E-book
Bezpłatnie
drukowana A5
42.64
Tropem moralności

Bezpłatny fragment - Tropem moralności

Tom I


Objętość:
141 str.
ISBN:
978-83-8369-130-5
E-book
Bezpłatnie
drukowana A5
za 42.64

Pobierz bezpłatnie

Od autora

W lutym 2017 roku poleciałem z kolegami do Bangkoku. Cel tej podróży był stricte rekreacyjny — stare wino, młode dziewczyny i brak jakichkolwiek hamulców. Ówczesny hedonizm był reakcją na rozpad związku małżeńskiego; z jednej strony odzyskanie wolności uderzyło wodą sodową do głowy, z drugiej owa głowa zdruzgotana została brutalnym zniszczeniem porządku życia i planów na przyszłość. Zabawy z prostytutkami i ciągły kac nie okazały się jednak satysfakcjonującą receptą na szczęście. Ba! Są zdecydowanie przereklamowane i niewarte zachodu.

Gdy tak zniechęcony siedziałem na ławce w poczekalni pewnej instytucji, ktoś pokazał mi ulotkę zakonu buddyjskiego. Nie miałem właściwie nic do roboty, więc następnego ranka postanowiłem wsiąść do autobusu i odwiedzić Thamkrabok. Na miejscu okazało się, że mnisi prowadzą tam rehabilitację osób uzależnionych od alkoholu i narkotyków. Zdziwili się, że nie jestem uzależniony. Powiedziałem, że chcę dowiedzieć się czegoś więcej o buddyzmie. Pozwolili mi zostać.

Gdy zbliżył się termin mojego wylotu do Anglii, poinformowałem kolegów nadal imprezujących w Pattaya, że zostaję w Tajlandii. Mnisi zdążyli mi w tym czasie pokazać, że nie potrzebuję pieniędzy, alkoholu lub wyuzdanego seksu z nastoletnimi dziewczętami żeby być szczęśliwym. Niebawem zgodziłem się złożyć ślubowanie i zostać pełnoprawnym mnichem.

Od tego czasu minęło już wiele lat. Nie powróciłem do zarobkowania. Nauczyłem się żyć bez pieniędzy, pomagam ludziom, a oni w zamian mnie karmią. Raz jestem tu, raz tam — podążam za zaproszeniami. Rozstawiłem żagiel i dryfuję tam, dokąd mną powieje. Odchodzę z miejsc, w których jestem niemile widziany, do miejsc, do których jestem przyjacielsko zapraszany. Dzięki temu udało mi się odzyskać balans, spokój umysłu i co za tym idzie — radość z samego faktu istnienia.

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Wszystkie postaci są zmyślone. Każda z nich jest jednak częścią kogoś, na kogo natknąłem się w trakcie włóczęgi po świecie. Podróżuję jako buddyjski mnich, napotykając na mojej drodze tysiące różnych ludzi. Wsłuchuję się w ich historie, dodając do tego cegiełkę własnych przeżyć i wyobraźni. Z tego miksu stworzyłem postacie i wydarzenia, których niby nigdy nie było, choć w rzeczywiści miały miejsce. Przykładowo opisywany klasztor znajduje się na górze Arunaczala w Indiach. Miałem zaszczyt w nim spędzić miesiąc. Postać Mariusza jest zlepkiem wielu historii i postaci. Zbierający puszki bezdomny podszedł do mnie nad ranem, gdy spałem w jednym z parków, i zaproponował pomoc i kanapkę z łykiem wina. Znowu pomysł z pobieraniem zasiłku przez kuratora i nie przekazywaniu go podopiecznemu powstał dzięki rozmowie z pewnym bezdomnym w Krakowie, który mieszka w parku koło kopca Kościuszki. Postać Ambasadora z rozdziału czwartego także jest wzorowana na autentycznej historii. Mieszkający w Kigomie dyplomata dorabiał handlem diamentami. Któregoś dnia wyszedł dostarczyć komuś kontrabandę i do domu już nie wrócił ani nie skontaktował się z rodziną. Jego młoda żona musiała dawać sobie radę sama i wychować dzieci samodzielnie, nie mając pojęcia, co stało się z jej mężem…

Książka ta jest pod wieloma względami nietypowa. Zawarłem w niej mnóstwo symboli i znaczeń. Oprócz rozdziału czwartego, który przeniesiony został do kilku odległych od siebie lokacji, akcja pozostałych odbywa się w ciągu jednego dnia lub doby. Każdy rozdział składa się z trzech aktów. Narrator powieści posługuje się tylko i wyłącznie trybem teraźniejszym, co ma podkreślić buddyjską filozofię bycia w tu i teraz.

Przytłaczająca większość książek posługuje się narracją trzecioosobową, używając czasu przeszłego. Z moich pobieżnych badań wynika, że mniej niż 0.1% książek posługuje się narracją trzecioosobową w czasie teraźniejszym. Są to niemal wyłącznie skrypty sceniczne. Wśród całej literatury świata można wyliczyć zaledwie kilka książek, których autorzy eksperymentalnie zastosowali czas teraźniejszy. Książki te uchodzą za trudne do czytania, czy wręcz niemożliwe do przebrnięcia. Najczęstsze opinie powtarzały, że: „aż wszystko od tego boli. Nie tylko głowa. Ból czytania rozlał się aż po koniuszki palców u stóp. Jestem zdruzgotana!”

Nie ukrywam, że pisanie w czasie teraźniejszym było „drogą krzyżową”. Czas ten zubożył znacząco zasób dostępnego słownictwa. „…Wyrzekł i ze spokojem odetchnął” — jest niewyrażalne w czasie teraźniejszym bez zmiany znaczenia. Cały czas przeszły należało przerzucić do dialogów bohaterów i pożonglować lokacjami oraz kolejnością wydarzeń. Pociąłem więc historię na konkretne sceny i ułożyłem osobne mini opowieści.

Drugim powodem, który miał także niebagatelny wpływ na kolejność opisu, jest moja fascynacja twórczością filmową Quentina Tarantino, a właściwie jego „Pulp fiction”. Słusznie czy nie, założyłem, że taka forma będzie ciekawym eksperymentem literackim a jednocześnie ambitnym wyzwaniem. Retrospekcja i pomieszanie kolejności zdarzeń dają duże możliwości w budowaniu emocji, nawarstwianiu historii i spajania ich ze sobą, pozwalają na gwałtowne i nieoczekiwane zwroty akcji, budują atmosferę tajemniczości i odkrywania sekretów bohaterów.

Lektura jest, podobnie do „Tropem świadomości”, oparta na wielu warstwach zrozumienia rzeczywistości. Zawiera w sobie mnóstwo buddyjskich symboli, z których użycie czasu teraźniejszego jest najważniejszym. Narrator opisuje świat w sposób, w jaki go widzi w tu i teraz. Nie wybiega ani w przyszłość, ani nie sięga do przeszłości, wkładając opisy zdarzeń minionych w usta samych bohaterów lub opisując lokację jako osobną opowieść. Pozostawanie w „tu i teraz” jest podstawową praktyką buddyjską. Sposób narracji ma uświadomić czytelnikowi na czym takie doświadczanie rzeczywistości polega. Sama historia także jest takim doświadczeniem. Ukazuje bowiem świat jako wewnętrzne splątania emocji bohaterów. Ich losy są ze sobą sprzężone. To sprzężenie powoduje dramat — nie dlatego, że którakolwiek postać jest negatywna, lecz dlatego, że postacie wzajemnie się nie rozumieją. To nieporozumienie tworzy największą tragedię, a nie same wydarzenia, które ukazywane z wielu różnych perspektyw dają zgoła odmienny obraz rzeczywistości. Rzeczywistości, której po poznaniu nie można już oceniać, która sama w sobie robi się martwa i beznamiętna, pozostając w opozycji do jej bardzo emocjonalnego odbioru w umysłach bohaterów.

Rozdziały są tematyczne — każdy poświęcony jednemu wskazaniu. Pięć pierwszych wskazań przeznaczonych jest dla osób świeckich; dotyczą one praktyki życia poza zakonem. Następnych pięć wskazań przeznaczonych jest dla celów monastycznych. Akcja zostaje więc przeniesiona na grunt zakonny. Historia każdego rozdziału ma na celu zobrazować problem zawarty we wskazaniu. Przykładowo w pierwszym rozdziale śmierć ma różne konteksty znaczeniowe — śmierć rośliny przechodzi niezauważenie, śmierć zwierzęcia wywołuje uczucie litości a śmierć człowieka dramat psychiczny. Ma to unaocznić czytelnikowi problem relatywizmu oceny. Okazuje się, że nic nie jest oczywiste i zależy od kontekstu naszych własnych emocji. Sama historia i jej zaskakujące zwroty akcji także mają temu służyć.

Dziesięć wskazań buddyjskich, którym poświęcona jest ta historia, tworzą silę, buddyjskie zasady etyki. Zasady etyczne, które wchłonąwszy z systemu socjalnego praktykujemy, wytwarzają nasze poczucie moralności. Inna moralność panuje wśród Masajów, inne standardy moralne przyjmuje brytyjska rodzina królewska, jeszcze inna moralność kieruje Kowalskim z parteru — na świecie nie ma jednej uniwersalnej moralności. Wszystko okazuje się względne i tymczasowe.

Poprzednia powieść Tropem świadomości opisuje życie pielgrzymującego mnicha, który szuka odpowiedzi na pytanie kim jest. Tropem moralności kontynuuje owe poszukiwania, koncentrując się jednak na zasadach etycznych. Książka jest poszukiwaniem odpowiedzi na pytanie jaki jestem. Wszystkie te poszukiwania mają na celu doprowadzenie umysłu do stanu nibbany — chrześcijańskiego raju na ziemi, Edenu. Powieść ta jest moją cegiełką budującą ową drogę do raju każdemu, kto zechce się w nią udać…

1. Dzień I — prom

Panatipata veramani sikkhapadam samadiyami

[Zobowiązuję się przestrzegać nakazu, powstrzymywać się od odbierania życia]

Liść wisi na gałęzi wśród innych liści. Jest już żółty i wysuszony. W pewnej chwili podmuch wiatru go odrywa. Powoli i majestatycznie spada na ziemię, kołysząc się przy tym na boki spokojnie i z gracją, jakby tańczył na wietrze. Po dłuższej chwili delikatnie osiada na skraju drogi, niczym układając się do zimowego snu. Nie leży tam jednak długo. Przejeżdżające szosą auto tworzącym się za nim pędem powietrza podrywa liść znowu do góry. Gwałtownie się wznosi na kilka metrów, by ponownie, kołysząc się z gracją na boki w swoim jesiennym tańcu, opaść. Na ziemi nie jest mu dane leżeć jednak długo. Następny samochód podrywa go do góry, po czym liść ponownie opada. I znowu zostaje poderwany… I znowu opada… I znowu…

— …I znowu pięćdziesiątka… i radar. Co za obłęd! — prowadząca zielonego Golfa kobieta drży z oburzenia. — Droga szeroka na dwa pasy, żadnych widocznych zabudowań, a jakiś idiota postawił „pięćdziesiątkę” — dodaje gniewnie pod nosem. — Pewnie żeby policja mogła sobie kasę nabijać.

Z głośników samochodowego radia sączy się delikatnie koncert fortepianowy nr 23 Mozarta. Kierująca bierze głęboki oddech. Spokojne dźwięki muzyki klasycznej powoli uspokajają kobietę. Jej auto toczy się powoli wśród okalających jezdnię drzew, które nabrały już złotego koloru i powoli zrzucają liście. Pęd aut podwiewa je do góry, dzięki czemu mają możliwość jeszcze raz majestatycznie opaść na ziemię.

Za Golfem ciągnie się grzecznie sznur kilku samochodów. Po minięciu radaru rozpoczynają wyścig, swoją grzeczność pozostawiając wraz z urządzeniem kontrolującym prędkość. Tuż za kamerą rozpoczyna się koncert głośnego wycia silników, inicjując wzajemne nerwowe wyprzedzanie. Kierująca Golfem kobieta z poirytowaniem kurczowo łapie za kierownicę w nadziei, że żaden z oszalałych nagle kierowców nie zepchnie jej na przydrożne drzewo. Zerkając niecierpliwie w lusterka, zjeżdża maksymalnie do skraju jezdni. Mimo minięcia radaru sama nie przyspiesza, znak odwołujący ograniczenie prędkości widząc ciągle przed sobą. Dopiero po przemknięciu obok niego delikatnie naciska pedał gazu, prawą ręką jednocześnie podkręcając głośność radia. Spokojny dźwięk pianina kontrastuje z szaleńczą sytuacją na drodze.

Po kilku kilometrach droga zwęża się, przechodząc w jedną jezdnię o dwóch pasach ruchu. Okolica zmienia się w bardziej leśną. Gdzieniegdzie pośród drzew można dostrzec pojedyncze gospodarstwa rolne. Zabudowania są jednak coraz mniej liczne a las coraz gęstszy. Przydrożne znaki zaczynają ostrzegać o mogących wybiec na drogę sarnach i dzikach. Mimo prostego jak okiem sięgnąć odcinka drogi, znak znowu ogranicza prędkość do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Golf zwalnia, dostosowując tempo do przepisów. Samochody go mijające ignorują ograniczenie, wyprzedzając kobietę z nawet kilkukrotnie większą prędkością. Kierujący białą Toyotą trąbi w trakcie wyprzedania.

— Palant — wyrywa się kobiecie. — Pędź! Rozwal się, kretynie!

***

Tego roku jesień jest wyjątkowo ciepła i piękna. Przy drodze złocą się topole i jesiony, przykrywając asfalt dywanem kolorowych i puszystych liści. Czerwona kula lawy majestatycznie spada właśnie na horyzont, oświetlając od spodu nieliczne dzisiaj chmury. Promienie zachodzącego słońca muskają korony gotujących się do zimy drzew, zamieniając niczym palcami Midasa w dostojne złote posągi.

Wśród długich rzucanych przez strzeliste topole na asfaltową drogę cieni przesuwa się jeden krótszy, ludzki. Spiesznym krokiem stąpa w kierunku światłości jakby w obawie, aby jej nie utracić. Mężczyzna z troską spogląda przed siebie, mając żal do słońca, że ono mu tak bezpardonowo ucieka. W tym nierównym wyścigu co chwilę się odwraca, niczym bojąc się nadciągających sił ciemności.

Mężczyzna maszeruje samotnie. Co kilkanaście kroków ogląda się za siebie, wypatrując czegoś w oddali. Droga biegnie prosto jak strzała. Widać wszystko z odległości kilku kilometrów. Nie ma na niej jednak nikogo prócz piechura w kanarkowożółtym płaszczu.

Ów płaszcz przeciwdeszczowy mocno kontrastuje z wytonowanym tłem jesiennego świata. Kontrastuje tym bardziej, że niebo jest niemal bezchmurne, nie dając powodu do zakładania deszczowego stroju. Płaszcz jest długi, zapięty z przodu. Sięga poza kolana, niemal po same kostki. Wystaje z niego para obutych w jasne klapki nóg. Nóg chudych i gołych, mocno jednak owłosionych i opalonych słońcem na mahoń. Ze względu na ograniczający ruchy płaszcz, nogi owe stawiają kroki krótkie, ale szybkie, wzmacniając wrażenie, że postać się dokądś spieszy lub przed czymś ucieka.

Wieczorne powietrze jest przyjemnie ciepłe, choć o tej porze roku noce potrafią już smagać zimnem. Ze względu na bliskość morza wieje jeszcze słaba bryza dzienna, która lekko porusza wierzchołkami strzelistych drzew. Topole chwieją się delikatnie raz w jedną, raz w drugą stronę, jakby kibicując mężczyźnie w jego pieszym maratonie. Siedzące na gałęziach ptaki gwiżdżą niczym sędziowie odmierzający każdy krok człowieka goniącego za uciekającą światłością. Wtórują im zagrzewające go do marszu świerszcze, tworząc istną ścianę dźwięku wytyczającą trasę wyścigu. Natura wydaje się wołać jeszcze za kończącym się dniem, próbując zatrzymać każdą z jego nieubłaganie uciekających chwil.

Gdy mężczyzna po raz kolejny odwraca się za siebie, dostrzega w oddali jadący w jego stronę samochód. Kilka chwil później widzi już wyraźniej białą Toyotę, która pruje przed siebie, ile fabryka dała. Pędzące auto podwiewa leżące na asfalcie liście, tworząc podążającą za nim złotą chmurę. Wyciągnięta ręka z prośbą o zabranie nie skutkuje zatrzymaniem się pojazdu. Przejeżdża on koło mężczyzny, w ogóle nie zwalniając. Piechur tęsknie patrzy jeszcze przez chwilę za niknącym za horyzontem samochodem, który niemal wjeżdża w kulę zachodzącego słońca.

Jezdnia prowadzi w kierunku niewielkiego wzniesienia, które stwarza wrażenie, że słońce znika dokładnie na końcu szosy. Gdy jego tarcza dotyka widnokręgu, przed mężczyzną zaczyna pojawiać się ciemniejsza plama cienia. Na początku niewielka, jednak z każdą upływającą sekundą rozlewająca się coraz bardziej po ziemi. Goniący za słońcem człowiek zmierza w stronę owej plamy, ona znowu wybiega mu na przywitanie, coraz szybciej sunąc w jego kierunku. Gdy plama pojawia się tuż pod jego nogami, słońce niemal całkowicie skrywa się już za horyzontem. Niknie coraz bardziej w oczach, by po chwili pozostawić po sobie jedynie czerwono-złotą poświatę. Plama cienia zajmuje już niemal całą ziemię. Jeszcze przez chwilę złote topole jaśnieją odbitym blaskiem niczym drogowe latarnie, by po chwili również zgasnąć.

Równocześnie z cieniem ogarniającym ziemię pojawia się na niej chłód, zapowiadając zimniejszą noc. Mężczyzna zanurza się w myślach, nie zwalniając żwawego tempa. Skoncentrowany na marszu, zdaje się nie zauważać zmieniającej się temperatury powietrza. Coraz jednak trwożniej patrzy przed siebie, a w jego oczach maluje się strach przed nadchodzącą ciemnością.

Wreszcie z oddali powoli narasta cichy warkot nadjeżdżającego samochodu. Mężczyzna idzie szybko przed siebie pogrążony we własnych myślach i nie od razu słyszy dźwięk silnika. Odwraca się niemal w ostatnim momencie i aż podskakuje z wrażenia na widok zielonego Golfa, za którego kierownicą siedzi około trzydziestoletnia kobieta. Odwracając się do samochodu, rozpościera obie ręce w rozpaczliwym geście, machając o podwózkę.

Reakcja wędrowca w pierwszej chwili wywołuje strach w kierującej pojazdem kobiecie. Pierwszym odruchem jest przejechać obok, nie zwracając uwagi na autostopowicza. Zamiast się zatrzymać, mimowolnie dodaje gazu. Mijając go, niefortunnie ich wzrok się jednak spotyka. W dużych i intrygujących oczach mężczyzny podświadomie dostrzega strach, nieporadność i zakłopotanie. Nie ma w zwyczaju zabierać nieznajomych, jedzie więc dalej. Sunąc wolno przed siebie, przemyka jej jednak przez myśl, że właśnie się ściemnia, powoli robi się też dość chłodno, a najbliższa miejscowość jest dopiero za kilkanaście kilometrów. Zatrzymuje więc auto i włącza wsteczny bieg, by wrócić do mężczyzny, który przyspieszając kroku, niemal podbiega do auta. Widok ten znowu sprawia, że kobiecie przez moment przychodzi na myśl, by dodać gazu i uciec. Tylu szaleńców teraz po drogach się kręci. Bezludzie, mało uczęszczana droga, zapadający zmierzch… Idealne warunki do dokonania grabieży, gwałtu, morderstwa…

— Będzie dobrze! — mruczy kobieta pod nosem. — Nie ma się czego bać — niepewnie dodaje sobie animuszu.

Gdy autostopowicz podchodzi bliżej, oczom kobiety ukazuje się poczciwa twarz około czterdziestoletniego sympatycznego mężczyzny, który z bliska wygląda na nieco zaniedbanego. Człowiek ów nie wygląda groźnie, wzbudza raczej litość niż strach. Jego twarz jest pociągła i szczupła. Okala ją kilkudniowy ciemny zarost. Dłonie mężczyzny są zniszczone, jak na jego wiek, choć nie wyglądają na spracowane. Pod paznokciami, które nie są długie, wyraźnie widać czarny brud. Niezadbana aparycja kontrastuje z bardzo łagodną i ładną twarzą mężczyzny, uroczym lekko orlim nosem i wydatnym podbródkiem. Duże niebieskie oczy są lekko rozbiegane, niepewnie badając otoczenie. Wielkich oczu strzegą długie rzęsy, których mężczyźnie mogłaby pozazdrościć niejedna kobieta. Teraz te rzęsy zabawnie trzepocą, akcentując brak pewności w obcym otoczeniu. Pasażer swoje zakłopotanie próbuje zakryć szerokim uśmiechem. Uśmiechem, który odsłania szpaler śnieżnobiałych równych zębów, wręcz nie pasujących do reszty zaniedbanego wizerunku.

— Dobry wieczór. Spada mi pani z nieba! Do portu muszę się dostać.

— Dobrze się składa — kobieta odpowiada niepewnym uśmiechem w jego stronę. — Nie jadę wprawdzie do samego portu, ale będę koło niego przejeżdżać.

Gdy ruszają, w nozdrza kobiety uderza niezbyt świeży zapach mężczyzny. Delikatnie uchyla tylne okna samochodu, jednocześnie zwiększając nadmuch powietrza z przodu. „Zabrałam sobie do auta menela” — krzywi się w myślach kobieta. „Najpierw pieprzone radary, a teraz dodatkowo umiliłam sobie podróż, przygarniając śmierdzącego bezdomnego!”

Pasażer zdaje się mieć świadomość swojego zapachu. Wyraźnie zakłopotany układa poły płaszcza wzdłuż kolan, nie wiedząc, co zrobić z rękami lub sprawdzając, czy płaszcz dobrze zakrywa jego ciało. Po chwili mężczyzna przenosi dłonie z kolan na głowę, próbując w zakłopotaniu poprawić zmierzwione ciemnoblond włosy. Mimo ewidentnego niechlujstwa sprawiają one wrażenie artystycznego nieładu, dodając mężczyźnie uroku, zamiast go odbierając. Ukradkiem zerka na kobietę, która wygląda na około dekadę młodszą od niego. Jej smukłą śniadą twarz okalają blond loki. Włosy wyglądają na naturalnie kręcone. Nie są upięte, tworząc bujną i wysoką czuprynę. Kobieta w przeciwieństwie do mężczyzny jest bardzo zadbana. Ma delikatny, stylowy makijaż, podkreślający piwne oczy niebieskim kolorem. Na ustach można rozpoznać ślady różowej szminki, już teraz jednak mocno startej. Ubrana jest w jasnobłękitny wełniany sweter o szerokich oczkach, z których wyziera śnieżnobiała koszula. Biały jej kołnierzyk jest rozpięty, ukazując smukłą szyję, na której wisi krótki srebrny łańcuszek z mahoniowym drewnianym krzyżykiem. Dolną partię ciała kobiety okrywa sięgająca kolan liliowa spódnica i w podobnym odcieniu czółenka.

— Miał pan szczęście, że się zatrzymałam. Nawet nie wiem dlaczego, bo zwykle nie zabieram obcych do samochodu.

Kobieta zauważa zakłopotanie swojego współtowarzysza podróży. Jej serce mięknie i próbuje rozbroić napiętą sytuację, wysyłając w stronę swojego nowego pasażera ciepły i przyjacielski uśmiech.

— Bóg mi panią zesłał w prezencie — z wielkim przekonaniem w głosie zauważa mężczyzna. — Modliłem się do niego, żeby mi przysłał anioła i pani się pojawiła.

— Oj tam, oj tam. Żaden ze mnie anioł — lekko speszona komplementem kobieta uśmiecha się nieco szerzej. — Bliżej mi do diablicy — szeroko obnaża swoje białe i równe zęby.

— Mówię pani, że pani jest od Boga. Ja to wiem — dodaje tajemniczo.

Mężczyzna jest nadal mocno speszony i spięty. Jego własne oświadczenie wydaje się go uspokajać.

— Niech Panu będzie, że od Boga. Na zdrowie! Cieszę się, że mogę pomóc — serce kobiety mięknie jeszcze bardziej, co wyrażają śmiejące się już oczy.

— Muszę się dostać jak najszybciej do domu. — ciągnie ciągle jeszcze zakłopotanym głosem.

— Oczywiście. Ile będę mogła, tyle pana podrzucę. A gdzie pan mieszka?

— Na wyspie, kilka kilometrów za przeprawą promową.

— Oj, to kawałek pan ma. Niestety nie jadę aż tam. Podrzucę pana w okolice portu.

Na drodze robi się coraz ciemniej. Kierowane przez kobietę auto powoli toczy się wyrąbaną wśród gęstego lasu szosą. Z głośników sączy się 40 symfonia g-moll Mozarta. Kobieta zerka z zaciekawieniem w stronę pasażera, który ma zamknięte oczy i ewidentnie kontempluje utwór. Na jego twarzy jawi się błogi spokój, przez co rysy jego twarzy wydają się teraz jeszcze łagodniejsze.

— Jest pan miłośnikiem klasyki?

Mężczyzna przez chwilkę milczy, ciągle zanurzony w płynących z głośników dźwiękach. Dopiero po chwili otwiera powoli oczy i już spokojnym głosem odpowiada.

— Tak.

— Ooo… To jest pan pokrewną duszą. Coraz mniej ludzi ceni dzisiaj muzykę klasyczną.

Na twarzy kobiety pojawia się błysk zadowolenia. Jest pozytywnie zaskoczona. Kiwa głową, także zatapiając słuch w muzyce. Nie zamyka tylko swych piwnych oczu, gdyż musi obserwować drogę. Po dłuższej chwili, gdy z głośników dobiegają dźwięki kolejnego już utworu, kobieta przerywa milczenie.

— Mozart był genialnym kompozytorem, choć umarł dość młodo.

— Tak, to prawda — ripostuje mężczyzna. — Dożył zaledwie 35 lat. Mimo to był jednak bez wątpienia płodnym kompozytorem — uśmiecha się porozumiewawczo i mruga do zerkającej na niego z zaciekawieniem kobiety. — Jego żona Konstancja w ciągu dziewięciu lat powiła aż sześć razy.

— Och! Nie wiedziałam o tym. W tamtych czasach rodziny były liczniejsze niż obecnie.

— Niekoniecznie. Z ich szóstki dzieci przeżyło tylko dwóch synów. Reszta zmarła w wieku niemowlęcym.

— To był pewnie dla rodziców dramat. Mam jedna córkę i ona mi dostarcza wystarczających zmartwień. Jest moim oczkiem w głowie i sensem życia. Gdyby coś się jej stało, chyba sama bym z rozpaczy umarła

Po kilku chwilach zadumy kobieta dodaje.

— Nie mogę dla niej znaleźć wystarczającej ilości czasu. Teraz właśnie wracam z pracy. Cały weekend jej nie widziałam.

Te słowa stają się przyczyną nagłego smutku mężczyzny. Wydaje się znowu zakłopotany. Jego wzrok szuka miejsca dla oczu, przeczesując otoczenie, a na twarzy pojawiają się nerwowe tiki.

— Muszę jak najszybciej dostać się do domu, do moich dzieci — mówi zatroskanym głosem.

— A ile pan ich ma?

— Dwoje. Sześcioletniego Marcina i jedenastoletnią Kingę.

— Ach, to słodkie. Sama jestem jedynaczką i zawsze zazdrościłam koleżankom rodzeństwa. W dzieciństwie moim największym marzeniem było, żeby mieć starszego brata.

— Tak. Kinia z Marcinkiem są ze sobą bardzo zżyci. Marcin nie pozwoli jej skrzywdzić, choć ona jest od niego niemal dwukrotnie starsza. Nawet gdy coś przeskrobią, on zawsze bierze winę na siebie, żeby ją chronić. Ciężko się dowiedzieć od nich prawdy. Kinga znowu dba o Marcinka, jakby była jego matką. Sama jest jednak jeszcze dzieckiem. Muszę wrócić jak najszybciej do domu, żeby się nimi zaopiekować.

Zapada coraz większy zmrok. Reflektory samochodu oświetlają wydrążoną w leśnej głuszy ścieżkę, która prowadzi tunelem w stronę ledwie widocznej już poświaty zachodzącego słońca. Na drodze z rzadka pojawiają się inne samochody. Z głośników płynie koncert fortepianowy Mozarta, wprowadzając podróżujących w nostalgiczny nastrój. Kobieta prowadzi nieśpiesznie, bacznie obserwując pobocze.

— Moja Natalka jest bardzo uzdolniona muzycznie — ciągnie nieco rozmarzonym głosem. — Ma dopiero osiem lat, a już dość dobrze gra na pianinie. U mojej mamy stoi takie jedno stare pianino. Gdy zaczęła wykazywać zainteresowanie muzyką, nastroiłam je i opłaciłam kilka podstawowych lekcji. Teraz sama siada i gra usłyszane w telewizji melodie. Nie jestem uzdolniona muzycznie, ale moja mama kiedyś grała. Czasami coś tam we dwie improwizują. Gdy tak obie razem siadają i grają na cztery ręce, to od razu się wzruszam. Piękny widok.

— To tak samo, jak u mnie — mężczyzna uśmiecha się pod nosem. — Uwielbiam słuchać muzyki, ale granie mi nijak wychodzi. Rzępolę jak u Pendereckiego. Ale Kinga jest bardzo uzdolniona muzycznie. Pięknie gra na gitarze. Sama się nauczyła, żeby braciszkowi kołysanki śpiewać. Często wieczorami mimowolnie słucham jej recitali. Ona ma taki słodki głos, że serce się rozpływa jak czekolada w kieszeni spodni.

— Tak. To musi być słodkie…

Kobieta zamyśla się i po chwili dodaje, uśmiechając się uprzejmie.

— Niezręcznie mi jest, gdy mówimy sobie na pan i pani. Mam na imię Magda. Będę zaszczycona, jeśli przejdziemy na „ty”.

— To bardzo miły gest z twojej strony, Magdo. Mam na imię Krzysztof.

Magda potrząsa wyciągniętą ręką Krzysztofa, uśmiechając się do niego przyjacielsko. Z głośników płyną w tym czasie pierwsze dźwięki Marsza Tureckiego, wprawiając obu podróżnych w kontemplacyjną ciszę. Ich głowy zaczynają bezwiednie podrygiwać w takt muzyki. Mężczyzna mruży oczy, a kobieta mimowolnie zwalnia tempo jazdy, sycąc się chwilą. Po chwili jednak Krzysztof przerywa ten błogostan, zatroskanym głosem zwracając się do Magdy.

— Mam do ciebie wielką prośbę.

— Słucham, Krzysztofie. W czym ci mogę jeszcze pomóc?

— Żona miała zajmować się dziećmi, ale nie mogę się z nią skontaktować. Bardzo się martwię. Mam wrażenie, jakby jeszcze Agata nie wróciła i dzieci zostały same w domu. Podświadomie wyczuwam ich strach i że są same… Nie wiem, jak to wytłumaczyć…

— Nie możesz do niej zadzwonić?

— Nie mam telefonu. Gdzieś zapodziałem. Próbowałem wcześniej zadzwonić od jednego z przechodniów, ale automat powtarzał, że abonent jest niedostępny lub numer nieprawidłowy. Tylko, że numer jest na pewno prawidłowy! Znam go na pamięć. Od lat jest taki sam. Może jego aparat był uszkodzony… Chciałbym cię prosić, żebyś spróbowała zadzwonić ze swojego telefonu. Nie wiem, czy żona wróciła już do domu. Mnie powrót zajmie chwilę, bo jestem jeszcze daleko.

— Nie martw się. Zaraz zadzwonimy z mojego aparatu. Muszę zatankować, bo już rezerwa się świeci. Za kilka kilometrów jest stacja benzynowa, na której na chwilę się zatrzymamy.

Magda zerka w kierunku pasażera i uśmiecha się do niego wyrozumiale. Swoją córkę też zostawia w domu, podczas gdy sama musi długo i z poświęceniem pracować. Nie ma partnera, który pomógłby jej w wychowaniu Natalki.

— Agata na pewno dobrze zajmuje się dziećmi. Nawet jeśli nie wróciła jeszcze do domu, to zorganizowała im opiekę — pociesza go.

— Żona jest wspaniałą matką i bardzo odpowiedzialną kobietą, ale to ja powinienem się nimi dzisiaj zajmować. Ona może nic nie wiedzieć, że jestem poza domem.

— Zostawiłeś je same w domu? Nie miały opiekunki?

— No właśnie! Nawaliłem na całego. Sam nie wiem, jak to możliwe. Dom jest na odludziu, jest tam dość bezpiecznie. Dzieci zwykle same się bawią w ogrodzie. Ale powinienem być z nimi, a nie tutaj…

— Typowy facet z ciebie! — Magda wzdycha z litością w głosie. — Nieodpowiedzialny i bez wyobraźni. Gdyby od was zależała opieka nad dziećmi, ludzkość już dawno by wymarła.

Mimo wygłoszonej krytycznej kwestii kobieta zerka ze współczuciem na pasażera. „Duży chłopiec” — przemyka jej przez myśl. Krzysztof jest dość przystojnym facetem, choć obecnie wygląda na niezadbanego i nieco zagubionego. Ma skołtunione włosy na głowie, jest nieogolony, ręce ma brudne, jakby nimi w ziemi kopał. Z drugiej strony ujmuje swoją niewinnością i prostotą. Wygląda na szczerego i na wskroś uczciwego. Troska o dzieci nie jest udawana. Niewątpliwie bardzo je kocha. Sposób, w jaki mówi o swojej żonie również jest pełen ciepła i miłości. „Ciekawe, czy mu się podobam” — zastanawia się. „Gdyby się nim troszkę zająć, to niezłe ciacho by było” — mimowolnie uśmiecha się do siebie w duchu.

— Jesteś już od dawna z Agatą? — zagaja niepewnie.

— Tak. Bardzo długo — mężczyzna wpada w zadumę. Po chwili kontynuuje. — Poznaliśmy się w firmie, gdzie odbywała staż. Dopiero co skończyła liceum. Młodzi wtedy jeszcze byliśmy. Wiele w życiu razem przeszliśmy. I dobrego, i złego… Różnie bywało…

— Musicie się bardzo kochać…

— Tak. Chyba tak… Mam wrażenie, że jesteśmy ze sobą niemal od zawsze… — Krzysztof zerka na Magdę i się do niej uśmiecha. — Nie byłem nigdy z żadną inną kobietą. Agatka jest moją pierwszą i pewnie ostatnią. Ślubowaliśmy przed Bogiem wzajemną miłość do grobowej deski… W zdrowiu i chorobie. Na szczęście nie kłócimy się często. Zwykle o jakieś nieistotne drobiazgi.

— To pewnie byś za nią do piekła zszedł i diabłu z kotła wykradł?

— Tak… Na pewno tak… — śmieje się szczerze. — Ona chyba też by dla mnie w ogień wskoczyła. Mam przynajmniej taką nadzieję… — dodaje po chwili zastanowienia.

Stację benzynową poprzedza kilka znaków drogowych odliczających malejącą odległość. Gdy wreszcie wyłania się zza zakrętu, jaśnieje neonami na tle ciemnej nocy niczym bożonarodzeniowa choinka. Zatrzymują się i kobieta tankuje Golfa. Po napełnieniu zbiornika zjeżdżają na parking. Krzysztof podaje Magdzie numer, lecz damski głos w telefonie nieubłaganie powtarza, że abonent jest niedostępny lub numer nieprawidłowy.

— Chyba nic z tego. Telefon twojej żony nie odpowiada. Numer wygląda na nieaktywny. Może został wyłączony za nieopłacenie rachunku?

— Sam już nie wiem… Żona zajmuje się domowymi opłatami. Możliwe, że jej umknęło, chociaż to byłoby dziwne. Drugiej tak sumiennej i odpowiedzialnej osoby ze świeczką szukać. Na Agacie zawsze mogę polegać, o cokolwiek bym nie poprosił.

— Też nie wiem, o co chodzi z tym telefonem… Może trwa akurat awaria sieci i część numerów jest niedostępna… Spróbujmy zadzwonić do jej firmy. Jeśli jeszcze pracują, to ktoś odbierze i przekaże słuchawkę.

— Niestety nie znam numeru na pamięć. Można sprawdzić w Internecie. Ona pracuje w dyrekcji firmy Poltech.

— Hmmm… Znam Poltech, zatrudnia mnóstwo ludzi z mojej miejscowości. Tutaj nie ma wystarczająco dobrego zasięgu sieci. Internet nie działa — stwierdza Magda, zaglądając do swojego telefonu. — Wygląda na to, że musisz dotrzeć do domu, albo przy porcie spróbujemy zadzwonić do Poltechu. Do portu mamy jeszcze jakieś pół godziny jazdy. Nie ma na co czekać. Ruszajmy!

Droga wiedzie duktem wśród gęstych i wysokich drzew. Jest już zupełnie ciemno. Bezksiężycowe niebo jest w dużej części zachmurzone, gwiazdy tylko gdzieniegdzie przebijają się przez coraz gęstsze chmury. Magda zwalnia, gdyż szosa się zwęża i staje się coraz bardziej kręta. W pewnym momencie ich oczom ukazują się migające na pomarańczowo światła awaryjne samochodu, który wypadł z drogi i wylądował w rowie. Gdy podjeżdżają bliżej, dostrzegają białą Toyotę z rozbitym przodem i prawym bokiem, którym auto oparło się o ścianę przekopu. Obok samochodu na skarpie siedzi młody mężczyzna w białej koszuli i ciemnych szykownych spodniach. Przez rękę ma przerzuconą marynarkę. Kobieta zatrzymuje samochód tuż przy nim.

— Nic panu nie jest? Wezwać pomoc? — rzuca przez spuszczoną szybę pasażera.

— Nie trzeba — odpowiada mężczyzna. — Już zadzwoniłem po lawetę. Zaraz przyjedzie i mnie wyciągnie. Nic mi się nie stało, tylko auto zniszczyłem.

— Za szybko pan jechał!

— Sarna mi wyskoczyła — wskazuje ręką na leżące w oddali zwierzę. — Mocno w nią przywaliłem i odruchowo skręciłem kierownicą. Auto wjechało do rowu.

— To dobrze, że nic się panu nie stało. Życzę mimo wszystko dobrej nocy — Magda uśmiecha się do niego życzliwie, po czym rusza w dalszą drogę, machając mu na pożegnanie.

Gdy ruszają, w snopie światła rzucanego przez reflektory pojawia się leżące na poboczu ciało sarny. Zostało odrzucone siłą uderzenia na kilkanaście metrów. Zwierzę jeszcze konwulsyjnie porusza racicami, ale ma przetrącony kręgosłup i pokiereszowane wnętrzności, które przez otwartą ranę brzucha wypłynęły częściowo na drogę. Gdy przejeżdżają obok, unosi lekko głowę i patrzy za pojazdem.

— Gdy się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy — Magda wodzi wzrokiem za leżącym na poboczu zwierzęciem. — Sarny szkoda… Kosztowna będzie to dla niego nauczka… Auto mocno rozbite.

***

W trakcie zbliżania się do przeprawy promowej Magda postanawia kontynuować pomoc dla Krzysztofa i decyduje się podjechać do samego portu. Nie ma serca w zaistniałej sytuacji porzucać go gdzieś na drodze. Sama jest rodzicem i doskonale rozumie sytuację, w której się znajduje jej przygodny pasażer. Nie chciałaby na jego miejscu zostać potraktowana inaczej, niż zawieziona bezpośrednio na statek. Gdy wjeżdża na parking przed przeprawą promową, jej oczom ukazuje się pusty plac. W kolejce do promu nie oczekuje już żadne auto. Zatrzymują się przed portowym biurowcem. Krzysztof pierwszy wychodzi z samochodu i szybkim krokiem zmierza do budynku. Magda biegnie za nim, doganiając go przed samym wejściem. Za przeszklonymi drzwiami napotykają opuszczoną poczekalnię, którą zamiata starszy mężczyzna w bordowym fartuchu.

— Proszę pana! — Krzysztof krzyczy w jego stronę. — O której godzinie następny prom?

Sprzątający powoli obraca się w stronę wejścia, niemrawo wyciera rękawem pot z czoła i nieśpiesznie odpowiada:

— Dopiero o siódmej rano. Ostatni kurs był o dziesiątej.

Krzysztof rozgląda się z niedowierzaniem po wielkim pomieszczeniu. Kasy biletowe mają spuszczone żaluzje, biuro informacji zasuniętą kratę, a kioski spożywcze są pozamykane na cztery spusty. Rzędy imitujących krzesła ławek stoją puste. Na podłodze walają się reszki jedzenia, kawałki papieru i plastikowe opakowania. Sala wygląda jak kino, w którym dopiero co zakończono projekcję filmu, a widzowie rozeszli się do domów, pozostawiając po sobie sterty śmieci. Port jest już dzisiaj nieczynny. Krzysztof zrezygnowany wolno podchodzi do najbliższej ławki, po czym bezsilnie na nią opada. Zakrywając twarz dłońmi, zastanawia się, co dalej. W międzyczasie podchodzi do niego Magda i siada w fotelu obok. Jest zakłopotana sytuacją. Chwilę siedzą w milczeniu, po czym kobieta odzywa się cicho.

— Nie przedostaniesz się na drugą stronę aż do rana. Możemy jedynie czekać.

Krzysztof nie odpowiada. Twarz ciągle zakrywa dłońmi.

— Wydaje mi się, że niepotrzebnie dramatyzujesz. Twoja żona na pewno nie zostawiła dzieci samych. To tylko faceci tak potrafią. Wiem, co mówię, bo sama jestem matką. Kobieta ma instynkt. Dzięki niemu wie, co się dzieje z dzieckiem. Wyczuwa ewentualne kłopoty i reaguje… Faceci tego nie mają.

Krzysztof spuszcza dłonie i patrzy w stronę Magdy. Kobieta kontynuuje pocieszanie go.

— Robisz Krzysiek z igły widły. Wy faceci odbieracie świat mimo wszystko bardzo egoistycznie. Wyobraź sobie, że mój niedoszły mąż, gdy byłam w szóstym miesiącu ciąży, pojechał sobie skoczyć na spadochronie. Tak… Miał takie popieprzone hobby. Uprawiał skoki spadochronowe. Ale wcale nie był doświadczonym skoczkiem. Ileż on miał wtedy lat?! Dwudziestu czterech jeszcze nie skończył. Skąd miał mieć doświadczenie?! Pasja, zauroczenie, taki chory fiś. To była niedziela. Mieliśmy jechać do mojej mamy. ...Stwierdził, że nic mu nie powiedziałam i że już ma inne plany. Trochę się wkurzyłam. No nie! Nie trochę! Do szewskiej pasji mnie gnojek doprowadził! Nadąsałam się na niego i powiedziałam, żeby spieprzał. Niech sobie jedzie na to lotnisko… Ale ja byłam wtedy na niego zła!!! Wyzywałam go od egoistów i niedojrzałych gnojków. Wiesz… W ciąży byłam. Jego koledzy, z którymi skakał, zadzwonili do mnie. Roztrzaskał się. Podobno źle spadochron złożył i linki się splątały. Każdy skoczek musi sobie sam przygotować sprzęt, żeby nie było na kogo później zgonić. W końcu życie skoczka od tego zależy. Tak sobie złożył, że się nie rozłożył.

Kobieta milknie na dłuższą chwilę. Zamyśla się. Goni wspomnienia. Po kilkudziesięciu sekundach kontynuuje.

— Natalka nigdy ojca nie poznała. Tylko ze zdjęć go zna. On też jej nie zdążył zobaczyć. No, USG widział… Tyle jego! Zostawił mnie samą z dzieckiem. Co ja wtedy wiedziałam o życiu?!!! Jeszcze na studiach byłam. Świat mi się zawalił. Po porodzie musiałam przerwać studia. Nie dałam rady. Musiałam iść do pracy. Dobrze, że mama mi pomogła. Miała możliwość i poszła na rentę. Zaopiekowała się Natalką. Do tej pory się nią opiekuje. A ja tyram jak osioł całymi dniami. Życia żadnego nie mam. Tylko praca i praca. Bo nam się nie przelewa! Moja mama dostaje bardzo niską rentę. Ja też nie zarabiam kokosów. Wy faceci tego nie rozumiecie. Wam jest łatwiej we wszystkim. Polatać samolotem, poskakać na spadochronie… albo szybkie motocykle i rajdy samochodowe. Pogoń za cholernymi egoistycznymi przyjemnostkami. Nie myślicie o dzieciach, rodzinie, o partnerce, która zostaje z tym wszystkim później sama. Narobić gnoju jest najłatwiej.

— Myślę, że on wolałby żyć i być z tobą — przerywa nieśmiało Krzysztof. — Jesteś bardzo ładną, inteligentną i wartościową kobietą. Tylko głupiec mógłby cię nie doceniać.

Magda spogląda ciepło na mężczyznę. Troszkę się zawstydza.

— Wiem, że trochę przeginam. Ale uwierz mi! Ciężko jest być samotną matką. Nawet nie zdążyłam wyjść za mąż. Znaliśmy się z Maćkiem krótko. Wprowadził się do naszego bloku i jakoś tak od razu się zgadaliśmy. Niby byliśmy razem, ale każdy z nas prowadził własne życie. Tacy „friends with benefits” — śmieje się. — Mimo wszystko nie było między nami jakiejś wielkiej chemii. Ciąży też nie planowałam. Tak jakoś wyszło… Impreza, alkohol, chwila zapomnienia…

— No tak… — wtrąca Krzysztof. — Ludzie teraz nie chcą mieć dzieci. To wielki obowiązek i poświęcenie. Nikt nie chce się wiązać. Każdy woli wolność…

— Tak, to prawda. Czasami się tak zastanawiam, że jeśliby człowiek miał tylko te planowane dzieci, to cywilizacja by niewątpliwie całkowicie wymarła — śmieje się. — Popęd seksualny nas chroni. Przekleństwo staje się jednak błogosławieństwem. Natalka jest centrum mojego wszechświata. To jedyny sens mojego życia. A zupełnie jej nie planowałam!

Krzysztof spogląda na Magdę przygnębionym wzrokiem.

— Bardzo martwię się o moje dzieci i tęsknię za nimi. One zostały same w domu.

Kobieta patrzy na niego życzliwie i współczująco. Chwilkę się zastanawia. W tym czasie mężczyzna zakrywa twarz dłońmi w geście bezradności. Magda chwyta go delikatnie ręką za ramię.

— Wiesz co, Krzysiek? Myślę, że w tej sytuacji nie mamy innego wyjścia, tylko pojechać na policję. Oni będą mogli wysłać patrol i sprawdzić, jak wygląda sytuacja u twoich dzieci. Jeśli żony tam nie ma, to policjanci zaopiekują się nimi do czasu ponownego otworzenia przeprawy promowej. W każdym razie będziesz mógł odetchnąć troszkę i przestać się martwić. Policjanci zajmą się wszystkim.

Krzysztof chwilę tkwi w bezruchu. Powoli opuszcza ręce, odsłaniając twarz. Zmęczone oczy kieruje w stronę Magdy i odpowiada zrezygnowanym głosem.

— Tak. To dobry pomysł. Też nie widzę innego wyjścia. Trudno będzie mi znaleźć w nocy kogoś, kto mógłby mnie przewieźć na wyspę. Po zmroku tylko duże statki wypływają. Dziękuję ci za pomoc. Jesteś prawdziwym aniołem z nieba.

— To jedźmy. Posterunek policji jest niedaleko — kobieta uśmiecha się nieśmiało.

Pomysł skontaktowania się z policją pompuje w Krzysztofa zastrzyk nowej energii. Żwawo podnosi się z ławki i szybkim krokiem wychodzi na zewnątrz budynku. Magda próbuje dotrzymać mu kroku.

***

Na parkingu przed komisariatem stoją zaparkowane trzy radiowozy. Czwarta zatoczka jest pusta. Magda wjeżdża w nią, choć jest tam narysowana koperta. Krzysztof wysiada z samochodu i szybkim krokiem zmierza do wejścia. Magda podąża zaledwie dwa kroki za nim. Przeszklone drzwi wejściowe osiągają po pokonaniu kilku stopni w górę, które w pośpiechu przeskakują. Posterunek policji na szczęście okazuje się czynny i po naciśnięciu klamki wejście staje otworem. Energicznie wchodzą do środka, co komunikuje głośne trzaśnięcie drzwiami, które z impetem się za nimi zamykają. Pomieszczenie rozświetlają rzędy jarzeniówek, rzucając ostre i mało przyjemne oku światło. Negatywne wrażenie potęgują wielkie lustra na ścianach poczekalni, dzięki którym sala wydaje się większa i jeszcze jaśniejsza. Magda z Krzysztofem przymrużają oczy, by przez chwilę przyzwyczaić je do światła zalewającego wnętrze budynku. Chwilę później ich oczom ukazuje się obszerne podłużne pomieszczenie, w którym rzędami poustawiano stalowe ławki skierowane w stronę umieszczonego na tylnej ścianie kontuaru. Ze względu na ułożenie ławek sala poniekąd przypomina kinową, jest w niej jednak zdecydowanie mniej sympatycznie. Zamiast dywanu podłogę wyściełają jasnobeżowe płytki ceramiczne, a fotele są twardym połączeniem chromowanej stali i niebieskiego plastiku, nie mając w sobie nic z kinowego komfortu i wygody. Pomieszczenie jest całkowicie puste. Nie widać w nim żywej duszy. Nawet zza kontuaru nie wystaje żadna głowa.

— Halo! — woła Magda, szarżując zdecydowanym krokiem w stronę recepcji. — Dobry wieczór. Jest tu kto?

Krzysztof podąża za nią, rozglądając się za jakimś policjantem. Podchodzą do blatu kontuaru i głośno w niego pukają. Dopiero po chwili słychać głuche odgłosy kroków dobiegające zza drzwi prowadzących do pomieszczeń służbowych. Wkrótce otwierają się one i staje w nich młody blondyn w policyjnym mundurze.

— Przepraszam, że państwo musieli czekać. Musiałem wyjść do toalety. W czym mogę po…

Policjant milknie w pół słowa, gdy jego wzrok zatrzymuje się na Krzysztofie. Ewidentnie zmieszany swoją własną reakcją odwraca się w kierunku kobiety i dokańcza „pomóc?”. Magda zauważa zmianę zachowania policjanta i patrzy podejrzliwie na Krzysztofa. Ten jednak zupełnie nie reaguje, nie zmieniając zatroskanego wyrazu twarzy. Lekko niepewnym głosem postanawia więc sama zrelacjonować funkcjonariuszowi sytuację.

— Dzieci Krzysztofa, jedenastoletnia dziewczynka i sześciolatek prawdopodobnie zostały same w domu. Prom już nie pływa i nie można się dostać na wyspę. Do żony też nie można się dodzwonić, bo wygląda na to, że sieć ma awarię. Dzieci są bez opieki. Krzysztof podejrzewa, że jego żona jest jeszcze w pracy, w firmie Poltech. Potrzebujemy pomoc w skontaktowaniu się z nią lub sprawdzeniu stanu dzieci tam na miejscu, na wyspie. Trzeba zapewnić im opiekę, jeśli zostały same.

— Rozumiem — mówi policjant. — Proszę podać swoje dane osobowe i adres panie Krzysztofie. Proszę też się o nic nie martwić. Wszystkim się zaraz zajmiemy.

Po zapisaniu danych personalnych policjant zwraca się w stronę Magdy.

— To bardzo rozsądne, że pani przywiozła go do nas. Proszę teraz usiąść na ławce i chwilkę zaczekać. Wszystko będzie dobrze. Proszę mi wierzyć — uśmiecha się do niej życzliwie, wskazując ręką na jedną z ławek.

Mimo tej serdeczności Magda wyczuwa w głosie policjanta pewną nerwowość i zakłopotanie. Cofają się i siadają na wskazanej przez funkcjonariusza ławce. Kobieta nie może jednak oderwać wzroku od policjanta, nieco zaniepokojona jego zachowaniem. Ten siada za kontuarem i wybiera numer, przykładając słuchawkę do ucha. Choć stara się rozmawiać cicho, dodatkowo zasłaniając dłonią usta, do uszu Magdy dociera część rozmowy.

— Witaj. Wyobraź sobie, że jest u mnie mężczyzna twierdzący, że zostawił na wyspie dwoje dzieci bez opieki… Tak… Tak… Nie dam rady… Nie, bo sam jestem… Dobrze… Dobrze… Tak… Czekam.

Połączenie nie trwa długo. Po zakończeniu rozmowy spogląda na siedzącą na ławce parę a napotykając wzrok Magdy, uśmiecha się do niej serdecznie. Na jego twarzy maluje się teraz lekka ulga.

— Poinformowałem kolegów z patrolu. Wszystko jest pod kontrolą. Zaraz sprawdzą, czy dzieci są pod opieką.

Magda nieco zbita z tropu zachowaniem policjanta próbuje przekierować swoją uwagę na Krzysztofa. Rozpoczynają zajmującą czas oczekiwania rozmowę.

— Policja na pewno zajmie się twoimi dziećmi. Możesz już przestać się martwić — uśmiecha się do niego czule. — Tutaj Internet ma zasięg. Poszukam numeru do Poltechu.

Magda wyciąga telefon, na którym przegląda strony internetowe poświęcone firmie Poltech. Odnajduje dane kontaktowe do centrali, która jest w sąsiedniej miejscowości.

— Mówiłeś, że ona pracuje dla dyrekcji firmy? Nie ma tutaj takiego numeru, ale jest do centrali. Spróbuję połączyć się z sekretariatem.

Po wybraniu pierwszego numeru, automat damskim głosem informuje o godzinach urzędowania korporacji, która dzisiaj jest już nieczynna. Przyjazna zapowiedź proponuje kontakt jutro rano. Następny numer, który powinien łączyć z działem technicznym, nie odpowiada. Dział księgowy także milczy. Podobnie działy sprzedaży i inwestycyjny. Magda wpada na pomysł, żeby skorzystać z czatu firmy w mediach społecznościowych. Pisze wiadomość do całodobowej infolinii. Po kilkunastu sekundach ktoś odpowiada. Pisze, że nie pracuje w dyrekcji i nie zna ludzi stamtąd. Poproszony o zadzwonienie do kogoś z centrali zgadza się. Po chwili odpisuje, że nikt tam nie odbiera telefonu. Tylko dział informatyczny jeszcze pracuje, a reszta pracowników już się podobno rozeszła do domów. Chłopaki z IT nie wiedzą jednak, czy sam zarząd jeszcze jest w swoim biurowcu, bo nie mają podglądu do tego budynku. Nie mają też Agaty w swojej bazie danych. Telefonów nikt nie odbiera w każdym razie. Magda dziękuje za pomoc.

— Niestety trudno się skontaktować z firmą, gdy oficjalnie jest nieczynna — zagaja do Krzysztofa. — Na sto procent nie można stwierdzić, czy Agata pojechała do domu.

— Agatka to wielki pracuś — uśmiecha się miło do Magdy. — Poświęca się dla nas wszystkich. Dużo pracuje i często jej nie ma w domu. Bardzo mi jej brakuje. Nie chcę, żeby tyle pracowała, ale ona nie słucha. Dzieci też cały czas o nią pytają.

— Hahna… — śmieje się Magda. — Jakbym słyszała o sobie samej. Gdybym ja miała takiego kochającego męża w domu, to pewnie pracowałabym mniej. Chociaż… Ciągle te cholerne pieniądze potrzebne… Ciężko się wyrwać z wyścigu szczurów.

— To prawda. Agatka też mi mówi, że nie da się tak ot porzucić wszystkiego. Rachunki się same nie opłacą. Ona bardzo dba, żeby wszystko było opłacane terminowo i żeby na nic nie brakowało. Pieniądze są, ale Agatki nie ma…

— Tak. Ten świat zwariował. Myśmy zwariowali na punkcie dobrobytu. Za dużo pracujemy, a za mało czasu spędzamy razem. ...Ale… Sama wychowuję córkę. Ciężko mi jest związać koniec z końcem. Coraz częściej patrzę na dorastanie Natalki przez ekran telefonu. Czasami nie wytrzymuję tego i muszę sobie popłakać. Dużo życia mi ucieka…

— To prawda. Często ludzie doceniają rzeczy po fakcie, gdy już jest za późno. Dzieci tak szybko rosną… Ledwo się człowiek obejrzy, a stają się dorosłe i wyfruwają z gniazda w swoją stronę. Śpieszmy się kochać nasze dzieci, tak szybko odchodzą…


Rozmowę przerywa głośny dźwięk otwieranych drzwi wejściowych. Magda z Krzysztofem odruchowo odwracają głowy. Na poczekalnię wchodzą trzej policjanci. Od razu swoje kroki kierują w stronę siedzącej na ławce pary. Gdy stają obok nich, najstarszy z nich odzywa się.

— Panie Krzysztofie, proszę wstać i pójść z nami.

Krzysztof patrzy na nich przestraszonym wzrokiem, ale nie wstaje.

— Moje dzieci zostały same w domu. Muszę się do nich dostać… Ostatni prom już odpłynął.

— Tak. Wiemy. Musimy jednak pana tutaj zatrzymać. Proszę wstać i pójść z nami.

Dwóch stojących koło Krzysztofa policjantów chwyta go za ręce. Próbują go podnieść, ale mężczyzna im się wyrywa. Osuwa się na podłogę, chcąc się wyśliznąć i uciec. Wówczas policjanci rzucają się na niego i przygwożdżają go do podłogi.

— Piotrek. Dawaj kajdanki! Musimy go skuć — jeden z leżących na Krzysztofie policjantów woła do stojącego obok.

Mężczyzna niechętnie sięga do pasa, przy którym ma przypięte kajdanki. Robi kilka kroków w stronę leżącego na brzuchu Krzysztofa, któremu policjanci wywijają obie ręce na plecy. Klęka przy nim, zakładając na nadgarstki kajdanki. Po chwili wstaje i zwraca się spokojnym, nieadekwatnym do sytuacji głosem do Magdy.

— Dobry wieczór. Porucznik Piotr Gliński. Jestem komendantem tego posterunku.

— Jestem Magda. Przywiozłam Krzysztofa tutaj… Szedł drogą. Zatrzymałam się, gdy zamachał… — nerwowo jąka się kobieta. — Mówił, że musi do dzieci… Że same w domu zostały… Że żona w pracy, w Poltechu… Próbowałam do niej zadzwonić… Nie wiem… Nie rozumiem… Nie znam go w sumie… Tylko podwiozłam go…

Magda patrzy zakłopotana i mocno przestraszona na stojącego przed nią policjanta.

— Proszę się niczym nie przejmować, pani Magdo. Wszystko jest już pod kontrolą. Sytuacja dzieci Krzysztofa i jego żony jest nam znana. Musieliśmy go zatrzymać, ale pani jest wolna. Może pani iść.

— Czy on zrobił coś złego? Czy jego dzieci są bezpieczne? Nic im nie jest?

Policjanci podnoszą Krzysztofa z podłogi i, chwytając pod pachy, prowadzą go w stronę drzwi wiodących do pomieszczeń służbowych. Za nimi podąża porucznik Gliński. Tuż przed drzwiami odwraca się do Magdy i mówi.

— Proszę się niczym nie przejmować. Wszystko jest pod kontrolą. Jeśli pani chwilkę zaczeka, to wszystko się wyjaśni. Odrobinę cierpliwości. Zaraz się zjawi ktoś od Krzysztofa.

Policjant uśmiecha się życzliwie w stronę Magdy i po chwili dodaje.

— Proszę też nie parkować w przyszłości na kopercie. W szczególności nie przed posterunkiem policji — śmieje się do niej, szeroko ukazując białe zęby.

Mężczyźni znikają za drzwiami. Przez chwilę jeszcze słychać szamotającego się Krzysztofa, który powtarza niczym mantrę „Muszę do dzieci… Wypuście mnie… One są same w domu… Zadzwońcie do mojej żony…”

Magda jest kosmicznie zaskoczona całą sytuacją. Nie wstaje z ławki, próbując zebrać myśli. „Głupia koza ze mnie” — bezgłośnie mówi do siebie samej. „Pewnie to jakiś morderca, gwałciciel albo bandyta. A ja idiotka zabrałam go do swojego samochodu!!! Natalka zostałaby sama na świecie, gdyby mi się coś stało. Nigdy więcej takiego altruistycznego kretynizmu!” Jej strach powoli jednak mija, ustępując miejsca ciekawości. Wyciąga telefon komórkowy i wybiera numer.

— Cześć mamo. Jak się sprawy mają…? Tak? Śpi już? Tak. To w sumie dobrze… Rano wcześniej wstanie… Laurkę? Jasne, że tak… Musiałam się zatrzymać… Już jestem blisko domu, może pół godziny… No to się nie muszę spieszyć… Tak. Dam znać, gdyby się przedłużyło. Pa!

Magda chowa telefon i pogrążą się w myślach. „A wyglądał na takiego sympatycznego i nieporadnego, taki niewinny i dobry… A tu się okazuje, że wilk w owczej skórze! Znowu dałam się nabrać! Ale ja to mam szczęście do facetów!”

Nocną ciszę przerywa nagły zgrzyt drzwi wejściowych. Nieprzyjemny dźwięk uderzającego o siebie metalu budzi Magdę z zadumy. Odwraca głowę, by spojrzeć na przybysza. Okazuje się nim około siedemdziesięcioletni niski, szczupły i lekko zgarbiony staruszek. Twarz ma pooraną zmarszczkami, oczy zapadnięte i zmęczone. Jedyne kępki siwych włosów wystają mu z uszu i nosa. Wolno lecz zdecydowanie kroczy w kierunku kontuaru. W ruchach mężczyzny widać dysfunkcję lewej strony, przez co lekko powłóczy nogą. Magda przygląda mu się z zaciekawieniem, wodząc za nim wzrokiem, aż ten staje przed siedzącym przed komputerem policjantem.

— Witaj Mateuszu. Znaleźliście go, dzięki Bogu. W jakim jest stanie?

— Wszystko z nim w porządku — odpowiada policjant. — To znaczy, fizycznie jest ok. Musieliśmy użyć trochę siły, żeby go zatrzymać, ale byliśmy bardzo delikatni, panie Juliuszu.

Funkcjonariusz wstaje z fotela, podchodzi do furtki z boku kontuaru, otwiera ją i idzie do staruszka. Gdy jest już przy nim, bierze go delikatnie pod ramię i powoli prowadzi do drzwi wiodących do pomieszczeń służbowych i cel aresztu, w których zamknięty jest Krzysztof. Przechodząc przez nie, zerka w kierunku siedzącej na ławce Magdy i mruga do niej porozumiewawczo.

— Proszę, niech pani również z nami wejdzie.

Korytarz, przez który idą, jest podzielony na kilka sekcji. Każda z nich jest oddzielona kratą, w której są metalowe drzwi. Po kolei forsują każde z nich. Na samym końcu przejścia znajdują się cele dla zatrzymanych, których pilnuje porucznik Gliński. Otwiera on ostatnią z lewej. Pierwszy do środka wchodzi staruszek. Na pryczy siedzi Krzysztof, który na widok mężczyzny podrywa się i żywiołowo do niego podbiega.

— Tato! Dobrze, że jesteś. Nie mogłem dodzwonić się do Agaty. Kinga z Marcinem są sami w domu. Bez opieki. Pewnie strasznie się boją. Promu już nie było i nie mogłem się przedostać. Trzeba zawiadomić kogoś, kto się nimi zajmie. Policja mi nie wierzy. Dobrze, że jesteś. Może ciebie posłuchają…

— Tak, Krzysiu. Oni mnie już wcześniej poinformowali. Wszystkim się zająłem. Kinia i Marcinek są bezpieczni. Nie musisz się już o nic martwić.

Staruszek stawia krok w stronę Krzysztofa i obejmuje go czule, klepie po ramieniu i bierze pod rękę, wyprowadzając z celi. Mijając strażnika, kiwa do niego porozumiewawczo głową. Na twarzy policjanta wyraźnie maluje się ulga. Mężczyźni powoli idą z powrotem w stronę poczekalni.

— Zawiozę cię teraz do mnie do domu. Tam się prześpisz. Rano się wszystkim zajmiemy — mówi z troską i czułością w głosie.

Zaskoczona Magda podąża kilka kroków za nimi. Zatrzymuje się, gdy docierają do hali poczekalni. Mężczyźni wydają się nie zwracać już na kobietę żadnej uwagi, cicho ze sobą rozmawiając.

— Panie Juliuszu, jeszcze jedno — w ostatniej chwili woła za nimi policjant.

Staruszek z Krzysztofem zatrzymują się i odwracają. Policjant podchodzi do nich z białą kopertą w ręku.

— Podczas zatrzymania Krzysztofa znaleźliśmy w kieszeni jego płaszcza list. Napisał go jakiś mnich. Myślę, że pana to zainteresuje.

Porucznik Gliński podaje staruszkowi kopertę. Ten wyciąga z niej kartkę papieru i rzuca okiem na treść. Czyta chwilę, kiwa ze zrozumieniem głową, po czym zgina list i wkłada z powrotem do koperty.

— Dziękuję — rzuca w kierunku policjanta.

Staruszek z Krzysztofem ruszają do drzwi wyjściowych. Magda nie chce im przeszkadzać, choć sytuacja z jej perspektywy wygląda kuriozalnie. Gdy ojciec z synem nikną na parkingu, odwraca się do policjanta, patrząc na niego pytającym wzrokiem. Porucznik Gliński uśmiecha się do niej przyjaźnie.

— Tak, pani Magdo. Należą się pani wyjaśnienia. Proszę usiąść — wskazuje ręką na ławkę, po czym sam zajmuje miejsce obok.

— Pan Krzysztof jest nam dobrze znany. Sytuacja jego dzieci też jest nam znana.

Policjant mówi powolnym i ściszonym głosem, jednocześnie głęboko wpatrując się w oczy Magdy. Po chwili bierze delikatnie jej dłoń w swoje ręce i kontynuuje.

— Dwa lata temu na wyspie miał miejsce pożar. Jeden z byłych pracowników Krzysztofa podłożył ogień. Chciał w ten sposób zemścić się za jego zwolnienie… Krzysztof jest właścicielem firmy Poltech, jej głównym udziałowcem…

Policjant robi krótką przerwę, cały czas bacznie wpatrując się w oczy Magdy. Kobieta wydaje się być oszołomiona tą informacją. Porucznik Gliński ściska nieco mocniej jej dłoń, po czym dodaje:

— W większości drewniany budynek błyskawicznie stanął w płomieniach, zamieniając się w wielką pochodnię. Na wyspie nie ma straży pożarnej. Alarm podnieśli rybacy, którzy zauważyli płonący dom z morza. Do gaszenia przyjechali ludzie z portu, ale bez sprzętu niewiele zdołali uratować. W pożarze zginęła żona Krzysztofa oraz dwójka ich dzieci. On sam przeżył, bo nie było go w domu. Tego dnia był w pracy. Gdy go poinformowano o śmierci żony i dzieci, doznał tak wielkiego szoku, że chłopina kompletnie oszalał. Ostatnie dwa lata ciągle powraca do szpitali psychiatrycznych. Gdy go lekarze nie upilnują, błąka się po okolicy i próbuje ratować swoje dzieci. Jego losem zajmuje się głównie ojciec. Staruszek robi, co może, ale żadna terapia nie pomaga. Czas dla Krzysztofa zatrzymał się owego feralnego dnia.

Magda patrzy na porucznika Glińskiego z niedowierzaniem, zszokowana obrotem sprawy. Oboje milczą. W kącikach jej oczu zbierają się łzy, by za moment trysnąć fontanną po policzkach…

2. Dzień V — bezdomny

Suramerayamajja pamadatthana veramani sikkhapadam samadiyami

[Zobowiązuję się przestrzegać nakazu, powstrzymywać się od zażywania intoksyków, które prowadzą do nieuwagi]

Nocną ciszę przerywa głośny dźwięk stojącego na szafce nocnej budzika. Leżący na łóżku mężczyzna wyciąga energicznie rękę, by go wyłączyć. Sprawdza godzinę, biorąc zegar do ręki. Delikatnie ściąga z siebie rękę leżącej obok kobiety, która w konsekwencji we śnie przekręca się na drugi bok. Odkłada budzik, po czym wyślizguje się z łóżka.

Mężczyzna ubrany jest w niebieski podkoszulek i czerwone bokserki. Pospiesznie zakłada leżące obok łóżka na podłodze spodnie dżinsowe i niebieską bluzę, po czym opuszcza cicho sypialnię. Schodzi na parter budynku do kuchni, nabiera do czajnika elektrycznego wodę z kranu, po czym go włącza. W międzyczasie udaje się do przyległej do kuchni toalety, w której myje zęby. Patrzy w lustro i puszcza sobie całusa. Gdy kończy, woda w czajniku zaczyna się gotować. Wchodzi do kuchni i staje przy kredensie. Z szafki nad głową wyciąga słoik z kawą i kubek, sypie ze szklanego słoika do porcelanowego kubka odrobinę kawy i zalewa do połowy gorącą wodą. Ze stojącej przy drzwiach prowadzących na ogród lodówki wyciąga karton mleka UHT i dolewa do kubka, uzupełniając go do pełna. Z szuflady, którą ma pod ręką, wyciąga łyżeczkę i miesza, jednocześnie dosypując do kubka kilka tabletek słodzika. Po zamieszaniu kilkukrotnie uderza łyżeczką w krawędź kubka, strzepując do niego krople kawy. Bierze kubek za ucho i podnosi do ust. Wypija niemal jednym haustem całą zawartość. Nie odkładając kubka, drugą ręką podnosi łyżeczkę i przechodzi do zlewu. Odkręca zimną wodę i opłukuje kubek z łyżeczką, po czym odkłada je na stojącą obok suszarkę do naczyń. Wraca dwa kroki, by odłożyć kawę do szafki i schować mleko do lodówki, po czym szybkim krokiem wychodzi z kuchni. Przechodzi przez jadalnię połączoną z salonem, zatrzymując się w korytarzu, z którego prowadzą schody na piętro. Drzwi do jednego z pokoi są uchylone. Mężczyzna zagląda do środka. Pokój jest urządzony jako dziecięcy. Pod ścianą, na której znajduje się wnęka okienna, stoi łóżko, na którym wtulony w wielkiego brązowego misia śpi około sześcioletni chłopiec. Mężczyzna chwilę stoi w drzwiach, przyglądając się dziecku. Uśmiecha się do niego czule i odchodzi w głąb korytarza. Siada na schodach prowadzących na piętro. Z szafki wyciąga buty i zakłada na nogi. W tym czasie na górze schodów pojawia się ubrana w koszulę nocną około trzydziestoletnia blondynka. Ziewając i przeciągając się, schodzi w dół.

— Już wychodzisz? — patrzy ze zdziwieniem na zakładającego buty mężczyznę. — Myślałam, że zdążę się jeszcze z tobą napić kawy.

— Już wypiłem. Śpioszek się spóźnił — śmieje się mężczyzna. — Musisz teraz pić sama.

— Znowu pędzisz. Przyjechałeś w nocy i już uciekasz? Nie zdążyliśmy nawet słowa zamienić.

— Takie życie, Agatko. Ciągle coś. Nie chcę się ustawić w kolejce za późno, bo mnie nie wpuszczą na pierwszy rejs. A wtedy dupa! Nie zdążę na basen.

— Nie musisz przecież codziennie być na tym cholernym basenie. Czasami możesz sobie odpuścić i trochę z rodziną pobyć.

— Przecież w niedzielę nie chodzę! Tylko w dni pracujące. Wiesz przecież, że bez basenu nie jestem w stanie pracować. Myślisz, że nie wolałbym sobie poleniuchować w łóżku? Pływam, bo muszę pracować. Pracuję, bo muszę zarabiać. Pieniądze muszę mieć, żeby mieć ciebie. Będę biedny, to sobie znajdziesz jakiegoś szejka… wtedy to już tylko leżeć i kwiczeć — śmiejąc się, kończy zawiązywać trampki. — Nie martw się. Dzisiaj wracam przecież wcześniej. Już poprosiłem Andrzeja, żeby mnie wieczorem zastąpił. Wszystko jest załatwione.

— To nie jest sprawiedliwe, Krzysiek! Wcale się już nie widujemy!

Kobieta sięga do szafki z butami stojącej przy schodach. Z szuflady wyciąga niechlujnie zwinięty kłębek sznura. Wyciąga rękę z liną w kierunku stojącego obok męża.

— Obiecałeś, że dzisiaj pomożesz rozwiesić sznur na pranie w ogrodzie. Od poniedziałku na ciebie czeka. Sobota już…

— Nie zaczynaj znowu, kochanie. Dzisiaj wrócę wcześniej i to razem zrobimy. Tak, jak się umówiliśmy!

Kobieta jest bardzo niezadowolona. Eksponując swoje oburzenie, zawraca i, razem z trzymanym w ręku sznurem, idzie z powrotem na piętro do sypialni. Mężczyzna wychodzi przed dom i wsiada do stojącego na podjeździe czarnego BWM. Gdy rusza, dach samochodu się automatycznie rozkłada, odsłaniając skórzane wnętrze luksusowego auta. Kierowca zakłada okulary przeciwsłoneczne. W tylnym lusterku znika luksusowa dacza. Jego telefon komórkowy łączy się z systemem samochodu, co komunikuje damski głos nagraną zapowiedzią.

— Wybierz numer — mówi głośnym rozkazującym tonem mężczyzna. — Agatka!

— Łączę z Agatka — odpowiada system w samochodzie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
Bezpłatnie
drukowana A5
za 42.64

Pobierz bezpłatnie