze strony mężczyzny dużo starszego ode mnie. Wiedziałam też, wiedziona jakimś siódmym zmysłem, że jestem dla niego ważna.

Restauracja okazała się zagubiona wśród zaśnieżonych drzew i alejek, faktycznie była dość daleko od uczęszczanych szlaków. W środku było przytulnie i sympatycznie bardzo.

Usiedliśmy przy stoliku. Z głośników sączyła się jakaś delikatna muzyka. Kelnerka zapaliła świeczkę i zrobiło się bardzo romantycznie. Janusz zamówił dwie lampki koniaku, lubił ten trunek, ja niespecjalnie, ale nie przyznawałam się do tego, bo po co psuć taką fajną atmosferę.

— Za co wypijemy? — spytałam trochę kokieteryjnie.

— Ja wypiję za spotkanie tak pięknej kobiety… — uśmiechnął się do mnie i spojrzał głęboko w oczy. — Mam szczęście, że cię spotkałem … — kontynuował. Miał piękny głęboki głos, a gdy to mówił, trochę zakręciło mi się w głowie. Przecież nie od koniaku?

— Ja wypiję za spotkanie, miejmy nadzieję szczęśliwe w skutkach … — podjęłam temat. Gdybym wtedy wiedziała, jaki będzie finał tej znajomości ………….

Nie zauważyliśmy nawet, jak zainstalował się muzyk, człowiek-orkiestra, zaczął grać i nawet dobrze mu to wychodziło.

— Zatańczysz? — wziął mnie za rękę i pocałował szarmancko.

Wyszliśmy na parkiet i okazało się, że tylko jeszcze jedna para kołysała się w rytm muzyki. Tańczyło mi się świetnie, dawno nie czułam się taka zrelaksowana i … Tak, po prostu szczęśliwa… Wreszcie…

I tak tańczyliśmy, i rozmawialiśmy na przemian. Dowiedziałam się, że Janusz jest rozwiedziony i ma dwie dorosłe córki. Mieszka w Łodzi, z tym miastem czuje się związany, tu pracuje. Szczerze mówiąc nie byłam nigdy w tym mieście, a kojarzyło mi się ono wyłącznie z „Ziemią obiecaną” Reymonta, powieścią, przez którą, mimo najszczerszych chęci, nie udało mi się przebrnąć. Czy to miała być moja „ziemia obiecana”? Nie pamiętałam, kiedy tak dobrze mi się rozmawiało z mężczyzną, różnica wieku, jak się później okazało dwudziestoletnia, nie przeszkadzała mi wcale. Wręcz przeciwnie, byłam dumna, że stanowię dla takiego człowieka partnera do rozmowy, równorzędnego i równouprawnionego.

Czas szybko mijał i ani się obejrzałam, jak trzeba było wracać do sanatorium. Kompletnie mi się nie chciało wracać do tej sanatoryjnej rzeczywistości, nie interesowało mnie nic, co było z nią związane. Szumiało mi w głowie, ale nie od alkoholu, tylko od słów wypowiadanych przez Janusza, na które reagowałam jak każda kobieta. Mój profesor na studiach twierdził, że kobieta kocha uszami, dotąd nie wiedziałam, o co mu chodzi, ale teraz zaczynałam to rozumieć….

Odprowadził mnie pod drzwi, znów pożegnał się jak gentelman i …. Nagle zrobiło się koło mnie pusto. Zauważyłam też poniewczasie, że jest zimno, ciemno, że pada coś mokrego z nieba…

Weszłam do środka. Nim zdążyłam dojść do swojego pokoju, już mnie dorwały moje koleżanki i zasypały gradem pytań. Nawet jakbym chciała, nie potrafiłam na nie odpowiedzieć. W końcu Elka stwierdziła:

— Chodźcie, ona jakaś wczorajsza, nie można się dogadać… Zakochałaś się już, czy co? — spytała kpiąco i to pytanie do mnie dotarło.

— Ja??? Chyba zwariowałaś!!! — zaprzeczyłam chyba zbyt żarliwie, bo zabrzmiało to fałszywie i sama ten fałsz usłyszałam.

— Dobra, dobra, mów sobie, co chcesz. Oczy ci się błyszczą, nie wiesz, co mówić … Eee, lepiej idź się prześpij, jutro rano pogadamy. — stwierdziła.

I poszła. Właściwie wszystkie poszły, zostawiając mnie samą z nadmiarem myśli…

Wszedłszy do pokoju, spróbowałam jakoś to wszystko ogarnąć. Przypominały mi się fragmenty rozmów, spojrzenia, dotknięcia, niekoniecznie przypadkowe — i uśmiechałam się do tych wspomnień sprzed godziny, dwóch. Zasnęłam spokojnie.

Rano nie wiedziałam, czy to, co zdarzyło się poprzedniego wieczoru, zdarzyło się naprawdę, czy to tylko moja wyobraźnia zaszalała. Ale gdy spojrzałam w lustro — wszystko wróciło. Niestety, Janusz dziś wyjeżdżał, wracał do Łodzi, to był taki jego krótki wypad. Mieliśmy jeszcze iść na jakieś tańce po południu, a po prostu chciałam jeszcze choć trochę być z nim.

Wlókł się ten dzień niemiłosiernie. Czekałam na 16.30, gdy mieliśmy się spotkać. No i doczekałam się…

Zostałam zaproszona do maleńkiej kawiarenki, której ponoć sława w Krynicy była powszechna. Grano niespecjalnie ładnie, jakoś tak bardziej w stylu disco-polo, oboje zgodnie orzekliśmy, że poprzedniego dnia muzyka była naprawdę fajna i na dobrym poziomie. Tańcząc jakiś wolny taniec, położyłam głowę na ramieniu Janusza. A on tylko przytulił mnie mocniej. Zrobiło się bardzo bezpiecznie, spokojnie — mogłoby tak być do końca świata…

Ale nie było. Trzeba było wyjść na dwór i iść na dworzec. Poszliśmy więc, oboje jakby specjalnie zwalniając kroku, brnąc w ciemnościach kończącego się dnia. Nie mieliśmy wcale ochoty na rozstawanie się, a ja z trudem hamowałam łzy, które oczywiście pojawiły się nie w porę i kompletnie niepotrzebnie.

— Spotkamy się niedługo, wiesz? — mówił cicho, trzymając moje ręce w swoich — Nie dam ci odejść z mojego życia. — patrzył mi w oczy, jakby chciał zapamiętać najdrobniejsze szczegóły.

— Przyjadę do Kielc, jeśli oczywiście pozwolisz — kontynuował. — Nie mogę tak tego zostawić, za bardzo mi na tobie zależy. Jesteś moim światełkiem, uśmiechem, marzeniem niespełnionym… — mówił to, co chciałam usłyszeć.

Co miałam mówić? Głos gdzieś wiązł w gardle. Czułam się idiotycznie sentymentalnie i strasznie samotnie … Dlaczego tak się zawsze działo, że gdy ktoś sensowny pojawiał się w moim życiu, to zaraz pojawiało się też mnóstwo problemów? Trzymałam Janusza za rękę i najchętniej nigdzie bym go nie puściła.

Dworzec wyglądał smętnie, ponuro i smutno. A Janusz stał w oknie wagonu i też nic nie mówił. Oboje nie wiedzieliśmy, co będzie się z nami działo dalej. Pociąg ruszył i wkrótce widziałam tylko światła ostatniego wagonu.

Rozejrzałam się wokół. Życie się nie zmieniło. Ludzie spieszyli się do ciepłych domów. Było już ciemno. Powinnam szybko wrócić do sanatorium. Powinnam, ale wcale mi się nie chciało. Szłam wolno, zwiesiwszy głowę. Płakałam i nie chciałam, żeby ktokolwiek mnie w takim stanie zobaczył….


28 kwietnia 1993 r. wieczór 23.30

Chyba się zakochałam. To nawet dobrze, bo zaraz maj, miesiąc zakochanych. I Janusz ma przyjechać!!! Pojedziemy na Święty Krzyż, porozmawiamy. Wreszcie pobędziemy razem. Strasznie za nim tęsknię. Te trzy dzwonki wieczorem… Fajny sposób wymyślił. To znak „myślę o tobie”. A rodzicom zawsze można powiedzieć, że to pomyłka telefoniczna …

Kurczę, szkoda, że nie mieszkam sama. Bylibyśmy razem intensywnie, jak kobieta z mężczyzną …. No tak, zaczynam mieć kosmate myśli. Ale przecież należy mi się, no w końcu ma się te 30 lat … Fajnie jest żyć!!!


Rzeczywiście Janusz przyjechał. Umieściłam go w hotelu w centrum miasta. Najpierw poszliśmy na długi spacer. Park, Kadzielnia, Karczówka. Nie po raz pierwszy stwierdziłam, że mieszkam w pięknym mieście, otoczonym równie pięknymi niewielkimi wzgórzami… Po spacerze poszłam do domu, chociaż Janusz oczekiwał chyba czegoś innego.

Nie mogłam się opędzić od myśli o nim. Właściwie myślałam cały czas. O tym, że fajnie mi się z nim rozmawia. Na każdy temat. Że nikt jeszcze w życiu nie mówił mi tak dużo pięknych słów. Chciałam być z nim jak najdłużej, rozmawiać, śmiać się, po prostu być…

Następnego dnia pojechaliśmy na Święty Krzyż. Mamie coś ściemniłam, nie przejmowałam się, co pomyśli. Nic mnie to nie interesowało. Autobus PKS dojeżdżał do Huty Szklanej, potem trzeba było przejść Puszczą Jodłową jeszcze około dwóch kilometrów.

Tak szłam sobie, trzymając Janusza za rękę i było mi zwyczajnie dobrze.

— Wiesz, dobrze mi z tobą… — powiedziałam cicho patrząc gdzieś w dal. — Tak dobrze, że aż się tego boję … — dokończyłam prawie spokojnie, bo głos gdzieś mi ginął.

— Nie znasz mnie… Boję się, że jak poznasz, nie będziesz chciała mnie znać… — odrzekł też cicho. — Wiesz, moje życie jest skomplikowane… Bardzo skomplikowane… Wystarczyłoby go na parę książek… A ty… Jesteś taka młoda, śliczna, życie przed tobą… — ciągnął.

— I co, będziesz mi to życie układał? Ty też wiesz, co dla mnie najlepsze? Jak moja mama co najmniej?!!! — zirytowałam się i podniosłam głos.

— Nie denerwuj się, skarbie… — pocałował mnie w policzek, a zaraz potem w rękę. — Po prostu nie chcę komplikować ci życia…

— A jeżeli chcę skomplikować sobie to moje zasrane życie?! — chciało mi się krzyczeć. — Co ono jest warte? I dla kogo? Po co tak mam dalej żyć? — pytania rzucałam z prędkością światła.

— Ciiicho… no już dobrze… Nie kłóćmy się, to bez sensu… Bardzo cię lubię, wiesz? — i spojrzał na mnie tak, jak żaden mężczyzna jeszcze na mnie nie patrzył.

Już nic nie powiedziałam więcej. Nie zdążyłam. Janusz po prostu pocałował mnie tak, że zakręciło mi się w głowie. Myślałam, że to od nadmiaru świeżego świętokrzyskiego powietrza, ale chyba prawda była inna. Wiedziałam już, że zakochałam się. Zwyczajnie i normalnie. Jak zwyczajna i normalna kobieta. I było mi cholernie dobrze z tym.

Potem rozmawialiśmy, śmialiśmy się i wygłupialiśmy, i znów śmialiśmy, i znów gadaliśmy. I nie mieliśmy dość.

Zwiedziliśmy Święty Krzyż. Nie omieszkałam pochwalić się zabytkiem języka polskiego, „Kazaniami Świętokrzyskimi”, byłam dumna, że mogę mu to pokazać. Że tak ładne są te Góry Świętokrzyskie i Łysa Góra, skąd — jak żartował Janusz — wywodziły się na pewno moje korzenie, jako czarownicy i czarodziejki w jednym.

Zmęczeni, ale we wspaniałych humorach wracaliśmy z wycieczki. Autobus był wyładowany po brzegi. Staliśmy przyciśnięci do siebie. Początkowo bardzo mnie to krępowało, ale szybko… właściwie… spodobało mi się to. Nawet pomyślałam, że chciałabym dotknąć go… poczuć jego dotyk… i bliskość taką prawdziwą… Janusz myślał chyba podobnie, widziałam jego wzrok. Obojgu nam wydawało się, że wkrótce to się stanie…

Okazało się co innego.


Po tych dwóch pięknych bajkowo dniach znowu musieliśmy się rozstać. Znowu był ten przeklęty dworzec PKS, znowu chciało mi się wyć… Skończyło się znów coś ładnego. Czułam, że coś się urywa, że jest tylko chwilę — i za moment już niczego nie będzie. Janusz był gdzieś tam, daleko… Za daleko. A ja chciałam go już, tu i teraz. Nie przyjmowałam do wiadomości, że Łódź jest gdzieś tam, że on ma jakieś obowiązki, nie rozumiałam tego, że nie chce być ze mną ciągle, podczas gdy mnie było wciąż go mało…

Wykrzyczałam mu to wszystko przez telefon. I szybciutko przyjechał. Znów go miałam dla siebie. A przynajmniej tak mi się zdawało…

Poszliśmy na długi spacer. Był wciąż piękny, zielony maj. Ale jakoś rozmowa się nie kleiła. Widać było, że każde z nas jest w jakimś swoim świecie i myśli o swoich sprawach.

W końcu Janusz odezwał się pierwszy:

— Muszę ci o czymś powiedzieć… — zaczął. — To trudne dla mnie, ale zasługujesz na wszystko, co najlepsze, a ja …

— Ach, znów będziesz mówił, co dla mnie najlepsze, tak? — rzuciłam ostrzej, niż chciałam.

— Nie, nie o to chodzi… — żachnął się.

— A o co znowu? — spytałam już spokojniej.

— Mam dzieci… — zaczął.

— Wiem, mówiłeś. — przerwałam. — Dwie córki, Agnieszkę i Małgosię, tak?

— Tak, ale to nie wszystko… — ciągnął. — To znaczy, nie wszystkie dzieci…

Zaczęło mi się robić ciemno przed oczami.

— Nie rozumiem — wykrztusiłam.

— Po rozwodzie byłem z kimś… Wydawało mi się, że to będzie ważne… Ale zostałem perfidnie oszukany i zdradzony… Został Łukasz…

— Ile ma lat? — spytałam siląc się na spokój.

— Teraz sześć. Ale to nie wszystko… — spojrzał na mnie i mocniej ścisnął rękę.

Serce biło mi jak oszalałe. Nie spodziewałam się, że ten mężczyzna, którego już sobie w myślach określałam „mój” robił takie numery.

A on wziął głęboki oddech i zaczął opowiadać.

— Mówiłem ci, że jestem prawnie wolny… I to jest prawda… Ale rzeczywistość jest bardziej skomplikowana… Gdy skończyło się wszystko z Beatą, myślałem, że już żadna kobieta mnie nie zainteresuje. Długo byłem sam. Aż pojawiła się Halina…


Już naprawdę nie wiedziałam, co myśleć. Chciałam tylko, żeby ta rozmowa skończyła się. Nie miałam siły tego słuchać.


— Była taka nieporadna… Nie umiała nic załatwić… No i zaszła w ciążę. Urodził się Tomek…

Tu głos mu zadrżał.

— Tomek jest chory. Ma postępujący zanik mięśni… Już teraz ma gipsowy gorset… Kilkanaście razy był reanimowany. Częściej właściwie jest w szpitalu niż w domu. Ma nauczanie indywidualne, jest wyjątkowo uzdolnionym dzieciakiem…

Już zaczęłam mu współczuć. Ale od razu zapaliła mi się czerwona lampka. „Co z tą Haliną?” — pomyślałam.

Jakby czytając w moich myślach, kontynuował opowieść.

— Po urodzeniu Tomka od razu prawie wiedzieliśmy, że coś z nim jest nie tak. Halina załatwiła wszystkie formalności i wzięliśmy ślub kościelny…

— Kościelny? Jak to? Przecież wtedy nie było jeszcze konkordatu… — przerwałam.

— Właśnie — podjął temat. — Halina ma brata księdza, który pracuje w kurii. Załatwił zezwolenie na ślub kościelny. Tylko kościelny. To wymagało zgody biskupa, ale jakoś się udało…

— Czy to oznacza, że jesteś jej kościelnym mężem do tej pory? — spytałam z niedowierzaniem, bo to co mówił nie mieściło mi się w głowie.

— Tak, jestem. Oczywiście nie jesteśmy już razem. Ona z Tomkiem mieszka w bloku na drugim końcu miasta. Ja, jak wiesz, z matką. Zresztą od tego wszystko się zaczęło, te nieporozumienia, potem kłótnie. Moja matka nie tolerowała jej w domu. Musieliśmy wynająć mieszkanie w hotelu asystenckim. Było koszmarnie… Coraz gorzej… Aż wreszcie wyszło szydło z worka… — głos mu się załamał, ale zaraz zaczął dalej mówić — Halina postawiła ultimatum. Że będzie ze mną sypiać jak z mężczyzną, ale jak zamelduję ją w mieszkaniu matki. Okazało się, że małżeństwo było jej potrzebne do ucieczki z domu. Tak długo mnie mamiła i urabiała, aż uległem i ożeniłem się z nią.


Słuchałam tego wszystkiego i czułam się jakbym do tej pory żyła na jakiejś innej planecie. To było tak dziwne i nienormalne, że nie wierzyłam własnym uszom. Nigdy nie słyszałam o takim „cudzie” — facet był prawnie wolny, ale w rzeczywistości był jeszcze bardziej związany niż ślubem cywilnym!!!

— A nie chciałeś unieważnienia tego małżeństwa? Przecież takie rzeczy się zdarzają. Nawet ostatnio Cezary Pazura, po ośmiu latach doczekał się takiego orzeczenia… A przecież miał dzieci … — mówiłam coś bez ładu i składu.

— Dopóki Tomek żyje, nie zrobię nic w tym kierunku — stwierdził mocno.

No i miałam za swoje. Czy był sens pytać o szczegóły? Świat mi się zachwiał w posadach i posypał się jak domek z kart. Miałam dość ściśle określone zasady. Jedną z nich była zasada, że żonaci faceci z założenia nie istnieli, byli aseksualni. I już. „Trzeba było nie zakochiwać się w mężczyźnie starszym o dwadzieścia lat” — pomyślałam gorzko i poczułam jak łzy napływają mi do oczu…

Jakoś przeszła mi ochota do dalszego zwiedzania miasta, spacerowania ….. Pożegnałam się chłodno, zostawiając zdumionego Janusza gdzieś w nieznanym mu miejscu.

Prawie pobiegłam na przystanek najbliższy, modląc się w duchu, żeby Gosia była w domu. Musiałam natychmiast z nią porozmawiać. Z kim, jak nie z nią? Mogłam nawet poryczeć sobie, bez strachu, że zostanę wyśmiana…

Nie minęło pół godziny, gdy stałam przy furtce i dzwoniłam do drzwi. Gośka otworzyła mi, trochę zdziwiona, że mnie widzi. Wiedziała, że miałam spotkać się z Januszem.

— Matko Boska, co się stało? — spytała.

— Muszę z tobą pogadać. Mogę wejść? — odpowiedziałam z grobową miną.

— Jasne. — otworzyła drzwi, wpuszczając mnie do środka. — Chłopaki, do swojego pokoju, już! — wydała dyspozycję. — Czego się napijesz?

— Chyba wody — stwierdziłam ponuro.

Nalała sobie i mnie szklankę wody, włożyła plasterek cytryny i spokojnie spytała:

— Co się stało? Miałaś być z tym…

— Z Januszem… No i byłam. Ale zwiałam, jak się dowiedziałam o takich cudach, że głowa boli…

— No, mów, bo widzę, że naładowana jesteś po brzegi… — usiadła i spokojnie czekała na ciąg dalszy.

Opowiedziałam jej wszystko, czego zupełnie niedawno dowiedziałam się od mojego mężczyzny. Gośka była niemniej zdumiona niż ja.

— To on jest żonaty właściwie? — upewniła się — Niby wolny, a jednak nie … Strasznie dziwny to człowiek, nie uważasz? — rzuciła w przestrzeń pytanie.

— Delikatnie to określasz — odpowiedziałam — Ja kompletnie się w tym pogubiłam.

— Wiesz co? Daj sobie może z nim spokój? — spytała retorycznie.

— Może dałabym sobie spokój. Gdyby nie drobiazg…

— Zakochałaś się, tak? I to dlatego tak cię boli. Gdybyś nic do niego nie czuła, nie odbierałabyś tego wszystkiego tak bardzo — stwierdziła.


Popatrzyłam na nią z ukosa. Wydała trafną diagnozę. Mogłam oszukiwać się, nie nazywając rzeczy wprost i po imieniu, ale fakty były takie, jakie były. Zabolało mnie to jego wyznanie dlatego, że chciałam być jego jedyną kobietą. Nie wiedziałam wtedy o tak wielu sprawach…

Już nie cieszyły mnie dzwonki telefonu wieczorem. Raczej drażniły i wywoływały irytację. Po co dzwonił? Przecież nic z tego nie będzie, nie wyjdzie… I nie ma co się oszukiwać. Trzeba nazwać sprawy po imieniu i zapomnieć…

Niestety, miłość jest taką dziwną chorobą, że racjonalne argumenty, choćby były mądre, prawdziwe, niekoniecznie są przyjmowane do wiadomości. A ja tęskniłam. Straszliwie!!! Za jego głosem, uśmiechem, rozmowami, pocałunkami. Za wszystkim, co było z nim związane. Brakowało mi jego zapachu, delikatności dłoni, Boże, to wszystko wywoływało fizyczny ból prawie i było nie do opanowania.

Wytrzymałam trzy miesiące. Trzy długie, niekończące się miesiące. Całe wakacje i kawałek września. Wróciłam do pracy i na szczęście konieczność zajęcia się dziennikiem, sprawdzaniem zeszytów, pierwszymi wywiadówkami i problemami z dziećmi skutecznie zajęły mi czas, tak że nie myślałam już jak głupia tylko o nim.

Pewnego wieczoru, dość wcześnie jak na nasze „dzwonkowe” kontakty wykręciłam jego numer i z biciem serca czekałam na jego głos w słuchawce… Nigdy nie sądziłam, że czekanie na czyjś głos może przynieść tyle emocji, a usłyszenie go — prawdziwą radość…

— Słucham? — odezwał się.

— Cześć, to ja… — wykrztusiłam jakoś z siebie i nic więcej nie przychodziło mi do głowy ani mądrego, ani głupiego.

— Jak dobrze znowu cię usłyszeć. Bardzo się cieszę, że zadzwoniłaś. Tęskniłem za tobą — ściszył głos.

— Ja też tęskniłam… Bardzo… Strasznie mi ciebie brakuje… — nie wiedziałam jak mam powiedzieć o wszystkim, co czuję.

— Przyjedź do mnie. Zobaczysz jak żyję. Zapraszam… Oczywiście to twoja decyzja, ale tak chciałbym cię znowu przytulić, poczuć zapach twoich włosów… — mówił dokładnie to, co chciałam usłyszeć.

— Przyjadę. Nie wiem jeszcze kiedy, ale przyjadę na pewno… — przecież nie mogłam mu odmówić.

— Wiesz, że jesteś bardzo bliska mi…? I bardzo ważna… Niezależnie od tego, co powiedziałem ci o sobie… Co wiesz o mnie… Bardzo cię przepraszam, że nie powiedziałem ci tego od razu. Nie zasługujesz na to, żeby cię oszukiwać… Chcę być z tobą, jeżeli oczywiście na to pozwolisz…


Czułam, że mam wypieki. Że jeszcze chwila, a rozpłaczę się. Ze szczęścia. W tej chwili nie było ważniejszej sprawy od niego, od nas. Obiecałam, że ustalę termin, właściwie, że ustalimy termin, bo i on, i ja mieliśmy sporo różnych zajęć.

Wypadło, że w Łodzi zjawię się na początku października. I tak się stało. Na świecie zrobiła się tymczasem moja ukochana złota i purpurowa jesień. Słońce świeciło jeszcze dość mocno, a ranne mgły tylko upiększały świat, otulając wszystko swoim woalem…

Przyjechałam na dworzec autobusowy, ohydny wyjątkowo, brudny i obskurny. Robił ponure wrażenie… Na szczęście w tych okolicznościach przyrody czekał na mnie mój ukochany mężczyzna z bukietem róż…

Wystarczyło tylko, że spojrzeliśmy na siebie. I już. Wiedzieliśmy, że to co się właśnie zdarza nam, nie przydarza się tak często…

Janusz mieszkał na osiedlu typowym, wielkie blokowisko. Jego blok był zbudowany w latach 50-tych, więc i wysokość mieszkania i jego rozkład był nieco anachroniczny. Oczywiście było w nim pełno książek, co uwielbiałam w mieszkaniu, bo nic tak nie nadaje charakteru wnętrzom, jak właśnie książki. Nie było to ładne i przytulne mieszkanie, do którego wraca się z przyjemnością. Brakowało w nim kobiecej ręki, tego, co tylko kobieta potrafi zrobić z najnieprzyjemniejszym pokojem, ustawiając parę bibelotów w odpowiednich miejscach czy doniczek z roślinkami różnistymi. Było to tym bardziej dziwne, że Janusz mieszkał z matką, niestarą jeszcze kobieta, która — jak potem się okazało — nigdy nie umiała stworzyć w domu ciepłej, domowej, rodzinnej atmosfery…

Czułam się trochę niezręcznie w takim, nie znanym mi kompletnie otoczeniu, jeszcze w towarzystwie matki, która przywitała mnie bardzo chłodno, żeby nie rzec niegrzecznie. Wytłumaczyłam to sobie, że naruszam jej teren, jej prywatność. Toteż siedziałam wyłącznie w pokoju Janusza, wychodząc tylko do toalety.

Mój ukochany przygotował kolację ze świecami. Zrobiło się bardzo romantycznie, bo pojawił się też szampan… Wiedziałam, co się będzie działo dalej i czułam się bardzo podekscytowana…

Kochaliśmy się całą noc. Janusz okazał się świetnym i pomysłowym kochankiem, ja jakoś intuicyjnie wyczuwałam go… Było pięknie, zjawiskowo, bezpiecznie… Nad ranem zasnęłam wtulona w niego…

Nie pamiętałam już, jak wyglądał świat „przed” Januszem. Wydawał się tak bezsensowny i pusty. Teraz czułam, że żyję. Chciało mi się krzyczeć ze szczęścia. Rano, gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam, że on nie śpi. Leżał obok mnie, podparty na łokciu i patrzył na mnie.

— Długo tak spałam? — uśmiechnęłam się do wspomnień nocnych.

— Nie wiem. Cudownie jest być z tobą i patrzeć jak śpisz. Wyglądasz pięknie, jak aniołek — śmiały mu się oczy. I pocałował mnie mocno, aż zakręciło mi się w głowie. Podziałało to tak, że znowu kochaliśmy się, nie mając siebie dosyć…

— Jestem głodna — oświadczyłam. — Co dziś serwujesz na śniadanie?

— Idź, kochanie, weź prysznic, a ja w tym czasie przygotuję coś pysznego — pocałował mnie w policzek i znów uśmiechnął się. — Ślicznie wyglądasz — powiedział po prostu.

— Dziękuję. Ale to wyłącznie dzięki tobie, słońce… — odwdzięczyłam mu się za komplement. Był mistrzem w mówieniu pięknych słów…

Zjedliśmy śniadanie, przekomarzając się i rozmawiając o głupotkach. Byłam trochę senna, ale to zmęczenie wcale mi nie przeszkadzało. Czułam się wyróżniona, szczęśliwa, spełniona. Nie liczyło się nic i nikt, z wyjątkiem Janusza…

A potem pojechaliśmy zwiedzić Łódź. Ponieważ nie znałam wcale tego miasta, zostało mi ono dość ciekawie pokazane — od tej „nieprzemysłowej” strony. Nie sądziłam, że tyle jest tu przepięknych parków, które w jesiennej perspektywie i, nie ukrywam, towarzystwa mojego mężczyzny, wyglądały urokliwie. Oczywiście jednym z punktów programu był spacer słynną Piotrkowską. Rzeczywiście, dla mnie, mieszkanki ładnego, ale małego miasta, ta ulica była jakaś magiczna. Coś w niej było takiego…

Gdzieś po drodze zjedliśmy obiad i pojechaliśmy z kolei za miasto. Janusz pokazywał mi swoje rodzinne strony, tam gdzie się wychowywał i mieszkał jako dziecko. Zauważyłam, że bardzo ciepło wspomina swojego ojca, który, z tego, co mówił, był prawdziwym „człowiekiem renesansu”, bo mimo swojego techniczno-matematycznego wykształcenia pisał wiersze, fraszki o imionach, malował…

A ponieważ pojechaliśmy w dość odludne strony nic nie stało na przeszkodzie, żeby kochać się w aucie… Co też się stało… Nie mogliśmy się sobą nacieszyć, wciąż i jeszcze. Tak dobrze było nam ze sobą… Tak dobrze było czuć się kochaną i pożądaną, docenioną i szanowaną kobietą, w tym momencie jedyną…

Niestety, piękne chwile szybko się kończą. Musiałam wracać do Kielc. Znów pojawił się ten nieszczęsny dworzec, który na parę ładnych lat stał mi się bardzo bliski… mimo tej brzydoty.

— Już tęsknię za tobą — usłyszałam głos Janusza. — Nie chcę, żebyś jechała. Nie zostawiaj mnie samego…

— Nie mów takich rzeczy… Łamiesz mi serce… Zaraz się rozpłaczę… — chyba ja byłam tym rozstaniem bardziej podłamana. Kończyło się coś, co przeżywałam pierwszy raz w życiu tak świadomie i tak intensywnie. Wiedziałam, że się skończy, ale ta wiedza była gdzieś daleko, poza mną… Aż do tej chwili.

— Zadzwonię dziś do ciebie. Mogę? — pytał zaniepokojony.

— Oczywiście, skarbie. To ja zadzwonię, gdy dotrę do domu… — to były ostatnie słowa jakie powiedziałam do niego.

Bo już trzeba było wsiadać. Autobus ruszył i wkrótce Janusz stał się mało widoczną plamką… Siedziałam gdzieś w tyle i płakałam. Tak strasznie tęskniłam!!! Za dotykiem, zapachem, przytuleniem. Za wszystkim, co miało jakikolwiek związek z nim. Czułam, że to, co się stało, to przekroczenie pewnej granicy, intymność — tylko nas zbliżyły do siebie.

W końcu zmęczona nadmiarem przeżyć, emocji i uczuć, zasnęłam… Obudziłam się, gdy samochód dojeżdżał do granic miasta. Trzeba było wrócić do normalnego życia. Tylko jak?

Na razie wróciłam do domu. Mama jakoś dziwnie na mnie popatrzyła. Coś tam ściemniłam, że jestem zmęczona, że chce mi się spać… A czekałam tylko na moment, kiedy będę sama, żeby zadzwonić do Janusza.

No i doczekałam się. Zdążył tylko raz zadzwonić u niego dzwonek, gdy usłyszałam głos, ten oczekiwany od tylu godzin. Od stu jakoś czy więcej?

— To ty, skarbie? Jesteś już w domu? Jak się czujesz? Strasznie tęsknię… — zasypał mnie słowami.

— Tak, już jestem w domu. Ja też tęsknię. Dlaczego ciebie tu nie ma? — zapytałam i zachciało mi się płakać.

— Spotkamy się niedługo… Pojedziesz ze mną do Krynicy? — spytał. I nie czekając na odpowiedź ciągnął — Zgódź się, będziemy cały weekend razem, proszę — słyszałam ten ukochany głos i serce mi zamierało.

— Dobrze, muszę już kończyć… — z trudem odrywałam się od słuchawki. — Pomyślę nad tym… — Dobranoc, pchły na noc…

— Dobranoc, najdroższa, śpij spokojnie… Tęsknię za tobą. Tak chciałbym się teraz do ciebie przytulić… — wyszeptał jeszcze i byłam pewna, że mówi prawdę…


Odłożyłam słuchawkę. Zgasiłam nocną lampkę i szemrzące gdzieś w tle radio. I nagle rozległ się dzwonek telefonu. „Jeden, drugi, trzeci” — liczyłam w myślach. „To on….” Uśmiechnęłam się do wspomnień sprzed kilkudziesięciu godzin zaledwie, poczułam łaskotanie w brzuchu, ale po chwili już spałam smacznie…

Wkrótce wyjechaliśmy razem do naszej ukochanej Krynicy. Były imieniny Janusza, wypadało trochę poświętować. Ale najważniejsze było, że mogłam znowu z nim być, rozmawiać, przytulić się, gdy tego potrzebowałam. No i kochać się………

Po spędzonym bardzo mile weekendzie wracaliśmy razem tym samym autobusem do Tarnowa, bo tam nasze drogi rozchodziły się, a właściwie rozjeżdżały. Znowu było mi smutno…

— Kochanie, dlaczego nic nie mówisz? — pytał troskliwie.

— Nie wiem, coś się dzieje ze mną… — usiłowałam zrozumieć swój stan ducha. I nie umiałam.

— Przecież zobaczymy się wkrótce, przyjadę do ciebie… — pocieszał mnie.

— Jak długo tak ma być? Spotkania, rozstania, dworce… Ja nie mam na to siły. Chcę być z tobą zawsze, stale… — mówiłam bezładnie.

— Ja też chcę, ale wiesz, że to niemożliwe, przynajmniej na razie — tłumaczył mi sprawy oczywiste jak dziecku.

Wiedziałam, że było niemożliwe. Wszystko wiedziałam. Racjonalnie to wszystko było bardzo proste. Nie powinnam w ogóle zaczynać czegokolwiek z Januszem. Najpierw to jego wiek, potem zobowiązania… Takie tłumaczenie nic nie dawało. Wchodziłam w to wszystko głębiej i głębiej, bez względu na konsekwencje.

Po powrocie z cudownego weekendu znów zaczęło się tęsknienie, telefony, ukradkowe rozmowy. Na szczęście zajaśniało światełko w tunelu — w domu zaczęły się rozmowy o moim mieszkaniu po cioci. Wprawdzie było to stare budownictwo, piec do palenia w nim w zimie, remont niechybnie, ale w centrum miasta i — miało jedną podstawową zaletę — było tylko moje!!!!!! Zapaliłam się do pomysłu, chociaż do realizacji było jeszcze kawałek. Zbliżała się zima, a mieliśmy zacząć remont na wiosnę…

Do pionu zawsze stawiała mnie praca. I tak też działo się teraz. Już wkrótce Święta Bożego Narodzenia, więc trzeba było zająć się sprawdzianami, pracami domowymi. Dzieci chciały też urządzić Wigilię klasową, ubrać choinkę i salę lekcyjną. Wszystko to na tyle mnie pochłonęło, że odciągnęło uwagę od myślenia o Januszu. Oczywiście te myśli powracały wieczorem z wielką siłą, po prostu tęskniłam straszliwie. Z tego, co słyszałam przez telefon, on też tęsknił…

No i nadeszły te oczekiwane — zgodnie z przekazem w telewizji — przez wszystkich, święta. Wiedziałam dobrze, że nie są to święta ogólnej szczęśliwości. Ja też zawsze miałam wtedy mieszane uczucia. Owszem, podobała mi się atmosfera tego ogólnego zamieszania, świecidełka, wystrój ulic — przecież zupełnie inny niż to, co pamiętałam z dzieciństwa. W domu rozchodził się zapach świeżych firanek, posprzątanych szafek i ciasta drożdżowego. I mimo, że nie bolało mnie nic, wkrótce miał minąć rok od mojej operacji, to nie cieszyłam się tymi świętami. Bo chciałam je spędzić z Januszem, a nie miałam takiej możliwości. Gorzej, że nie byłam pewna, czy taka możliwość kiedykolwiek będzie…

Więc stałam w kościele na Pasterce i słuchałam po raz któryś tam znajomej melodii kolędy „Wśród nocnej ciszy”. Słuchałam, bo nie byłam w stanie śpiewać, jak zwykle pojawiła się kula w gardle… Tak bardzo chciałam być teraz z Januszem, stać obok niego… Nie wiedziałam, czy to kolęda, czy tęsknota sprawiły, że wyjątkowo bliskie stały się słowa „nie było dla niego miejsca w niejednej człowieczej duszy”…

Wracałam powoli, mimo mrozu, do domu. Wokół mnie pełno było ludzi, nawet dzieci, które teraz rzucając w siebie śnieżkami, cieszyły się z tych świąt. Ja nie cieszyłam się niczym. Do przeszłości należały Boże Narodzenia, których wypatrywałam od początku grudnia. Mikołaj, potem ubieranie choinki, pieczenie ciast i zupa z karpia, która była ewenementem na Kielecczyźnie, a którą moja mama przywiozła z dalekiej Wielkopolski… I cały ten zgiełk wokół licznych gadżetów bożonarodzeniowych — nie był dla mnie.

Zaczął padać śnieg. Wyglądało to naprawdę zjawiskowo i tajemniczo… Śnieżynki w świetle ulicznych latarni. Błyszczały się też te, które osiadły na zmarzniętej ziemi i całej reszcie przedmiotów i spraw… Robiło się jeszcze bardziej biało, czysto, cicho i, nawet, wbrew pozorom, ciepło… Tym ciepłem wewnętrznym, które każdemu, niezależnie czy tego chciał, czy nie, dawało Nowonarodzone Dziecko…


Boże Narodzenie, wieczór

Czy wtedy, gdy rodził się mały Jezus, też było tak smutno na świecie? Wiem, Gwiazdka kojarzy się zawsze z radością, prezentami… Dla mnie najpiękniejszym i najbardziej oczekiwanym prezentem byłby Janusz. On sam, bez żadnych dodatków… Tęsknię…


Minęły święta i rozpoczął się następny szał — przygotowań do Sylwestra, podsycany przez telewizję i radio. To też było głupie, bo wszyscy mieli się świetnie bawić i udawać, że nic sobie nie robią z upływu kolejnego roku, bo przed nimi następny, lepszy, zgodnie z wolą licznych o tej porze horoskopów. Nie wiedziałam czy gdzieś pójdę w ogóle w tę noc. Prawdę mówiąc, po prostu nie chciało mi się. Janusz był o lata świetlne ode mnie. Ostatnio jakoś nawet nie dogadywaliśmy się przez telefon. Ja miałam swoje złe dni, on swoje, gdzieś zapodziało się poprzednie zjednoczenie dusz i serc. Przyjechał jednak przed Sylwestrem, bo nie mógł się doczekać spotkania. Siedzieliśmy w jakiejś kawiarni przy kawie i rozmowa nie kleiła się. Dostałam piękny prezent noworoczny — srebrny łańcuszek, a oprócz tego oczywiście kwiaty, z którymi nie wiedziałam co zrobić, bo zanoszenie ich do domu było bez sensu…

— Muszę ci coś powiedzieć — stwierdził w pewnym momencie dość nieoczekiwanie.

Najeżyłam się. Już słyszałam takie teksty z jego ust. Dowiadywałam się wtedy takich newsów, że ręce mi opadały.

— Kocham cię. To nie jest prosta miłość. Ale na pewno prawdziwa… — dokończył.

A mnie zatkało. Nagle wszystko przestało istnieć i liczyć się. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, bo w kontekście takiego wyznania wszystko blednie.

— Przyjechałem, żeby ci o tym powiedzieć. Jesteś najważniejszą kobietą w moim życiu — kontynuował.

A ja dalej nie wiedziałam, co zrobić. Uciec? Roześmiać się? Czy może płakać? Ze szczęścia?

Nie byłam też wcale pewna, czy odwzajemniam jego uczucie. To były tak wielkie słowa, że używanie ich do czegoś zobowiązywało. Przede wszystkim dawało nadzieję. Zawirowało mi przed oczami. I tak trwałam z filiżanką w jednej ręce i otwartymi (chyba) ustami…

— Kochanie, coś ci się stało? Źle się czujesz? — usłyszałam jak mój mężczyzna troskliwie dopytuje się o mój stan zdrowia.

Miałam łzy w oczach.

— Nie, wszystko w porządku… Zaskoczyłeś mnie strasznie… Nie wiem, co powiedzieć… — w końcu odblokowało mnie.

— Miło by było, gdybyś odwzajemniła moje uczucia, ale nie będę nalegał — powiedział miękko i wziął mnie za rękę. — Poczekam. Zasłużę na twoją miłość — dodał.

I wtedy po prostu rozpłakałam się. Miałam w nosie, że jest to publiczne miejsce, że kelnerzy patrzą spod oka i kątem ust uśmiechają się, w końcu niecodziennie zdarza się taka sytuacja. Było mi wszystko jedno.

— Ja właściwie odwzajemniam… Tylko trudno mówi się w rzeczywistości to, co w książkach czyta się lekko, łatwo i przyjemnie… — nawet mówienie o tym było dla mnie niełatwe.

— Kochanie, ja naprawdę poczekam. I życzę ci, żeby ten nowy rok przyniósł miłość, żeby przyniósł nam miłość, żeby to był nasz rok… — trzymał mnie za rękę jak małe dziecko.

— Chodźmy stąd. Wyjdźmy na świeże powietrze. — zaproponowałam.

Wyszliśmy z kawiarni. Szliśmy powoli główną ulicą miasta. Wzięłam Janusza za rękę, co przyjął z wdzięcznością, uśmiechając się. Nic nie mówiliśmy. Każde było zasłuchane w swoje myśli, ale od miesięcy nie czuliśmy się tak blisko… siebie…


30 grudnia 1993r., 23.05

Janusz pojechał, a ja wciąż nie umiem się uspokoić. Powtarzam sobie w myślach jego „Kocham cię” i nie mogę uwierzyć w swoje szczęście… Nieważne są teraz te wszystkie sprawy, jakieś pretensje rodziców… Co mnie to obchodzi? Pierwszy raz w życiu czuję się tak szczęśliwa, tak bardzo szczęśliwa, że słowa są tu za małe, żeby to opisać… Kocham życie!!! Kocham Janusza!!! Kocham!!! Kocham!!! Kocham…


I tak na spotkaniach raz w miesiącu upłynął nam czas, aż nadeszła wiosna. Wraz z nią rozpoczął się remont mojego mieszkanka. Oczywiście nie było to wszystko takie proste, bo to stara kamienica i wszystko w niej było stare — instalacje, przewody. Trzeba było zrobić prowizoryczną łazienkę, naprawić piec, wszystko to pochłonęło masę czasu i nerwów. A ponieważ w tym czasie normalnie pracowałam, zakończyliśmy remont w wakacje i wtedy też przeprowadziłam się.

Pierwsza noc w „nowym” mieszkaniu była trochę straszna. Poczułam, że naprawdę teraz będzie wszystko zależeć wyłącznie ode mnie. Dużo radości sprawiało mi kupowanie różnych drobiazgów do domu, bo okazało się, że potrzeba naprawdę całe mnóstwo rzeczy niezbędnych do funkcjonowania. Gdy już mniej więcej kupiłam wszystko, zrobiłam imprezę na kilkanaście osób, bo sporo ludzi pomagało mi zupełnie bezinteresownie, nie licząc rodziny czyli moich trzech braci. Było fajnie, ale ja właściwie czekałam tylko na jedną osobę. I nie było jej na tej imprezie.

Jeszcze tego wieczoru, a właściwie tej nocy, siadłam sobie wygodnie na kanapie i zadzwoniłam do Janusza.

— Cześć kochanie, to ja — zaczęłam

— O, jak miło cię słyszeć — te słowa zawsze na mnie działały.

— Wiesz, skąd do ciebie dzwonię? — zapytałam

— Ze swojego mieszkanka? Tak? — upewniał się.

— Tak. Z mojego małego mieszkania, które czeka na ciebie, skarbie — byłam szczęśliwa podwójnie. — Kiedy do mnie przyjedziesz?

— A kiedy mogę? Bo ja chciałbym już, zaraz… — to, co mówił, brzmiało szczerze.

— Są wakacje, więc mam wolne. Przyjedź, może potem gdzieś pojedziemy razem? — planowałam już przyszłość najbliższą.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.