E-book
29.4
drukowana A5
80.82
Tropem świadomości

Bezpłatny fragment - Tropem świadomości

Mahabalipuram


5
Objętość:
413 str.
ISBN:
978-83-8189-020-5
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 80.82

Od Autora

Niniejsza opowieść opisuje dziesięć wybranych dni z życia praktykującego buddyzm w systemie monastycznym mężczyzny. Dziewięć z nich przebiega kolejno w jednej lokacji. Ostatni dzień przeskakuje o pewien czas do przodu, umieszczając bohatera w zupełnie odmiennych warunkach, wymuszających także zmianę sposobu praktyki. W trakcie owych dziesięciu dni bohater przeprowadza czytelnika po najważniejszych zagadnieniach związanych z buddyzmem, praktyką w zakonie, poza nim, czy w służbie buddyjskiej świątyni. Narracja tej historii przybliża ów system wierzeń osobom z kulturą wschodu nieobeznanym, mającym często bardzo wypaczony obraz mnicha i mylne wyobrażenie jego praktyki dnia codziennego. Jednocześnie owe są czytelnikowi przybliżane, precyzyjnie wyjaśniane, krok po kroku wprowadzają w ich stosowanie. Opisane są także możliwe konsekwencje ich stosowania, czy stany umysłu, dzięki nim uzyskiwane.

Bohater niniejszej publikacji jest osobą niespójną wizerunkowo. Z jednej strony prowadzi bardzo monotonne, rzec by można, nudne życie. Wstaje, medytuje, zjada posiłek, znowu medytuje. Czasami w jego otoczeniu coś drgnie, jednak on sam z siebie nie robi nic, by dokonać jakiejś zmiany. Z drugiej strony świat doznań wewnętrznych bohatera jest niezwykle barwny i ciekawy. Podróżuje w nim w czasie i przestrzeni, przybliżając swoją historię, losy spotykanych ludzi, ich zwyczaje i wierzenia. Rzeczywistość postrzegana umysłem wyraźnie kontrastuje z doświadczanym fizycznie światem. Jest niejako jego przeciwieństwem. W odróżnieniu jednak od fantazji, którą introwertycy dopełniają niezadowalający świat zewnętrzny, rzeczywistość wewnętrzna jest tutaj nawet bardziej realna od iluzji doświadczanej zewnętrznie. Następuje całkowite przebiegunowanie owych dwóch światów. Czytelnik dowiaduje się o doświadczaniu rzeczywistości bohatera nie poprzez jego zewnętrzną obserwację, ale poprzez obserwację jego wnętrza, które targane jest owym doświadczeniem niczym olbrzymią i gwałtowną nawałnicą. Zabrany w tę niesamowitą podróż czytelnik dowie się nie tylko o rodzajach buddyjskich praktyk oraz drodze ku przebudzeniu, ale przede wszystkim zaaplikuje sobie potężną dawkę informacji o świecie techniki, nauki i religii.

Fabuła książki jest pozornie banalna, jednak droga i przeplatająca się retrospektywnie akcja wciąga bez reszty. Bohater nie bierze w żadnych wydarzeniach czynnego udziału. Jego rola ogranicza się do biernej, aczkolwiek bardzo uważnej obserwacji. Będąc mimowolnym uczestnikiem, jest on tylko i wyłącznie świadkiem wydarzeń, a nie ich świadomym prowokatorem. Płynie z nurtem akcji, bez ruchu kładąc się na jej powierzchni. Ta nosi go od portu do portu pokazując niesamowicie ciekawy i kolorowy świat. Dryfuje po nieznanych sobie morzach, nie przeciwstawiając się nurtowi, bezkrytycznie akceptując miejsca i sytuacje, w których dane mu się jest znaleźć. Doświadczany przez niego świat przewartościowuje się, złudzenie staje się rzeczywistością, a rzeczywistość iluzją, by wreszcie pęknąć, przemieszać się i stracić jakąkolwiek podporę w koncepcjach umysłu.

Jeśli tak nie jest i czytelnik oceni tę książkę inaczej… Cóż… Takie było przynajmniej zamierzenie autora. Podróż, w którą chciał on zabrać sięgającego po tę lekturę czytelnika, jest wędrówką po umyśle. Akcja podąża tropem świadomości, próbując przeskoczyć myśl i przekonania, pragnie dotrzeć do źródła istnienia, do genezy nie samego postrzegania i doświadczania, ale do samego łona, w którym owe się rodzą. Czy trop prowadzi do niego, czy raczej zbacza na manowce, ocenić będzie mógł czytelnik po zakończeniu lektury.

Dzień pierwszy

Wrzucam trzy tabletki aspartamu do metalowej menażki. Zalewam wodą pitną nabraną przed chwilą z ulicznego dystrybutora. Tabletki w zimnej wodzie rozpuszczają się dość długo. Odpalam kadzidełko i siadam po turecku na materacu. Przyjemna woń jaśminu rozchodzi się po małym ciemnym pomieszczeniu.

Budynek, w którym się owa kwatera znajduje, jest typowy dla marokańskiej riady. Riada jest istną fortecą. W motywowanym kulturą islamu domu wszystkie drzwi do pokoi i ich okna skierowane są na wewnętrzny dziedziniec. Rosną na nim dwie okazałe palmy, daktylowa i kokosowa oraz kilka drobniejszych krzewów. Rozłożyste korony wysokich palm zasłaniają promienie słońca, które w tym klimacie może dać się mocno we znaki. Powoduje jednak wrażenie półmroku, w szczególności w położonym na parterze pokoiku, którego jedyne okno wyposażono w półprzezroczyste szyby.

Pokój duży nie jest. Mieszczą się w nim dwa jednoosobowe łóżka. Ich podstawy ze sobą scalono, a na nich położono niedopasowany materac typu king size. Jedynym meblem, oprócz improwizowanego łoża, jest niewielki podłużny stoliczek. Nad łóżkiem wisi wielki, sfatygowany i pokryty rdzą wentylator, który po włączeniu niemiłosiernie hałasuje. Ścianę naprzeciw łóżka ozdobiono leciwym, wypłowiałym już ze starości lustrem. Obok lustra do ściany przykręcono niewielki wieszak na ubrania.

Do błękitnego pokoiku przylega toaleta. W toalecie okien nie przewidziano żadnych. Umieszczono jednak u góry w murze kilka dziur. Są one za wysoko, by przez nie spojrzeć, są też zbyt małe, by przez nie zostać podejrzanym. Ze ściany koło owych dziur wystaje kurek, a metr nad nim głowica natrysku. W toalecie jest także umywalka i, co tutaj jest rzadkością, muszla klozetowa z dolnopłukiem. Błękitna mozaika na ścianach i podłodze współgra kolorem z przyległym pokoikiem.

Kadzidełka używane do medytacji nie są aromatyzowane. Tak przynajmniej było w Tajlandii. Tutaj zadaniem kadzidełek jest głównie okadzanie posągów bóstw i świątyń. Mają więc produkować jak najprzyjemniejszy zapach. Aromat nadaje medytacji swoistego uroku. Podświadomie przy każdym wydechu czuję nadchodzącą przyjemność kolejnego wdechu. Gdy rozchodząca się woń jaśminu przestaje być wyczuwalna, otwieram powoli oczy, niczym budząc się z głębokiego letargu. Prostując zdrętwiałe nogi, zaglądam do menażki. Mieszając łyżką sprawdzam, czy aspartam się już w zimnej wodzie rozpuścił. Sypię kawę rozpuszczalną i dodaję zabielacz w proszku, zalewając jednocześnie wodą z butelki do pełna. Poranna kawka gotowa. Pyszna i słodka, mimo że bez cukru. A co najfajniejsze, od razu przyjemnie zimna.

Do kawy uruchamiam laptopa. Przeglądam wiadomości ze świata oraz portal Facebook. Facebook pokazuje mi wspomnienie. „Cztery lata temu byłeś w Egipcie. Nie chcesz się tym wspomnieniem podzielić ze znajomymi?” Nie, nie chcę! Przeglądam zamieszczone wówczas zdjęcia. Kair, rejs po Nilu, płaskowyż Giza, Wielka Piramida… Dokładnie cztery lata temu zrealizowałem jedno z największych marzeń dzieciństwa, jeśli nie największe marzenie życia. W 2015 roku wszedłem do piramidy Cheopsa! Jakież to były emocje! Jak mi się oczy podobno błyszczały z radości; jak wiele ta wyprawa dla mnie wówczas znaczyła… Tak, Facebooku. To miłe przypomnienie. Podsunąłeś mi pomysł na spędzenie dnia… Przecież akurat jestem w podobnym miejscu, tajemniczym i niemal równie starożytnym.

Wyprawa do Kairu sprzed czterech lat rozpoczęła moją transformację. Stwierdziłem, że nie mam już na co czekać i najważniejszym odtąd stało się spełnianie niespełnionego. Nie ma co odkładać niczego na później. Żyję tu i teraz, więc tu i teraz rozpoczynam przygodę. Kair przygodę zainicjował. Po nim zmieniłem tempo życia: 6 tygodni pracy i tydzień, czasami dwa, urlopu. Początkowo się nie udawało. Za dużo obowiązków, za dużo inwestycji, za mało rąk do pracy. Uczyłem się jednak organizować sobie zajęcia i czas tak, by te kilkudniowe wypady były jak najczęstsze. Zdobywałem też wiedzę, jak najekonomiczniej podróżować, by z ostatniej podróży wcale już nie wrócić. Podróż stała się całym moim życiem.

Po wypiciu kawy idę nad morze.

Pokój od morza dzieli około dwustumetrowy dystans. Do wód oceanu prowadzi asfaltowa droga. Plaża jest szeroka i piaszczysta. Stoją na niej nieduże płaskodenne łodzie rybackie. Gdy nie są używane, wyciąga się je traktorem z wody, ustawiając na suchym piasku prostopadle do brzegu. Łodzi jest kilkadziesiąt, różnych kolorów i kształtów. Przy niektórych z nich siedzą rybacy, rozplątując i naprawiając swoje sieci. Pomiędzy łodziami i stojącą dużo dalej starożytną świątynią widać niczym nie zakrytą przestrzeń czystego, żółtego piasku. Nie ma na niej wielu plażowiczów. Gdzieniegdzie tylko siedzą pojedynczy ludzie. Kieruję się w stronę samego końca tego kawałka plaży, w pobliże wystających z morza zerodowanych skał.

Choć do południa jeszcze daleko, słońce zaczęło już porządnie przygrzewać. Piasek parzy stopy. Obok mnie wypoczywa rodzina hindusów. Mężczyzna leży na piasku w samych kąpielówkach, podczas gdy kobieta kompletnie ubrana w sari i dżinsowe spodnie moczy się kilkanaście metrów dalej, w płytkiej wodzie pilnując swoich dwóch kilkuletnich synów. Wysokie i energiczne fale zmoczyły ją już całkowicie, co jakiś czas nawet przewracając. Zostawiam na brzegu moje rzeczy, prosząc po angielsku mężczyznę o przypilnowanie ich. Zerka na mnie i przytakuje głową, gdy wskazuję kupkę materiału tekstylnego, nie wypowiadając jednak ani słowa. Wchodzę do wody i przebijam się przez napływające bałwany. Woda w oceanie podobno nigdy spokojna nie jest. Wysokie fale spiętrzają się na płyciźnie niemal do dwóch metrów wysokości. Doskonałe miejsce do surfingu.

Pomimo tego, że w oceanicznym pływaniu nie mam dużego doświadczenia, dość szybko zauważam, że najlepiej nadchodzącą falę pokonać kładąc się na wodzie do niej równolegle. Wówczas zderzenie jest najsłabsze. Podniesie i opuści. Podobny efekt można uzyskać, gdy się pod napływającą falą zanurkuje. Jeśli do nadciągającego bałwana ustawiony byłem frontem, wówczas dostawałem bolesne uderzenie wodą prosto w twarz. Taka fala potrafi się przemieszczać z dużą prędkością i zderzenie z nią przypomina skok z trampoliny „na główkę”. Bardziej nawet na delikatną twarz, niż na twardą głowę… Znowu ustawienie się tyłem do fali może mocno i niespodziewanie przegiąć ciało i je przekoziołkować. Tym bardziej, że wysokości fali nie widać i nie można się do niej przygotować. Bałwany formują się na szczęście dopiero blisko brzegu, na wodzie płytszej. Powstają, gdy nakładają się na siebie dwa prądy o przeciwnych zwrotach; poruszająca się przy dnie woda spływa z brzegu, podczas gdy przy powierzchni przemieszcza się w jego kierunku. Wystarczy więc odpłynąć nieco dalej wgłąb morza, gdzie nadal fale podnoszą i opuszczają ciało, lecz bałwany formują się już znacznie rzadziej i są przy tym o wiele niższe.

Regularne pływanie bardzo dobrze wpływa na wady kręgosłupa. Ale nie tylko! Medytacja vipassana polega na koncentracji uwagi na wykonywanych czynnościach. Na kursach medytacyjnych często pokazywana i objaśniana jest vipassana „chodzona”. Jej formą ekstremalną jest chodzenie w bardzo wolnym tempie, w języku angielskim zwana „slow motion walking”. Nazwa ta koreluje z techniką oglądania filmów kręconych ze zwiększoną ilością klatek na sekundę i odtwarzanych w trybie normalnym. Medytujący porusza się w tempie maksymalnie spowolnionym, koncentrując całą uwagę na utrzymaniu równowagi. Moją osobistą modyfikacją tej metody jest chodzenie z zamkniętymi oczami. Wówczas pozostawanie w pionie opiera się wyłącznie na błędniku. Maksymalizowałem także koncentrację, przenosząc medytację na dach wysokiego budynku. Wówczas warunki gwarantowały poważne podejście do praktyki. Zanim się postawi stopę, należy najpierw upewnić się, czy jest na czym.

Podczas pływania także można stosować technikę medytacji vipassana. U mnie wygląda to w ten sposób, że pływam tylko żabką, a uwagę przenoszę na ruch rąk. Ponieważ zasolenie wody w morzu jest duże, co powoduje większą wyporność, utrzymanie się na powierzchni nie jest aż tak wymagające, jak w wodzie słodkiej. Ruch nóg można więc nawet całkowicie wyeliminować, koncentrując się wyłącznie na aktywności rąk. Podczas medytacji w pozycji siedzącej najlepiej jest zapalić kadzidełko, które odmierzy czas praktyki. W trakcie medytacji chodzonej, czy pływanej, powinien zostać na początku ustalony dystans do pokonania. Określenie ram praktyki przed jej rozpoczęciem jest jednym z kluczowych elementów medytacji. Jeśli założeniem jest vipassana i, na przykład, jej obiektem koncentracja jest na ruchu ręki, to nie przenoszę uwagi w trakcie pływania na inną część ciała, ani nie zmieniam typu medytacji. Do końca ram czasowych praktykuję vipassanę z obserwacją ruchu ręki. Ram czasowych, czy dystansu do pokonania, nie należy także skracać, nawet jeśli występują zdarzenia nieprzewidziane, na przykład ktoś mnie szarpie, zmieniła się pogoda, czy oblazły mrówki. Oprócz treningu koncentracji medytacja jest także, jeśli nie przede wszystkim, treningiem silnej woli.

Pływam niecałą godzinę. Przyjemnie zmęczony wychodzę na brzeg w miejscu, w którym do wody wchodziłem. Mimo upłynięcia dłuższego czasu, mężczyzna leży w tym samym miejscu i w tej samej pozycji, w jakiej go zostawiłem, dodatkowo z zakrytą głową ręcznikiem. Jego partnerka bawiąc się z dziećmi oddaliła się w międzyczasie o kilkadziesiąt metrów. Moje rzeczy, mimo braku zainteresowania nimi ze strony przypadkowego strażnika, nie zdobyły na szczęście także uznania w oczach złodziei. Klucz do pokoju przywiązałem sobie do sznurka w pasie, zostawiając na brzegu jedynie ręcznik z płótnem, w które się owijam. W przypadku kradzieży straty wielkiej nie poniosę. Odgarniam nagrzany piasek, odsłaniając jego zimniejszą warstwę. Siadając po turecku, zwracam twarz w kierunku słońca. Jego promienie przyjemnie grzeją skórę, a wiejący od strony morza delikatny pasat ją chłodzi i osusza. Szum oceanu hukiem fal koi zmysły, niczym powtarzana rytmicznie przez naturę mantra. To wymarzony czas na medytację, wyłączenia się i oddania błogości spokojnego umysłu. Odpalam kadzidełko i wbijam w piasek przede mną. Czas jego spalania się odmierzy długość medytacji. Przymrużam oczy i skupiam uwagę na oddechu, starając się o niczym nie myśleć.

Po około trzech kwadransach, gdy kadzidełko się dopala, czuję się już mocno rozgrzany. Ciało promieniuje ciepłem niczym w gorączce. Patrzę w kierunku wody, ale widok wysokich bałwanów mnie zniechęca do kąpieli. Odwracam się tyłem do słońca, chcąc jeszcze przedłużyć tę chwilę błogostanu, którą wywołałem medytacją. Podbiegają do mnie jakieś dzieci, aby zrobić sobie wspólne zdjęcie. Około 10-letnia dziewczynka ubrana jest w tradycyjne sari.

Sari to podłużny pas delikatnego materiału, którego się nie zszywa. Owija się go wokół bioder, przerzucając koniec przez lewe ramię. Taki sposób ubierania umożliwia długość sari, które osiąga nawet 6 metrów. Mnisi tradycji therawada posiadają płótna szat nieco krótsze, ale sposób zakładania jest podobny. Płótnem dolnym, zwanym z języka palijskiego Antarvāsa, przepasa się biodra, natomiast płótnem górnym, Uttarāsaṅga, zawija się tors, przerzucając jego koniec przez lewe ramię. Mnisi hinduscy także odziewają się w dwie płachty materiału, tyle że są one znacznie mniejsze od buddyjskich.

Spod czerwonego sari wystaje krótka niebieska bluzeczka z niewielkimi rękawkami, nazywana w Indiach choli. Długie włosy dziewczynki są spięte w sięgający niemal pasa warkocz. W nosie i uszach powpinane ma złote kolczyki, a na kostkach nóg założone metalowe łańcuszki z pobrzękującymi podczas każdego kroku dzwoneczkami. Jej braciszek jest około połowę młodszy. Jedynym jego ubiorem jest przepaska na biodrach. Czuprynę ma bujną, a kruczoczarne włosy rozmierzwione. Skóra obojga jest ciemna, spalona słońcem. Mahoniowe twarze kontrastują ze śnieżno białymi zębami, o które w Indiach dba się szczególnie pieczołowicie, i wielkimi, równie białymi, oczami.

Staram się dorównać ich roześmianym buziom, uśmiechając się najszerzej jak tylko potrafię. Wodzę za nimi wzrokiem, gdy odchodzą. Poszły do jednej z łodzi, przy której uwija się ich ojciec. Na środku szalupy z rozpiętego na linach brezentu zrobiony jest prowizoryczny namiot, u wejścia do którego, szyjąc coś, siedzi skulona młoda kobieta. Wygląda na to, że tam mieszkają.

Przypomniałem sobie rozmowę sprzed kilku lat, przeprowadzoną z jednym z moich dobrych rumuńskich klientów. Sympatyczny, niezwykle uczynny i nieskazitelnie uczciwy młody mężczyzna odcinał się od łączenia Romów z Rumunią. Dowodził, dając siebie samego za przykład, że Rumuni posiadają cechy urody europejskiej, rzec można słowiańskiej, natomiast Cyganie są pochodzącymi z Indii migrantami o typowej dla hindusów karnacji. Patrząc na tę dziewczynkę i jej braciszka trudno się z tą tezą nie zgodzić. Koczująca na łodzi rodzina przypominała typowych, znanych mi także z Polski, Romów.

Czas i na mnie! Starczy tego słoneczka na dziś. Patrzę przed siebie w kierunku morza na wystającą z piasku skałę. Głazy wyglądają jak szczyt podziemnej góry, której nad powierzchnię styku morza z piaskiem wystają trzy kamienne wierzchołki. Największy z nich jest wysoki na około 6 metrów i ma podobną średnicę. Kształt ma nieco piramidalny. Trwa właśnie odpływ. Poziom morza opadł, łącząc kamienne bloki ze stałym lądem. W trakcie pływania dostrzegłem, że od strony morza w swojej górnej części największy głaz z tej grupy ma wykutą prostokątną niszę, jakby ołtarz. Postanawiam się na tę skałę wdrapać i wewnątrz wyciętego otworu schronić przed palącym słońcem.

Wstając z plaży, rozprostowuję członki. Siedzenie na piasku jest dużo wygodniejsze od maty medytacyjnej, a nawet sprężynowego materaca w łóżku. Wbijające się w piasek nogi kształtują pod swój układ idealny profil siedziska. Wystarczy tylko lekko się przewiercić, by ciało idealnie wpasować w podłoże. Nawet wielogodzinna medytacja nie powoduje wówczas żadnego dyskomfortu dla nienaturalnie dla Europejczyka powyginanych nóg. Przez myśl mi przeleciało, by sobie takie piaskowe siedzisko przygotować w przyszłości. Po narzuceniu na siebie ubioru i otrzepaniu z pisaku, idę w kierunku kamienia.

Obchodząc skałę zauważam wyrzeźbione w niej od strony północnej postacie. Skała jest już mocno zerodowana, jednak można na niej rozpoznać jeszcze głowę byka wystającą z ludzkiego torsu. Widać dwie ręce, z których jedna posiada dobrze zauważalnych pięć palców. Za tym bawolim łbem, w lewej górnej części wykuto sylwetkę zwierzęcą, której głową może być także ta należąca do byka. Czas szczegółowość płaskorzeźby już mocno zatarł, utrudniając odczytanie przedstawionej sytuacji. Gdyby jednak bawoli łeb należał do zwierzęcej sylwetki, to brakuje głowy korpusu ludzkiego. Możliwe, że ta część zdążyła się już odłupać, pozostawiając pole domysłom. Gdyby tak było, ułożenie figur sugerowałoby, że ludzka postać trzyma bawoli łeb pod swoim ramieniem, niejako dusząc zwierzę.

Bawola postać w mitologii hinduskiej symbolizuje demona o imieniu Mahiszasura. Nazwa ta bierze się z sanskryckiego słowa mahisza, znaczącego właśnie bawoła. Według legend Mahiszasura nie mógł zostać zabity ludzką ręką. Zagroziwszy bogom, został w końcu pozbawiony życia przez boginię Durgę, którą stworzono właśnie w celu eliminacji Mahiszasury. Dlatego jednym z przydomków Durgi jest Mahiszasuramardini, który oznacza „zabójczyni demona Mahiszy”.

Udaje mi się przejść po wystających kamieniach na stronę wschodnią monumentu, nie zostając mocno zmoczonym przez rozbijające się o nabrzeże wysokie morskie bałwany. Kawałki odłupanej skały tworzą tutaj trzy wysokie stopnie, po których można wdrapać się na wykutą w głazie półkę, stanowiącą przedsionek kapliczki. Półka ta jest na wysokości około trzech metrów, mniej więcej w połowie wysokości kamienia. Ma ona około trzy metry szerokości i dwa głębokości. Jej dolna powierzchnia jest lekko nachylona w stronę morza, by woda z rozbijających się o skałę fal mogła swobodnie spływać z powrotem do oceanu, nie gromadząc się w konstrukcji. We frontowej ścianie, w której jest wycięta wnęka tworząca ołtarz, wykuto także kilka postaci. Jednakże są one już z powodu daleko posuniętej erozji ledwo rozpoznawalne. Rozróżnić można jednak jeszcze dwie szczupłe ludzkie sylwetki, stające po obu stronach wnęki. Odnosi się wrażenie, że są opiekunami miejsca, pilnując go. Patrzą one na dwa kształty zgiętych osób, które wydają się składać hołd zawartości ołtarza. Ludzie ci są odwróceni tyłem, bogobojnie kłaniając się umieszczonemu w pustej nyży obiektowi kultu. Postaci są zgięte w kolanach i mocno pochylone do przodu w taki sposób, że ich głowy giną w kamiennej ścianie. Ich łokcie wskazują natomiast, że dłonie są złożone w modlitwie.

Wdrapuję się po kamiennych wypustach na ową półkę. Z niej wchodzę do niszy, która wgłębia się prostokątnym wcięciem na ponad metr do wnętrza skały. Siadam wygodnie w jej wnętrzu. Gładząc ręką granitową ścianę, podziwiam pietyzm jej wykonania. Jest wyjątkowo dokładnie prosta, dodatkowo wypolerowana erozją. Przede mną rozpościera się przepiękny widok na ocean. Z zagłębienia nie widzę plaży, ani kąpiących się na płyciźnie ludzi. Wydaję się być tutaj kompletnie sam, otoczony jedynie szumem morskich fal. Na morzu nie widać ani jednego statku. Jest kompletnie puste. Dokładnie takim samym pejzażem cieszyli się twórcy kamiennej rzeźby stulecia, jeśli nie tysiąclecia temu. Czas z tego miejsca wydaje się nie płynąć. Pozwala wyłącznie na ocenę dobową. Jest ograniczony do jednego dnia, do dzisiaj. Do tu i teraz…

Wyciągam kadzidełko, rezygnując z udania się na obiad. Magia odkrytego właśnie miejsca zawładnęła moimi zmysłami do tego stopnia, że zapragnąłem ukryć się w starożytnym ołtarzu jak najdłużej. Cieszę się w myślach, że mam ze sobą więcej kadzidełek. Cieszę się też z faktu, że nikt ich nie podwędził podczas pływania w morzu. Odpalam jedno z nich i zaciągam się niezwykle przyjemnym aromatem jaśminu. Od jego zapachu aż zakręciło w głowie, przyspieszając osiągnięcie letargu, zwanego przeze mnie stanem samadhi.

Mahabalipuram, w którym obecnie jestem, leży w południowych Indiach nad Zatoką Bengalską. Swoją nazwę miejsce zawdzięcza zespołowi świątyń wykutych w granitowych monolitach, które wiązane są ze starożytnym miastem o tej właśnie nazwie. Monolity są olbrzymimi głazami, bądź nawet całymi górami, tworzonymi przez masę pojedynczej skały. Są one tworzywem, w którym wycina się figury, statuy, czy nawet całe budynki. Najsłynniejszą rzeźbą tego typu jest wykuta w płaskowyżu Giza w Egipcie postać Sfinksa, leżącego lwa z ludzką głową. Sfinks jest długim na 73 i wysokim na 19 metrów olbrzymem. Powstał poprzez skuwanie piaskowca, na którym opierają się piramidy. Leży więc w sztucznym zagłębieniu terenu. Przez tysiąclecia ludzie nie wiedzieli, że pod ludzką głową znajduje się lwie ciało, gdyż ponad otaczający piasek tylko ona wystawała. Prace odkopujące sfinksa rozpoczęto dopiero w XIX wieku, ale całkowicie odsłonięto go dopiero w okresie międzywojennym XX wieku. Świątynie i statuy w Mahabalipuram są równie interesujące. Tym bardziej, że wykuto je w dużo twardszym granicie. Część z monumentów była znana od dawna, część odsłoniła fala tsunami, która w 2014 roku spustoszyła tutejsze nabrzeże.

W kamieniarstwie ważną rolę pełni twardość skał i minerałów, czyli ich podatność na obróbkę. Najpopularniejszą z nich jest skala utworzona na początku XIX wieku przez niemieckiego mineraloga Friedricha Mohsa. 10-cio stopniowa skala jego imienia bazuje na odporności minerałów na wzajemne zarysowania. Kamień, którym można porysować inny kamień, uzyskuje w tym zakresie wyższą wartość. Maksymalną jednostką oznaczony jest najtwardszy znany minerał, czyli diament. Diament zarysuje korundy, takie jak szafir, czy rubin oraz bazaltowce, którym przypisuje się wartości sięgające 9. Skala Mohsa nie jest skalą dokładną, sprawdza się jednak dość dobrze w warunkach polowych. Takim przykładem testu twardości jest użycie noża, czy kawałka szkła. Jeśli skała daje się zarysować ostrzem noża, to jej twardość jest niższa niż 4. Przykładem jest piaskowiec z płaskowyżu Giza, w którym wykuto Sfinksa. Twardość piaskowca oscyluje wokół 4. Natomiast jeśli kawałek szkła nie jest w stanie zarysować kamienia, jego twardość jest wyższa od 6. Mahabalipuramski granit, będący skałą magmową, odpowiada mniej więcej wartości 6 w skali Mohsa.

Granity są skałami magmowymi, tworzącymi się ze stygnącej lawy. Mają strukturę wyraźnie ziarnistą. Ziarna są kryształkami różnych minerałów spojonymi kwarcem. Ich temperatura krzepnięcia jest wyższa od kwarcu, przez co krystalizują wcześniej. Ale to właśnie zastygający kwarc, łącząc poszczególne ziarna, nadaje twardości całej granitowej skale. Jej wartość waha się więc pomiędzy 5—7 w skali Mohsa, w zależności od składających się na nią kryształków innych minerałów, jak skaleni, czy bardziej miękkich krzemianów.

Podobną do granitu strukturę ma piaskowiec. Ziarna różnych minerałów są także tutaj spojone. W przeciwieństwie do skał magmowych, które powstają poprzez zastyganie wylanej z wnętrza ziemi lawy, piaskowce są skałami metamorficznymi.

Struktury metamorficzne są kompozycjami wtórnymi. Skały magmowe ulegają zwietrzeniu i rozpadowi na drobne elementy, tworzące tak zwany piasek. Ów piasek z czasem nawarstwia się. Przepływająca przez poszczególne jego poziomy woda opadowa rozpuszcza w sobie część minerałów, takich jak wapń i kwarc. Rozpuszczalność w wodzie jest wyższa w wyższej temperaturze. W dolnych poziomach ziemi z przesyconej minerałami wody wytrąca się kalcyt z kwarcytem, wiążąc ze sobą poszczególne ziarna piasku. Powstaje wówczas wtórna skała, ze względu na tworzący ją piasek zwana piaskowcem. Piaskowce ze względu na zawartość miękkiego kalcytu (o twardości 3) można zarysować szkłem, często także nożem. Przyjmuje się, że piaskowce mają twardość około 4 w skali Mohsa, są więc dużo prostsze w obróbce od granitu.

W Mahabalipuram jest dużo granitu i jeszcze więcej piasku, ale wciąż nie ma tutaj piaskowca.

Atrakcje turystyczne są miejscami, od których staram się trzymać z daleka. W związku z moimi studiami buddyzmu oraz ogólnie pojętej duchowości prowincja Tamil Nadu jest jednak niezwykle interesującym obszarem badań. To tutaj buddyzm święcił swoje indyjskie tryumfy, by Tamil Nadu mogło zadać mu ostatecznie druzgocący cios.

Choć Gautama Budda był osobą wszechstronnie wykształconą, sam swoich nauk nie spisywał. Jako książę opływał luksusem, odbierając zapewne najlepszą z możliwych edukacji. Po odejściu z pałacu przez sześć lat studiował i praktykował różne hinduskie doktryny. Nieobcy zapewne był mu brahmanizm, dżinizm i śiwaizm. Po uzyskaniu oświecenia objaśnianie swojej filozofii formułował jednak indywidualnie, dopasowując do konkretnej osobowości i poziomu duchowego zaangażowania ucznia. Nauk owych nie spisywali także jego studenci. O dokonaniach Buddy oraz o jego doktrynie krążyły przez długi czas jedynie ustne opowieści. Część z nich zawierała dużo słów nauczyciela, część znacznie mniej, mitologizując treści. Zdając sobie sprawę z możliwych odstępstw, Budda polecił podobno każdy przekaz rozpoczynać zdaniem „Słyszałem o tym, że…”, akcentującym możliwość przekręcania historii zawartych w buddyjskich suttach.

Podobnie lekceważący stosunek do spadkobierców własnych osiągnięć intelektualnych okazywał także Sokrates. Opowieści zawarte w dziełach Platona, który był jego uczniem, ukazują wizerunek mistrza i jego filozofii pisany pod dyktando przekonań Platona. Konfabulacja dialogów i przedstawianych wydarzeń rozmydla fizyczną postać nauczyciela, w którego usta wkładane są myśli ucznia. Relacje ówczesnego historyka Ksenofonta i ateńskiego prześmiewcy Arystofanesa to także dwie odmienne kroniki. Podpalenie biblioteki aleksandryjskiej zatarło pamięć o ewentualnych sukcesorach geniuszu Sokratesa.

Nie inaczej ma się historia Jezusa z Nazaretu. Syn stolarza mógł nie odebrać odpowiedniej edukacji i być analfabetą. Jego uczniowie także rekrutowali się z prostych rybaków i rzemieślników. Jednakże wierząc podaniom o popularności nauczania chrześcijańskiego Mesjasza, zastanawiające jest to, że pierwsze sprawozdania spisane zostały dopiero kilkadziesiąt lat po jego śmierci, a ich autorami nie byli bezpośrednio przez Jezusa wybrani apostołowie. Sytuacji nie poprawiły nowo tworzące się struktury kościelne, które uznały tylko cztery ewangelie, sugerując niszczenie pozostałych. Dzisiaj wiemy, że oryginalnie istniało ich co najmniej kilkanaście. Treść ich była jednak tak niewiarygodnie nieprawdopodobna i niezgodna względem siebie, że dla zachowania powagi Kościoła i chrześcijańskiej wiary wymagała wymazania z kart historii.

Jezus nauczał przez trzy, lub cztery lata, skupiając wokół siebie zaledwie dwunastu uczniów, zanim w wieku około 33 lat został skazany na męczeńską śmierć. Książę Siddhartha Gautama Budda także rozpoczął życie duchowe w wieku lat 29. Porzucając żonę z synem i pałacowy przepych, odszedł zgodnie z bramińskim zwyczajem w bezdomność i żebractwo. Dane jednak mu było doczekać starości niemal w pełnym zdrowiu, gromadząc przy swoim boku tysiące wiernych. Ponad czterdzieści lat chodził po Indiach, nauczając i głosząc prawdę o końcu cierpienia.

Pierwszy sobór buddyjski miał miejsce już trzy miesiące po śmierci Buddy. Został on zwołany ze względu na upadającą dyscyplinę. Ustalono na nim kanon Dhammy, czyli nauki głoszonej przez Buddę oraz kanon Winaji, inaczej mówiąc zestaw obowiązujących dla praktykujących buddyzm reguł. Te ustalenia były ustne, więc pierwszą pisemną relację o nich znaleźć można dopiero z okresu po drugim soborze, na którym to podobno nastąpił rozłam w buddyzmie. Kością niezgody drugiego soboru była także dyscyplina mnichów. Według relacji pozostawionej przez grupę większościową uczestników buddyjskiego synodu, część ortodoksyjnych mnichów chciała dodać na nim nowe reguły do Winaji, których niby pierwotnie nie zawierała. Mniejszościowa grupa stwierdziła, że złagodzenie praktyki godzi w sens całego buddyzmu i się w konsekwencji od reszty odłączyła. Dzisiaj ci mnisi reprezentują ścieżkę therawady. Ową kością niezgody pomiędzy grupą większościową a therawadinami było między innymi używanie przez mnichów, a jakże (!), pieniędzy.

W międzyczasie władca Indii, król Aśoka, stał się wielkim sympatykiem therawady, która to stała się tradycją dominującą. Na trzecim soborze, który odbył się za jego panowania w 253 roku p. Ch., ustalono kształt kanonu, dodając do niego Abidhammę i zadecydowano ograniczenie treści wyłącznie do tekstów w języku pali. Następnie czcigodny Mahinda przewiózł Tipitakę z Patny na wyspę Cejlon, na której dokończono tworzenie kanonu palijskiego. W roku 110 przed Chrystusem zawierał on już wszystkie znane dzisiaj tysiące sutt.

Leżąca na wyspie Cejlon Sri Lanka stała się centrum therawady. Na przełomie tysiącleci ta tradycja dominowała w Indiach, konkurując z o wiele starszym brahmanizmem. Buddyzm zyskał rzesze wyznawców szczególnie na południu Indii. Dla mieszkańców stanu Tamil Nadu był nadzwyczaj ważny, gdyż przyległa Sri Lanka stanowiła jego terytorialne rozszerzenie. Na Cejlonie po dziś dzień używa się języka tamilskiego, kultura i obyczaje także są podobne.

Prowincja Tamil Nadu z jednej strony pielęgnowała buddyzm w Indiach, wszak tradycja przypisuje tutejsze pochodzenie kluczowym chińskim i tybetańskim nauczycielom, z drugiej strony doprowadziła do jego upadku, wydając na przełomie VIII i IX wieku na świat wielkiego nauczyciela adwaity wedanty. Adi Śankara zreformował tradycję wedyjską, nadając brahmanizmowi nowy kierunek rozwoju. Upadający i uwikłany w wewnętrzne spory hinduizm odżył, odbierając buddyzmowi nie tylko pałeczkę pierwszeństwa, co doprowadzając do jego niemal całkowitego wyparcia z Indii. Dla therawady Sri Lanka stała się przetrwalnikiem, podczas gdy na północnych rubieżach Indii tworzyć się zaczęła bardziej liberalna od therawady mahajana.

Po spaleniu trzech kadzidełek postanawiam jednak ruszyć dalej. Siedzenie w kamiennej nyży jest bardzo wygodne, gdyż mogłem oprzeć plecy na tylnej ścianie i jedno z kolan na bocznej, nieco je unosząc. W tej pozycji można trwać wiele godzin w bezruchu, nie odczuwając spowodowanego uciskiem dyskomfortu, czy nawet bólu. Podczas podnoszenia się stwierdzam jednak, że nogi mi całkowicie ścierpły i kompletnie straciłem w nich władzę. Zsuwam więc dolne kończyny z wykutej nieco wyżej niszy ołtarza na położoną u jego podnóża skalną półkę, czekając na dopłynięcie do nich krwi i odzyskania władzy. Zajmuje kilka minut, zanim zdrętwienie znika. Gdy próbuję jednak zgramolić się po kamiennych wypustach, tworzących wysokie schody, decyzji o zejściu szybko zaczynam żałować. Nogi nadal mam jak z waty. Nie dają pewności utrzymania się na nich, tym bardziej podczas wspinaczki skalnej. Powoli i uważnie, niczym staruszek idący przy balkoniku, zsuwam się w dół, by dopiero po kilku minutach stanąć na piaszczystej plaży. Niespiesznie, stawiając rozważnie krok za krokiem, ruszam w kierunku zejścia do osady rybackiej, która od tej strony wyprzedza miasteczko Mahabalipuram.

Wykorzystuję okazję niedowładu w nogach, by idąc praktykować vipassanę. Tym bardziej, że miękkie, niedokrwione kończyny uważność przy stawianiu kroków wymuszają niejako samoistnie. Podnoszę lewą stopę, przenoszę ją do przodu, stawiam na ziemi. Podnoszę prawą stopę, przesuwam do przodu, stawiam na ziemi. Odnotowując każdą część ruchu nogi, koncentruję się na jej aktywności. Zanim zadecyduję podnieść lewą nogę, upewniam się, że prawa w pełni stoi już na ziemi.

Praktykę vipassany chodzonej zaczynałem od obserwacji pojedynczego kroku. Lewa, prawa, lewa, prawa, obserwowałem w umyśle. Tak zaczyna niemal każdy. Czym bardziej praktyka zaawansowana, tym intensywniej dzielony jest ów ruch nogi na poszczególne jego etapy. Podnoszę nogę lewą, stawiam ją przed sobą, podnoszę nogę prawą, stawiam ją przed sobą. W ten sposób obserwuję już dwa etapy czynności chodzenia. Notując obie części ruchu trenuję obserwację procesu chodzenia, aż ją opanuję. Gdy nie będzie mi już sprawiało żadnych problemów odnotowywanie poszczególnych etapów, zamiast przyspieszać kroku, rozkładam go coraz bardziej na czynniki pierwsze. Wprowadzam następnie obserwację przesuwania nogi do przodu. Podnoszę prawą nogę, przesuwam ją do przodu, stawiam. Podnoszę lewą nogę, przesuwam ją do przodu, stawiam na ziemi. Powtarzam tę obserwację przez kilka minut, aż się jej nauczę.

Czym obserwacja czynności chodzenia sprawia mniejszy problem, tym bardziej można sobie ją skomplikować. Przenoszę ciężar ciała na lewą nogę, podnoszę do góry nogę prawą, przesuwam ją do przodu, stawiam na ziemi. Przenoszę ciężar ciała na stronę prawą, podnoszę lewą nogę, przesuwam ją do przodu, stawiam na ziemi. Po kolei odnotowuję umysłem każdy z etapów kroku, zanim wykonam następny. Dzielenie na cztery fragmenty jest najczęstszym rodzajem vipassany chodzonej, który praktykuję. Dzielić można jednak na dalsze fragmenty.

Przenoszę ciężar ciała na lewą nogę, odnotowuję ten fakt w umyśle. Zginam palce prawej stopy, odnotowuję ten fakt w umyśle. Wybijam palcami u stóp nogę do góry, odnotowuję ten fakt w umyśle. Przenoszę ją do przodu, odnotowuję ten fakt w umyśle. Dotykam piętą ziemi, odnotowuję ten fakt w umyśle. Kładę całą stopę na ziemi, odnotowuję ten fakt w umyśle. Upewniam się, że noga stoi pewnie na ziemi, odnotowuje ten fakt w umyśle. Powtarzam cały proces z drugą nogą.

Ruch nogi podczas chodzenia podzielić można nawet na kilkanaście etapów. Przy takim ich zagęszczeniu tempo kroku jest jednak bardzo wolne. Taki duży natłok etapów obserwacji trenowałem, krocząc z zawiązanymi oczami po dachu budynku w zakonie Thamkrabok. Szczególnie istotny był wówczas fragment przeniesienia nogi do przodu i dotknięcia piętą podłoża. Musiałem być przygotowany na brak tego podłoża i możliwość wycofania nogi z powrotem. Dlatego nie należy robić podczas praktyki chodzenia zbyt dużych kroków. Optymalną odległością jest długość stopy, 25—30 cm. Łatwiej się też chodzi, gdy kolana są cały czas lekko ugięte.

W trakcie chodzenia po ulicy podzielenie obserwacji kroku na więcej niż trzy etapy jest dość niepraktyczne, gdyż tempo przemieszczania się wówczas diametralnie spada. W ten sposób praktykować medytację vipassana można podczas odosobnienia, bądź zaplanowanego w ustronnym miejscu spaceru. Koncentracja na ruchu nóg wymusza także utrzymywanie wzroku skierowanego przed siebie i nie rozglądania się niepotrzebnego na boki. Według większości nauczycieli vipassany optymalnym punktem wbicia wzroku jest miejsce na ziemi oddalone o około 3—4 metry przed sobą. Wówczas widzenie peryferyjne pozwala na bezpieczne przemieszczanie się, a obraz wpadający do oka nie rozprasza umysłu.

Stawiając nogę za nogą, idę wolno w kierunku przesmyku w budynkach, przechodzę spokojnie ulicą, by po następnych kilkunastu minutach znaleźć się w moim pokoju. Biorę szybki prysznic, by zmyć z siebie powłokę wykrystalizowanej soli, po czym, ciągle prowadząc obserwację kroków, udaję się do pobliskiego parku, którego granitowe wzniesienie góruje nad całą okolicą.

Główna atrakcja Mahabalipuram leży około 600 metrów w głąb lądu. To jeden z największych wykutych w skale zespołów świątynnych na świecie. Granitowe wzgórze, z którego rozpościera się zapierający dech w piersiach widok, upstrzone jest starożytnymi strukturami. Dominuje wybudowana pod koniec XIX wieku ciągle czynna latarnia morska. W ciągu dnia służy ona jako punkt widokowy. Za drobną opłatą można do wieży wejść i nacieszyć oko rozpościerającą się panoramą. Natomiast dla mających lęk wysokości, bądź cierpiących na permanentny deficyt budżetowy, trzy darmowe starożytne świątynie stanowią niewiele niższy substytut nowoczesnej wieży.

Owe trzy budowle reprezentują trzy architektonicznie ciekawe koncepcje i jeszcze ciekawszą ornamentykę. Najwyżej położona świątynia, leżąca tuż przy strzelistej latarni morskiej, jest rodzajem wieży Bismarcka o charakterystycznym zadaszeniu. Podobnie do swoich niedalekich sąsiadów budynek ten jest wykonany z bloków szarobiałego granitu, ustawionych na półkolistym kamiennym monolicie. W owym monolicie wykute zostały schody prowadzące na szczyt wzniesienia, by łatwiej się było do świątyni dostać. Bloki granitu użyte do budowy nie są duże i każdy z nich nie wydaje się przekraczać tony. Czym zresztą wyżej, tym kamienne ciosy mniejsze. Spasowanie bloków ze sobą nie jest dokładne, a do ich łączenia użyto zaprawy murarskiej. Budynek lokalnie nazywany jest Świątynią Olakkannesvara, co w języku tamilskim oznacza płomienne oko. Używa się także określenia „stara latarnia”.

Zewnętrzne ściany świątyni Olakkannesvara swoją ornamentyką nawiązują do postaci i wydarzeń wedyjskich, w których dominuje Śiwa. Owo wyjaśnienie wydaje się zasadne, gdyż Śiwa w hinduizmie jest bogiem ognia. Wnętrze świątyni nie jest ozdobione. Znajdują się w nim schody prowadzące na dach. W dostępnych źródłach pisanych można znaleźć informację, że jeszcze do XIX wieku odbywały się tutaj ceremonie rytualnego palenia ognia.

Archeolodzy i historycy przypisują wybudowanie Olakkannesvara średniowiecznej dynastii Pallawów, a ściślej Radży Simha, który włodarzył na tych ziemiach z początkiem VIII wieku. Wielokrotnie restaurowany i odnawiany budynek jest jedynym w tej okolicy, poza nowoczesną XIX wieczną latarnią, wyglądającym na niemal ukończony. Jego styl wzbudza konsternację wśród ekspertów, którzy poszczególne fragmenty budowli datują odmiennie.

Schodzę ze wzniesienia, kierując się w stronę nowoczesnej latarni. Przechodzę koło niej i wdrapuję się na kolejne wzgórze, na którym stoi druga z budowli, dająca niesamowity widok na otaczający park krajobraz. Kamienna ścieżka jest dobrze przygotowana na ruch turystyczny. Niebezpieczne rozpadliny zostały zasypane gruzem. Wykuto także w skale szerokie stopnie, by zwiększyć bezpieczeństwo przejścia.


Drugą świątynią są częściowo zadaszone ruiny z jedną brakującą ścianą i częścią dwóch do niej przyległych. Budynek robi wrażenie prowizorycznego. Niewielkie bloki nie są ze sobą spasowane, a do ich łączenia użyto zaprawy murarskiej. Dach pomieszczenia wykonano z podłużnych, zwężających się z jednej strony granitowych sztab. Wystające z rozpadających się ścian kamienie pozwalają w prosty sposób wdrapać się na dach, z którego roztacza się niczym nie przesłonięty widok na ocean. Przy obiekcie nie umieszczono żadnej tablicy informacyjnej. Niedbałość wykonania sugeruje, że budynek miał przeznaczenie gospodarcze, lub mieszkalne. Jego powstanie także może być mniej odległe w czasie od pozostałych konstrukcji. Nie widzę żadnych zdobień na elementach konstrukcyjnych. Użyte bloki kamienne także nie pozwalają na ozdabianie ich w przyszłości. Konstrukcja jest niezwykle licha i brzydka, niczym kamienna szopa. Znacznie odstaje wizerunkowo od pozostałych budowli w parku, w którym ją umieszczono.

Trzecim budynkiem górującym nad okolicą i zasługującym na wnikliwsze przyjrzenie się jest niedokończona konstrukcja zwana Royagopuram. Z owej umieszczonej na wzgórzach trójcy ta gopura zlokalizowana jest najniżej. Schodzę więc ze wzgórza kierując się najpierw na północ, by po kilkudziesięciu metrach niemal całkowicie zawrócić ścieżką na południe.

Gopura to typ bramy ustawianej na wejściu hinduskich świątyń o smukłej i strzelistej sylwetce, zwężającej się schodkowo ku górze. Gopury są charakterystyczne dla południowych Indii. Największe ich nasycenie można podziwiać właśnie w stanie Tamil Nadu. Poza Indiami gopury o nieco zmienionej stylistyce występują także w innych krajach południowo-wschodniej Azji. Jednym z najbardziej znanych miejsc ich konstruowania jest zabytkowa świątynia Angkor w Kambodży, w której to gopury zdobione są motywami buddyjskimi. Zespół świątynny Angkor miałem okazję zwiedzać dwa lata temu. Wówczas jednak architektura hinduska mnie jeszcze nie interesowała tak, jak dzisiaj.

Gopurę Roya ukończono tylko w około jej czwartej części. Mury wznoszą się na wysokość jedynie około trzech metrów. Ze ścian tych wystają cztery kamienne palisady, których przeznaczeniem jest podpierać zwalisty strop kamiennej czapy. Dzięki zarzuceniu budowy, konstrukcja ujawnia sposób układania bloków i ich późniejszego formowania.

Olbrzymie granitowe ciosy starannie ze sobą pasowano. Bloki kamienia miały nawet ponad dwa metry długości, ważąc po kilkanaście ton każdy. Ich powierzchnie poziome wyrównywano równolegle do siebie, natomiast scalanie pionowe bloków nie wszędzie było prostopadłe. Kolejne bryły ścinano więc pod odpowiednim kątem, by pasowały w miejsce tworzone nierównością bloku sąsiedniego. W czasach obecnych budowa obiektu z tak monstrualnie wielkich głazów byłaby niesamowitym wyzwaniem, gdyż użycie ciężkiego sprzętu w tak trudno dostępnym terenie, jakim jest to kamienne wzgórze, jest niemal niemożliwe. Prace formujące fasadę w reliefy i kolumnady rozpoczynano dopiero po ułożeniu kamieni, co uzmysławia technikę budowy w ówczesnych czasach. Czasach Imperium Widźajanagaru, jak twierdzi tablica informacyjna, czyli wiek XV i XVI.

Zwiedzam kolejne świątynie. Żadna z nich nie została ukończona. Część prac zarzucono zaraz po rozpoczęciu, niektóre wymagają tylko drobnych dociągnięć i szlifowań. Czytając tablicę informacyjną jednego z pawilonów wykutych w monolicie natykam się na dane dotyczące datowania. Na jednym z filarów widnieje napis wykonany pismem Grantha, którego używano w VII wieku. Treścią jest imię, którego jednak nie udaje się przyporządkować żadnemu z ówczesnych władców.

Co charakterystyczne, wszystkie reliefy są płaskorzeźbami wypukłymi, czyli do ich uwydatnienia skuwano skałę wokół. Natomiast ten niepozorny napis wyryto dość płytko w jednym z filarów. Nie wygląda on na jego część architektoniczną. Raczej został dopisany przez kogoś później. Na podłodze jednej ze świątyń odkrywam wyryte w posadzce kratki, układające się w podłużną krzyżówkę. Najbliższym skojarzeniem jest wycięta plansza do gry w kości. Napis na filarze jest równie profesjonalny co owa krata. Dzisiaj brzmiałby zapewne „kocham Jolkę”, albo „Tu byłem! Tony Halik”.

Problem z datowaniem kamiennych konstrukcji od zarania dziejów nauki nęka archeologów wszystkich kontynentów. Metod oceny wieku znaleziska nie ma zresztą wiele. Jedną z nich jest analiza typu znalezionej ceramiki, która jest metodą praktycznie najmniej dokładną. Innym sposobem jest klasyfikacja warstw osadowych. Każda zmiana pogody, czy kataklizm ekologiczny odbija swoje piętno w ziemi, tworząc warstwę osadu o specyficznych właściwościach. W roku 79 Wezuwiusz wyrzucił z siebie miliony ton pyłu wulkanicznego, kompletnie wyludniając Pompeje. Warstwa pyłu, która osiadła wówczas na gruncie, stanowi punkt odniesienia dla archeologów, próbujących oszacować wiek znaleziska. Jeśli znajdowało się ono pod warstwą popiołu jest starsze od roku 79, jeśli ponad, młodsze. Takich odnośników czasowych w warstwach gruntu jest dużo więcej. Innymi markerami czasowymi są warstwy żwiru nanoszone przez topniejący lodowiec, czy pozostałości biologiczne.

Pozostałości biologiczne dają dodatkową szansę oszacowania wieku znaleziska. Jest nią analiza zawartości w badanej próbce izotopu węgla C14. Izotop ten wytwarza się w bombardowanej promieniowaniem kosmicznym atmosferze. Spożyty z pokarmem, czy wchłonięty drogami oddechowymi zostaje włączony do organizmu, stając się jego budulcem. Wraz ze śmiercią biologiczną wymiana węgla w organizmie ustaje. Zawarty w ciele izotop ulega połowicznemu rozpadowi. Znając okres połowicznego rozpadu można policzyć czas zaprzestania funkcji biologicznych danej próbki materii organicznej. Ta metoda datowania jest obecnie najdokładniejsza. Niestety nadaje się wyłącznie do określania wieku materiału biologicznego. Bezpośrednio nie można datować nią skał.

Parę lat temu w Chinach odnaleziono największy podziemny kompleks wykonany ręką człowieka. Jaskinie Longyou okazały się zagadką archeologiczną godną samego Sherlocka Holmesa. O dziesiątkach kilometrów podziemnych przejść i olbrzymich, wysokich na kilkadziesiąt metrów komór nie wspominały dotychczas żadne znane źródła historyczne. Kompleks, który powstał olbrzymim nakładem heroicznej pracy zapewne wielu tysięcy robotników, nie został odnotowany nigdzie na kartach historii. Ba! Historycy mają poważny problem z przyporządkowaniem tak monstrualnej inwestycji któremukolwiek ze znanych władców. Nieużywany od setek lat, może nawet tysięcy, zespół komór w momencie odkrycia zalany był wodą, która zapobiegła erozji i zakonserwowała jaskinie. Materiału mogącego pomóc w datowaniu powstania tuneli odnaleziono niezmiernie mało. Większość znalezionych resztek ceramiki pochodziła z okresu późnego średniowiecza, z dynastii Ming. Natomiast próbka obumarłych z zalanego tunelu alg wskazała na okres bliski początkom chrześcijaństwa. Do tej pory wypompowano wodę i zbadano zaledwie niewielką część labiryntu, 4 spośród ponad 30 znanych jaskiń. Badania upubliczniono. W prasie zaczęła się pojawiać informacja, że odkryty labirynt pochodzi z początków II wieku n. e.

Materiał biologiczny znajdowany w jaskiniach nie wskazuje czasu ich wybudowania, tylko okres, w którym dany organizm w tej jaskini zakończył swoje życie. Jeśli są to niemal dwa tysiąclecia, to jaskinie są starsze niż 2 tysiące lat. Mogą mieć 2,1 tysiąca lat, ale także 2 miliony lat.

Innym przykładem jest sławne Hipogeum na Malcie. Na początku XX wieku podczas prac budowlanych kopiący fundament robotnicy odsłonili wejście do tajemniczej groty. Oczom zdumionych mężczyzn ukazała się wykuta w skale i bogato zdobiona reliefami komnata. Wezwani na miejsce archeolodzy przecierali oczy ze zdumienia, gdy podczas eksploracji odkryli cały wielopoziomowy labirynt korytarzy i komór. W tym labiryncie natknięto się na ponad 20 tysięcy ludzkich szczątków i ponad 8 tysięcy pełnych ludzkich szkieletów. Wśród tych szczątków odnaleziono nietypowo ukształtowane czaszki podobne do ludzkich. Różnią się one kształtem i pojemnością czaszkowo-mózgową, która jest dwukrotnie większa od typowej ludzkiej. Czaszki te nie posiadają także śladów ciemiączka. Zostały umieszczone w muzeum w Valletcie i, ze względu na wywołane kontrowersje, po pewnym czasie usunięte z publicznej ekspozycji. Badanie pozostałości biologicznych nie rozwiązało problemu datowania. Najmłodsze z nich miały 4,5 tysiąca lat, czyli podziemia wówczas przestały być używane. Datowanie innych wskazuje na minimum 6 tysiącletnią historię miejsca.

Malta jest zadziwiającą wyspą ze względu na natłok megalitycznych świątyń, które są najstarszymi na świecie; ze względu na tajemnicze koleiny, które urywając się na klifie kontynuują swoją trasę wśród głębin morskich; ze względu na wykute w monolicie Hipogeum, które, pomimo bogactwa materiału biologicznego, trudności w datowaniu korelują ze świątyniami w Mahabalipuram.


Mahabalipuram przez gros czasu było miejscem zapomnianym. Struktury wykute w granicie pokrył piasek. Wystawały z niego tylko nieliczne budowle z Nabrzeżną Świątynią włącznie. Miejsce to ma jednak swoją stałą i wysoką lokatę w wedyjskiej mitologii, jako Siedem Pagód. Starożytna hinduska legenda wyjaśnia pochodzenie pagód w jednej z mitycznych opowieści.

Książę Hiranyakaśipu odmówił oddawania czci bogowi Wisznu. Syn księcia, Prahlada, bardzo kochał Wisznu i skrytykował ojca za brak wiary. Hiranyakaśipu wygnał Prahladę z domu, ale potem ustąpił i pozwolił mu wrócić. Ojciec i syn następnie zaczęli spierać się o naturę Wisznu. Kiedy Prahlada oznajmił, że Wisznu jest obecny wszędzie, także w murach ich domu, jego ojciec przekornie kopnął w filar. Wisznu wyłonił się z kolumny w postaci człowieka z lwią głową i zabił Hiranyakaśipu. Po tym Prahlada został królem i miał wnuka o imieniu Bali. Bali dla uczczenia cudownych wydarzeń w ich miejscu założył Mahabalipuram.

Pierwszą europejską wizytę w Mahabalipuram przypisuje się Marco Polo, który naznaczył port na swojej mapie podczas podróży w 1275 roku. Wielu innych podróżnych opowiadało po powrocie o tajemniczym miejscu na Wybrzeżu Koromandelskim ze starożytnymi siedmioma pagodami. Choć obecnie powszechnie jest przyjęte, że Mahabalipuram założone zostało na początku VII wieku, coraz bardziej otwarcie podnosi się kwestie wydłużania historii tego miejsca. W wielu lokacjach żyjący tutaj buddyjscy mnisi pozostawili ślady swojej bytności. Ich wpływ widać gównie w ornamentyce Nabrzeżnej Świątyni, ale nie tylko…

Z europejskim mitem Siedmiu Pagód nie zgadzał się tutejszy historyczny ekspert od starożytności, odpowiednik egipskiego Zahi Hawassa, indyjski historyk Nallathagudi Srinivasa Ramaswami. Według niego na brzegu jest tylko jedna pagoda. Ramaswami wypowiedział się w swojej książce z 1993 roku zatytułowanej „Świątynie w południowych Indiach” na temat krążącej w Europie legendy o siedmiu pagodach bardzo krytycznie. Dowody ostatnich 2000 lat cywilizacji, ukazujące 37 obecnie widocznych monumentów, wraz z rozpowszechnianą w południowych Indiach oraz Europie legendą działają na wyobraźnię ludzi, którzy tworzą w swoich umysłach niesamowite mahabalipuramskie teorie spiskowe — dodaje autorytarnie. W swojej książce pisze, że skoro „nie ma zatopionego miasta pod wodami Mamallaburam, jak się nazywa wioska rybacka leżąca wśród ruin Mahabalipuram, to europejska nazwa „Siedem Pagód” jest irracjonalna i nie powinna być brana wcale pod uwagę.

Aby ostatecznie rozprawić się z legendą, w 2002 roku zespół badaczy przeprowadził oględziny nabrzeża Mahabalipuram w miejscu, w którym lokalni rybacy donosili o napotykanych podwodnych strukturach. Dwa niezależne zespoły odnalazły na głębokości 5—8 metrów i odległości 500—700 metrów od brzegu pozostałości muru, mogącego wskazywać związek z kilkoma świątyniami. Ich badania nie zostały jednak przyjęte jako dowód na istnienie zatopionego miasta.

Z przełomem w odkrywaniu zaginionej przeszłości przyszła sama natura. Bezpośrednio przed uderzeniem fali tsunami w 2004 roku wody oceanu cofnęły się wgłąb morza, odsłaniając ponad 500 metrowy fragment dna. Oczom zaskoczonych rybaków i turystów ukazały się ruiny starożytnego miasta. Impakt uderzenia powracających mas wody zmienił także linię nadbrzeża, odsłaniając kilka nieznanych wcześniej monumentów. Poinformowani przez świadków naukowcy poprosili marynarkę wojenną o zeskanowanie sonarem dna morskiego. Badanie ujawniło, że zgłaszana przez świadków struktura jest częścią wysokiej na 2 i długiej na 70 metrów kamiennej ściany. Ponadto w odległości 500 metrów od brzegu wojskowi odkryli dwie inne pozostałości po świątyniach oraz wykutą w skale jaskinię. Według badaczy odkrycie nie potwierdziło jeszcze mitu o siedmiu pagodach, znalezisko jednak każe przyjrzeć się legendzie dużo poważniej. Tym bardziej, że część z nowo odkrytych struktur naukowcy datują na co najmniej 2 tysiące lat, podważając niejako dotychczasową tezę o założeniu miejsca podczas panowania średniowiecznej dynastii Pallawów.

Jeszcze w roku 2004 historyk Ramaswami wyśmiewał brytyjskiego badacza Grahama Hancocka dowodzącego teorii o siedmiu starożytnych pagodach, używając przy tym deprecjonujących sformułowań. Madraski akademik jest niezaprzeczalnym znawcą tamilskiej historii i kultury. Niemniej jednak o wielu obiektach źródła historyczne milczą, a na badania archeologiczne budżet w Indiach jest niewielki. Takim zaniedbanym i przemilczanym miejscem jest także Mahabalipuram, które przeleżało przykryte piaskiem w zapomnieniu wiele stuleci. Autorytet Ramaswami po tsunami 2004 roku został poważnie nadszarpnięty. Okazało się, że zatopione miasto jak najbardziej istnieje.

Przypomina to sytuację z Kairu, w której najwyższy samozwańczy autorytet w sprawach historii Egiptu Zahi Hawas wyśmiewa zachodnich badaczy, nazywając ich nawiedzonymi ignorantami, snującymi niedorzeczne teorie spiskowe. Wszystko co było do odkrycia na płaskowyżu Giza i w piramidach zostało już zbadane i poznane. Nie czekają nas tam żadne zaskoczenia! — twierdzi pod koniec lat dziewięćdziesiątych.

Krótko później niemiecki inżynier buduje samobieżnego robota, który w jednym z szybów Piramidy Cheopsa odkrywa nieznane dotąd komory. Nad Wielką Galerią w Wielkiej Piramidzie pomiary promieniowania wskazują pustą przestrzeń. Znajduje się tam nieznana dotąd komnata. Archeolodzy odkopują rozległy podziemny grobowiec z zalanym wodą tajemniczym sarkofagiem. Ujawniona zostaje także informacja, że w obrębie samego Sfinksa jest wykutych w skale aż pięć tuneli, jeden pod prawą przednią łapą, inny w dolnej partii grzbietu. Dokąd one prowadzą, władze Egiptu, z Zahi Hawasem na czele, nie pozwalają już ustalić. Prace wykopaliskowe na płaskowyżu zostają wstrzymane i do jakichkolwiek stanowisk nie dopuszczane są żadne międzynarodowe grupy naukowców, a wyników własnych badań rząd Egiptu nie publikuje. W czasie mojej wizyty w Kairze przed czterema latami przekupiłem jednego ze strażników, który po zamknięciu obiektu dla zwiedzających oprowadził mnie po miejscach znanych wyłącznie wtajemniczonym. Pokazał mi odkopane ruiny, w których jest wejście do podziemnego labiryntu, a o którym w żadnej z książek o piramidach przeczytać jeszcze nie można.

Sytuacja Mahabalipuram przypomina Kair także pod względem owych legend tak wyśmiewanych przez świat naukowy, a właściwie przypomina historię aleksandryjskiego portu, którego istnienia także długo zaprzeczano.

Egipski port, który Grecy zwali Heraklejonem, przez setki lat był nieuchwytny. Wspominali o nim co prawda Herodot i Strabon, ale zachowały się też opowieści, że miasto mieli odwiedzić Herakles oraz Parys z Heleną Trojańską. Dla akademickiej braci Heraklejon wydawał się więc bardziej miejscem z mitów niż rzeczywistym miastem. Tym bardziej, że nigdzie nie było żadnych śladów tego wielkiego portu, który miał znajdować się niedaleko Kanopos w zachodniej części Delty Nilu.

Wszystko zmieniło się w 2000 r. dzięki prowadzonym poszukiwaniom francuskich okrętów wojennych, które w 1798 r. zatopiła w Zatoce Abu Kir angielska flota Horatia Nelsona. Poszukiwania prowadził słynny francuski archeolog podwodny Franck Goddio. To wówczas badacze zauważyli liczne starożytne zabytki zalegające 6,5 km od współczesnej linii brzegowej. Już pierwsze, wstępne badania kompletnie zaskoczyły archeologów niesamowitym bogactwem zabytków, które odkryto w pokrywającym dno zatoki piasku. Co więcej, w większości przypadków były one rewelacyjnie zachowane. Z czasem badacze znaleźli dowody na to, że są to zatopione przez morze pozostałości tego niby mitycznego Heraklejonu. Ekipa Francka Goddio udowodniła również, że jest to to samo miasto, które Egipcjanie zwali Thonis. Jeden z najważniejszych portów starożytnego Egiptu przestał być już wyłącznie legendą.

Ze źródeł historycznych, ale także tamilskich mitologicznych opowieści, ukazuje się oczom wyobraźni wielki i tętniący życiem port morski, którego niesamowita architektura świątyń i ich wyszukane zdobienia zachwycają przepływających marynarzy. Opowiadają oni o magicznym miejscu, porcie Siedmiu Pagód.

Dzisiejszy Mahabalipuram jest wioską rybacką, w której żadnego portu już nie ma. Płaskodenne niewielkie szalupy po użyciu są wciągane ciągnikiem rolniczym na brzeg. Nadal stosowana jest tutaj metoda połowu siecią z brzegu, bez używania łodzi. XIX wieczne ryciny ukazują kolonię rybacką złożoną zaledwie z kilku domostw. Dopiero od niedawna moda na zwiedzanie przyciągnęła turystów, których obecność zmienia topografię terenu na coraz bardziej miejską. Z kilkudziesięciu rybaków i ich rodzin zamieszkujących bezpośrednie nabrzeże, wokół atrakcyjnych ruin osiedliło się ponad 15 tysięcy nowych mieszkańców, wspólnie tworzących bogatą infrastrukturę gastronomiczno-hotelarską.

Podobna sytuacja jest w odległym o 150 km Tiruvannamalai. Gdy na początku XX wieku przybył pod świętą górę Arunachala 16-letni wówczas Ramana Maharishi, Tiruvannamalai było niewielką wioską z ruinami starożytnej świątyni. Jeszcze pół wieku później, gdy sławny już nie tylko w Indiach Ramana umierał, miejscowość była jeszcze tylko niewielką osadą. Obecnie jest to ponad 140 tysięczne, dynamicznie rozrastające się miasto, które dzięki sławie Ramany i osiadłym po nim innych wielkim myślicielom przyciąga niekończące się tłumy duchowych poszukiwaczy z całego świata.

Heraklejon po swoim odkryciu stał się popularnym miejscem badań oraz atrakcyjną strefą nurkowania rekreacyjnego. Mahabalipuram zostało do tej pory zbadane tylko bardzo pobieżnie. I choć zatopione miasto leży stosunkowo płytko, bo zaledwie na 10 metrach głębokości oraz w niewielkiej odległości od brzegu, to nie ma tutaj nikogo chętnego, by pradawne świątynie eksplorować.

Kiwam jeszcze raz z niedowierzaniem głową, czytając objaśnienie na stojącej przed wykutą w monolicie świątynią tablicy informacyjnej. Wspomina ona problem z ustaleniem osoby Sri Vamankusa, a którego to imię wyryto VII-wiecznym pismem Grantha na środkowym filarze. Wszystkim nam tak trudno przechodzi przez gardło „nie wiem”, że wolimy przyjąć jakąkolwiek tezę, byle tylko ukryć własną ignorancję. Później walczymy zażarcie jak lwy o jej utrzymanie, byle tylko twarzy nie stracić. To właśnie prace i autorytet Ramaswamiego posłużył administratorom terenu do oceniania wieku świątyń.

Powszechnym poglądem jest, że Mahabalipuram zostało założone dopiero na początku VII wieku. Tymczasem nietrudno zauważyć przeplatające się różne style z bardzo różnych epok. Niektóre konstrukcje wykonane są byle jak z małych i niedopasowanych do siebie bloków, inne godne są budowniczych peruwiańskiego Tiahuanaco, czy egipskiej świątyni w Abu Simbel. Podczas dzisiejszego zwiedzania zwracam także uwagę na odwzorowania twarzy płaskorzeźb oraz ubiór przedstawianych osób. Tutaj także duże zaskoczenie. Niektóre twarze miały typowy indyjski wygląd, w których mężczyźni noszą sumiaste wąsy i piwne brzuchy. Wykuta w jednym z filarów siedząca w pozycji lotosu postać ma wyraźnie skośne oczy, przypominając Chińczyka. Kolumna ta może pochodzić z okresu buddyjskiego, który poprzedzał hinduskie motywy. Leżący na kozetce mężczyzna ma na głowie tiarę przypominającą tę z czasów władców Górnego Egiptu. Zresztą nie tylko on. Tiara zdobi głowy wielu postaci, sygnując ich arystokratyczną przynależność. Postaci w tiarze są szczupłe, odziane w delikatniejsze tkaniny, bądź przedstawione niemal zupełnie nago. Przypominają płaskorzeźby znane z egipskich grobowców, na przykład Ramzesa II. Gołe torsy i delikatna tkanina na biodrach. Nie brakuje też postaci indyjskiego sfinksa, lwa z twarzą mężczyzny o sumiastych wąsach, być może Wisznu ze wspomnianej legendy. Używany tutaj symbol zamożności, długie uszy, jest taki sam, jak w buddyzmie. Wszak obecna therawada właśnie z tych terenów się wywodzi.

Przewodniki po monumentach Mahabalipuram informują o kulcie Śiwy, który to jest przedstawiony na wielu płaskorzeźbach. W tajskim zakonie Thamkrabok rzeźby przedstawiające duchowego przewodnika klasztoru Loung Poh Yaai miały na sobie okulary. Bardzo ciężko jest odróżnić jednego mnicha od drugiego, szczególnie gdy artysta okazał się mniej utalentowany. Wszyscy są łysi i mają na sobie takie samo wdzianko. Dla wyróżnienia używa się więc konkretnych atrybutów. Dla Loung Poh Yaai zastrzeżono okulary. Najbardziej popularnym atrybutem Śiwy jest owinięty wokół szyi wąż, kobra królewska. Często przedstawia się go także z czterema rękami, a jeśli jest możliwość pokolorowania, ma niebieską skórę. Atrybutów wskazujących na konkretnego boga jednak tutaj brak. W świątyni Kottikal Mandapa, w której to wyryta na filarze VII-wieczna inskrypcja posłużyła do datowania groty, zdążono wykuć jedynie dwie płaskorzeźby przedstawiające strażników bramy. Podobne dwarapalakas znaleźć można w buddyzmie. Umieszcza się je najczęściej przed wejściem do świątyni vihara, w której tradycyjnie stoi także duży posąg Buddy. Jednak tablica informacyjna ową kapliczkę wiąże z Durgą. Obrazuje to chaos informacyjny i kompletny brak źródeł, z jakim borykają się archeolodzy, próbując logicznie posortować znaleziska.

Na tym rozległym granitowym płaskowyżu, pokrytym monumentami i płaskorzeźbami, rosną gdzieniegdzie drzewa i krzewy. Glebą utrzymującą te rośliny przy życiu jest czerwony tłuczeń, tak bardzo już rozdrobniony, że przypomina bogatą w ferryty afrykańską glebę. Tłucznia tego jest niesamowicie dużo. Zalega niecki i wgłębienia skalne, utrzymując w pionie rozłożyste i wysokie figowce. Samych cegieł, które dały tej glebie początek, niewiele obecnie zostało. Gdzieniegdzie można natknąć się na owalnego kształtu kamień, o ceglastej strukturze i kolorze. Przemierzając teren nie mogę się nadziwić ogromnej ilości tego materiału, sugerującej, że w odległych czasach stał tu cały Malbork.

Przy wykutych w ścianie pawilonach jest dużo otworów, które mogły służyć jako zaczepy dodatkowych konstrukcji. W niektórych kamieniach wykuto schody, obecnie prowadzące donikąd. Na wielkich granitowych skałach widać wykute zagłębienia, mogące służyć jako podstawy belek i słupów, ale także dopatrzyć się można śladów murarskiej zaprawy. W materiałach dotyczących monumentów sugeruje się, że niektóre z nich, jak na przykład stara latarnia, otoczone były w przeszłości ceglanym murem. Bardzo możliwe. Ilość kruszcu zalegającego podłoże jest jednak olbrzymia i wskazuje, że nad kamiennym wzgórzem nadbudowane kiedyś było całe tętniące życiem wielkie miasto.

Na samym szczycie wykuto w kamieniu dwa głębokie prostokątne zagłębienia, na których dno prowadzą boczne schody. Tablica przy nich informuje o rytualnych basenach ablucyjnych. Inne źródło podaje, że woda z basenów miała spływać na znajdującą się niżej płaskorzeźbę ukazującą zejście Gangesu z nieba na ziemię. Nie takie widzę przeznaczenie zbiorników na deszczówkę.

Ostatni miesiąc spędziłem w klasztorze leżącym na zboczu świętej góry hinduizmu Arunachala. Zakon ten był najwyżej zamieszkanym miejscem, usytuowanym wysoko ponad leżącym u podnóża góry miasteczkiem Tiruvannamalai. Miało to swoje dobre strony. Miejsce było odludne i zapewniało spokój i cisze swoim domownikom. Z drugiej jednak strony podniebne położenie wykluczało możliwość podłączenia miejskiej instalacji wodnej. Zakon dysponował wykutym w skale jeszcze w średniowieczu głębokim zbiornikiem, w którym w czasie pory deszczowej zbierała się woda opadowa. Basen ten, zwany lokalnie studnią, zaopatruje mnichów w wodę od kilkuset już lat. Wodę tę się spożywa, mnisi się nią myją i piorą w niej swoje szaty. Innym najbliższym źródłem wody byłaby położona kilka kilometrów dalej i kilkaset metrów niżej przepływająca rzeczka. Bez tej studni życie w zakonie nie byłoby wcale możliwe.

Gdy zobaczyłem wykute w skale baseny od razu przyszło mi na myśl wykorzystanie wody do celów praktycznych. Dzisiejsi historycy i archeologowie tłumacząc odkrycia mocno odpływają w swojej wyobraźni. Zamknięci w wygodnych akademickich gabinetach z nieograniczonym dostępem do toalety i wody pitnej nie rozumieją problematyki surowej mniszej egzystencji. Woda jest w niej jednym z najistotniejszych komponentów. Poza porą deszczową na południu Indii nie spada z nieba miesiącami ani kropelka monotlenku diwodoru. Poziom wody gruntowej więc błyskawicznie maleje, gdyż temperatura powietrza nierzadko w ciągu dnia przekracza 40 stopni Celsjusza. Dodatkowo bliskość oceanu szybko ją zasala. Łapanie deszczówki i magazynowanie w wielkich kamiennych kadziach jest najefektywniejszym sposobem przeciwdziałającym śmierci z pragnienia. Kompletnie bezsensownie brzmi więc teza hinduskich ekspertów, że cenną słodką wodę wylewano dla efektów wizualnych klaszczącej gawiedzi.

Następnym zaskoczeniem, które mnie tutaj spotyka są ślady technik cięcia granitowych bloków.

Wspominany wcześniej kompleks jaskiń Longyou w Chinach nosi na ścianach ślady obróbki mechanicznej, co dodaje jeszcze większej tajemniczości i tak już bardzo enigmatycznemu podziemnemu labiryntowi. Jedną z obecnych metod wydobywczych jest ciężki pojazd, na którego przodzie obraca się duży cekinowany metalowy walec. Walec ten skrobie ścianę, z której kruszec spada na taśmę transmisyjną i jest nią wynoszony na powierzchnię kopalni. Praca walca pozostawia w ścianie charakterystyczne podłużne bruzdy, które względem siebie rozmieszczone są bardzo regularnie. Na to właśnie zwrócili uwagę badacze chińskiego kompleksu. W jaskiniach Longyou bruzdy są regularne i i perfekcyjnie do siebie równoległe, jakby wykonane przez maszynę wydobywczą. W Mahabalipuram monumentalne budowle posiadają nieregularne bruzdy, dość swobodnie leżące koło siebie, bezsprzecznie wskazując na obróbkę ręczną.

Choć wykonanie mahabalipuramskich rzeźb i jaskiń łatwo wytłumaczyć pracą ludzkich mięśni i metalowego dłuta, to sposób cięcia granitowych bloków nadawałby się na odcinek serii „Z archiwum X”.


Obecnie wszystkie skały, których twardość jest większa od 6 w skali Mohsa, obrabia się narzędziami wzmacnianymi diamentem. Diament ma najwyższą twardość ze wszystkich znanych minerałów i w 10-cio stopniowej skali jako jedyny ma pełną wartość punktową. Oprócz swoich niezaprzeczalnych walorów estetycznych w jubilerstwie, diament spełnia niebanalną rolę także w technice. Jest powszechnie używanym materiałem wzmacniającym tarcze ścierne i tnące, wiertła oraz noże tokarskie. Jest stosowany wszędzie tam, gdzie jest wymagana nadzwyczajna twardość i odporność na ścieranie. W kamieniarstwie tarcze diamentowe są absolutną podstawą. Pozwalają ciąć gigantyczne bloki skalne na plastry grubości kilku milimetrów. Gigantycznych rozmiarów są także piły tę czynność wykonujące.

Diament jest materiałem drogocennym. Jego kopalnie znajdują się w wielu miejscach świata, choć początkowo wydobywano go wyłącznie w Indiach. Diamenty indyjskie uchodzą za najczystsze gatunkowo i do czasów średniowiecza miały głównie techniczne zastosowanie. Polerowanie ostrzy noży jest najstarszym udokumentowanym sposobem wykorzystania diamentu. Kopalnie diamentów są najbardziej strzeżonymi miejscami pracy, a kradzież urobku często karana jest natychmiastową egzekucją. Obecnie wydobycie w Indiach jest bardzo małe, a złoża uważa się za niemal wyczerpane. Co ciekawe, spore złoża diamentów odkryto pod koniec XIX wieku na zachodnim wybrzeżu Afryki Południowej. Był to okres diamentowej gorączki, która ściągała do RPA poszukiwaczy z całego świata, wśród których Niemcy wiedli zdecydowany prym. Bardzo szybko Afryka Południowa straciła niepodległość, stając się niemiecką kolonią. Choć Namibia niepodległość odzyskała, wiele współczesnych kopalni nadal należy do rodzin pochodzenia niemieckiego, a język germański do niedawna funkcjonował tam jako urzędowy.

Budowa chemiczna diamentu jest bardzo prosta. Diament jest węglem w swojej najczystszej postaci, który pod wpływem wysokiego ciśnienia i temperatury krystalizuje w formie ośmiościanu. Gdy go podpalić, spala się, nie pozostawiając popiołu. Jest to dodatkowym utrudnieniem przy pracach jubilerskich. Nie dość, że diament szlifować można jedynie innym diamentem, gdyż jako minerał najtwardszy nie poddaje się żadnemu innemu, to przy zbyt intensywnej obróbce może się za bardzo nagrzać i zapalić. Bardzo ważne jest więc, by przy wykorzystywaniu diamentu w technice odpowiednio chłodzić ostrza i tarcze.

Stoję przed jednym z olbrzymich głazów, który został przecięty wpół. Granitowy moloch ma kulisty kształt o kilkumetrowej średnicy. Wdrapuję się na niego, by z bliska dokonać oględzin śladów obróbki. Kamieniarze mieli doskonałą wiedzę o granitach. Potrafili niemal bezbłędnie oszacować miejsce pęknięcia. Uwagę moją przykuwa ślad wiercenia.

Metod oddzielania kamiennych płyt jest kilka. Polegają zwykle na wykonaniu drobnych prostokątnych otworów i wbijaniu w nie metalowych klinów, bądź suchych drewnianych kołków, które następnie polewane są wodą. Gdy pęcznieją, skała zaczyna pękać. Tutaj takie otwory nie są wszędzie widoczne. Zamiast nich widzę okrągły, średnicy dwóch palców ślad po wiertle, które wykonało ponad metrowej głębokości otwór.

Sposób pozyskiwania granitowych bloków wskazuje na używanie zaawansowanej techniki, z możliwym wykorzystaniem diamentowych wierteł. Na śladzie wiercenia łatwo dostrzec bruzdy postępu wiertła. W obecnie używanej technologii wiertła rotują z bardzo dużą prędkością, postęp wiertła jest niewielki, a ślad po wierceniu gładki, bez widocznych bruzd. Tutaj bruzdy są zauważalne nawet na bardzo zwietrzałej już skale. Z każdym obrotem głowica wrzynała się głęboko w granit. Sugerowałoby to spory nacisk na wiertło oraz niezwykłą jego wytrzymałość i twardość, nie korespondującą z technikami znanymi ze średniowiecza.

Takie zagadkowe żłobienia w wierconych otworach znane są także ze starożytnych kamieniołomów w Egipcie. Nie dają się one wytłumaczyć logicznie, tym bardziej, że egiptolodzy zakładają używanie przez ówczesnych kamieniarzy narzędzi miedzianych. Miedź w skali twardości Mohsa przyjmuje wartość 3. Nawet miękkiego piaskowca nią przeciąć nie można, choć jest on zaledwie jedną jednostkę twardszy. Również w Egipcie, tak jak w Mahabalipuram, wiercono w granicie, którego przeciętna twardość wynosi 6.

Zagadkowe otwory znane są także z terytorium Polski. W zabytkowych kamieniołomach niedaleko Wawelu również można dostrzec ślady wywierconych otworów, które są bardzo podobne do tych indyjskich. Wydobycie zakończono tam na długo przed rewolucją przemysłową, która zmieniła mechanikę wydobywczą z ręcznej na maszynową. Wygląda na to, że w starożytności używano tej samej techniki oddzielania bloków skalnych w regionach świata zupełnie ze sobą niepowiązanych.

Diament jako kamień jubilerski zanany był w Polsce już w średniowieczu. Jedynym miejscem wydobycia diamentów były wówczas Indie. Słynny czarny diament z relikwiarza zawierającego czaszkę Świętego Stanisława ufundowanego przez żonę Kazimierza Jagiellończyka pochodził więc z okolic Tamil Nadu. Prawdopodobnie do Europy został wyekspediowany z portu Mahabalipuram, który według notatek Marco Polo wówczas jeszcze istniał.

Otwory po wierceniach działają na wyobraźnię, jednak w jeszcze większe osłupienie wprowadza wielkość odłupywanych bloków, z których niektóre ważą kilkaset ton. Wiele ścian, od których oddzielono część materiału, jest wysokich na kilkanaście metrów, przy czym cięcia są niemal idealnie proste, jak od gigantycznego noża. Przy krawędziach cięcia widnieją żłobienia o nieco trójkątnym kształcie, które wyglądają jak miejsca przygotowane pod montaż metalowych klamer, zabezpieczających przed odpadnięciem bloku po oddzieleniu go od skały. Cały proces wygląda na starannie przemyślany i perfekcyjnie przygotowany. Jakże różny jest od obrazu chaotycznej pracy obecnych hindusów.

Słońce się chyli powoli w stronę horyzontu. Wczoraj widziałem jego olbrzymią czerwoną tarczę niknącą po stronie wzgórza z monumentami. Obiecałem sobie wówczas, że następny zachód będę podziwiał właśnie stąd. Wspinam się na jedną z najwyższych skałek, tuż obok nienazwanych ruin świątyni, które zwiedzałem dzisiaj jako drugie. Na terenie parku ludzi już praktycznie nie ma. Gdzieniegdzie tylko w pośpiechu niedobitki spieszą do wyjścia. Siadam po turecku, zwrócony przodem w kierunku zachodzącego słońca, którego tarcza zmieniała już kolor na pomarańczowy. Miejsce zasłaniają krzewy, więc strażnicy parku nie powinni mnie tutaj dostrzec. Po zmroku niezauważenie przeskoczę przez ogrodzenie, albo przenocuję w jednej ze starożytnych świątyń.

Medytacja zwana samadhi jest mało popularna w therawadzie, choć w zakonie Thamkrabok była jedną z podstawowych praktyk. Moja jej wersja jest taka, że nie koncentruję się na niczym konkretnym. Albo zamykam oczy i cieszę się z błogości rozlewającej się po ciele, albo obserwuję otoczenie bez jakiejkolwiek próby interpretacji tego co widzę. W obu metodach rozpoczynające się w okolicach czoła i rozlewające później po całym ciele wrażenie przyjemnego ciepła jest podobne, choć w przypadku zamkniętych oczu jego intensywność staje się zdecydowanie lepiej odczuwalna. Zadaniem praktyki jest utrzymanie tego wrażenia jak najdłużej. Gdy wygaśnie, czyli dam się czymś rozproszyć, rozpoczynam od nowa. Czasami dla ułatwienia pierwsze kilka sekund koncentruję się na oddechu i dopiero gdy poczuję błogość w czole, zarzucam koncentrację w ogóle, rozkoszując się uczuciem jej towarzyszącym. Umysł przechodzi wówczas w tryb alfa. Jest to stan głębokiego odprężenia, spokojnego, niezmąconego żadną myślą umysłu. Poczucie błogostanu jest związane z brakiem logicznej interpretacji rzeczywistości.

Stan alfa można wywołać podczas niemal każdej czynności. Jest pewnym rodzajem transu, w którym czynności wykonywane są automatycznie, ale z pełną świadomością tej automatyzacji. Idąc ulicą jestem świadomy każdego pojazdy nią jadącego i każdego zwierzęcia nią idącego, jakbym jednocześnie sterował wszystkimi uczestnikami ruchu. Wszelkie sygnały sensoryczne dochodzą wówczas do świadomości lekko wytłumione. Ma się wrażenie jakby bycia we śnie, albo bycia częściowo nieobecnym. Wszystko odbywa się samoistnie, a świadomość staje się czystym obserwatorem, bez intencji jakiejkolwiek interakcji.

Często mam wrażenie, że zwierzęta w tym stanie są cały czas. To tylko nieszczęśliwi ludzie, nieznający stanu towarzyszącego niemyśleniu, personifikują doznania istot nierozumnych, odbierając ich stan emocjonalny poprzez pryzmat własnych odczuć.

Kiedyś pracując w ogrodzie jeszcze w zakonie w Tajlandii byłem świadkiem, gdy samochód na moich oczach najechał na odpoczywającego w cieniu drzewa psa. Kierowca pickupa przetoczył się po nim wolno przednim kołem, miażdżąc tylną część ciała. Pies zawył przeraźliwie z bólu, co wraz z podskoczeniem auta wywołało zatrzymanie się pojazdu. Kobieta kierująca samochodem była wstrząśnięta zajściem. Próbowała psu pomóc. Ten początkowo na nią warczał, ale już za chwilę się położył spokojnie, próbując lizać rozerwane ciało. Gdy kobieta chciała go opatrzyć, w jego oczach ujrzałem zadowolenie i radość. Nie chodziło o ofiarowaną pomoc, bo na tę było już przecież za późno.

Teren klasztoru buddyjskiego jest obszarem, na którym każde życie jest święte i nie można go odbierać. Wykorzystują ten fakt niektórzy ludzie, podrzucając zakonnikom wszelkie znajdy. W zakonie Thamkrabok było już ponad 200 psów, czyli zdecydowanie więcej od mnichów. Do tego niepoliczona ilość kotów i tony ryb. Nawet krokodyla ktoś przytargał, a który w zakonie znalazł swój nowy dom. Mnisi praktykują porzucenie, więc z tym całym inwentarzem nie wiążą się emocjonalnie. Psy sobie biegają bezpańsko, koty harcują po kuchniach i dachach, tylko krokodyl, gdy podrósł i stał się małym dinozaurem, został umieszczony w ogrodzonym bajorze. Zwierzęta są karmione na tyle, na ile mnisi pokarmem dysponują. I na tym opieka się kończy.

Przejechanemu przez pickupa psu jeszcze pewnie nikt w życiu tyle uwagi nie poświęcił, więc gdyby miał jeszcze kręgosłup i mógł machać ogonem, zamiatałby nim drogę niczym kosiarka żyłkowa kosi twarde krzewy. Bólu prawdopodobnie z przetrąconym kręgosłupem wcale już nie czuł, a grozy swojej sytuacji raczej nie rozumiał. Jeden rozjechany pies i dwa skrajnie różne wrażenia jego odczuć.

Spojrzałem na reakcje innych mnichów, którzy ze mną zajmowali się sadzeniem drzewek. Byli weseli i żartowali z całego wydarzenia. Pracujący obok mnie opat podszedł do roztrzęsionej i płaczącej kobiety, by ją pocieszyć. Uśmiechał się do niej i całą sytuację próbował obrócić w żart. Tak właśnie miało być! — powiedział. Widocznie jego karma i karna egzystencja w ciele psa właśnie się kończy. Odrodzi się już jako człowiek mający możliwość dostąpienia nirwany — dodał.

Kobieta opata dobrze znała. Psa także. To był pies opata…

Jednym z najważniejszych wskazań w buddyzmie jest nie odbieranie życia innym istotom. Ślubuje się je składając pięć, osiem, bądź dziesięć wskazań. Nie zabijanie jest podstawą buddyzmu, jego trzonem i opoką. Polega na powstrzymywaniu się nad intencyjnym pozbawiania życia istot żywych. Podczas ceremonii buddyjskich powtarzane jest za mnichem zdanie panatipata veramani sikkhapadam samadiyami. Jest to formuła w starożytnym języku pali, w którym spisany został buddyjski kanon tradycji therawada. Niezależnie, czy ślubowane są podstawowe wskazania w liczbie pięciu, których przestrzeganie czyni z wiernego buddystę, czy tych wskazań jest osiem, które są praktykowane przez osoby świeckie już w zakonie, czy dziesięć, których starają się przestrzegać w pełni wyświęceni mnisi i nowicjusze, wszędzie brzmi to w ten sam sposób. Obiecuję wystrzegać się odbierania życia. W kodeksie oznacza to mordowanie, czyli zabijanie intencyjne. Przejechanie samochodem psa, który w efekcie tego zdarzenia umrze, nie nosi żadnych znamion złamania pierwszego wskazania. Kobieta najechała na zwierzę bez zamiaru pozbawiania go życia, bądź z chęci okaleczenia go. Za pozbawienie życia innego człowieka traci się święcenia, ale tylko w przypadku jeśli było to zabójstwo w pełni zaplanowane. Uśmiercenie kogoś podczas wywołanej emocjami bójki, czy własną nierozważnością nie implikuje żadnych konsekwencji wobec zakonnika. Nie jest złamaniem wskazania, choć samo odebranie życia ma miejsce.

Pierwszego roku mojego pobytu w zakonie Thamkrabok miałem dylemat właśnie dotyczący tego najważniejszego wskazania. Okazało się, że odbędę trening w jego ekstremalnej postaci. W pewnym momencie zacząłem odczuwać ruch pod skórą w prawej stopie. Ewidentnie narodziło się w niej nowe życie biologiczne. Nicienie filariozy są plagą w krajach Azji Południowo-Wschodniej. Osiągający długość nawet kilkudziesięciu centymetrów pasożyt jest endemiczny dla klimatu tropikalnego. Według statystyk nosicielami jest niemal 40% ludzi. Większość z nich nigdy nie dowiaduje się o nicieniu, żyjąc z nim w pełnej symbiozie aż do naturalnej śmierci jego, albo swojej. Robaki żywią się bowiem limfą, czyli osoczem krwi, której mają dostatek w warstwie podskórnej. Rzadko dochodzi do komplikacji zdrowotnych i wykrycia pasożyta. Najbardziej dotkliwe powikłania występują, gdy nicień zadomowi się w gałce ocznej, uszkadzając swoją obecnością siatkówkę, czy nerw wzrokowy. Uszkodzenie wzroku w tym wypadku jest nieodwracalne.

Nosicielami filariozy są muchówki, czyli żywiące się krwią komarzyce. Cykl rozrodczy pasożyta jest niezwykle skomplikowany. Składane do krwi jaja mają bardzo krótką żywotność. Komarzyca, napiwszy się jej, pozwala na rozwinięcie się larwy we własnym układzie pokarmowym, po czym, kłując ludzką skórę, wprowadza ją ponownie do organizmu żywiciela. Poza układem pokarmowym muchówki nicień nie jest w stanie się samoistnie wykształcić. Dopiero po przejściu tej fazy robak może rozwinąć się do formy dojrzałej i, mnożąc jaja do krwi swojego żywiciela, zapętlić cykl rozrodczy.

Dylemat nie powstałby, gdyby zabicie nicienia miało uratować mi życie. Tymczasem robak nie stanowił jego bezpośredniego zagrożenia, więc pozbycie się go stałoby w sprzeczności z przyjętymi wskazaniami. Życie z nim w symbiozie było ekstremalnym treningiem silnej woli, gdyż poruszał się on pod skórą niezwykle intensywnie, drażniąc i nie pozwalając o swojej obecności nawet na chwilę zapomnieć. Zabicie farmakologiczne nicienia wiązałoby się ze złamaniem wskazania dla własnego komfortu. Oznaczałoby poddanie się w mnisim treningu. Pokazałem podskórne zgrubienie w pracowni zielarskiej, prosząc o poradę. Co było do przewidzenia, odradzono mi zwracania się o pomoc farmakologiczną w szpitalu, gdyż wiązałoby się to z automatycznym zabiciem stworzenia. Dostałem jednak zestaw ziół, które pomagają w oczyszczaniu organizmu z toksyn. Robak wydala bezpośrednio pod skórę, powodując zanieczyszczenie organizmu i spadek komfortu życia. Obniża się wówczas ogólna odporność organizmu na infekcje i dość często pojawia się ból głowy. Mieszanka ziół pomaga odtruć organizm i dzięki temu podwyższyć komfort egzystencji. Po kilku miesiącach przyjmowania mikstury robak poruszał się coraz rzadziej, by wreszcie znieruchomieć definitywnie. Wkrótce także obrzęk zanikł, a ciało pasożyta zostało wchłonięte przez mój organizm. Cykl życiowy robaka się dopełnił, kończąc jeden z najtrudniejszych treningów silnej woli, jaki tylko mogłem sobie wyobrazić. Robak swój żywot poświęcił jako mój nauczyciel cierpliwości.

Wpatrzony w budynek starej latarni widzę jak skały powoli czerwienieją. Nudne szarobiałe granitowe bloki rozbłyskują płomiennym bursztynem, by po chwili zaskrzyć się złotem. W ostatniej fazie widowiskowego spektaklu natury, jeszcze na wysokości swoich dwóch średnic, speszone wpatrzonymi w siebie ślepiami Słońce zakryło się peleryną chmur, pozostawiając swoją publiczność z otwartymi ustami i kapiącą z nich z podziwu śliną oraz wyraźnym uczuciem niedosytu.

Tymczasem strażnicy energicznie dęli w swoje gwizdki, poganiając guzdrające się z opuszczeniem parku safanduły. Skorzystałem z okazji by się ujawnić i zdążyć jeszcze oficjalnie przed zapadnięciem ciemności wyjść bramą.

A ciemność w Mahabalipuram zapada bardzo szybko.

Jestem na 120 szerokości geograficznej północnej, pomiędzy zwrotnikiem Raka i równikiem. W strefie międzyzwrotnikowej, czyli pomiędzy 23° 27” szerokości geograficznych, słońce przemieszcza się po niebie oscylując w ciągu roku pomiędzy południem a północą. Czym bliżej równika, tym te subiektywne wychylenia słońca są bardziej symetryczne. Dlatego w strefie międzyzwrotnikowej nie ma pór roku znanych z klimatu umiarkowanego. Podczas wszystkich dwunastu miesięcy jest podobna temperatura, a słońce wstaje i zachodzi codziennie o podobnej porze. Nachylenie trajektorii słońca względem horyzontu jest niemal zawsze zbliżone do 900. Słońce zachodząc nurkuje niemal pionowo w dół, co skraca czas biernego naświetlenia do minimum. Od zachodu do zapadnięcia kompletnej ciemności upływa zaledwie kilkanaście minut. Podobnie jest ze wchodem słońca. Okres świtania jest bardzo krótki. Od momentu pojawieniu się pierwszej jutrzenki do pierwszych promieni nie zdąży się wypalić jedno kadzidełko. Staram się o tym pamiętać, szczególnie idąc w teren niezamieszkały. W czasie mroku łatwo nadepnąć na węża, który pewny zabójczej mocy swojego jadu nie zlęknie się odgłosu nadciągających kroków. Mieszkając w Tajlandii, pośród dzikiego buszu, małp, skorpionów i węży, nauczyłem się pamiętać o zasadzie nie chodzenia po nocy bez latarki. Wielokrotnie dzięki jej światłu uniknąłem nadepnięcia na skorpiona, czy jadowitą skolopendrę, które zabójcze wprawdzie nie są, lecz podobno spotkanie z nimi jest niesamowicie bolesne.

Dla formalności dodam, że przemieszczanie się Słońca po nieboskłonie jest ruchem pozornym, związanym z obrotem Ziemi wokół własnej osi. Nasza planeta obraca się przeciwnie do tego ruchu, z zachodu na wschód. Pory roku znowu związane są z nachyleniem ekliptyki, czyli osi Ziemi względem płaszczyzny elipsy zataczanej przez glob wokół Słońca. To nachylenie powoduje okresowe większe nasłonecznienie półkuli bardziej zwróconej do Słońca, na której to trwa wówczas sezon letni. Gdy kula ziemska znajdzie się po drugiej stronie swojej orbity, sytuacja pór roku się odwraca i na rzeczonej półkuli okres letni zmienia się na zimowy.

Nie zdążyłem przejść 600 metrów, które mnie dzieliły od miejsca zakwaterowania, nim zapadł całkowity mrok. Mroczne też okazało się miasto, gdyż znowu nastąpiła przerwa w dostawie energii elektrycznej. Zakopciły spalinowe generatory prądotwórcze. Sklepy i lokale gastronomiczne je posiadające przełączyły się na zapasowe źródło energii, podczas gdy reszta mieszkań i punktów usługowych pogrążyła się w ciemnościach. Takie przerwy są tutaj codziennością. Większość sklepów jest na tę ewentualność dość dobrze przygotowana. Większe zakłady mają olbrzymie generatory paliwowe o mocy kilkudziesięciu kilowatów. Muszą je posiadać ze względu na zapotrzebowanie w energię elektryczną lodówek i zamrażarek z wrażliwymi termicznie produktami spożywczymi. W miejscu mojego zakwaterowania prądu nie ma, biorę więc latarkę i idę na plażę pomedytować.

Nad brzegiem morza spaceruje kilka par zakochanych. Siadam pomiędzy łodziami, by nie rzucać się nikomu w oczy. Odpalam kadzidełko i zanurzam się w błogości wyłączenia. Łódź po prawej stronie jednak wibruje, dają się słyszeć szmery i pojękiwania. Szybko zdaję sobie sprawę jak niefortunne miejsce wybrałem i mimo odpalonego już kadzidełka marzę tylko o tym, by niezauważenie czmychnąć. Podniosłem patyczek wbity w ziemię i na kolanach próbuję przejść tyłem za następną łódź po lewej stronie, gdy z mojej kieszeni rozbrzmiewa wyjątkowo głośny dzisiaj dzwonek telefonu. Zostaję zdekonspirowany. Wyciągam telefon i rozpoczynam rozmowę. Zza łódki podnoszą się dwie głowy. Udaję, że pochłonięty rozmową ich nie zauważam. Po krótkiej wymianie zdań wstaję i nie przerywając rozmowy wracam w kierunku zabudowań. Odnoszę przy tym wrażenie, że jedyną osobą, która poczuła dyskomfort całej tej sytuacji, byłem wyłącznie ja sam.

Dzień drugi

Moim codziennym ceremoniałem jest medytacja wschodu słońca. Nie traktuję jej rytualnie, ani nie narzucam sobie specjalnej dyscypliny, by jej nie opuszczać. Wschód słońca jest jednak magicznym momentem, który powołuje wytrysk endorfin w ilości zaspokajającej całodzienne zapotrzebowanie.

W buddyjskim klasztorze Thamkrabok miejscem tej praktyki był dach budynku, w którym mieszkałem. Poranny rytuał polegał na pobudce o 3:30 rano, wypiciu kawy i sprawdzeniu wiadomości na laptopie. O 4:15 schodziłem do pawilonu, w którym odbywała się poranna recytacja sutr. Recytacja ta trwała jedno kadzidełko, czyli około 30—40 minut.

W therawadzie, a w szczególności w tradycji leśnej, kadzidełka, czyli patyczki pokryte żywicą i drobno zmielonym drewnem, bądź trawą, służą głównie jako markery czasowe odmierzające długość konkretnej praktyki. Czas ich spalania zależy od rodzaju materiału kadzidełka, jego grubości i długości, ale także ruchu powietrza. W wietrzne dni, bądź w miejscu z pracującym wentylatorem, potrafią spalać się dwukrotnie szybciej niż normalnie. Natomiast w zamkniętych pomieszczeniach, gdzie ruch powietrza jest niemal żaden, jak praktycznie nie posiadające jego wymiany głębokie jaskinie, palą się i palą, jakby były wieczne.

Po recytacji sutr, która kończyła się około piątej, miałem pół godziny dla siebie, zwykle na umycie się i posprzątanie pokoju. Około 5:30 wędrowałem na dach, na którym siedziałem do 6:45, paląc przy tym zwykle trzy kadzidełka. Na dachu było wietrzniej i czas ich spalania stawał się krótszy. Właśnie ta poranna medytacja była moją ulubioną praktyką. Opracowałem własny jej przebieg, który później, po skonfrontowaniu z definicją samadhi, okazał się medytacją spokojnego umysłu.

Mój autorski sposób medytacji polegał na obserwacji wszystkiego dookoła, jednak bez próby interpretacji obserwowanych zjawisk. Na początku ustaliłem sobie w umyśle, że dach ów nie należy do zewnętrznego świata. Jest enklawą niebios, rajem i nirwaną, w której zarówno prawa fizyczne, jak i karmiczne nie obowiązują. Wyłączenie strefy wspomagała lokalizacja miejsca. Do ostatniej kondygnacji prowadziły schody. Na niej były dwa mieszkania, w których osadzili się dwaj mnisi. Sklepienia mieszkań połączone były zadaszeniem, które ochraniało przed deszczem klatkę schodową. Ten mój dach był nad nimi, a jedyną możliwością wejścia na niego była dygocąca metalowa drabina, którą już tylko lewy zaczep przytwierdzał do ściany. Ze względu na swoją niedostępność, nikt na ów dach się nie wspinał, mając do dyspozycji olbrzymi i wygodny taras zaledwie jedno piętro niżej.

Drugą zasadą, którą sobie narzuciłem, było pozostawianie wszelkich problemów, myśli i rozważań przed wejściem na drabinę. Miejsce miało być wolne od jakichkolwiek korespondencji z doświadczanym światem. Na czas medytacji wszystko pozostawało na dole. Nic się wszak nie stanie, jeśli tam poczeka sobie na mnie. Na dach nie miały więc wstępu żadne problemy i troski. Wymagałem też takiej obietnicy od moich gości, którzy poranną medytację wschodu słońca chcieli ze mną praktykować. Musicie być świadomi, że te 30 minut i tak nic nie zmieni, więc powinniście sobie od trosk pół godziny odpocząć, tłumaczyłem. Z nowicjuszami medytowałem zwykle przez jedno kadzidełko, a i tak dla wielu okazywało się ono zbyt długie.

Takim symbolem pozostawienia świata zewnętrznego były buty. Na dach do medytacji wchodziło się boso. Buty symbolizowały myśli i problemy świata, które do dachowego raju wstępu nie miały. Powtarzałem wówczas, zrób sobie przerwę od myślenia o problemach, zostaw je tutaj z butami. Jak skończysz, problemy będą niezmiennie przy wejściu na ciebie czekać. Wskoczysz sobie w nie znowu i zaczniesz się wszystkim ponownie przejmować. Umrzyj dla świata, przestań dla niego istnieć na czas wypalenia się jednego kadzidełka, a po medytacji znowu się pojawisz, założysz buty i wrócisz jakby nigdy nic do poprzedniego życia.

Ściąganie butów w krajach buddyjskich nie ma na celu zachowania czystości podłogi, jak to jest praktykowane w Polsce. Bosą stopa okazuje się respekt gospodarzowi. Niemniej jednak symbolika religijna sięga dużo głębiej. W islamie przed wejściem do świątyni obmywa się stopy, by symbolicznie się oczyścić. W buddyzmie ściągnięcie obuwia to nie tylko okazywanie szacunku, ale także symboliczne nie wnoszenie do świątyni żadnych nieczystych artefaktów. Nogi w kulturze azjatyckiej uważane są właśnie za nieczyste, ale trudno bez nóg się przemieszczać, stąd samo pozostawieni przed wejściem obuwia.

Sama praktyka medytacji jest prosta w opisie. Siedź i obserwuj. Nic nie myśl i nic nie rób. Po prostu ciesz się widokiem, bądź oddechem.

Choć wschód słońca jest niby taki sam, codziennie wygląda inaczej. Raz chmury przesłaniają widok i słońce ukazuje się dopiero wysoko nad horyzontem. Innym razem majestatycznie wyłania swoją tarczę znad naprzeciw leżących gór. Wędruje w ciągu roku przy tym od lewej do prawej i z powrotem. Raz wyskakując zza góry, raz wynurzając się z nieboskłonu. Najbardziej fascynującym widokiem jest dla mnie około 3 minutowy spektakl, gdy niewidoczne jeszcze słońce podświetla chmury od spodu. Stają się one się wówczas przepięknie karmazynowe. Jedynymi stałymi elementami tego porannego przedstawienia na dachu Thamkrabok był samolot pasażerski, który przecinał niebo nad moją głową zawsze dokładnie o 6:25, lecąc z południa gdzieś w północne rejony Tajlandii. Po ujrzeniu go wiedziałem, że na jeszcze jedno kadzidełko czasu już nie starczy.

Podczas wschodu słońca obserwowałem budzące się ze snu ptaki, które rozpoczynały swój wokalny popis. Wracające z nocnych łowów do swoich jaskiń nietoperze całą chmarą przelatywały mi przed twarzą, nieruchome ciało biorąc za element architektoniczny. Ciągle jeszcze rozespane gołębie siadały tuż obok mnie, albo w przypływie nagłego otrzeźwienia trzepocąc oszalałe skrzydłami w ostatniej chwili zmieniały tor lotu, zanim zdążyły usiąść mi na ramieniu. Kury piały, psy szczekały, a koza beczała. Z wysokości spoglądałem na zamiatających dziedziniec mnichów, którzy poranny rytuał sprzątania wykonywali z sumiennością aptekarza. Mężczyźni pomagający w kuchni ładowali kotły na wózki, pchając je z mozołem do niedalekiej jadalni. Z minuty na minutę klasztor tętnił coraz większym życiem, podczas gdy ja z tego życia chwilowo się wypisałem.

Na dzisiejszą poranną medytację wyruszam na dwa kwadranse przed wschodem słońca. Mahabalipuram położone jest nad Zatoką Bengalską, która omiata wschodnie wybrzeże subkontynentu indyjskiego. Słońce wyłoni się więc bezpośrednio z oceanu, jego centralnej części.

Na zewnątrz budynku panują jeszcze egipskie ciemności. Spoglądam w pokryte gęstymi chmurami niebo. Epickiego wschodu raczej dzisiaj nie będzie, przemyka mi przez myśl. Wąskie ulice nie są oświetlone. Gdzieniegdzie tylko sklepowe witryny rzucają niewielką poświatę na skąpane w mroku ulice. Latarką świecę sobie pod nogi, by nie nadepnąć jakiegoś śpiącego psa, których w Indiach na każdym kroku pełno.

Przechodząc koło dystrybutora wody pitnej widzę kilka ustawiających się w kolejce kobiet. Każda z nich przyniosła ze sobą wielkie plastikowe dzbany, które są wizytówką Indii Południowych. Kilka z nich trzyma w rękach butle używane w dystrybutorach. Są nieco większe od plastikowych dzbanów, mieszcząc ponad 30 litrów płynu.

Aparatura oczyszczająca wodę jest wielkości kontenera. Właściwie w stającym przy drodze kontenerze została umieszczona. Woda z sieci miejskiej w Indiach nie nadaje się do celów konsumpcyjnych często także po jej przegotowaniu. Sieć miejska funkcjonuje jednak i tak tylko w większych aglomeracjach. Malutkie Mahabalipuram posiada kilka ujęć wody gruntowej bez centralnego systemu dystrybucji. Niektóre domostwa mają własne studnie. Te publiczne ujęcia uruchamiane są jedynie nad ranem. Można wówczas nabrać sobie za darmo filtrowanej wody na cały dzień. System zaopatrywania w wodę pitną działa zdecydowanie lepiej niż w Tajlandii. Buddyjska tajska społeczność zaopatrywała w wodę butelkowaną mnichów hojnie, ale osoby świeckie muszą za nabranie sobie wody w automacie zapłacić. W Indiach natomiast w wielu miejscach ulic ustawiane są olbrzymie baniaki, z których po bokach wystają kraniki. Każdy spragniony może z tych kraników napić się wody, albo uzupełnić swoją butelkę.

W tej części świata najczęstszą metodą filtracji jest odwrócona osmoza. Polega ona na przepuszczaniu wody pod wysokim ciśnieniem wzdłuż membrany będącej filtrem. Zarówno wydajność tego sposobu jak i jakość filtracji jest bardzo wysoka. Odwróconą osmozą można przemysłowo odsalać wodę morską. Jej mankamentami są kosztowne i zużywające się membrany, oraz zbyt wysoka czystość wody, która nie zawiera nie tylko zanieczyszczeń, ale i żadnych minerałów. W smaku bezpośrednio uzdatniona woda przypomina wodę destylowaną, dając lekko metaliczny posmak. W wersji handlowej dodatkowo się ją mineralizuje. Tutaj do butli leci bezpośrednio po filtracji, dlatego należy sobie tę wodę w domu czymś zmineralizować, na przykład zaparzając nią kawę.

Zwykle kobiety przychodzą po wodę z dwoma dzbanami. Jeden z napełnionych stawiają sobie na głowie, drugi biorą pod pachę. Przyjdę tutaj później, po wschodzie słońca, gdy się rozwidni i rozluźni.

Idąc plażą, świecę pod nogi latarką. Nadal jest bardzo ciemno. Niemal zawsze od strony morza, od strony północno-wschodniej wieje tutaj wiatr. Dzisiaj jest szczególnie silny, ma prawdopodobnie to związek z dużym zachmurzeniem.

Termin pasat znany jest głównie z produktu niemieckiej firmy Volkswagen. Nazwa ta została jednak zapożyczona od wiatru wiejącego w strefie międzyzwrotnikowej. Na półkuli północnej wieje z kierunku północno-wschodniego, natomiast na południowej z południowo-wschodniego. Wielkie znaczenie w żegludze pasaty straciły wraz z przejściem transportu morskiego na napęd mechaniczny.

Siła pasatu utrudnia odpalenie kadzidełka. Parzę sobie palce, zanim wreszcie udaje się je odpalić zwykłą zapalniczką płomieniową. Miałem kiedyś zapalniczkę żarową, przeciwsztormową, ale niestety zabrano mi ją na jednym z lotnisk. Okazało się, że nie można żadnych zapalniczek wnosić na pokład samolotu. Żarzący się znacznik na kadzidełku w ekspresowym tempie się zniża, by wkrótce zgasnąć. Podczas odpalania drugiego zauważam, że na plażę się zeszło kilka osób. Siedząc na piasku, również oczekują na widok wschodzącego słońca. Na północnym wschodzie utworzyła się jutrzenka. Jednak nie tam słońce powinno się pojawić, pomyślałem sobie. Gęste chmury zaczynają się powoli przerzedzać. Patrząc na poszczególne obłoki obserwuję, jak powoli znikają, dezintegrując się w atmosferze. Przesycona para wodna trafiając na strefę cieplejszego frontu znika w zdolnym absorbować więcej wilgoci powietrzu. Od strony lądu na niebie widać bezchmurne okno, które z minuty na minutę się powiększa. Jest już jasno, gdy odpalam trzecie kadzidełko. Słońca jeszcze nie widać, ale wypatrzeć już można rzucane przez nie promienie. Niczym poświata skrytego za nimi wszechpotężnego boga, rzuca słońce majestatyczne, zapowiadające cudowne objawienie, smugi świetlne na niegodną tych promieni ziemię. Rozglądam się wokół i widzę, że mimo pochmurnego nieba wszyscy nadal czekają na wyłonienie się spoza obłoków słońce.

Pojawia się ono po dłuższej chwili. Mam akurat zamknięte oczy. Koncentruję uwagę na twarzy. Pierwsze promienie słońca lądujące na skórze wywołują jedne z najprzyjemniejszych wrażeń, jakie znam. Ich ciepło budzi wrażenie rozkoszy, zbliżone do rozchodzącej się od czoła błogości w stanie samadhi. W przyjemnej ekstazie pozostaję do czasu wypalenia się kadzidełka, ale następnego już nie zaczynam. Powinienem już ustawić się w kolejce do wody.

Wracam do pokoju, biorę trzy dwulitrowe butelki po wodzie i idę w kierunku niedalekiego dystrybutora. Przy nim nadal tłoczą się kobiety, napełniając swoje dzbany i butle. Staję na samym końcu, cierpliwie czekając na swoją kolej. Obecność obcokrajowca czekającego za darmową wodą peszy autochtonów. Jedna z kobiet nalega, abym nabrał sobie wody poza kolejnością, chcąc zabrać swoją ledwo rozpoczętą butle spod kranu. Grzecznie odmawiam, pokazując że mam dużo czasu i mi się nigdzie nie spieszy. Następna w kolejce kobieta zaczęła nalegać jeszcze bardziej, abym nabrał sobie wody, zanim ona rozpocznie nalewanie. Wszyscy nagle zaczęli mnie zachęcać do przeskoczenia kolejności, jakby ich moja obecność jakoś parzyła. Nie miałem innego wyjścia, niż napełnić butelki i wrócić do pokoju, dziękując wszystkim za niezwykłą uprzejmość.

Samo zdobycie wody, mimo iż nie nastręcza problemów fizycznych, mogłoby złamać jedną z zasad, którymi kierują się buddyjscy mnisi tradycji therawada. W zależności od szkoły drugie wskazanie jest nieco odmiennie interpretowane. Adinnadana veramani sikkhapadam samadiyami wypowiadane jest niemal podczas każdej ceremonii buddyjskiej. W języku palijskim oznacza ślubowanie, że będę powstrzymywać się od brania czegokolwiek, co nie jest bezpośrednio ofiarowane. Dla osób świeckich oznacza tyle, co powstrzymywanie się przed kradnięciem. Natomiast mnisi mają wszystkie wskazania ekstremalnie utrudnione. Każda rzecz musi zostać świadomie i intencjonalnie mnichowi przekazana. Zgodnie z tradycją mnichów leśnych samo podejście do dystrybutora i nabranie sobie wody, bądź nawet napicie się z niego, mimo iż sama woda jest dystrybuowana bezpłatnie, nie spełnia wymogów wskazania. Płyn musi być ofiarowany przez innego człowieka, bądź zwierzę. Niektórzy mnisi w Tajlandii trenują sobie w tym celu małpę. Wchodzi ona na drzewo, przynosząc zakonnikowi banany. Ten w momencie kładzenia ich przed nim dotyka podarku, co oznacza jego formalną akceptację i zgodne z regulaminem przyjęcie. Niedopuszczalne jest także podniesienie z ulicy monety, czy banknotu, ani żadnej innej rzeczy, której właściciel nie jest znany. Przepuszczający mnie przed sobą kobiety, okazują się błogosławieństwem dla mojej praktyki. Oferując mi wodę, pozwalają zachować czystość wskazania, by nie brać nic, co nie zostało ofiarowane.

Wracając podziwiam kolamy, które w Mahabalipuram wykonywane są szczególnie pieczołowicie. Maszerując wśród nich, próbuję żadnego nie zniszczyć.

Kolam jest artystycznym malowidłem wykonanym techniką usypywania wzorów kolorowym proszkiem. Jako materiału używa się mąki ryżowej, choć coraz częściej jest zastępowana kredowym pyłem. Przedstawia ona zwykle okrągłą mozaikę złożoną z fantazyjnie wyrysowanych tworzących zakola i pętle białych linii, których segmenty wypełniane są kolorowym proszkiem ze zmielonych minerałów, czy suszonych warzyw. Całość jest zwykle symetryczna wobec wielu osi, tworząc osobliwą rozetę. Czasami ta rozeta jest wpisana dodatkowo w kwadrat, bądź w formie kwadratu. Wszystkie linie kolamu powinny być zamknięte, by do jego środka symbolizującego domostwo nie mogły wedrzeć się demony.

Kolamy są usypywane codziennie rano przed wejściem do tamilskich domów, bądź sklepów, tworząc swoistą sztukę malowideł ulicznych. Zwykle wykonywane są one przez kobiety. W ten sposób gospodynie zapraszają dobre bóstwa do swoich domostw. Według hinduskiej tradycji zrobiony z mąki ryżowej kolam jest formą dzielenia się pożywieniem z mniejszymi organizmami, takimi jak mrówki, dzikie ptaki, czy małe gryzonie.

Zanim kolam zostanie usypany, teren się dokładnie sprząta, zamiatając grunt wiklinową miotłą. Następnie wydzielony obszar jest polewany wodą i dopiero na mokrej powierzchni usypywany jest biały wzór. Niekiedy przed usypaniem kolamu na podłożu rozsmarowywane jest krowie łajno, które podobno ma właściwości antyseptyczne i odstrasza insekty. Jednocześnie powłoka z ciemnych odchodów zwiększa efekt wizualny, kontrastując z białym proszkiem. Rysowanie polega na wzięciu garści białej mączki i przesypywania jej między palcami, precyzyjnie tworząc obrys rozety. Często wcześniej niewielkimi kropkami zaznaczana jest charakterystyczna dla późniejszego kształtu sieć punktów. Wnętrze segmentów kolamu jest następnie barwione taką samą techniką przesypywania proszku między palcami.

Tworzone na chodnikach i jezdniach kolamy nie przetrwają długo. Ich jakość, złożoność i barwność jest niezwykle istotna dla domowników. Czym okazalszy i oryginalniejszy kolam, tym większą chlubę przynosi rodzinie. Codziennie rano na tamilskich ulicach rozpoczyna się festiwal usypywania kolamów, który jest rytuałem dla zdecydowanej większości hindusów bezwzględnie obowiązkowym.

Kolamy są charakterystyczne dla południowych Indii. Szczególnie popularne są w prowincji Tamil Nadu i na Sri Lance. Ich praźródłem jest wedyjska mandala, której nazwa wywodzi się z sanskrytu i oznacza koło. Sanskryt jest pradawnym językiem, w którym spisywano święte księgi hinduizmu, a który w Indiach stał się z biegiem czasu językiem liturgicznym. Usypywanie piaskowych mandali było jedną z praktyk medytacyjnych brahmanizmu. Według podań, prekursorami buddyzmu tybetańskiego i chińskiego byli nauczyciele wywodzący się z rejonu Tamil Nadu, którzy sztukę sypania mandali wdrażali na nowe tereny wraz z Dhammą.

Dzisiejszy dzień postanowiłem rozpocząć od penetracji świątyni Sthala Sayana Perumal u podnóża parku, w którym wczoraj zwiedzanie zakończyłem. Świątynia jest w ciągłym użyciu. Zamieszkują ją hinduscy mnisi. Wyznawców Śiwy można zidentyfikować po tripundrze. Są to trzy poziome linie wykonane na czole białym pudrem, czasami z ciemną kropką pomiędzy brwiami. Dla odróżnienia wyznawcy Wisznu oznaczają swoje czoła liniami pionowymi.

Klasztor robi wrażenie zaniedbanego. Zewnętrzna gopura, czyli ozdobna brama, jest niedokończona. Rozpoczęto pracę powiększania klasztoru, które zaraz zakończono. Wybudowano ją zaledwie na wysokość około 3 metrów, podobnie jak Royagopuram, gopurę z wczorajszego wzgórza. Wykończenia jej elewacji są także tylko częściowe.


W tamilskiej architekturze świątynie budowane były w formie czworokątnych dziedzińców, otoczonych wysokim murem ze świątynią, bodź kilkoma świątyniami pośrodku. Małe klasztory posiadały jedną bramę wejściową, te większe cztery, po jednej gopurze z każdej strony. Gdy obiekt stawał się zbyt mały, rozbudowywano go poprzez stawianie murów równoległych, które powiększały obszar świątyni symetrycznie. Stara świątynia stawała się centralną częścią nowej. Istniała też zasada, że zewnętrzne bramy musiały być większe i okazalsze od wewnętrznych, które przysłonięte nowymi gopurami i murem, przestawały być automatycznie widoczne.

Wchodzę do środka przez główną bramę, która jest jedyną bramą świątyni. Moim oczom ukazuje się głęboki dziedziniec. Część środkowa dziedzińca jest zadaszona, a w jej centrum stoi świątynia właściwa. W murze otaczającym dziedziniec widzę kilka par drzwi. Po lewej stronie leży zapewne część mieszkalna, a po prawej gospodarcza. Zaglądam do części gospodarczej. W jednym z pomieszczeń znajduję studnię. Studnia jest wąska, ma około metra średnicy. Lustro wody leży dość głęboko, ponad 10 metrów od powierzchni. W pomieszczeniu po lewej jest spichlerz z workami mąki. Po prawej chyba prowizoryczna kuchnia. Chyba, bo ktoś mnie zauważył i przybiegł z pretensjami, że plątam się po terenie nieprzeznaczonym do zwiedzania. Wyszedłem grzecznie na dziedziniec.

Dziedziniec jest otoczony zadaszeniem ze skalnych płyt opartych na kamiennych filarach. Tej granitowej werandy nie ma przy ścianie z gopurą. Natomiast przednia część po stronie lewej, tam gdzie się władowałem do pomieszczeń gospodarczych, jest niepełna, mocno nadgryziona zębem czasu.

Ornamentyka granitowych kolumn jest podobna do tej, którą widziałem wczoraj w parku. Tutaj także na filarach znaleźć można płaskorzeźby ukazujące medytujące w pozycji lotosu postaci. Większość zdobień nawiązuje jednak wyraźnie do hinduizmu. Co ciekawe, filary nie są identyczne i można wyłonić ich trzy rodzaje, różniące się od siebie jakością wykonania, wysokością i ornamentyką. Wskazuje to wyraźnie na różne okresy, w których kolejne części świątyni były rozbudowywane. Kolumny po stronie prawej są najkrótsze, przez co zadaszenie jest kilkadziesiąt centymetrów niższe. Nie są też jednolite. Składają się z dwóch części, dolnej dłuższej i górnej krótszej. Są dobrze utrzymane, ich zdobienia są wyraźne, wyglądają przez to na najmłodsze. Część środkowa i tył świątyni jest podobna. Kolumny są nieco wyższe, ale również złożone z dwóch elementów. Zdobienia są bardziej zerodowane, natomiast w części tylnej świątyni niemal niewidoczne. Znajduje się na nich gruba warstwa farby, która zakrywa skutecznie detale. Farby jest tak dużo, że płaskorzeźby wyglądają jak zgrubienia na powierzchni filarów. Nie mają żadnego kształtu poza jednolitym owalnym zgrubieniem.

Najbardziej interesująca jest kolumnada w lewej przedniej części dziedzińca. Kolumny są najwyższe i monolityczne. Płaskorzeźb nie posiadają, bądź są to wzory abstrakcyjne, kolamowe. W przewodniku znajduję informację, że świątynia ma 1000—2000 lat. Historykom albo trudno określić czas budowy, albo budowa była rozciągnięta w czasie całego milenium. Filary podtrzymujące kamienne zadaszenie skłaniają się potwierdzać tę drugą opcję.

Obchodzę wewnętrzne mury wokoło. Część tylna muru posiada kilka niewielkich otworów w swojej górnej części. Są nieduże, wielkości strzelniczych z europejskich baszt. Zaglądając do nich znajduję w środku cegły. Struktura grubego na niemal metr muru jest więc złożona. Wnętrzem jest czerwona cegła, obłożona granitową licówką. Takiej konstrukcji się nie spodziewałem. Sugeruje ona, że zewnętrzny mur wybudowano w średniowieczu, może nawet u jego schyłku.

Mury zewnętrzne są wysokie na jakieś 5 metrów. Wewnątrz, na wysokości ponad 3 metrów, znajduje się okalające je zadaszenie, które może służyć za podest dla strzegących budowli strażników. Świątynia jest fortyfikacją militarną, którą zaprojektowano zgodnie ze znajomością wojennego rzemiosła. Część konstrukcji jest dużo starsza od reszty. Albo budowano ją przez wiele stuleci, albo do budowy wykorzystano materiały z dużo starszego obiektu.

Przed niedokończoną gopurą stoją dwie kamienne mandapy. Mandapa to kamienne, pełne ornamentów masywne zadaszenie wsparte na czterech granitowych filarach. Przynajmniej taka nazwa, Solotsava Mandapa, widnieje na tablicy informacyjnej umieszczonej obok jednej z nich. Ciężka granitowa konstrukcja stoi na czterech cieniutkich kamiennych patykach wbitych w piasek. Mandapy stoją w jednej linii z obiema gopurami, niedokończoną oraz tą będącą bramą świątyni.

Ciekawostką architektoniczną jest to, że niedokończona gopura jest dokładnie 50 metrów od świątyni, licząc od ściany do ściany. Dalej jest pierwsza mandapa, odległa o 25 metrów od dolnej niedokończonej gopury, lub 15 metrów mierzone od ściany do ściany, gdyż grubość gopury to prawie 10 metrów. Odległość drugiej, mniejszej mandapy, to 7,5 metra od najbliższych krańców budowli. Ba! Linia ta przedłużona na mapie prowadzi dokładnie do Nabrzeżnej Świątyni (Shore Temple). Natomiast ta sama linia z drugiej strony przechodzi dokładnie przez bramę niedokończonej gopury na wzgórzu, którą zwiedzałem wczoraj. Stojąc na tym wzniesieniu w bramie Royagopuram widać niemal dokładnie obie mandapy, niedokończoną gopurę i obie świątynie leżące w jednej linii. Odległość pomiędzy krańcami niedokończonych gopur to 144 metry. W połowie tej odległości jest wejście do centralnej świątyni. Odległość pomiędzy tym wejściem a częścią centralną Nabrzeżnej Świątyni wynosi 700 metrów.

Zanim rozpoczęto budowę świątyni Sthala Sayana Perumal, Nabrzeżna Świątynia już istniała, co wskazuje zwrócenie frontu tej pierwszej do drugiej. Natomiast oś Nabrzeżnej Świątyni nie jest już skierowana dokładnie w kierunku świątyni Sthala Sayana Perumal, lecz zwrócona lekko na północ. Ciężko wyrokować, które miejsce pokazuje, gdyż z jednej strony jest morze, z drugiej przecina wzgórze usiane świątyniami wykutymi w granitowym monolicie, a których moja mapa nie wskazuje. Oś ta przechodzi mniej więcej przez inną słynną atrakcję turystyczną, olbrzymią płaskorzeźbę zwaną Pokutą Ardżuny (Arjuna’s Penance). Oś Sthala Sayana Perumal jest łatwiej wyznaczyć dzięki niedokończonym gopurom. Stoją one oddalone od siebie o 144 metry, a ich przejście jest 3 metry szerokie. Pozwala to dość precyzyjnie wyznaczyć prostą ją łączącą, a stojąc we wrotach gopury na wzniesieniu, dzięki kopule świątyni u podnóża, gopurze dolnej i dwóm mandapom, spojrzeć na Nabrzeżną Świątynię niczym przez celownik snajperski, uzyskując dokładność maksymalnie kilku metrów rozbieżności na każdy kilometr długości. Dla osi symetrii Nabrzeżnej Świątyni prostą wyznacza sama niewielka budowla, więc jej dokładność będzie mniejsza. Idąc wzdłuż tej orientacyjnej linii przechodzę nad monumentem zwanym Pokutą Arjuny. Po jej drugiej stronie w monolicie wykuto świątynię Varaha, która jest najbardziej wykończoną ze wszystkich wykutych w monolicie świątyń tego wzgórza.

Pokuta Ardżuny jest jedną z największych na świecie płaskorzeźb. Wykonana została na dwóch olbrzymich skałach jednego monolitu, które rozdziela pęknięcie. Do przygotowania monumentu wykorzystano kawałek pionowej ściany o wysokości dochodzącej do 15 metrów i długości 30 metrów. W skale wykuto imponujące 146 płaskorzeźby przedstawiające ludzi, zwierzęta, zwierzęco-ludzkie hybrydy i postaci bogów, których artyzm i dokładność wykonania przyczyniły się do zyskania przez Pokutę Ardżuny światowej sławy. Nazwę swoją rzeźba zyskała dzięki powiązaniu wydarzeń przedstawionych na skale z hinduskim eposem Mahabharata, którego Ardżuna jest centralną postacią. W owym eposie Ardżuna toczył wojnę z Kriszną, którego zidentyfikowano jako postać stającą nieopodal wewnątrz wykutej przy Ardżunie świątyni.

Jednak Pokuta Ardżuny niekoniecznie przedstawia Ardżunę. Według części interpretatorów płaskorzeźba odwzorowuje króla Bhagirathę, który sprowadził na ziemię z nieba świętą rzekę Ganges. Ganges odwzorowany jest w części środkowej obrazu, w pęknięciu rozdzielającym głazy, które zostało zamurowane i wypełnione odwzorowaniami istot pół-ludzkich, pół-węży. Sugeruje się, że w dawnych czasach szczeliną tą przelewana była woda, którą upuszczano z wybudowanego na szczycie zbiornika. Miało to dodawać widowiskowości podczas organizowanych w tym miejscu uroczystości religijnych. W tej egzegezie przedstawione przez artystę na Pokucie Ardżuny postaci także uzyskują nowe imiona i łączone są z odmiennymi sytuacjami. A nie jest to jeszcze ostatnie możliwe objaśnienie płaskorzeźby.

Pokuta Ardżuny dotrzymuje tradycji niedokańczania przez artystów swoich dzieł. Większość postaci po prawej stronie od pęknięcia zostało sfinalizowanych, choć pozostawiono jeszcze kilka miejsc na dołożenie małych figur. Nie wyrównano jeszcze tutaj także ze sobą tła. Natomiast strona lewa jest ozdobiona niemal wyłącznie w swoim górnym segmencie. Część przedstawionych postaci wykuto w skale jako wypukłe płaskorzeźby, podczas gdy inne odstają od ściany niemal całkowicie, będąc statuami oddzielonymi od fasady i stojącymi na skalnej półce. Na uwagę zasługuje postać słoniowej rodziny, którą wykuto niemal w oryginalnym rozmiarze. Najbliżej środka umieszczono samca, który jest większy od stojącej za nim samicy. Słonie azjatyckie charakteryzują się także tym, że samice posiadają jedynie krótkie, symboliczne kły, podczas gdy samce dysponują wielkimi okazałymi kłami, dochodzącymi swoim ciężarem nawet do 45kg każdy. W nogach słoniowej pary wypatrzyć można małe słoniątka. Cztery z nich znajdują się pod samcem, w jego nogach, dwa pod samicą, a następne dwa stoją za nią z tyłu. W sumie osiem małych słoniątek. Nie są to odwzorowania dorosłych słoni widzianych z perspektywy, gdyż wszystkie posiadają jeszcze mleczne nieduże kły. Przedstawienie słoniowej rodziny jest o tyle ciekawe, że ciąża w tym gatunku trwa niezwykle długo. Dopiero po około 680 dniach od zapłodnienia, czyli po niemal dwóch latach, na świat przychodzi potomstwo. Ciąże bliźniacze występują rzadziej niż w co dwudziestym porodzie. Obecność więc aż ośmiu młodych nie jest fizycznie możliwe w przypadku tylko jednej dorosłej pary.

Niemal wszystkie postacie skierowane są do centralnego pęknięcia, które interpretuje się jako rzekę Ganges. Część z nich stoi, część klęczy, część siedzi, bądź leży, natomiast niektóre z postaci ewidentnie unoszą się w powietrzu, posiadając nadnaturalne zdolności. Oprócz muzyków i kuglarzy wyrzeźbiono także fakirów, joginów, ascetów, pouczających uczniów mędrców i medytujących mnichów, możliwe że buddyjskich. Miks postaci z różnych kultur i religii, hybryd ludzkich i nieznanej symboliki tworzy interpretacyjny chaos, tym bardziej, że autor, jak widać po słoniach, nie trzyma się ściśle merytorycznych aspektów swojego dzieła, oddając artyzmowi laur pierwszeństwa. Żadne z przedstawień nie nawiązuje do jakiejkolwiek znanej postaci historycznej, ani do wydarzeń znanych z przeszłości, co mogłoby pomóc badaczom na precyzyjniejsze ustalenie czasu powstania monumentu. Epickie dzieło Mahabharata, z którym wiązana jest Pokuta Ardżuny, swoją finalną formę uzyskało dopiero w średniowieczu. Więc jeśli nawet wydarzenia przedstawione na płaskorzeźbie nawiązują do tych opisywanych w Mahabharacie, to niezupełnie poprawnie obecnie jesteśmy w stanie je zinterpretować. Mity przez kilkaset lat mogły tak bardzo ewoluować, że ich prawidłowe rozpoznanie dzisiaj na rzeźbionej scenie może być niemożliwe.

Sprawdzam inny obiekt na mapie. Pancha Rathas, zwane też Pięcioma Rathami, jest zespołem ustawionych w jednej linii budowli wykutych w monolicie granitu. Kompleks leży dokładnie w odległości 1000 metrów od świątyni Sthala Sayana Perumal, a od Nabrzeżnej Świątyni dzielą go 1330 metry. Oba zespoły nie figurują jednak na jednej osi, która przebiega przez teren niezamieszkały, pokryty roślinnością i piaskiem, po czym wchodzi w morze na wysokości nabrzeża osady rybackiej.

Ratha jest niezwykle ciekawą konstrukcją architektoniczną, w której geometryczne proporcje odgrywają niezwykle ważną rolę. Można rzec, że projektując ją dawano upust swoim matematycznym perwersjom. Każdy detal i załamanie są dokładnie policzone według zasad geometrycznej symetrii. Nazwa wywodzi się z sanskrytu, w którym oznacza rydwan. Jednym z najsłynniejszych ratha jest Świątynia Słońca w Kornaku. Przedstawiała ona powóz ciągnięty przez zaprzęg konny. Pierwotnie obiekt był wysoki na 70 metrów, lecz obecnie jego część leży w ruinie.

Wracając ze świątyni Sthala Sayana Perumal idę w kierunku Nadbrzeżnej Świątyni. Obchodzę ją od strony morza. Utworzono tutaj wał z granitowych głazów, mający zabezpieczyć brzeg przed podmywaniem. Kamienie są gorszej jakości. Widać na nich żyły kwarcu. Na części są warstwy skał metamorficznych, a inne kruszeją z powodu dużej zawartości miki. Staję na środku zwaliska, na samym jego brzegu. W morzu naprzeciw mnie widzę jaśniejszy odcień wody, wpadający w lekko żółty, jakby wskazujący na piaskową mieliznę. Jest oddalona o jakieś 100 metrów ode mnie. Przyglądam się dokładniej i mam wrażenie, że tworzy ona pas równoległy do nabrzeża, ciągnąc się dziesiątki metrów w jedną i drugą stronę. Szerokość tego pasa jest mniejsza od 50 metrów, ale wydaje się być szerszy niż 30. Przecieram oczy z niedowierzania, ale nadal go widzę. Albo rzeczywiście ta mielizna tam jest, albo autosugestia pobudza wyobraźnię, produkując omamy wzrokowe…

Po powrocie do pokoju sprawdzam w Internecie dane archeologiczne o tutejszych wykopaliskach Używając map satelitarnych robię pomiary odległości pomiędzy świątyniami. Oglądam nagrania z YouTube pokazujące tsunami z 2004 roku oraz kilka chwil przed nim odsłonięte przez cofającą się wodę nabrzeże. Przeglądam jeszcze raz ustalenia historyków i zagłębiam się w analizę sposobów datowania, użytych przez ekspertów badających Mahabalipuram.

Wody Mahabalipuram okazują się wyjątkowo mało znane. Zaledwie jeden film relacjonuje zejście na dno morza, dokumentując obecność starożytnych ruin. Nagranie powala z wrażenia. Popiersia, statuy, budowle, a wszystko to bardzo dobrze zachowane. W ciągu dwóch lat film z nurkowania obejrzało zaledwie 20 tysięcy internautów. Jedyny film z zejścia pod wodę w okolicach Mahabalipuram.

Robię rekonesans i znajduję stronę klubu nurkowego, który jest podobno w Mahabalipuram. Niestety w podanej lokalizacji żadnego klubu nie ma. Na budynku ani w okolicy najmniejszej wzmianki o nurkowaniu, a mieszkanie najwyraźniej podnajęto, gdyż pomieszczenie na parterze zajęła restauracja, robiąc z niego kuchnię. Najbliższy ośrodek nurkowy jest w stolicy stanu Tamil Nadu, Chennai. Nieco dalej, w Pudacherry jest podobno następny. Oba są małymi klubami. Ten w Chennai jest prowadzony przez dwóch instruktorów. Postanawiam się z nimi skontaktować i wypytać o dno Mahabalipuram. Nie odpowiadają od razu. Moja wiadomość zostaje przekierowana pod inny adres. Gdy udaje mi się wreszcie porozmawiać z nurkami, zaprzeczają jakoby organizowali obecnie w Mahabalipuram jakiekolwiek podwodne zejścia. Wypytuję o zatopione obiekty. Proszę o relację, albo kopię filmów. Zostaję dokładnie wypytany, do czego mi te informacje są potrzebne, po czym kontakt się urywa.

Podczas studiowania map satelitarnych i kreślenia na nich geometrycznych figur, spostrzegam widoczną na zdjęciach mieliznę, którą dzisiaj widziałem z nabrzeża. Zmierzyłem odległość mierzei od brzegu. Linijka pokazała 100 metrów, więc oszacowałem dystans prawidłowo. Głębiej było dopiero na 150—200m. Cypel na którym stoi Nabrzeżna Świątynia wrzyna się w morze na około 300 metrów. Mierzeja sięga więc około 500 metrów w głąb morza. Jaśniejszy pas kieruje się na północ, by po około kilometrze się nagle urwać, tworząc coś na kształt podwodnego wału przeciwfalowego. Wejście do tej strefy jest od północy, a tworząca się zatoka portowa ma około 100 metrów szerokości i 500 długości. Znajduje się ten port mniej więcej w miejscu obecnej wioski rybackiej.

Zauważyłem, że w miejscach płytszych, z wyraźniejszymi mieliznami, widać wyraźną strefę formowania się bałwanów. Podobny obszar z białymi grzbietami fal znajdował się też głębiej, 500—800 metrów na południowy wschód od Nabrzeżnej Świątyni. Zdjęcia Google kończą jednak ukazywać ten teren w wysokiej rozdzielczości 1,5 km od lądu.

Ostatnie wydarzenia z udziałem nawiedzających wybrzeża Oceanu Indyjskiego i Pacyfiku niszczycielskich tsunami sprowokowało kierunek twórczości historyków i archeologów. Wyjaśniający zagadki przeszłości postanowili na karb wielkich fal zwalać winę za każde zniszczenie, czy przepoziomowanie się gruntu. Należy jednak mieć na uwadze, że nawet jeśli są ekspertami w ekskawacji i analizie przekazów historycznych, to o samych procesach fizycznych zachodzących na naszej planecie wiedzą raczej mało. Często nawet mniej, niż przeciętny Kowalski.

Przykład egipskiego portu w Heraklejonie jest jednym z wielu. Poziom wód się okresowo podnosi i opada, przemieszczają się całe kontynenty, których płyty nachodząc na siebie albo się zapadają, albo unoszą, ziemia się trzęsie, wulkany wybuchają, słonko świeci, a wróbelki ćwierkają.

Tąpnięcie płyty tektonicznej i związane z tym miejscowe spiętrzenie wody nie jest raczej ani przyczyną wyginięcia dinozaurów, ani tym bardziej obniżania się przybrzeżnych gruntów. W tworzącej się szczelinie nie zmieści się wystarczająco dużo wody, by obniżyć globalny ich poziom choćby o milimetr. Ani by go podnieść. Fala tsunami jest groźna dla ludzi i ich gospodarki, gdyż niezwykle ciężko ją przewidzieć. Natomiast takie małe przewidywalne tsunami mamy przecież codziennie. Nawet dwukrotnie w ciągu doby.

Okrążający Ziemię Księżyc oddziałuje na nią grawitacyjnie. Oba ciała niebieskie obracają się wokół siebie, niczym w godowym tańcu. Księżyc jest sześciokrotnie mniejszy od Ziemi, więc to on ciężkiego grubaska obiega. Trajektoria lotu Ziemi się odchyla, ale w tym radosnym pląsie luźne rzeczy także tańczą z Księżycem. Taką luźniejszą materią są wody powierzchniowe, a w szczególności wielkie jej akweny. Podążają one cały czas za Księżycem, nieodparcie wabione jego czarującym obliczem.

Tymczasem Łysy tańczy tangiem opętany. Nadążyć za nim nie sposób. Ledwo wody ruszą w pogoń, on już z drugiej strony wlatuje. Wracają więc, a on ino po grzbiecie się śliźnie, by ambicje połechtać.

Pływy morskie, bo o nich tu mowa, są przypadłością oceanów. Potrafią spiętrzyć wodę w niektórych miejscach nawet o 18 metrów. Dwa razy dziennie woda przypływa i odpływa. Jednak spustoszenia większego nie czyniąc, bo przywykli do tego procesu ludzie wiedzą jak się zabezpieczać. A skał i piasków nadbrzeży specjalnie ten dramat nie rusza.

Morze Śródziemne należy do spokojnych. Pływy są tam znikome, a tektonika w miarę stabilna. Pomimo tego Heraklejon znalazł się pod wodą. Zresztą nie tylko on.

Innym przykładem niech będzie wspomniana wcześniej Malta. Podczas gdy od północy obfituje w piaszczyste i płaskie plaże, od południa straszy wysokimi klifami. Malta jest niewielką skałą wyrastającą pośrodku morskich wód, daleko na południe od włoskiego buta. Mimo że do tej pory poznana historia tego miejsca okazała się być niezwykle barwną i jest tak bogata, że rozdzielić ją można na wiele innych wysp bez większej szkody, to jednak Malta nadal swoje pradzieje w większości mrokami przeszłości sekretnie okrywa.

Jedną z tajemnic dotychczas nie rozwikłanych, a która na dystans badaczy od siebie trzyma, są tajemnicze ślady, które na jej powierzchni widnieją i prehistorycznymi koleinami być się zdają. Problem w tym, że w okresie z którego pochodzą, ani żelaza, ani nawet koła podobno ludzkość jeszcze nie znała…

Koleiny owe są odciśniętym śladem dwóch równoległych wgłębień, oddalonych od siebie na metr i czterdzieści centymetrów, czasami mniej. Przypominają ślady pojazdu odciśnięte w błocie. Zwane z języka angielskiego „cart ruts” koleiny spotkać można w wielu miejscach basenu Morza Śródziemnego. Nigdzie indziej jednak nie występują z taką intensywnością jak na Malcie.

Choć owe starożytne koleiny spotkać można na całej wyspie, niedaleko dzisiejszej płyty lotniska jest ich największe zagęszczenie. Miejsce zwane jest lokalnie Misraħ Għar il-Kbir. Jednemu z oglądających sieć przecinających się i biegnących niemal w każdym kierunku kolein skojarzyło się to miejsce z Clapham Junction, niezwykle ruchliwym dworcem kolejowym w Londynie. Nieformalnie nazwa przylgnęła do tego miejsca, gdyż porównanie z kłębowiskiem torów kolejowych biegnących wszędzie i donikąd okazało się niezwykle zabawne.

Generalnie archeolodzy i historycy datują wiek tych śladów na 4 tysiące lat. Rozbieżność jest jednak duża, gdyż nie ma jednoznacznie wskazujących dowodów na okres ich powstania. Jeden z ekspertów przypisuje wykonanie kolein Fenicjanom, którzy zamieszkiwali wyspę od VII wieku przed Chrystusem, podczas gdy inny wiąże je z budowniczymi monolitycznych świątyń, podwajając wyrok pierwszego. Owe koleiny są bruzdami kamiennego podłoża całkowicie odsłoniętego na warunki atmosferyczne. O jakimkolwiek badaniu materiału biologicznego nie może więc być mowy.

Malta jest małą wyspą, zaledwie większym kamieniem wynurzającym się z morskich odmętów. Rozciągnięty w kierunku północno-wschodnim kształt nadaje jej 26 km długości i 12 km szerokości. Skała ta jest monolityczną płytą granitu, na którym leży gruba warstwa skał metamorficznych, bezpośrednio piaskowiec, a na nim wapień. Warstwy te spojone są czasami pięknymi kryształami przezroczystego kalcytu. Kalcyt osadza się również w spękaniach granitu i piaskowca, zabliźniając kamienne rany. Granit znajduje się głęboko i praktycznie nie wystaje ponad powierzchnię morza. Całość tworzy jeden monolit skalny o warstwowej strukturze, szczególnie ciekawie wyglądający na ujawniających przekrój geologiczny całej wyspy pionowych klifach.

Zagadkowe koleiny odbite są w najbardziej zewnętrznej warstwie wapienia. Najważniejsze jest jednak to, że ślady kolein biegną w wielu miejscach do klifu i tam się urywają, jakby pojazd wrzucany był do morza. Kiedyś podczas dyskusji ze strażnikiem w Hypogeum wyjawił mi on, że jest badaczem tych kolein. Po urwaniu się na klifie, dalej kontynuują swój kurs po dnie morza. Nurkując potwierdził, że sięgają nawet 3,5 km w głąb królestwa Neptuna.

Samo powstanie kolein nastręcza historykom i archeologom nie lada problemu. Wymaga wszak przyjęcia tezy, że znano koło wcześniej, niż obecnie nauka to definiuje. Koleiny są więc niewdzięcznym tematem do badań. Tym bardziej, że ich ślad urywa się na krawędzi pionowego urwiska, by kontynuować jazdę po dnie w morskie głębiny. Już pominąwszy kwestę budowania przez starożytnych techników podwodnych amfibii, jak wytłumaczyć ten nur ze 100-metrowego klifu? System wind w okresie, gdy nie tylko nie znano koła, ani nawet żelaza?

Tutaj właśnie z pomocą przychodzi znajomość geologii i fizyki. Płyta, na której znajduje się Malta, od strony południowo-zachodniej pękła, unosząc się, podczas gdy od strony północno-wschodniej się zapadła. Jednocześnie nasunęła się na część południową, obniżając jej poziom. Teraz wyspa jest mniejsza i jej część leży pod wodą. Od północy ma piękne niemal płaskie plaże, podczas gdy od południa nagle się urywa pionowym klifem.

Takie wyjaśnienie dobrze tłumaczy obecność kolein na dnie morskim, jednak również nie jest do zaakceptowania dla archeologów i historyków. Oznaczałoby to, że cywilizacja maltańska, której się daje maksymalnie 6 tysięcy lat, sięga historią ostatniego zlodowacenia, które to spowodowało naprężenia, doprowadzające do złamania wyspy wpół. To zlodowacenie skończyło się ponad 12 tysięcy lat temu! Osadnicy maltańscy zamiast więc siedzieć na drzewach z innymi naczelnymi, dysponowali już kołem, zaawansowaną matematyką i nowoczesnymi narzędziami do obróbki kamienia. Wszak potrafili wznosić budowle z kilkuset tonowych bloków skalnych, co jeszcze nawet w XXI wieku nadal nastręcza olbrzymich trudności.

Maltę wspominam nieprzypadkowo, gdyż subkontynent Indyjski bardzo ją przypomina. Wyżyna Dekan, która jest nazywana także Subkontynentem Indyjskim, przesuwa się obecnie w kierunku południowo-wschodnim. Od północy koliduje się z płytą kontynentalną tworzącą Eurazję, która ją dodatkowo mocno popycha. Płaskowyż Dekan jest częścią pierwotnego superkontynentu Gondwana. Gondwana uległa rozerwaniu poprzez siłę grawitacji równoważącą punkt ciężkości globu, tworząc poszczególne dzisiejsze kontynenty (poza Eurazją) i odpowiadając za ich „pływanie” po powierzchni płynnego płaszcza. Skorupa Ziemi, na którą składają się płyty kontynentalne, jest stosunkowo cienką warstwą, niczym skorupką jajka, która rozbita pływa po ciekłej zawartości globu.

Znając kierunek przesuwania się subkontynentu indyjskiego i zerkając na obecne ukształtowanie terenu można by zastanowić się nad możliwością obniżania terenu Mahabalipuram i zatapiania kolejnych części starożytnej osady. Trudnością w takim układzie na pewno może okazać się niedoszacowanie wieku świątyń.

Malta w stosunku do subkontynentu indyjskiego jest odpryskiem skalnym. Leży na dodatek niemal dokładnie pomiędzy dwoma płytami kontynentalnymi, afrykańską i eurazjatycką, stąd jest wyjątkowo czuła na ich ruch. Dla przeciwieństwa Mahabalipuram leży niemal pośrodku płyty kontynentalnej subkontynentu indyjskiego, którego raptowne przechylenie się nie jest fizycznie możliwe. Zatapianie wschodniego wybrzeża jeśli już, to jest bardzo powolnym procesem.

Dla historyków znajdzie się więc także tutaj twardy orzech do zgryzienia. Jeśli dzisiaj świątynie Mahabalipuram leżą kilka metrów pod lustrem wody, a proces ich zatapiania jest stabilny, lecz bardzo wolny, to powstaje niewygodne pytanie: kiedy one zostały, do diaska!, wykonane? Jedna z podwodnych świątyń, jeśli wierzyć nurkom, jest wykuta w monolicie, czyli skale podłoża. Mocno naciągana hipoteza o tsunami podmywającym piasek okazuje się zupełnie nietrafionym wyjaśnieniem. Czy znajdą się więc badacze próbujący wykopaliskami otworzyć puszkę pandory? Czy może jednak, tak jak na Malcie, niewygodny temat będzie czekał w akademickiej kwarantannie na jakąś choćby roboczą hipotezę?

Dzień trzeci

Dzisiaj idąc na plażę widzę jeszcze większą kolejkę kobiet czekających do dystrybutora wody pitnej. Może dlatego, że wyszedłem z domu nieco później niż zwykle… Jest już mocno szarawo.

Nie wybiła jeszcze godzina szósta, gdy siadam na piasku. Do wschodu słońca zostało jednak niewiele czasu. Jego łuna jest już dobrze widoczna. Odpalam kadzidełko z dość dużymi problemami, gdyż poranny pasat dmucha intensywniej niż zwykle. Na plaży jest już kilkadziesiąt osób, spragnionych tak jak ja widoku wschodzącego słońca. Niedaleko mnie po turecku siada atrakcyjna dwudziestokilkuletnia dziewczyna o europejskiej urodzie. Jej piegowata buzia wygląda młodo i ślicznie. Duże zielone oczy wachlują długimi rzęsami. Rude włosy puklami opadają na odsłonięte ramiona. Luźna sukienka na ramiączkach zakrywa obfity i kształtny biust, którego nie przesłonięte stanikiem brodawki przebijają wyraźnie przez cienki materiał. Fałdy sukienki falują na wietrze. Jego mocne podmuchy wydają się chcieć zerwać z dziewczyny ten i tak już niezwykle skromny kawałek ubioru. Choć poranek jest dość chłodny, krótka sukienka odsłania zgrabne gołe nogi swojej właścicielki. Jej postać nie jest ani zbyt szczupła, ani zbyt pulchna. Idealny kształt ciała o anielsko ładnej buzi. Zdecydowanie pociągająca seksualnie mężczyzn atrakcyjna młoda kobieta.

Zamykam oczy i staram się o niczym nie myśleć. Świadomość obecności tej pięknej istoty koło mnie jest jednak rozpraszająca. Mimo wszystko czuję się nieco skrępowany. Skrępowany bardziej swoją reakcją, niż samą sytuacją. Na takie okazje mnisi posiadają specjalny rodzaj medytacji, medytację rozbierającą. Rozbieram więc w myślach siedzącą koło mnie sąsiadkę.

Medytacja rozbierająca nie polega jednak na tym, aby rozbierać kobietę z ubrań, wyobrażając sobie ją nagą. Medytacja ta idzie dużo głębiej. Została opracowana z myślą o młodych mnichach, którzy z własną seksualnością muszą jeszcze powalczyć. Rozbiorowi podlega ciało, a nie jego okrycie. Wyobrażam sobie część żywego organizmu w oderwaniu jednak od osoby. Jeśli nachodzi mnie ochota na całowanie, wyobrażam sobie ślinę, najlepiej spluniętą gdzieś na chodnik. Całowanie jest wymienianiem się śluzem z otworu gębowego pomiędzy dwoma osobami. Technicznie polega na lizaniu śliny drugiego człowieka. Ślina ta jest jeszcze w ustach, jednak lepiej wyobrazić sobie ją poza ustami. Niech leży sobie na talerzu, na stole, czy choćby właśnie splunięta na ulicy. Wówczas całowanie się przestaje wyglądać tak atrakcyjnie. Płyn z ust nie jest ani smaczny, ani higieniczny, by go kosztować, ani atrakcyjny seksualnie, by się nim podniecać. Wyobrażenie sobie samej śliny w oderwaniu od ust kobiety, likwiduje pociąg seksualny.

Innym sposobem jest wyobrażenie sobie waginy. W myślach wycinam waginę razem z pochwą i przenoszę ją poza resztę ciała kobiety. Wyobrażam sobie kawałek oślizłej kiszki, z której skapuje biały śluz. Oglądam ją w myślach dokładnie, analizując skąd bierze się mój pociąg do tej części kobiecego ciała. Samo w sobie wygląda wszak ono zupełnie nieatrakcyjnie. Przezroczysty flak. Analogicznie mało atrakcyjnie seksualnie wygląda rodząca kobieta. Układa się wówczas podobnie, lecz na twarzy zamiast rozkoszy pojawia się wykrzywiający ją grymas przeraźliwego bólu. Pochwa z macicą są narzędziami prokreacji. Służą do rozmnażania się, a chwilowa przyjemność towarzysząca aktowi zapłodnienia, przeradza się w olbrzymie cierpienia porodowe.

Kobiece piersi od zewnątrz są jedynie nawisami skórnymi. W ich wnętrzu natomiast ukrywają się gruczoły mleczne. Wyglądają jak kiść krwistych fig, które połączone są kanalikami z brodawką. W tych figach produkowane jest mleko, służące do odżywiania noworodka. Dziecko nie jest w stanie przyjmować innego pokarmu, niż mleko. Cały ten organ dostosowany jest więc do wytwarzania białego pożywienia. Nie ma w nim nic erotycznego po zaglądnięciu do środka. Czysta prokreacja, imperatyw rozmnażania się.

Medytacja rozbierająca ciało człowieka na czynniki pierwsze ma więcej zastosowań, w zależności od potrzeb medytującego. Nie jest to jednak typ medytacji kierujący do oświecenia. W odróżnieniu od vipassany wymaga od medytującego uruchomienia wyobraźni. Kreuje się w niej nową rzeczywistość, w której analizowany jest fragment otoczenia. Zadaniem tej analizy jest oczyszczenie umysłu z emocji, uzależnień, pociągu do czegoś, czy choćby zwykłej chuci. Czyści tym samym drogę praktyce. Po zastosowaniu medytacji rozbierającej na czynniki, pozbywam się erotycznych skojarzeń. Siedząca obok młoda kobieta staje się obojętna seksualnie, przestaje być przeze mnie postrzegana jako obiekt pożądania, zaczynam widzieć ją jak członka rodziny, siostrę, czy córkę.

Zadaniem praktyki medytacji rozbierającej jest zachowanie czystości wskazania o wstrzemięźliwości płciowej zakonnika. Abrahmacariya veramani sikkhapadam samadiyami jest trzecim z dziesięciu wskazań, które w języku pali są ślubowane przez mnicha, nowicjusza, czy praktykującej odosobnienie w świątyni osoby świeckiej. Jego mniej restrykcyjną formę przysięga każdy buddysta. Kamesu micchacara veramani sikkhapadam samadiyami jest powtarzane przez wiernych podczas niemal każdej buddyjskiej ceremonii. Jest to jedno z pięciu podstawowych wskazań, przestrzeganie których czyni daną osobę wyznawcą buddyzmu. Tymże sposobem buddysta obiecuje stronić od niemoralnego zmysłowego prowadzenia się. W tym kontekście życie seksualne należy ograniczyć do formalnego partnera, a jego prerogatywą powinna stać się prokreacja.

Kadzidełko się dopaliło, słońce powinno już wzejść, lecz jest jeszcze przykryte warstwą unoszących się nad oceanem chmur. Niewielki pas chmur na horyzoncie opóźni zapewne zobaczenie słońca. Zerkam mimowolnie na moją lewą stronę, które jest już puste. Piękna niewiasta opuściła piasek, rozpoczynając swój turystyczny dzień. Odpalam z trudem następne kadzidełko, bo dmucha jeszcze bardziej niż wczoraj. Wiatr skutecznie wychładza organizm, choć zimny wcale nie jest. Gdy wreszcie podczas trzeciego kadzidełka promienie słońca lądują na mojej twarzy, palą już mocnym strumieniem energii, niczym łuk spawarki elektrycznej. Mocniejszy niż zwykle pasat wychłodził ciało. Skostniałe członki wchłaniają każdy promień słońca, niczym kurczak wyjęty z zamrażalnika absorbuje ciepło z atmosfery. Gdy dogorywało czwarte kadzidełko, postanawiam chwilkę położyć się na piasku, aby nadal delektować się kosmicznym ciepłem. W pozycji horyzontalnej efekt chłodzący wiatru przestał być dokuczliwy. Zrobiło się błogo. Bardzo błogo…

Gdy się ocknąłem, słońce stało już wysoko. Koło nieczynnego dystrybutora wody pitnej nie było już nikogo. Po powrocie do pokoju zerknąłem na zegar w laptopie. Przesiedziałem i przeleżałem na plaży niemal cztery godziny. To rozpoczęcie dnia dało mi motywację do zrobienia dzisiaj niczego. Dni, które przeznaczone są na robienie niczego, są bardzo potrzebne w harmonogramie. Pozwalają się zdystansować, odpocząć, wyłączyć. Można sobie wówczas zupełnie bez wyrzutów sumienia odpowiedzieć na pytanie co się robiło przez cały dzień. Nic jest odpowiedzią oznaczającą dokładne trzymanie się grafiku.

Nicnierobienie jest de facto niezwykle trudną praktyką. Umysł co chwilę wymyśla nowe ekscytujące zajęcia. Tymczasem należy im się przeciwstawić, robiąc wyłącznie nic. Cała aktywność nie powinna mieć znamion robienia czegokolwiek pożytecznego. Ograniczam moje działania do absolutnego minimum zaspakajania potrzeb fizjologicznych. Nie jest to czas przeznaczony na medytację, bo to byłoby wszak robieniem czegoś. Praktyka nicnierobienia jest niejako sprawdzianem, pokazującym, czy bez wyznaczonych zadań jest mi ze sobą samym dobrze, czy nie znudzę się moją własną obecnością. Nicnierobienie zostało wsparte przez firmę energetyczną, która dzisiaj wyjątkowo często i na wyjątkowo długie okresy czasu ogranicza dostawy elektryczności. Położyłem się na materacu wpadając w lekki letarg. Przeleżałem tak niemal do wieczora, po czym wstałem i wziąłem prysznic.

Moim głównym zabezpieczeniem przeciwko komarom jest koc, którym się nakrywam w całości. Koc nie jest może bardzo gruby, ale wystarczająco nie-cienki, by spocić. Koc jest dla mnie niezwykle ważny, gdy nocuję pod chmurką. Komary przebijają się bez trudu przez warstwę materiału sanghati, które to właśnie powinno mi służyć do przykrycia się nocą, lecz nie są w stanie sięgnąć mojej krwi przez grubość koca.

Natomiast w ciągu dnia, gdy temperatura powietrza przekracza 300C, leżenie pod kocem jest jak pobyt w saunie. Biję się wówczas z myślami, próbując rozstrzygnąć, która opcja jest mniej okrutna, ekspozycja ciała na krwiożercze komary, czy ugotowanie go we własnym sosie.

Buddyzm tradycji therawada można przyrównać do treningu wojskowego. Nie jest to system religijny w rozumieniu zachodnim. Przypomina bardziej styl życia, niż wyznawanie jakiejś jego filozofii. W przeciwieństwie do religii abrahamowych, czyli judaizmu, chrześcijaństwa, czy islamu, w buddyzmie nie ma żadnego boga, któremu oddaje się cześć. Jest to szereg praktyk służących wybudzeniu się ze snu zwanego rzeczywistością. Religijność buddyzmu jest więc pozorna, jej postrzeganie tworzy się z nieznajomości nauk, jest złudzeniem opartym na niezrozumieniu. Często świeccy buddyści traktują nauczanie Buddy jak religię. Niektóre tradycje wręcz ustanawiają Buddę kimś w rodzaju boga, oddając mu pokłony i modląc się do niego. Natomiast w therawadzie Budda jest nauczycielem, osobą, która jako pierwsza przeszła ścieżką wybudzania i postanowiła się swoimi doświadczeniami, jak i samą ścieżką, z innymi podzielić.

Buddyzm tradycji therawada podzielić można na dwie części. Pierwszą jest teoria cierpienia. Jej rdzeniem są Cztery Szlachetne Prawdy, zdefiniowane przez Buddę zaraz po oświeceniu. Zawierają one informacje co to jest cierpienie, jak się rodzi i jak z niego wyjść. Ta część zwana jest Dharmą, które to słowo oznacza w języku sanskryckim naukę. Czwarta Szlachetna Prawda pokazuje drogę wyjścia z cierpienia. Jest to Szlachetna Ośmioaspektowa Ścieżka, sposób praktyki, którą należy podjąć, by się z tego cierpienia wyzwolić. Praktyka ta ma wiele poziomów i opisana jest jako Vinaya, czyli zasady postępowania, które należy ćwiczyć.

Reguł praktyki Vinaya jest kilkaset, jeśli nie kilka tysięcy. W tradycji therawada podczas przyjmowania Potrójnego Schronienia przyrzeka się trenować konkretną ich ilość. Osoby świeckie zobowiązują się przestrzegać pięciu wskazań. Praktykujący w zakonach przyjmują czasowo 8 wskazań. Nowicjusze uczą się przestrzegać dziesięciu wskazań, natomiast mnichów obowiązuje rozwinięcie tych dziesięciu, które w dość dokładny sposób określa niemal każdy aspekt życia. Są to 227 reguł patimokkha dla mnichów i 311 dla mniszek.

Wskazania nie są tożsame z przykazaniami znanymi z chrześcijańskiej biblii. Same sformułowania to podkreślają. W 5-tym przykazaniu dekalogu jest: nie zabijaj, podczas gdy wskazanie buddyjskie zdefiniowane jest w sposób: będę powstrzymywać się od odbierania życia. Za zabójstwo w chrześcijaństwie grożą ognie piekielne, podczas gdy ten sam uczynek w buddyzmie nie prowadzi do wyzwolenia, jest więc niezgodny z praktyką. I tyle! Nikt nie straszy konsekwencjami i rozliczaniem z nagannych czynów podczas Sądu Ostatecznego. Zabiłeś kogoś? Trudno! Nie przybliżyło cię to do wyzwolenia. Popraw się i trenuj dalej.

Praktyki podejmowane w tradycji therawada są w głównej mierze skoncentrowane na pracy z umysłem. Ćwiczą silną wolę. Określają niemal każdy aspekt życia, wprowadzając się na stałe w życie praktykanta. Powinien on pamiętać o tym jak i kiedy jadać, z kim wolno mu się spotykać i kiedy, ale także jak ma się wypróżniać. Brzmi to może abstrakcyjnie, ale bardzo dobrze uczy uważności i koncentracji na tym, co się robi.

W buddyzmie można oczywiście tworzyć struktury nadzorujące poszczególnych praktykantów i rozliczać ich z postępów. Za przestrzeganie ich jednak, bądź nieprzestrzeganie, nie ma specyficznego systemu kar i nagród. Konsekwencją jest sugestia przyznania się przez mnicha innemu mnichowi do zejścia z drogi praktyki. I tyle! Wskazania ćwiczy się dla siebie i jedynym ich beneficjentem jest sam praktykujący. Nie rozlicza się więc mnichów z ich postępu, bądź jego braku. Jeśli nie praktykują dość sumiennie, sami ponoszą tego konsekwencje, marnując swój czas, często całe życie, na nieowocnych poszukiwaniach wyzwolenia od cierpienia.

Trening buddyjski jest więc głównie treningiem silnej woli. Obiekty treningu są jasno określone. Są to 227 wskazania, których należy przestrzegać podczas dnia i nocy. Jednocześnie jedynym nadzorcą ich wypełniania jest sam praktykujący. Musi sam siebie pilnować. Czym sumienniej potraktuje własną praktykę, tym silniejszą wolę w sobie wyćwiczy. Bez tej silnej woli szanse na wybudzenie istotnie maleją.

Rozumiejąc więc właściwie sens praktyki nie warto robić sobie wyrzutów, gdy się czemuś nie podołało. Telefon do przyjaciela i sprawa załatwiona. Następnym razem będzie lepiej i dam radę! Po czym przechodzi się nad porażką do porządku dziennego, nie zaprzątając sobie nią więcej głowy.

Dzień przeznaczony na nicnierobienie mnie przerósł. Biorę więc czytnik książek elektronicznych i idę na plażę, na której jeszcze resztki słońca zapewniają dobre oświetlenie.

Obecna technika zrewolucjonizowała dostęp do informacji. W ciągu kilku chwil jestem w stanie potwierdzić niemal każdą napotkaną ciekawostkę, wzbogacając niemal dowolnie wiedzę o niej. Na takim niewielkim, mieszczącym się w kieszeni czytniku, zmieści się cały księgozbiór biblioteki aleksandryjskiej. Dostęp do każdej z tych lektur jest niemal natychmiastowy.

W czasach mojego dzieciństwa byłem książkowym molem. Przesiadywałem w bibliotece godzinami, gdyż egzemplarzy encyklopedycznych nie można było wypożyczać. Zaglądanie do nich i konfrontowanie czytanych treści było dla mnie bardzo istotne i takim pozostało do dziś. Samo wyszukiwanie pozycji było wówczas niezwykle ekscytującym zajęciem. W bibliotekach stały szafki, w których woluminy były skatalogowane według autora i, w szafkach obok, według tytułu. Odnalezienie książki, gdy dokładnego nazwiska autora się nie pamiętało, a tytuł przekręciło, graniczyło z cudem. Tutaj jednak niezastąpiona była pani bibliotekarka, która całymi dniami czytała, dzięki temu stając się chodzącym pierwowzorem Wikipedii.

Książka, która czeka właśnie na swoją kolej, została opracowana w 1894 roku przez Thomasa Wilsona i nosi tytuł „The swastika”. Thomas był wówczas badaczem związany z Muzeum Narodowym Stanów Zjednoczonych. Przyszedł do niego jeden ze znajomych i zapytał, czy znak swastyki występował także w Ameryce. Thomas potwierdził i wskazał na kilka publikacji, które temat swastyki poruszały. Nie były ani jej poświęcone, ani nie zawsze były dostępne w języku angielskim. Postanowił więc pozbierać dostępne informacje i zawrzeć je w specjalnie dedykowanej swastyce pracy.

Od wydania książki upłynęło już ponad jedno stulecie, a mimo to pozycja Wilsona stanowi najpełniejsze i najszersze opracowanie dotyczące swastyki, jakie do tej pory zostało wydane. Wszystkie dane do swojej pracy Thomas zbierał ręcznie, przeczesując katalogi poświęcone archeologii i historii starożytnej, gdyż znak swastyki zwykle w nich był jedynie wzmiankowany. Wojna Światowa niebawem zniesławiła swastykę do tego stopnia, że stała się przedmiotem tabu i żaden z późniejszych historyków nie podjął się jej badań. Pomimo posiadania obecnie technologii pozwalającej przeczesywać zbiory muzealne błyskawicznie bez ruszania się z domu, antologia Wilsona pozostaje jedynym profesjonalnym zestawieniem.

Już na wstępie Wilson porusza kilka istotnych kwestii. Jedną z nich jest nazewnictwo. Swastyka występowała niemal w każdej kulturze i każdym kontynencie, znak ten przyjmował więc różne nazwy. W Niemczech na swastykę mówiono Hackenkreutz (hakowaty krzyż), podczas gdy w Polsce używano terminu swarga. Ze względu na jej powszechność w Indiach, w użyciu była także wywodząca się z sanskrytu nazwa swastyka. Nie wszystkim to się podobało, gdyż sugerowało jej hinduskie pochodzenie. Tymczasem występowała ona na wszystkich kontynentach od niepamiętnych czasów, będąc pierwszym intencjonalnie użytym symbolem przez ludzkość w ogóle. Inną kwestią było uzgodnienie ram kształtu swastyki, gdyż występowała w wersji trzy, ale i więcej ramiennej. Jeden z badaczy sugerował rozróżnienie nazwy na podstawie zwrócenia swastyki ramionami w prawo, lub w lewo, co miało mieć związek z płcią bóstwa, z czym Wilson wraz z innymi badaczami się nie zgadzali, podając w wątpliwość źródła takiego poglądu.

Swastyka zawdzięcza swoją popularyzację kulturze hinduskiej i buddyjskiej. W odkrytych jaskiniach pierwszych mnichów buddyjskich, położonych w południowych Indiach, była znakiem podstawowym. Szczególną popularnością cieszyła się w południowo-zachodnich Indiach, gdzie była symbolem zastępującym późniejszego Buddę. Ale nie tylko tam. Z badań można się dowiedzieć, że zanim pierwsi chrześcijanie uzgodnili wygląd obecnego krzyża, zbierając się w rzymskich katakumbach, to właśnie swastykę rysowano symbolizując nią Jezusa.

W początkowym okresie buddyzmu zwrot ramion swastyki nie miał żadnego znaczenia. Rysowano ją zwróconą w obu kierunkach. Stan ten trwał aż do VII wieku, gdy buddyzm zyskał popularność w Chinach. Chińscy mnisi postanowili kierować ramiona w lewo, aby odróżnić swastykę od hinduskiej, która częściej kierowana była w prawo. Od nich tę tradycję zaadoptowali mnisi tybetańscy oraz część wschodniej Azji: Korei, czy Japonii.

W pewnym sensie zarówno w hinduizmie, jak i w buddyzmie swastyka oznacza oświecenie. W brahmanizmie symbolizuje umysł Brahmy, absolutu, w buddyzmie naturę buddy, czyli także absolutu. Sanskryckie „swastika” oznacza w wolnym tłumaczeniu „przynoszący szczęście”. W takim mniej więcej znaczeniu występuje na całym globie, jest symbolem szczęścia i pomyślności. Jeszcze w okresie międzywojennym polscy piloci malowali swastykę na swoich samolotach. Szczęście było wówczas w wyjątkowej cenie, gdyż spadochron nie był jeszcze na wyposażeniu samolotu i nie pozwalająca wylądować awaria kończyła służbę i aeroplanu, i pilota…

Niezwykle pozytywny znak za sprawą wykorzystania go przez nazistów stracił na popularności.

W czasie formowania się nazizmu w Niemczech, jego przywódcy oddani byli ideologii zaczerpniętej z filozofii Fryderyka Nietzschego. W jednej ze swoich prac w malowniczy i alegoryczny sposób określił rodzenie się super-człowieka, istoty ludzkiej będącej bogiem. Nadczłowiek powstawał mentalnie, poprzez zamknięcie się w samotnej jaskini i szukaniu mądrości we własnym umyśle. Genialna i odwołująca się do symboliki religijnej publikacja Nietzschego „Tako rzecze Zaratustra” stała się filozoficzną dla niezupełnie ją rozumiejących faszystów. Sposób powstawania opisywanego tam nadczłowieka miał wiele wspólnego z buddyjskim oświeceniem, którym przywódcy Trzeciej Rzeszy zafascynowani byli nie mniej niż filozofią Fryderyka. Fascynacja owa sięgnęła stopnia, w którym buddyjski symbol przebudzenia znalazł się na niemieckiej fladze i narodowym godle.

Sposób prowadzenia działań wojennych, metodyczna eksterminacja ludności cywilnej z okupowanych terenów oraz mordowanie na masową skalę kalek, mniejszości seksualnych oraz ludności żydowskiej przyniosły złą sławę zarówno faszyzmowi, jak i używanej przez Niemców swastyce. Po przegranej przez Trzecią Rzeszę Niemiecką wojnie, Hackenkreutz znalazł się na liście symboli zakazanych, którym posługiwanie się groziło wysokimi karami, włączając nawet wieloletnie pozbawienia wolności.

Dla mnie swastyka stała się znakiem szczególnym. Z jednej strony opluwana przez plebs, z drugiej mająca nieść szczęście i pomyślność. Dwie skrajne interpretacje. Zaledwie 10 letni okres negatywnego wizerunku kreowanego przez Hitlera przekreślił 20 tysięcy lat pozytywnej tradycji. Ale czy oby? Czy sens symbolu rzeczywiście kreowany jest zewnętrznie?

Swastyka jest znakiem przebudzenia nieprzypadkowo. Jest kwintesencją tworzenia się wartości w umyśle i podejmowania niezależnych wyborów. Świat konceptualny jest iluzją. Wiara w negatywny przekaz swastyki jest w nim narzucana. Tymczasem swastyka od dziesiątków tysiącleci symbolizuje dobro, szczęście i pomyślność. Stanięcie przed nią i zastanowienie się nad tym faktem odkrywa wolność wyborów. To ja stanowię, co swastyka symbolizuje, nie iluzoryczna rzeczywistość, której propaganda medialna kreuje swój własny wizerunek. Swastyka jest mentalnym wyborem pomiędzy trwaniem w iluzji, bądź przebudzeniem, pasywną i bezmyślną absorpcją treści, bądź świadomym i wolnym wyborem ich nadawania, błędnym poglądem na temat rzeczy, bądź widzeniem ich takimi, jakimi są.

Słońce powoli chowa się za horyzontem. Wstaję, otrzepując się z piasku. Morze jest w odpływie, odsłaniając spory pas plaży. Odległa o kilkaset metrów od brzegu mielizna jest teraz dużo lepiej widoczna, wyraźnie ukazując swój przebieg. Zerkam w prawo. Zapadający powoli zmrok uruchomił oświetlenie na odległym o kilka kilometrów molo. Molo owo nie jest dostępne dla ludności. Biegną nim rury, którymi pobierana jest woda z oceanu. Chłodzi się nią reaktor atomowy. Taka bliskość elektrowni, a prądu częściej nie ma, niż jest — myślę sobie wracając do pokoju.

Idąc ogarnęła mnie nostalgia. Niemcy podczas działań wojennych dopuścili się wielu zbrodni. Polityka Rzeszy doprowadziła do eksterminacji ludności cywilnej. Gospodarka kraju nastawiona była na produkcję militarną. Lecz mimo swojej dobrej pozycji, Niemcy cierpieli niedostatek. Bali się też represji ze strony despotycznych przedstawicieli władzy. Ten strach i kultura uległości wobec struktur państwowych, która notabene trwa do dziś, napędzała machinę wojennej destrukcji. Podczas działań wojennych zginęły miliony ludzi.

Gdy ten koszmar się zakończył i Niemcy podpisały kapitulację, rozpoczął się spektakl równie makabryczny: zaspokajanie krwiożerczego apetytu na zemstę. Ruszyła seria procesów zwanych norymberskimi. Zaledwie kilka osób uniewinniono lub skazano na kary więzienia. Niemal wszystkich rozstrzelano, lub powieszono. Traceni ludzie nie stanowili żadnego zagrożenia dla społeczeństwa. Wielu było urzędnikami, wysokiej rangi oficerami, lekarzami prowadzącymi eksperymenty medyczne. Na liście osób straconych nie brakuje także samych więźniów obozów koncentracyjnych, którzy by ocalić własne życie, przyjmowali niechlubne funkcje. O czym się obecnie milczy, alianci okazali się potworami nie mniejszymi od samych Niemców. Nie było najmniejszej potrzeby uśmiercać tych ludzi. Ale to zwycięzcy piszą historię…

Czym wobec tego znaczy bycie człowiekiem? Jeśli stosowanie okrutnych metod terroru może znaleźć jakkolwiek usprawiedliwienie w warunkach samoobrony, to dlaczego tyle wyroków nosi cechy wendetty, będąc niewspółmiernymi do samych przewinień?

Przykładów takiej (nie)sprawiedliwości społecznej w Kodeksie Karnym jest mnóstwo. Karę za nieautoryzowany druk banknotu ustala art. 310. Podrabiający środki płatnicze podlega karze pozbawienia wolności na czas nie krótszy od lat 5 albo karze 25 lat pozbawienia wolności. Takiej samej karze podlega osoba, która szpieguje na rzecz innego państwa. Jeszcze ostrzej traktowani są w art. 127 osoby nawołujące do przewrotu i zmiany władzy, bądź separacji terytorialnej, minimum 10 lat do dożywocia. W tym zestawieniu gwałt to 2 lata do maksymalnie 12.

Źródło kodeksu karnego nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością, ani z funkcjami społecznymi, które ma pełnić. To krwiożerczy instynkt zabijania, upokarzania, niszczenia, karania… Instynkt, który prowadził paladynów na krwawe krucjaty, popychał konkwistadorów do nawracania mieczem, pod pretekstem czarów palił na stosach kobiety, we Francji i Rosji gilotynował rodziny królewskie, nie oszczędzając dzieci. Przemoc nigdy nie miała usprawiedliwienia. Usprawiedliwienia szukają sobie ludzie kultywujący przemoc.

Dzisiaj człowiek idący w Europie dumnie ze swastyką na piersi spotka się z linczem. Osoby miłujące pokój, liberalnych poglądów i o niezwykłej wszak tolerancji wyciągną maczety, kastety i pałki, by o tę tolerancję, pokój i wolność zawalczyć. Gdy zwyciężą, napiszą historię bohaterskiej walki o szczytne ideały z demonicznym wcieleniem czystego zła.

Swastyka przypomina mi więc o różnicy pomiędzy tym, jak rzeczy są widziane, a jakimi są w rzeczywistości, jednocześnie każąc wybierać, w którym z tych dwóch światów chcę żyć.

Wracając, słyszę pracujące agregaty prądotwórcze. Elektryczności nadal nie ma. Robi się ciemno. Leżąc na materacu w moim pokoiku oddaję się błogości oddychania.

Jednym z pierwszych stanów uzyskiwanych poprzez medytację jest wrażenie wyjątkowej przyjemności z faktu oddychania. Te subiektywne odczucia trudne są do opisania słowami. Używa się więc mniej, lub bardziej oddających ich naturę sformułowań. W niektórych opracowaniach o tej fazie mówi się piękny oddech. Piękno jednakże jest wrażeniem całkowicie subiektywnym, więc termin piękno nijak opisuje ważenie jakie oddech wywołuje.

W naukach pozostawionych przez Buddę mowa jest o czterech stanach medytacyjnych, które po sobie następują. Są to jhany. Według jednych z komentatorów buddyjskich jhana określa samą medytację. W czasie Buddy termin medytacja jeszcze nie istniał i jhana go zastępowała. Jhany są więc jej kolejnymi stopniami. Niektórzy jednak skłaniają się do przyjęcia metafizycznego aspektu owych jahn, wiążąc je z paranormalnymi zdolnościami umysłu. Inni jeszcze twierdzą, że jhany są mądrością uzyskiwaną podczas medytacyjnego wglądu.

Moja praktyka medytacji, choć wykazuje pewne cechy wszystkich tych poglądów, jest jednakże bardzo pragmatyczna. Pierwszą jahnę także przyrównuję do oddechu, gdyż dość dobrze eksponuje on wrażenie. Zamiast pięknym, nazwę ten oddech jednak aksamitnym.

Wrażenie aksamitnego oddechu związane jest oczywiście najbardziej z medytacją vipassana, której oddech jest obiektem, bądź jednym z obiektów. Występuje także w medytacji samadhi, ale, jako że samadhi nie ma obiektu medytacji, sam oddech nie ma znaczenia i „aksamitna” staje się cała percepcja.

Termin aksamitny oddech nie jest mojego autorstwa. W trakcie jednej z sesji na dachu w Thamkrabok, w której wprowadzałem adepta w arkana medytacji, próbowaliśmy opisać słowami wrażenia jej towarzyszące. Użyłem wówczas epitetów miękki, pluszowy, przyjemny. Znajomy natomiast porównał oddech do aksamitu. Stwierdziłem wówczas, że jego analogia do aksamitu jest niezwykle trafna i oddaje wrażenie dużo celniej od bardzo subiektywnego i nic nie mówiącego piękna.

Wrażenia związane z odbieraniem rzeczywistości są czymś bardzo indywidualnym. W czymś, co dla jednego jest brzydactwem, inny dostrzega niesamowite piękno. Mnie smakują tajskie potrawy w takiej konfiguracji ostrości, której nie jest w stanie przeciętny Europejczyk nawet wziąć do ust. Jednemu coś ładnie pachnie, podczas gdy inny odbierze to za smród. Podczas gdy my się zajadamy kiszoną kapustą, Azjaci uważają ją za zepsutą i nienadającą się do spożycia. Tymczasem w Tajlandii przysmakiem jest sos ze sfermentowanych ryb. Wrzuca się je do beczki i czeka aż zgniją, jak to Polacy czynią z kapustą. Wobec takiego subiektywizmu wrażeń ciężko jest użyć uniwersalnego ich opisu.

W ciemnym pokoju leżę na materacu. Uwagę skupiam na oddechu. Jest spokojny, równomierny. Powietrze wlatuje do płuc automatycznie, bez wysiłku, bez jakiegokolwiek zaangażowania z mojej strony. Nie ma żadnego zapachu, a jednak pachnie przyjemnie. Pachnie miękkością. Jest pluszowe, bardzo aksamitne. Prześlizgujące się drogami oddechowymi tchnienie jest niezwykle przyjemne, przelatując łechce je i głaszcze. Jednocześnie pojawia się wrażenie krystalicznej czystości powietrza i zdrowych, niczym u dziecka płuc, które mogą się tym oddechem rozkoszować.

Przebija myśl, trzepocząca się chwilkę niczym ryba wyciągnięta z wody, po czym samoistnie rozpływa. Myśl ta często pojawia się podczas tej fazy medytacji. Nie rozprasza mnie jednak. Powoduje, że przyjemność aksamitnego oddechu nawet wzrasta. Ta myśl to wdzięczność. Wdzięczność dla samego siebie, za samodyscyplinę i konsekwencję w działaniu.

Kiedyś paliłem papierosy. Byłem palaczem nałogowym. Zawziąłem się w sobie i postanowiłem tytoniu nie palić.

W życiu nie mam szczęścia ani do pieniędzy, ani do miłości. Nie jestem ani specjalnie utalentowany, ani pewnie najbardziej bystry. Nic więc nie przychodziło mi łatwo. Raczej wszystko było okupione ciężką pracą, szeregiem wyrzeczeń i poświęceń. Rzucanie palenia trwało kilka lat. Konkretnie cztery lata szarpałem się sam ze sobą, okresowo paląc i nie paląc. Walkę wygrałem. Przestałem palić, choć całe moje otoczenie paliło nadal. Do nałogu już nigdy nie powróciłem. Nie pozwoliłem sobie nawet na ćwierć papierosa, widząc w tym zagrożenie odnowienia się uzależnienia.

Pierwszym zaskoczeniem po długim okresie palenia jest odzyskanie zmysłu powonienia. Świat oprócz koloru zaczyna także mieć zapach. Piękny zapach. Podniebienie, do tej pory ograniczone wyłącznie przytłumionymi pięcioma smakami, łączy się ze zmysłem powonienia, dając nieograniczoną ich konfigurację. Teraz dostrzegam z czego rezygnowałem dla zaspokajania nieistniejącego głodu nikotynowego, dającego ułudę przyjemności. Prawdziwa przyjemność jest we wdychaniu pełną piersią aromatów świata.

Wraz z nabieranym przez płuca powietrzem pojawia się owa trzepocąca myśl. Czy osoby palące mogą także odczuwać piękny oddech? Czy jeśli bym nie rzucił palenia, czułbym nadal to samo? Wspaniałe aksamitne tchnienie rozpływa się po ciele błogością. Pachnie miękkością, jest niezwykle przyjemne.

Wiele osób uzależnionych od nikotyny nie zdaje sobie sprawy jak wiele traci paląc. Mówią, że lubią palić. Tymczasem jest to tylko złudzenie. Palenie kosztuje pieniądze i zdrowie. Trzeba iść do pracy, żeby zarobić mamonę. Później podejść z nią do sklepu, żeby te pieniądze wydać i kupić papierosy. Następnie otworzyć paczkę, wyciągnąć papierosa, włożyć go sobie do ust i go odpalić. Ileż to zachodu! Bezsensowny czas przeznaczony na pracę, puszczaną później z dymem. Na dodatek brak kondycji fizycznej, dewastacja urody i podupadające zdrowie. Ale największym de facto kosztem jest pozbycie się przyjemności wąchania świata. Brak tego codziennego pięknego i aksamitnego oddechu.

Najnowsze badania statystyczne pokazują, że w Polsce pali co czwarty obywatel. To dużo i mało. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu palił co drugi. W Tajlandii dla porównania paliło jeszcze 40 lat temu ponad 60% mężczyzn, obecnie pali ich 20% mniej. Dla Tajlandii odsetek palaczy jest niższy niż w Polsce i wynosi około 20%. Sri Lanka może się pochwalić jeszcze mniejszym odsetkiem palaczy, bo wynoszącym 15%. Jest tak niski w tych krajach dzięki kobietom, które generalnie nie palą (pali mniej niż jedna na sto).

Praktyka mnicha polega na wyrzeczeniu się świata materialnego, rezygnacji z przyjemności fizycznych i koncentracji na rozwoju duchowym ze szczególnym uwzględnieniem samodyscypliny. Tymczasem w zakonie Thamkrabok ponad 80% mnichów pali papierosy. Palenie jest całkowicie sprzeczne z praktyką Vinayi, a mimo to palenie mnichów w Tajlandii jest akceptowane.

Dla przeciwwagi w Indiach, w których odsetek palaczy jest dużo wyższy niż w Tajlandii, nie natknąłem się jak dotąd na palącego mnicha. Nie palą mnisi buddyjscy, nie palą również mnisi hinduscy. Pomimo krótkiego jeszcze pobytu w Indiach, spotkałem tutaj już więcej duchownych, niż przez dwa lata w Tajlandii. Natomiast na buddyjskiej Sri Lance palący mnich zostałby chyba przez wiernych ukamienowany. Lankijscy buddyści bardzo poważnie podchodzą do używek takich jak tytoń, narkotyki, czy alkohol. Do niedawna całkowita prohibicja dotyczyła kobiet. Nie miały one nawet prawa nabyć alkoholu w sklepie, którego zakup umożliwiono wyłącznie mężczyznom. Na dodatek napoje alkoholowe oraz tytoniowe można dostać tylko w nielicznych, bardzo restrykcyjnie wyselekcjonowanych punktach. Emancypacja kobiet i zrównanie ich praw z prawami mężczyzn udostępniła zarówno tytoń, jak i alkohol płci pięknej, ta jednak nie nadużywa swoich przywilejów i spożycie używek wśród kobiet na Sri Lance, w Tajlandii, czy Indiach jest znikome. Tymczasem w Zjednoczonym Królestwie kobiety statystycznie palą i piją na równi z mężczyznami. Współczynnik palących kobiet w Wielkiej Brytanii jest jednym z najwyższych na świecie i wynosi około 25%.

Stan aksamitnego oddechu nie musi ograniczać się tylko do czasu samej medytacji, w której siedzę nad odpalonym kadzidełkiem. Można go wywołać idąc, siedząc w autobusie, pływając w basenie, czy choćby wykonując jakąkolwiek pracę ręczną. W trakcie wykonywania czynności koncentracja na oddechu jest utrudniona. Obiektem koncentracji stają się wszystkie przedmioty otoczenia oraz ich oddziaływanie na zmysły. Zjawiska postrzegane są wówczas jako miękkie, aksamitne, przyjemne.

Stan pierwszej jahny nie jest więc stanem medytacyjnym jako takim. Jest to sposób postrzegania rzeczywistości. Świadomość jest wówczas lekko wycofana do pozycji obserwatora. Czuję się jakby w lekkim transie, jednocześnie uczestnicząc we wszystkim i nie uczestnicząc. Zjawiska i wydarzenia przepływają sobie wokół mnie, a ja je obserwuję i doświadczam zmysłami. Informacje biegną w jedną stronę, w stronę świadomości. Od świadomości do umysłu nie płyną żadne sygnały zwrotne. Stanu tego nie nazywam jednak jhaną, gdyż bardziej adekwatna jest analogia do spokojnego umysłu, stanu samadhi. Stan samadhi uzyskuje się poprzez wyciszenie umysłu z myśli, wycofanie świadomości do pozycji obserwatora.

Uzyskiwanie stanu samadhi jest umiejętnością praktyczną. Są osoby, które twierdzą, że weszły w ten stan spontanicznie, na przykład hinduski asceta Sri Ramana Macharshi, i w nim permanentnie zostały. Mnie jednak kosztował mnóstwo pracy nad sobą i nadal utrzymywanie go sporo kosztuje.

Stan samadhi, który można przyrównać do pierwszej jahny, jest stanem umysłu, w którym świadomość jest biernym obserwatorem zjawisk. Jednocześnie świadomość jest przekonana, że żadne z praw rzeczywistości nie jest uniwersalne. Prawa mają wyłącznie zastosowanie do chwili bieżącej i nie rozciągają się na żadną przestrzeń czasową. W tym stanie odrzucona jest konceptualność zjawisk, czy raczej, koncepcyjne definiowanie rzeczywistości nie ma miejsca. Pamięć nie ma zawartości, która to tworzona jest w w momencie swojego wydobycia. Wizualizując, doświadczenie wspominane z przeszłości tworzone jest w trakcie jego przywołania. Nie ma więc charakteru obiektywnego, jest częścią tworzonej iluzji. Świadomość przestaje mieć jakiekolwiek podparcie w aksjomatach. Wisi niczym Ziemia, zawieszona w kosmicznej próżni, w nicości. Uzmysławiany jest fakt, że jakakolwiek koncepcja mogąca stanowić podstawę zrozumienia, jest wyłącznie sztucznym tworem umysłu, iluzją tworzoną w celu podparcia jakiejś tezy. Oparcie się więc na tej koncepcji daje wyłącznie złudzenie stabilności. Nadal wszak rozumienie zawieszone jest w całkowitej niekonceptualnej pustce.

Stan ten z jednej strony wyłącza intencjonalne działanie, z drugiej, podważenie praw daje możliwość dowolnego ich przedefiniowania. Jednym słowem nie ma rzeczy niemożliwych. Każda koncepcja staje się błędna. Śmierć ani istnieje, ani nie istnieje. Fizyczność staje się jednym z aspektów iluzji umysłu. Skoro więc fizyczność jest iluzoryczna, jej prawa nie mogą być uniwersalne. Tylko od woli świadomości zależy więc, czy prawa będą działać, czy nie będą.

Zrozumienie tego otwiera furtkę postrzegania rzeczywistości jako niezdefiniowanej. Wystarczy sobie powiedzieć, że nie muszę przecież jeść, pić, czy spać, by te koncepcje nie miały zastosowania. Utrzymując na tym ciągłą uwagę, rzeczywiście nie odczuwa się potrzeby snu, głodu, ani pragnienia. Będąc w stanie samadhi i ucząc się go ciągle utrzymywać, nie ma potrzeby zapadania w sen. Doba, gdy do dyspozycji jest w całości, staje się niesamowicie długa.


Nad praktyką zastępowania snu medytacją pracowałem od wielu miesięcy. Słyszałem o mnichach w Korei, którzy potrafią nie spać miesiącami i nie ponoszą żadnych konsekwencji zdrowotnych. W zakonie Thamkrabok wielokrotnie podejmowałem próby niespania i zastępowania snu medytacją. Wszystkie z opłakanym skutkiem. Dopiero po przybyciu do Indii i skupieniu praktyki nad utrzymaniem stanu samadhi pozwoliło na osiągnięcie zadowalających rezultatów. Zmęczenie i uczucie senności można kontrolować. Nie ma to też bezpośredniego związku z medytacją. Kontrola odbywa się w umyśle. Likwidując rozproszenie koncentracji, pozbywam się zmęczenia, a zarazem uczucia senności. Stan ten mogę już utrzymywać przez wiele dni, a nawet tygodni.

Leżę wpatrzony w przestrzeń nade mną. Robię wdech. Powietrze przetacza się do płuc, napełniając je aksamitną błogością. Sekundę później ciepłe powietrze miękko wysącza się z ciała nosem. Jest ciemno, nie ma elektryczności. Noce takie jak ta są ekstremalnym sprawdzianem zdolności koncentracji. Ale to właśnie praktyka czyni mistrza, gdy talentu brak.

Utrzymanie stanu samadhi jest zdolnością do zachowania uwagi na świadomości istnienia. Leżąc, cały czas mam świadomość gdzie jestem i co się wokół mnie dzieje. Gdy pojawiają się obrazy, jestem świadomy ich genezy. To wyobraźnia, sen. Różnice pomiędzy zwykłym snem, a snem samadhi są dwie. Dwie najistotniejsze. Pierwszą jest fakt pełnej świadomości, że się śni. Pojawiające się obrazy, sytuacje, czy osoby odbierane są wówczas beznamiętnie. Obserwuję bardziej ową fikcję, niż się w nią angażuję. Cieszę się takim snem, niczym wizytą w super nowoczesnym kinie, w którym niezwykle szczegółowy i kolorowy obraz wyświetlany jest specjalnie dla mnie. Akcja trójwymiarowego filmu uwzględnia moją postać; niczym w grze komputerowej staję się jej centrum. Cały czas mam też świadomość, że to ja jestem reżyserem tej produkcji, więc losy poszczególnych bohaterów mogę sobie dowolnie zmieniać.

W takim kontrolowanym śnie cokolwiek sobie wyobrażę, staje się. Mogę prowadzić akcję i cieszyć się z super mocy, mogę puścić ją wolno, cieszyć się z zaskakujących jej zwrotów i tylko czasami delikatnie nakierować na tory, gdyby ten zwrot chciał akcję całkowicie zakończyć.

Drugą właściwością snu samadhi jest fakt ich późniejszego pamiętania. Snów się nie pamięta. Czasami pamięta się sen, w trakcie którego zostało się wybudzonym. Najczęściej ta pamięć jest jednak bardzo krótkotrwała i sen po kilku dniach przestaje w niej istnieć. Natomiast sen samadhi zostaje zapamiętany jak część zwykłych wydarzeń, ze wszystkimi detalami i ciągłością akcji. Niczym oglądnięty w kinie film.

Praktykując stan samadhi zdarza się jednak odpłynąć. Zapomnieć, że się śni i zasnąć, tracąc całkowicie świadomość. Zwykle taka nieobecność nie jest długa i trwa około dwóch godzin. Ciekawe jest jednak wybudzenie, powrót do świata żywych. Przypomina mi to start komputera. Otwieram oczy i uzyskuję świadomość własnego istnienia. Ten pierwszy etap trwa około dwóch sekund. Następnie podświadomie żądam od pamięci podania mi danych kim jestem i co to jest za miejsce. W ciągu następnych dwóch sekund czuję jak wlewa się we mnie fala informacji. Wrażenie jest podobne do napełniania się płynem pustej butelki, albo ładowania systemu operacyjnego komputera. Po czterech, pięciu sekundach jestem znowu w pełni gotowy do działania.

W stanie samadhi istnieje jedynie czysta świadomość. Nie ma uczucia indywidualności, a cała rzeczywistość wydaje się być jednością z ciałem. Nie istnieje podział na mnie i innych, na człowieka, kamień, czy drzewo. Rzeczywistość przypomina wówczas świat wirtualny. Nie istnieje nawet świadomość istnienia postaci, z pozycji której się ów świat doświadcza. Nawet koncepcja doświadczania rzeczywistości wydaje się być nieadekwatna. Stan samadhi jest czymś pomiędzy doświadczaniem i niedoświadczaniem. Natomiast owo ładowanie danych o miejscu, charakterze postaci i jej przeszłości można przyrównać do ładowania cech indywidualnych, ego. Ego jest właśnie tym zestawem programów i indywidualnych parametrów zajmowanego przez świadomość awatara.

Sposób mojego myślenia jest bardzo analityczny. W dzieciństwie grałem w szachy, uzyskując całkiem niezłe wyniki. Oprócz szachowych, byłem wysyłany także na olimpiady matematyczne. Interesowałem się także elektroniką i w tym kierunku poszła dalsza edukacja.

Elektronika jest bardzo ciekawą gałęzią techniki. W połączeniu z komputeryzacją i mechaniką pozwala właściwie na wszystko. Ścisły i analityczny umysł przez większość życia wykorzystywałem do napraw urządzeń elektronicznych i komputerów. Oprócz umiejętności czytania diagramów elektrycznych, poznałem języki programowania oraz systemy komputerowe. Takie połączenie umiejętności z różnych dziedzin zrobiło ze mnie technicznego eksperta.

Urządzenia elektroniczne nie ulegają czarowaniu. Albo się rozumie zasadę ich działania i potrafi zlokalizować usterkę, albo się ich nie zreperuje. Naprawa urządzeń ma postać cyfrową, zero jedynkową. Działa — nie działa. Nie da się oszukać, zmanipulować.

W trakcie mojej kariery napotykałem na ludzi, którym się wydawało, że są ekspertami i znają się na elektronice, potrafią usuwać uszkodzenia. Moja weryfikacja była bardzo prosta. Tutaj stoi zepsuty telewizor. Tam masz stanowisko naprawcze. Pokaż co potrafisz.

W zakładzie usługowym napraw elektronicznych pieniądze uzyskuje się za usuniętą usterkę. Przyjmując pracownika musiałem mieć pewność, że na siebie zarobi. Jeden inżynier naprawi telewizor w ciągu 30 minut, podczas gdy drugi będzie nad nim siedział dwa dni i w końcu się podda. Na takiego nie mogę sobie pozwolić, gdyż mimo braków efektów pracy będzie krzyczał o swoją pensję najgłośniej. Nie jest ważne za jakiego eksperta się uważasz, tylko ile pieniędzy twoja wiedza wygeneruje.

Naprawa sprzętu wymaga od inżyniera lat poświęcenia. Inwestuje w swoją edukację niczym lekarz, na początku nie zarabiając praktycznie nic, by po zdobyciu wiedzy i doświadczenia prześcignąć wszystkich innych z wynagrodzeniem. Jeden z moich przyjaciół elektroników stwierdził kiedyś, że naprawy są interesem bardziej intratnym od handlu narkotykami. Do tego całkowicie legalnym. Lecz aby do tego poziomu dojść, należy najpierw w siebie sporo zainwestować.

Moje podejście do praktyk buddyjskich jest podobne jak do napraw elektronicznych. Analizuję zachowanie się urządzenia, mojego ciała, mojej psychiki — i na tej podstawie dokonuję zmian. Zadaniem tych zmian jest dalsza obserwacja i analiza sposobu działania. Daleko mi do wszelkiej mistyki i emocjonalnego podejścia do rzeczywistości. Wychodzę z założenia, że naprawić mogę coś dopiero, gdy zrozumiem jak to coś działa i gdzie to działanie szwankuje.

Budzenie się ze snu przypomina mi ładowanie się systemu komputerowego. Całą doświadczaną rzeczywistość także lepiej jest zrozumieć jako wirtualne środowisko programistyczne. Głębsza analiza, jak i sam proces doświadczalny zaprzeczają fizyczności świata materialnego.

Około trzeciej w nocy wznowiono dostawę energii elektrycznej. Włączyło się oświetlenie i brzęknął wentylator. Resztę nocy mogę spędzić przy laptopie, czytając o swastyce i szukając o niej wzmianek w suttach.

O piątej wstają moi gospodarze. Wówczas zaczyna się codzienny rytuał. Wiadra napełniane są wodą, którą następnie polewany jest chodnik przed wejściem. Kobieta usypuje kolam, podczas gdy jej mąż się myje. Owo mycie jest specyficzne. W Indiach dba się bardzo o higienę jamy ustnej. Zęby szczotkowane są wyjątkowo dokładnie. Dodatkowo płukane jest gardło, czy raczej język w jego głębokiej części. Powoduje to odgłos podobny do wymiotowania. Po tym codziennym ceremoniale następuje następny. Mężczyzna ubrany jedynie w tradycyjną lungi, którą jest przepasająca biodra prostokątna biała tkanina długości około 2 metrów i szerokości metra. Na torsie, rękach i czole śiwaita białym proszkiem rysuje sobie trzy poziome linie. Trzymając w ręku glinianą podstawkę z płonącym kadzidłem, odymia po kolei cały dom, ze szczególnym uwzględnieniem religijnych obrazów i figurek przedstawiających hinduskiego boga Sziwę. Podczas tego rytuału mruczy pod nosem jedną ze znanych mi już religijnych pieśni, która stanowi część ceremonii pudża. Na zakończenie stawia wonną lampkę oliwną przy wejściu do mojego pokoju. W tym czasie zwykle wychodzę na plażę, by oddać się znowu mojej własnej liturgii, rytualnej medytacji wschodu słońca.

Dzień czwarty

Dzisiejsze niebo jest niemal bezchmurne. Na horyzoncie jednak parujący ocean utworzył nisko unoszący się pas obłoków, niczym zawieszoną nad wodą mgłę. Mgła ta tworzy się niemal codziennie. Parujące ciepłe morze napotyka na chłodniejsze poranne powietrze. Przesycona para wodna się skrapla, tworząc nisko zawieszone chmury. Podobny efekt powstaje za lecącym odrzutowcem, za którym widać smugę kondensacyjną. Obłoki te nieco opóźniają widoczność wschodzącego słońca. Dzisiaj jednak pojawiło się jeszcze w fazie swojej czerwieni, zawieszone na wysokości około dwóch średnic nad horyzontem.

Kątem oka dostrzegłem ponad 20-osobową grupę zachodnich turystów, którzy ze mną na plaży oddają się przyjemności oglądania słonecznego spektaklu. Część z nich, siedząc po turecku na piasku, medytuje, kilka osób jednak stoi. Jakiś mężczyzna z namaszczeniem bije nieustannie pokłony w stronę ukazującej się gwiazdy. Jedna z kobiet hinduskim zwyczajem obraca się wokół własnej osi, przy każdym okrążeniu pochylając ciało w stronę Słońca i dotykając dłońmi piasku przed sobą. Inna osoba klęczy ze złożonymi w modlitwie rękami. Ktoś tańczy, ktoś mamrota jakąś hinduską mantrę, jeden wielki cyrk. Naciągam na głowę moją szatę, choć zdaję sobie sprawę, że wyglądam na takie samo dziwadło, jakim wydają się być moi sąsiedzi.

Medytacja wschodu słońca była i jest dla mnie czasem magicznym, okresowym wyłączeniem funkcji życiowych, nieistnieniem. Nieistnienie wywołuje błogość, uczucie spokoju i ukojenia. Daje energetyczny zastrzyk pozwalający na całodzienne funkcjonowanie w dobrym humorze i zadowoleniu. Zastrzyk ten poprzedza kolejny zastrzyk energii. Bezpośrednio po medytacji bowiem udaję się na posiłek.

W zakonie Thamkrabok po medytacji wschodu słońca szedłem na śniadanie. Wspólny posiłek spożywany był w głównej sali, zwanej Magsaysay. Rozpoczynał je gong bity w dzwon tuż przed godziną siódmą. Każdy miał swoje przydzielone miejsce. Siadałem na macie, przed którą stała wielka misa z ryżem. Wokół tej misy rozłożone były miseczki i talerze z sosami, zupami, warzywami, deserami… Czasami było nawet do kilkudziesięciu różnych potraw. Tradycja nakazuje, by z tych talerzy wrzucić do misy z ryżem po trochu z każdego dania, następnie zamieszać wszystko razem i zjeść. Starałem się dochowywać tej tradycji, nie zawsze jednak mieszając. Z zup brałem jednak tylko symbolicznie, dbając by pokarm pozostawał jak najbardziej gęsty. Obok pieczonej ryby, na której leżało spaghetti w sosie i garść orzechów, lądowała czasami gęsta zawartość zupy owocowej i pucharu lodowego. Musiałem się dobrze najeść, gdyż w Thamkrabok spożywaliśmy wyłącznie jeden posiłek dziennie, właśnie owo śniadanie.

Tradycja jedzenia jednego posiłku dziennie wywodzi się od samego Buddy. Do końca życia pozostawał na takiej właśnie diecie, namawiając również innych do jej przestrzegania. Mnisi leśni starają się maksymalnie wiernie kopiować sposób życia Buddy, stąd w wielu zakonach spożywa się wyłącznie jeden posiłek. Dodatkowo jakość jedzenia nie powinna być przedmiotem wyboru mnicha. Należy wszystkie ofiarowane potrawy wrzucić do jednej miski. Mięso z owocami, ryżem, makaronem, zupami, warzywami oraz deserem. W dobrym tonie jest także zawartość przed rozpoczęciem posiłku zamieszać. Ci, dla których owa praktyka jest zbyt trudna, powinni jednak powstrzymywać się od jedzenia po południu. Dotyczy to całej tradycji therawada.

Reguły zdobywania pokarmu, jak i samo jego spożywanie, są obostrzone w therawadzie niezwykle rygorystycznie. Winaja wskazuje sposób jedzenia, określa jak siedzieć, jak wkładać pokarm do ust, na co zwracać uwagę podczas konsumpcji. Ale także w sposób autorytatywny określa jak ową strawę można zdobyć. I choć zorganizowanie jedzenia zgodnie z procedurą w usystematyzowanym zakonie nie nastręcza aż takich problemów, tak podczas pielgrzymki w kraju z buddyzmem nieobeznanym stanowi nie lada wyzwanie. Therawadyjscy mnisi wszak nie powinni sobie pójść do restauracji i zamówić konkretnych dań, lecz są zobowiązani te dania otrzymać od ofiarodawców. Zorganizowanie sobie pożywienia podczas podróży jest więc wyzwaniem ekstremalnie trudnym. Często wręcz niewykonalnym.

W Indiach na szczęście tradycja karmienia biednych jest głęboko zakorzeniona. Choć hindusi sami dużo do jedzenia nie mają, dzielą się każdym kęsem chętnie z innymi. W wielu aśramach wydawane są codziennie darmowe posiłki. Nie są to wykwintne dania, ale skutecznie można nimi likwidować wrażenie uczucia głodu.

Do Mahabalipuram zostałem w pewnym sensie zaproszony, więc ktoś zajmuje się zaprowiantowaniem. Niestety nie udaje mi się utrzymać tradycji jednego posiłku, gdyż śniadania są tutaj lekkostrawne i nieduże. Zwykle kilka placków z fermentującego ryżu gotowanych na parze. Do tego sos warzywny. Natomiast główny posiłek najczęściej jest dostępny po południu, więc dla mnie już bez znaczenia. Udało mi się jednak znaleźć sposób zdobycia głównego dania nieco wcześniej, około 11stej. Jest nim talerz makaronu z warzywami. Choć samo jedzenie jest dość smaczne, na dłuższą metę takie menu okazuje się bardzo monotonne. Codziennie wszak jest to samo. Ale cóż! Tak właśnie wygląda mnisia praktyka.

Jedną z podstawowych praktyk therawady jest rezygnacja z wyboru pożywienia. Spożywane jest to, co zostało ofiarowane. Własne ambicje żywieniowe oraz przekonania o prozdrowotnych aspektach danych potraw należy w sobie ugasić. Niektórzy wiążą buddyzm z wegetarianizmem, co jest wielkim nieporozumieniem. W kanonie palijskim wspominana jest historia ucznia Buddy, a zarazem jego szwagra, Devadatty. Namawiał on do zaostrzenia reguły zakonnej, dodając między innymi zakaz jedzenia mięsa. Budda się na to nie zgodził. Wówczas Devadatta doprowadził do podziału i z grupą 500 uczniów opuścił Buddę. Budda do końca swojego życia spożywał mięso, kładąc nacisk na praktykę niewybierania sobie jadła. Osoby, które kultywowały wegetarianizm, nie były w sandze w żaden sposób dyskryminowane. Mogły mięsa nadal nie spożywać, jednak wszelkie próby narzucania swojego zdania innym nie były mile widziane.

Niewybieranie sobie potraw jest jedną z kluczowych praktyk zakonnych. Niezależnie od własnych preferencji kulinarnych należy skosztować wszystkich ofiarowanych produktów spożywczych. Wrzuca się je do miski jałmużnej i później wszystko ze sobą miesza. Makaron spaghetti mieszany jest dokładnie z sosem mięsnym, ryżem, surówkami, orzeszkami i chipsami, kawałkiem tortu, owoców, smażoną rybą, bitą śmietaną, pieczonymi ziemniakami w mundurkach, lodami waniliowymi i grillowanym szczurem. Przynajmniej takie są zalecenia zakonnej praktyki. Tą metodą pracuje się z własnymi preferencjami żywieniowymi, likwidując je. Jest to także praktyka eliminująca ego, swoje chcenie i niechcenie, wierzenia, poglądy. Zasada jest bardzo prosta — nie wpływać na ofiarowywane posiłki i być zadowolonym z tego, co się otrzymało.

W Tajlandii potrawy mięsne stanowią gros kulinarnej kultury kraju. W zakonie Thamkrabok każdy chcący pozostać wegetarianinem stawał przed widmem głodowej śmierci. Do dyspozycji pozostawały mu gotowany ryż i owoce, jeśli jakieś akurat były. Czasami gotowane warzywa. Przy jednym posiłku dziennie dieta niewystarczająca do przetrwania.

W śiwaickim zakonie w Indiach, w którym spędziłem niemal miesiąc, praktykuje się trzy posiłki dziennie. Pierwszy jest około 8:30, drugi o pierwszej po południu, trzeci po zapadnięciu zmroku chwilę po godzinie 7-mej. Z jednej strony byłem zadowolony z faktu niespożywania mięsa przez hindusów. Z drugiej musiałem ograniczyć dietę do śniadania. Na moje szczęście dostawałem tyle jedzenia, ile tylko mogłem w siebie zmieścić. Niestety bezmięsna dieta i tylko jeden posiłek powodowały słabnięcie organizmu i chudnięcie ciała. Widząc moje problemy zdrowotne tamtejszy opat wymusił na mnie akceptację dwóch posiłków. Po jakimś czasie po lekkim śniadaniu zamiast zjeść obiad w aśramie z innymi, szedłem do innego aśramu, w którym posiłek wydawany był około 11-stej. Pozwalało mi to zachować tradycję nie jedzenia po południu. Jednocześnie jedzenie dwóch lżejszych posiłków bardzo pozytywnie wpłynęło na samopoczucie. Pozostając więc w Indiach przy diecie wegetariańskiej, zdecydowałem się na jakiś czas zrezygnować z jedzenia tylko jednego posiłku, rozbijając go na dwa lżejsze.

Po śniadaniu wracam na plażę, siadam na piasku i odpalam kadzidełko. Obserwuję przypływ. Fale obmywają brzeg coraz dokładniej, drocząc się z ukrytymi w piasku małymi krabami. Chowają się one w wykopanych przez siebie norkach. Wyrzucają z nich nanoszony przez kolejne fale piasek, nie zwracając przy tym na mnie najmniejszej uwagi. Jeden z małych krabów próbuje nawet na mnie wejść. Mimowolnie się poruszam, co go płoszy.

Jedną z metod medytacji, która jest praktykowana w zakonie Thamkrabok, jest niezmienianie pozycji w trakcie siedzenia. Cokolwiek się wydarza, siedzę bez ruchu do czasu wypalenia się kadzidełka. Taka technika wyjątkowo skutecznie trenuje silną wolę. Ale nie tylko…

O medytacyjnych herosach w Thamkrabok krążyły legendy. Podobno w czasie jednej z medytacji do waginy pewnej zakonnicy wszedł robak. Mimo, że było to skrajnie nieprzyjemne uczucie, zakonnica owa wytrzymała do końca, nie poruszywszy się.

Miałem kiedyś podobne doświadczenie. Usiadłem na ziemi pod drzewem z trójką innych mnichów. Było to w trakcie jednej z pielgrzymek tudong po Tajlandii. Kadzidełko zostało odpalone. Po chwili poczułem ukłucie w nodze. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że siedzę na podziemnym mrowisku. Moje nogi obsiadły mrówki.

W Tajlandii są trzy charakterystyczne rodzaje mrówek. Jedne są bardzo małe, koloru kawy z mlekiem. Nie gryzą, choć są dość natrętne. Wchodzą na ciało setkami, gilgocząc skórę. W pokoju miałem ich tysiące, zdążyłem się do nich więc przyzwyczaić.

Mrówki z drugiej grupy są dużo większe, brązowe i jadowite. Ich ugryzienie jest średnio bolesne, lecz ów dyskomfort trwa dłużej. Swędzenie po ugryzieniu, często z zaczerwienieniem i opuchlizną, utrzymują się nawet przez kilka godzin. Mrówki te jednak atakują tylko prowokowane. Gdy się nie ruszam, chodzą sobie po skórze nie wyrządzając żadnej krzywdy.

Trzeci rodzaj mrówek jest specyficzny. Są duże i ciemne, niemal czarne. Osiągają wielkość nawet do centymetra długości. Nie są one jadowite, choć gryzą. Gryzą nieprowokowane, jakby próbowały ciało zjeść. Ich ugryzienia są wyjątkowo bolesne. Niczym ukąszenie osy. Wystarczy jednak tę mrówkę ze skóry strzepnąć, by ból natychmiast ustąpił. Ugryzienia te nie pozostawiają po sobie żadnych ran, czy jakichkolwiek śladów. Jedynym dyskomfortem jest ból towarzyszący próbie gryzienia skóry.

Podczas tej medytacji pod moimi nogami rozpoznałem ten trzeci gatunek mrówek. Pomny zakonnych mitów, postanowiłem owe ukąszenia przesiedzieć, nie reagując.

Do tej jednej mrówki przysiadło się po chwili kilkadziesiąt następnych, z których każda wbijała żuchwy w moją biedną skórę. Ból stawał się nie do opisania. Mimo wszystko nie poruszałem się. Wreszcie to kadzidełko się kiedyś przecież wypali, wówczas wstanę i mrówki z siebie strząsnę. Znałem już ich ukąszenia i wiedziałem, że są bolesne, ale niejadowite. Jednocześnie całą moją uwagę skupiałem na oddechu, próbując o bólu w nogach zapomnieć. Zamknąwszy oczy, rozluźniłem myślami ciało. Ból stawał się coraz bardziej obojętny.

Kilka lat temu uległem wypadkowi pirotechnicznemu. Kupiłem dzieciom saletrę, pokazałem jak ją mieszać z cukrem i jak puszczać zrobione z tego świecące i dymiące race. Pewnego popołudnia, gdy byłem zajęty oglądaniem jakiegoś programu w telewizji, dzieci poprosiły mnie o pozwolenie na zdetonowanie samodzielnie skonstruowanej bomby. Nie zgodziłem się, jednak zaoferowałem, że sam ją odpalę. Tak też uczyniłem, lecz wbrew moim przypuszczeniom, zamiast się spalić, puszka wybuchła łuną ognia, mocno kalecząc mi dłoń. Sprytne dzieciaki zamiast korzystać z moich instrukcji, przeglądnęły Internet, poszukując sposobów na zwiększenie mocy wybuchowej mieszanek opartych na saletrze. Muszę przyznać, że zadanie wykonały celująco i zamiast dymiącego i palącego się powoli proszku, uzyskały łunę plazmy, która eksplodowała z niewyobrażalną wprost energią.

Niezwłocznie udałem się na pogotowie, gdzie po dość długim oczekiwaniu podano mi morfinę.

Działanie morfiny mnie zaskoczyło. Czułem ból taki sam, jak wcześniej na poczekalni. Nic nie zelżał. Jednocześnie stał się on zupełnie obojętny. Mimo braku skóry na jednej z dłoni i bólu oparzenia pierwszego stopnia, nie czułem żadnego dyskomfortu. Ani trochę nie cierpiałem z powodu tego bólu. Miałem jego świadomość i świadomość poważnego uszkodzenia ciała, ale zupełnie przestało mi to przeszkadzać.

Gdy nie reagowałem na wbite w moje ciało mrówki, pojawiło się owo znane z poprzedniego wypadku pirotechnicznego zobojętnienie na ból. Nadal go czułem, ale stawał się on dla mnie coraz bardziej nieistotny. Silna wola wyraźnie przejmowała kontrolę nad umysłem, wywołując podobny efekt jak działanie morfiny.

Nagle stała się jednak rzecz, której nie przewidziałem. W pewnej chwili ból całkowicie ustał, jakby ręką odjąć. Zdziwiony zerknąłem ukradkiem na moje nogi. Ciągle tkwiły w nich wgryzione mrówki. Dziesiątki mrówek. Do końca sesji nie czułem już nic, żadnego więcej bólu. Opowiedziałem moje doświadczenie z mrówkami później jednemu z bardziej zaawansowanych w medytacji mnichów. Wyjaśnił mi, że sygnał bólu ma spowodować moją reakcję. Uczucie bólu jest wytwarzane przez umysł, by chronić ciało przed zagrożeniem. Gdy jednak sygnał do zmiany jest notorycznie przez świadomość ignorowany, umysł stwierdza, że wytwarzanie bólu jest bezcelowe i przestaje go generować. Tak więc poznałem moc świadomości pozwalającej kontrolować wytwarzane przez umysł uczucie bólu.

Było to moje pierwsze doświadczenie z metodą likwidacji bólu poprzez medytację. Od tego czasu eksperymentuję z bólem na różne sposoby. Według moich ustaleń ból ustaje po około 10 minutach od czasu wystąpienia jego pierwszych objawów, gdy żadna reakcja przez świadomość nie jest podejmowana, a odruchy bezwarunkowe wygaszane.

Aby jednak móc panować nad odruchami organizmu, należy być świadomym ich występowania. Gdy wiem, że woda w misce jest gorąca, mogę wsadzić do niej rękę i, mimo uczucia parzenia, jej nie wyciągać. Gdy wkładam rękę do wody, sądząc, że jest zimna, natychmiast wyciągnę ją bezwiednie w przypadku napotkania wrzątku. Gdybym więc nie medytował i poczuł na nodze ugryzienie mrówki, automatycznie bym ją z siebie strzepnął. Medytacja jednak nie tylko kształtuje silną wolę, ale ukazuje jak działa umysł. Wiedzę tę można zastosować później w życiu codziennym, pozbywając się dyskomfortu związanego z bólem niemal całkowicie.

Samo odkrycie faktu, że w umyśle można wywołać efekt działania morfiny, jeszcze niewiele do życia wnosi. Aby być zdolnym w razie potrzeby do użycia takich zdolności, należy najpierw ich się nauczyć, jak najwięcej ćwicząc. Zdolność ta jest podobna do każdej innej umiejętności. Fakt, że umiem czytać i pisać, nie narodził się przecież sam. Najpierw poznałem litery, później sposób konstruowania z nich słów. Następnie uczyłem się formułować zgodne z zasadami gramatyki i interpunkcji zdania. Nawet teraz, gdy wydaje mi się, że potrafię już czytać i pisać, ów trening nadal kontynuuję. Nie istnieje poziom opanowania umiejętności, będący poziomem absolutnym. Ciągle można robić coś lepiej i szybciej, doskonaląc swój warsztat wraz z każdym napisanym nowym zdaniem. Podobnie jest z medytacją, której pokłady nigdy nie mogą zostać wyczerpane. Tym bardziej, że w pierwszej fazie umysł się odkrywa i poznaje jego działanie, a już w następnej wykorzystuje się go do tworzenia nowych właściwości.

Fale napływają i odpływają, wydając rytmiczny szum. Szum ten zagłusza wszystko wokoło, działa niczym uspokajająca, recytowana głębokim basem tybetańskich mnichów mantra, zmywa umysł z myśli, niczym plażę z nieczystości zmywają fale.

Wzdłuż plaży spacerują pary zakochanych. Trzymając się za ręce, brodzą w obmywającej im stopy morskiej wodzie. W oczach ich widać błysk zauroczenia, kipiącą niczym rozbijające się o falochrony sztormowe bałwany chuć, namiętność kochanków pragnących pozostać we wzajemnej wiecznej symbiozie.

Zakon Thamkrabok położony jest w deszczowym lesie. Dolinę otaczają majestatyczne krasowe skały, które wraz z nieprzeniknionym, gęstym buszem, dają wrażenie kompletnego oderwania od rzeczywistości. Mnisi kontynuują tutaj tradycję pustelniczą. Tradycję mocno spartańską, zwaną w suttach tudong.

Dzicz otaczająca zakon daje duże możliwości odosobnienia. W krasowych górach znajduje się niezliczona ilość jaskiń i grot, trudno dostępne szczyty kuszą zakładaniem medytacyjnych gniazd, a bogactwo natury cieszy oczy i uszy o każdej porze dnia i nocy, nie dając możliwości znudzenia się nimi. W tymże środowisku upodobałem sobie obserwację dzikich małp, które dzięki podrzucanemu im pokarmowi, wkrótce mnie zaakceptowały i stały się częstym gościem mojego kuti (miejsce zamieszkania mnicha).

Dość szybko makaki się do mnie przyzwyczaiły, tracąc naturalny instynkt trzymania dystansu. Karmiłem je z ręki niewielkimi porcjami warzyw i owoców, by jak najdłużej móc w ich towarzystwie przebywać. Dzięki temu mogłem dokładniej przyglądnąć się ich zwyczajom i zachowaniu.

Generalizując, cała hierarchia wśród małp opiera się na dostępie do pokarmu i prokreacji. Najsilniejszy samiec zbiera wokół siebie grupę samic, jednocześnie broniąc je przed innymi samcami. Samiec jada pierwszy i nie pozwala ruszyć pokarmu nikomu innemu. Dopiero po zaspokojeniu własnego głodu pozwala podejść swoim samicom, ciągle pilnując jadłodajnię przed innymi grupami małp. Samice jedzą więc drugie, każda według swojego miejsca w stadnej hierarchii. Dopiero po najedzeniu się przez samice do uczty mogą zasiąść maluchy. Kolejność jedzenia ma odzwierciedlenie w zdolności do przetrwania. Samiec zużywa najwięcej energii, biorąc czynny udział w codziennych przepychankach z innymi samcami o dostęp do jedzenia i obronę samic. Samice jedzą, gdy samiec im to pożywienie zapewni. Los maluchów zależy od losu ich matek. Gdy samica będzie niesprawna, maluch nie przeżyje także.

Samice z seksu raczej wielkiej przyjemności nie mają. Są to zaledwie kilkusekundowe naskoki. Ulegają one samcowi, otrzymując w zamian wikt i opierunek. Muszą się też swojego macho trzymać jak najbliżej, gdyż jeśli któraś się zagapi, już wisi na niej inny donżuan. Ponieważ aktywny samiec alfa ma w swoim stadku kilka samic, utrzymanie czystości genetycznej jest praktycznie niemożliwe. Co rusz samice naskakiwane są przez innych samców, kilkusekundowy akt zapłodnienia powodując nieodwracalnym.

Obserwacja zachowań małp uświadamia sposób działania człowieka. W ludzkim świecie mechanizmy działają podobnie, lecz są bardziej zakamuflowane. To prokreacja decyduje o naszych damsko-męskich zachowaniach. Żeby doświadczyć myśl, trzeba się od niej zdystansować, na przykład medytując. Trzeba wyjść poza nią, stać się jej obserwatorem, a nie nią samą. Podobnie jest z seksualnością. Aby ją zrozumieć, należy unieść się nad nią, przestając nią jednocześnie być. Zobaczyć ją z boku, jako niemy świadek, a nie aktywny uczestnik. Do tego celu służy właśnie praktyka celibatu.

Praktyki buddyjskie to cały wachlarz różnych zachowań, które mają prowadzić do wyzwolenia, czyli do zobaczenia rzeczy takimi, jakimi one w rzeczywistości są. Bez złudzeń, wierzeń i kulturowych przekłamań. Jest ich osiem podstawowych. Medytacja jest jedną z nich. Inną jest właściwe zachowanie seksualne, które w przypadku praktykowania 10 wskazań oznacza całkowity celibat.

Celibat nie ogranicza się wyłącznie do zaprzestania obcowania płciowego. To całkowite przestawienie myślenia na aseksualne. Dla mężczyzny kobieta staje się siostrą, matką, córką. Przestaje stanowić atrakcję seksualną. Kobiece piersi, tak nobilitowane w kulturze, przestają być postrzegane jako atrakcyjne seksualnie. Stają się fizyczną koniecznością prokreacji, jako dające pokarm nie mogącemu go przyjmować w inny sposób dziecku. Gdy widzę kobiecą pierś, pojawia mi się w umyśle przyssane do niej niemowlę. Podobnie z kobiecymi biodrami. Szerokie oznaczają łatwiejszy, mniej bolesny poród. Patrząc na brzuch, widzę w nim ukryty, gotowy do zapłodnienia embrion. Pochwa stanowi wyłącznie drogę iniekcji nasienia oraz wyjścia potomstwa.

To właśnie obserwacja małp oraz praktyka celibatu uświadomiła mi, że cała seksualność jest jedynie programem. Programem mającym odwracać uwagę od rzeczywistości. Zachowanie mężczyzny, czy kobiety widzących atrakcyjnego partnera wykazuje duże podobieństwa do nałogu nikotynowego, alkoholowego, czy narkotycznego ciągu. Palacz sądzi, że dym z papierosa ładnie pachnie, a samo palenie daje mu dużo przyjemności. Tymczasem jest to kompletnym złudzeniem. Palenie papierosów nie jest w ogóle atrakcyjne dla kogoś, kto nie pali. Spółkujące ze sobą małpy nie wywołują u mnie żadnego podniecenia seksualnego. Nie pałam pożądaniem, by z którąś odbyć stosunek. Ich piersi są kompletnie nieatrakcyjne, a ich uroda mocno nie w moim typie. Dzięki temu mogę popatrzeć na ich życie seksualne takie, jakim ono rzeczywiście jest. Instynktowne, mechaniczne, bezmyślne. Instynkt zachowania gatunku. Program komputerowy zniewalający postrzeganie rzeczywistości. Czy, nie chcąc spółkować z małpimi samiczkami, włączę się w tę grę?

Przekierowuję moje postrzeganie na inny gatunek naczelnych, na ludzi. Widzę wystrojoną dziewczynę. Stoi na przystanku, czekając na autobus. Włosy starannie uczesane i spięte w strojny warkoczyk. Wykonane z wyekstrahowanego z ropy naftowej plastiku wstążki swój czerwony pigment zawdzięczają zwykłej rdzy, czyli utlenionemu żelazu. Na skórę twarzy nałożona została warstwa sproszkowanej kredy, minerału skał metamorficznych powstających z obumierających skorupiaków. Również ze sproszkowanego kamienia jest zalegająca na powiekach warstwa niebieskiego azurytu. Na rzęsach i brwiach rozsmarowana jest sadza pomieszana z olejem. Sadza jest węglem, który nie utlenił się podczas procesu spalania. Jej najbardziej znaną fizyczną właściwością jest zdolność do niemal całkowitego pochłaniania pasma promieniowania widzialnego, które od pomalowanych sadzą przedmiotów przestaje się odbijać. Dopełnieniem makijażu jest czerwona pomadka do ust. Karmin w niej użyty pochodzi od martwych chrząszczy, dokładniej pluskwiaków. Topi się je we wrzątku, a następnie ściera na proszek. Zmieszany z olejem, nierzadko zużytym, formowany jest w postać czerwonego sztyfcika do ust.

Dziewczyna roztacza wokół siebie woń utworzoną poprzez mieszanie ekstraktów różnych kwiatów i ziół, jak i moczu konia, który jest jednym z najpopularniejszych wzmacniaczy zapachu. W uszach młodej kobiety dostrzec można galwanizowaną stal, z przetopionym piaskiem w wypustkach, reprezentującym drogie kamienie. Podobnie z naszyjnikiem widniejącym na piersi. Maszynowo składany łańcuch jest mikroskopijną kopią więzadeł używanych do tej pory do pętania zwierząt hodowlanych.

Ubranie dziewczyny nie zostało zaprojektowane z myślą o ochronie przed chłodem i wiatrem. Ba! Jest to jego funkcja marginalna. Projektant próbuje jak najbardziej wyeksponować nim nogi, piersi i talię. Kolorowa sukienka ledwo zakrywa wystający stanik, którym najczęściej są zapinane na plecach połączone ze sobą dwie materiałowe torebki wypełnione gąbką.

Samotna dziewczyna stoi spokojnie, ze znudzeniem wpatrując się w przeciwną stronę jezdni. Całkowicie się to zmienia, gdy koło niej staje również czekający na autobus młody mężczyzna. Dziewczyna przeczesuje co rusz palcami włosy, które spięte w warkocz tego przeczesywania wcale nie potrzebują. Jej oczy stają się rozbiegane i ukradkiem coraz częściej zerkają w kierunku stojącego obok mężczyzny. Nogi zaczynają niespokojnie przebierać, przygotowując się do godowego tańca…

Siedzę na piasku obserwując parę zakochanych. Dzisiaj jest ich zresztą na plaży prawdziwy natłok. Nawet tutaj, na dalekim skraju Azji Południowej amerykańska tradycja przejmuje umysły młodego pokolenia. Dzisiaj jest 14-ty dzień lutego, Dzień Zakochanych. Zakochanym patronuje Święty Walenty, który notabene jest także patronem osób ciężko chorych psychicznie. Czy to aby przypadek?

Podczas medytacji, gdy uda się ugasić wszelką myśl, mój byt staje się czystą świadomością. Świadomość ta nie ma płci. Nie jest ani mężczyzną, ani kobietą. Nie pragnie miłości, szacunku, oddania od nikogo innego, będąc całkowicie samowystarczalnym bytem. Dopiero po wyjściu ze stanu samadhi ładowany jest program indywidualizmu. Płeć, preferencje seksualne, upodobania, definicja piękna — wszystko to jest doktryną ładowaną po wyjściu z medytacji. Nie jest częścią świadomości, lecz niejako graficzną nakładką systemową, filtrem, przez który odbiera się otoczenie.

Praktyka celibatu pozwala lepiej uchwycić rozróżnienie, co jest mną, a co moim przekonaniem. Atrakcyjność seksualna kobiety jest moim przekonaniem, narzuconym systemem upodobań. Nie ma ten mój pogląd żadnych podstaw merytorycznych. Wewnątrz tej kobiety, jeśli ona rzeczywiście istnieje, tkwi to samo jądro świadomości, które jest aseksualne, nie posiada jakiejkolwiek własnej natury. To jądro jest tym samym jądrem, które odkrywam podczas głębokiego samadhi, jest dokładnie mną, moją świadomością. Rozumiejąc ten mechanizm zamieniam się w obserwatora, staję się małpim samcem alfa, obserwującym uczestniczących w godowym tańcu ludzi.

Program tańca godowego obejmuje sparowanie się dwóch osób przeciwnej płci i spłodzenie potomstwa. Inicjacja życia rodzinnego jest więc narzuconym instynktem, czynnością machinalną mającą swoją genezę w podświadomości. Gdy potomstwo przestaje wymagać już opieki, działanie programu słabnie, a do głosu dochodzą nieprokreacyjne cele, jak rozwój osobisty, duchowy, czy realizacja dawno odkładanych marzeń. Następuje nieświadome odejście od instynktu rozmnażania, bądź, jeśli ten instynkt nadal jest aktywny, przekierowanie uwagi na innego partnera seksualnego, w celu oczywistym.

Chodzący po plaży młodzi ludzie są tak bardzo bezwolni i ulegli programowi rozmnażania się, że życie bez partnera wydaje im się największym z możliwych koszmarów. Nie zdają sobie sprawy, że obraz sympatii jest wyjątkowo mocno przekłamanym imperatywem prokreacji, a całe szczęście, które w tej chwili odczuwają, nie jest zasługą nikogo innego, jak ich samych. To oni, kierowani iluzją umysłu, wytwarzają całą tę miłość, radość i poświęcenie. Nikt inny.


Co daje prawidłowe rozpoznanie programu prokreacji funkcjonującego wśród małp i przekalkowanie go na gatunek ludzki?

Najważniejszym jest możliwość odseparowania świadomości od ego, którym są wszystkie programy ładowane i wykonywane poza stanem samadhi. Podział na płeć jest częścią ego. Instynkt prokreacji implikujący łączenie się ludzi w pary jest częścią ego. Zauważenie ego rozbraja owe programy. Gdy stają się widoczne, można nad nimi zapanować i dowolnie kierować własną percepcją. Skoro emiterem szczęścia i radości wywodzących się z iluzji posiadania partnera jestem ja sam, to dlaczego nie nauczyć się tego stanu wywoływać niezależnie?

Całą filozofię buddyzmu można ograniczyć do sformułowanych przez księcia Siddharthę Czterech Szlachetnych Prawd. Pierwszą jest ustalenie aksjomatu, że cierpienie istnieje. Drugą jest określenie przyczyn cierpienia. Są nimi pragnienia. Trzecią prawdą jest twierdzenie, że gdy nie będzie pragnień, nie będzie także cierpienia. Czwartą jest sposób praktyczny wyjścia z cierpienia, Szlachetna Ośmioraka Ścieżka.

Medytacja jest ósmym aspektem praktyki buddyjskiej. Jest ważna, lecz będzie bez znaczenia, jeśli nie występuje równocześnie z pozostałymi siedmioma. Siódmym aspektem jest uważność.

Uwaga jest czymś, czego nie należy tracić. Istnieje błędny pogląd, że medytacja jest stanem osiąganym wyłącznie podczas długotrwałego siedzenia w skupieniu. Medytacja powinna być praktykowana cały czas, podobnie jak uważność. Kierujący pojazdem powinien cały czas być świadomym swojej roli kierowcy. Nie powinien pozwalać sobie zapomnieć, że właśnie kieruje pojazdem. Ćwiczenie uwagi opiera się na podobnym założeniu. Należy cały czas skupiać ją na wykonywanych czynnościach.

Już w dzieciństwie odkryłem, że gdy uświadomię sobie śnienie, mogę przejąć nad nim całkowitą kontrolę. Wygląda to tak, że nagle podczas snu zdaję sobie sprawę, że to tylko sen i cała rzeczywistość nie istnieje, tylko mi się śni. Impulsem do wybudzenia zwykle było spostrzeżenie niezgodności pomiędzy scenariuszem, a charakterem postaci. Najczęściej wybudzenie następowało w sytuacji, gdy we śnie pojawiała się historia, że kogoś zabiłem. Postać nagle zwalnia, a cała akcja zatrzymuje się. Czy ja naprawdę jestem zdolny do zabicia kogoś, zadaję sobie pytanie? Odpowiedź mnie wybudza. Rozpoznaję sen, ciągle w nim pozostając. Cały scenariusz wówczas zaczyna się toczyć według moich wytycznych. Chcę latać, latam. Chcę strzelać promieniami z oczu i być nieśmiertelnym, tak też się dzieje. Ten stan można utrzymać do czasu ponownego zaśnięcia, bądź całkowitego wybudzenia. Zaśnięcie następuje, gdy się traci uwagę i zapomina, że to przecież tylko sen. Natomiast całkowite wybudzenie, gdy scenariusz zrobi się zbyt przewidywalny i łatwy, a w związku z tym mało interesujący. Dlatego utrzymanie uwagi jest tak ważne w praktyce buddyjskiej. Nawet pełne oświecenie może być wyłącznie chwilowe, jeśli nie pójdzie za nim uważność.

Praktyka celibatu separuje seksualność od świadomości, lokując ją w strefie ego. Dopóty jednak ten podział istnieje, dopóki jest zachowana uważność. Program prokreacyjny należy obserwować i go analizować, a niekoniecznie wykonywać. Wszak i on jest iluzoryczny, przeto więc nietrwały. Przemija jak i wszystkie inne aspekty ego. Tylko świadomość jest wieczna i właśnie na niej praktykę należy skupiać.

Patrzę na przechodzącą obok mnie parę. Przystojny wysoki mężczyzna w pierwszej fazie dorosłości i równie młoda kobieta, drobna postura wtulona w niego, mieszcząca się pod ramieniem. Czy jednak oni siebie nawzajem naprawdę potrzebują? Czy chuć aby nie wpędza ich właśnie w dramat życiowy? W spontanicznym wspomnieniu przyszła mi na myśl pewna kobieta, która po rozpadzie długoletniego związku nie mogła sobie ułożyć życia. Wdawała się co rusz w nowe miłostki, ciągle mając nadzieję na tę jedyną. W uszach wybrzmiewała mi jeszcze pretensja, czy ja nie mogę być szczęśliwa? Jednocześnie ta kobieta kolejnych partnerów obwiniała za swoje nieszczęścia w miłości.

Biedna ty jesteś! — przez myśl mi przebiegło. Szukając szczęścia na zewnątrz, nigdy go nie znajdziesz. Ta iluzja chwilowej radości jest elementem programu prokreacyjnego. Nagradza za zgodne z nim postępowanie, karze, gdy się z drogi rozmnażania zboczy. Jeśli warunkujesz swoje szczęście od mężczyzny, to nie będziesz nigdy szczęśliwa. Szczęście jest czymś noszonym w sobie. Jeśli się nie pojawia, to należy go w sobie naprodukować. Współczuję ci więc, jeśli tego nie potrafisz zrozumieć.

Doświadczany świat jest lustrzanym odbiciem naszego wnętrza. Jest piękny, gdy wnętrze jest piękne, jest do bani, gdy wnętrze szwankuje. Nie istnieje nikt, by móc winę na niego zwalić. Nie ma wampirów energetycznych, toksycznych ludzi, czy psychopatów. To wszystko tylko usprawiedliwienia i wymówki. Z drugiej strony nie ma też Romeów i Julii, Kopciuszków, czy książąt na białych rumakach, którzy nie wiadomo skąd się pojawią i do pałacu swojego zabiorą. Jedynym źródłem szczęścia jest nasze wnętrze i jeśli radości istnienia w twoim życiu brakuje, nie rozglądaj się wokół, lecz zerknij do środka.

Dlatego właśnie naiwnym jest szukanie szczęścia w związku. Wewnętrzny imperatyw bycia z kimś należy zwalczać, a strach przed samotnością likwidować. Mnisi zamykają się w jaskiniach na długie tygodnie, ba!, miesiące, czy nawet lata całe. Będąc z samymi sobą mają wszak najlepsze towarzystwo z możliwych. Mają idealnego i doskonałego kochanka — siebie samych. Umiejętność akceptacji i pokochania siebie jest kluczowa. Bez miłości do samego siebie jakikolwiek związek będzie nieudany. A po pokochaniu samego siebie jakikolwiek inny związek staje się niepotrzebny. Może być jedynie dodatkiem, uzupełnieniem, nigdy podstawą.

Siedzę na plaży i patrzę na ten rytuał godowy patrona obłąkanych, kiwając jednocześnie ze współczuciem głową. Czy ja jeszcze byłbym w stanie się zakochać? Zauroczyć kimś, przystać na kompromis i zamieszkać razem? Siedząc tu samotnie na plaży jestem całkowicie wolny. Mogę pójść do pokoju i się położyć, mogę zostać na piasku, siedząc aż do rana. Mogę wstać i pójść dokądkolwiek, nigdy już nie wracając w to samo miejsce, jednocześnie nie musząc się nikomu z niczego tłumaczyć. Życie w związku to ciągłe kompromisy. Zgadzamy się na utratę części wolności, respektując wolę i potrzeby drugiego człowieka. Co jednak dostajemy w zamian? Kilka minut seksu, który po czasie traktowany jest bardziej jak spełnianie obowiązku, niż przyjemność? Seks ów implikuje pranie pieluch i całonocne czuwanie przy łóżeczku. Martwimy się, gdy dziecko kaszlnie, drżymy w niepokoju, gdy się przewróci, nie wraca na czas do domu, znajduje nieodpowiedniego partnera, ma z nim problemy małżeńskie… Jednym słowem wieczne cierpienie na własne życzenie. Nieliczne chwile radości generowane są i tak przez nasz umysł, a nie umysł dziecka. Może więc lepiej zdystansować się od tego programu? Wszak książę Gautama opuścił dom rodzinny, porzucając swoją żonę i nowo narodzonego syna, by odzyskać pełną wolność dokonywania wyborów. Poszukiwanie wolności stało się jego naczelnym mottem.

Czy ta wtulona w siebie para zdaje sobie sprawę ze źródła oddziaływania wpychającego ich siebie nawzajem w ramiona? Czy to sprawiedliwe, że najważniejsze w życiu decyzje podejmuje się w okresie, gdy jest się najgłupszym?

W zeszłym roku nadarzyła mi się okazja do opuszczenia klasztoru. Przełożony zakonu nie dopilnował przygotowania na czas dokumentacji wizowej, musiałem więc opuścić Tajlandię i wystąpić o nową wizę w tajskiej ambasadzie. Telefon do rodziny i za kilka chwil bilet na samolot do Londynu już wykupiony. Jadę na lotnisko.

Wyruszając z zakonu, zabieram ze sobą jedynie misę jałmużną, dodatkową szatę i dokumenty. Zostawiam wszystko w klasztorze, mając zamiar za kilka dni wrócić z wizą. Siedząc już w jumbo-jetcie patrzę na chmury pode mną. Thamkrabok zostało gdzieś tam na dole. Jest niczym sadzawka pełna kotłujących się w niej ryb, z których każda ma coś ważnego do zrobienia, wybitną funkcję do spełnienia, walczy na śmierć i życie o swoje ideały. Jakże to małe i nieistotne wydaje się z wysokości 10 kilometrów. Świat jest olbrzymi, piękny i niepoznany. Lecąc ponad chmurami poczułem wreszcie wolność.

Zamknięte społeczności, takie jak zakon Thamkrabok, wytwarzają w sobie szereg dość niezdrowych zachowań. Społeczność jest w pewnym sensie hermetyczna. Nie akceptowane są wpływy zewnętrzne. Należy się przede wszystkim podporządkować. Tak nakazuje tajska kultura i tradycja.

Tymczasem Thamkrabok tworzą specyficzni ludzie. Zdecydowana większość przygodę z klasztorem rozpoczęła od kuracji odwykowej. Na terenie klasztoru znajduje się znane w Tajlandii centrum walki z uzależnieniami od narkotyków i alkoholu. Z niewielkimi wyjątkami wszyscy mnisi rekrutowani są z centrum rehabilitacji. Są to byli narkomani i alkoholicy, dla których pozostanie w zakonie jest kwestią wyjścia z nałogu i rozpoczęcia w miarę normalnego życia. Wieloletni cug narkotykowy często wyjałowił ich z człowieczeństwa. Do czasu przyjazdu do Thamkrabok ich życie opierało się na kradzieżach, grabieży, oszustwach i kłamstwie. Przemoc fizyczna była jednym z podstawowych argumentów w dyskusji.

Obecni liderzy zakonu trafili tutaj jako bardzo młodzi ludzie. Jedynymi doświadczeniami, które ze sobą wnieśli, były albo te narkotyczne, albo alkoholowe. Nie odebrali żadnej edukacji, a wychowanie zawdzięczają głównie ulicy.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 80.82