Od autorki
W 2008 roku (miałam wtedy dwadzieścia lat i studiowałam na pierwszym roku filozofii) doświadczyłam poważnego psychicznego kryzysu. Trafiłam na oddział psychiatryczny w głębokiej psychozie i stwierdzono u mnie schizofrenię paranoidalną. Spędziłam w szpitalu trzy miesiące. Potem wróciłam do normalnego życia, koniec.
Oczywiście ostatnie zdanie tej historii nie jest prawdziwe, to znaczy nie jest ono od razu prawdziwe.
Podstawą leczenia schizofrenii jest farmakoterapia. Leki. Niektórzy twierdzą, że leki na schizofrenię i zalecenia psychiatrów, żeby pacjenci ich nie odstawiali, mają pozwalać firmom farmaceutycznym zarabiać duże pieniądze. Oczywiście, że firmy farmaceutyczne zarabiają na sprzedaży leków, ale to są pieniądze, które im się należą, bo leki pomagają ludziom. Jestem bardzo zdyscyplinowaną pacjentką i biorę leki zgodnie z zaleceniami — w mojej ocenie między innymi temu zawdzięczam swój dobry stan i to, że jestem teraz w stanie to napisać. Brałam leki, nawet jeżeli czułam się po nich bardzo źle, i to jest prawda o lekach na schizofrenię. Będziesz się czuć po nich bardzo źle. Na początku, kiedy bierzesz duże dawki, leki po prostu zrobią z ciebie zombie. Sprawią, że będziesz w kółko śpiący. Sprawią, że nie będziesz w stanie sprawnie myśleć. Prawdopodobnie sprawią, że przytyjesz. Kiedy teraz patrzę w przeszłość, podziwiam siebie, że byłam w stanie to znieść.
Jednak leki nie są wszystkim.
Zanim zachorowałam, byłam obiecującą studentką. Kiedy jeszcze chodziłam do szkoły, uczyłam się bardzo dobrze i miałam piątki i szóstki od góry do dołu. (Oczywiście, kiedy dziecko się dobrze uczy, wszyscy uważają, że wszystko jest w porządku. Przecież nie sprawia problemów, prawda?). Wcześnie zaczęłam interesować się filozofią. Moim marzeniem było zostać profesorem filozofii na uniwersytecie. Bardzo długo, przez kilka lat po zachorowaniu, trzymałam się tego marzenia. Zaczynałam studia ciągle od nowa i przed zakończeniem roku rezygnowałam, potem zaczynałam ponownie, i tak kilka razy. Studiowałam w różnych miastach. Nigdy nie miałam nawrotu choroby, ale nie można powiedzieć, że było wszystko dobrze. Nie wstawałam rano, byłam ciągle spóźniona. Obgryzałam paznokcie do krwi, a kiedy nie było już paznokci do obgryzania, gryzłam skórę na palcach. Nie mogąc nocami normalnie zasnąć, oglądałam te same filmy kilkanaście, kilkadziesiąt razy od nowa. Byłam bardzo nieszczęśliwa z samotnością.
Na przełomie lutego i marca 2011 roku, wieczorem w akademiku w Warszawie, poczułam obecność Boga. Czułam, że On jest bliski. Że mnie otacza. Przestraszyłam się, że wraca moja choroba, tym bardziej, że moje urojenia z okresu pobytu w szpitalu miały religijny charakter. Na szczęście nie było tak.
Moi rodzice są niewierzący. Mam natomiast bardzo religijną babcię, która grała ważną rolę w moim wychowaniu. Był czas, jeszcze kiedy miałam 12—13 lat, że wiara była dla mnie ważna. Potem przyszedł moment, kiedy musiałam wybrać między religijnością a seksualnością i to był dla mnie bardzo trudny konflikt. Myślę, że ta konieczność wybrania jednej z dwóch sił była jednym z istotnych czynników, które spowodowały moje zachorowanie. Jestem z natury religijna. Jednak forma religii, z którą się spotkałam jako bardzo młoda osoba (katolicyzm), nie pozwala normalnie się rozwijać. Mając do wyboru religijność i seksualność, wybrałam seksualność, a religijność zakopałam głęboko w sobie.
W 2011 religijność wróciła do mnie. Problem w tym, że wróciła razem z koniecznością wyboru. Usilnie próbowałam trzymać się poprawnej wiary. Skutek tego był taki, że przez kilka tygodni wierzyłam i byłam praktykującą katoliczką, potem na kilka tygodni przestawałam wierzyć, potem szukałam innej wiary, a potem znów to samo. Biłam się z myślami i dokonywałam zmian światopoglądowych w ciągu godzin. Zajęło mi kilka lat, by dać sobie prawo wierzyć w Boga, i wierzyć w Niego zupełnie inaczej niż “trzeba”. Zachować w sobie Jego obecność i miłość, i pożegnać się z Kościołem. Żegnam się z tobą. Mam nadzieję, że nigdy już nie zagościsz w moim życiu. Szczerze mówiąc, byłeś po prostu złym rodzicem. Odwracam się plecami i chcę nigdy już się z tobą nie spotkać.
Potem zbiegły się w moim życiu dwa wydarzenia, które pozwoliły mi odnaleźć spokój. Na skutek tych wydarzeń zaczęłam zbliżać się do takiego Boga, który mnie akceptuje dokładnie taką, jaka jestem, i nie żąda ode mnie, żebym była kimś innym. Pierwszym wydarzeniem było spotkanie kwakrów.
Myśli, które zostaną przedstawione w książce, nie są w żadnym razie oficjalną nauką kwakrów. To moje prywatne poglądy. Kwakrzy nie mają jednego oficjalnego nauczania, ale właśnie ich nastawienie na doświadczenie i wolność pozwoliło mi spojrzeć na miłość Boga w mój własny sposób.
Kwakrzy (przynajmniej w naszym regionie świata) na swoich spotkaniach przede wszystkim milczą. Kiedy się spotykają, siedzą i milczą przez godzinę. Nikt nic nie mówi, więc nikt mnie nie poucza. Nie zawsze jest to dla mnie łatwe. Czasami przychodzą do mnie oceniające lub wymagające myśli z etykietkami: “Jesteśmy od Boga”. Wtedy zaczyna się dyskusja w moim umyśle i nie jest to dobre, nie tylko dlatego, że to nie o to chodzi w milczeniu, ale przede wszystkim dlatego, że kiedy podejmuję dyskusję, to prawdopodobnie przegram. Jednak uczę się im odpowiadać: tak, widzę, że jesteście. Jesteście, ale to nie ma znaczenia, bo Bóg wybacza mi zawsze. Wybacza mi nie pytając mnie o zdanie. Nie mam władzy, by zmusić Go do niewybaczenia. Zanim jeszcze zdążyłam pomyśleć, co chcę zrobić złego, On już mi to wybaczył. To bardzo kojące uczucie. Jest tak piękne, że wiem, że nie może być nieprawdziwe.
Drugim wydarzeniem było znalezienie odpowiedniej terapeutki. Wcześniej rozmawiałam z różnymi psychologami i terapeutami, ale nikt nie był tak skuteczny jak pani Ania. Jestem jej bardzo wdzięczna i zawsze będzie w moim sercu. Pani Ania — która nigdy nie wspominała o Bogu — nauczyła mnie widzieć Go jako tego, który mnie dostrzega, rozpoznaje, przyjmuje, docenia, wspiera, aprobuje i mi wybacza. Terapia sprawiła, że zmieniło się moje postrzeganie Boga. Z drugiej strony, zmiana postrzegania Boga miała dla mnie coraz bardziej terapeutyczny charakter. Nauczyłam się, że akceptacja dla siebie leczy i wyzwala, natomiast osądzanie siebie niszczy. Osądzanie siebie jest słuszne i prawdziwe, ale spojrzenie na siebie oczami miłości uzdrawia.
Czy kiedy słyszysz słowo “Bóg”, widzisz jakąś twarz? Przypuszczam, że sporo osób widzi wtedy twarz Boga Ojca z obrazów lub twarz Jezusa. Ja, kiedy słyszę “Bóg”, widzę twarz pani Ani.
Czuję się teraz znacznie lepiej. Oczywiście, nadal popełniam błędy. Nadal nie wstaję rano. Nie do każdego miejsca pracy potrafię się dostosować, ale znalazłam swoją niszę i udzielam korepetycji. Klienci zazwyczaj są zadowoleni. Poznałam mądrego, silnego, łagodnego mężczyznę. Jesteśmy razem trzy lata. Bardzo go kocham i wiem, że on też mnie kocha. Mam wiele słabości. Było w moim życiu kilka sytuacji, kiedy zachowałam się po prostu jak świnia i bardzo bym chciała cofnąć czas i zachować się inaczej.
W ostatnim czasie zmagam się z szukaniem życiowego powołania. Korepetycje są w porządku, ale to nie jest to, co chciałabym robić resztę życia. Profesorem filozofii już nie zostanę. Jest mi blisko do filozofii, teologii, do tego typu przemyśleń. Być może wynika to w pewnej mierze z mojej schizofrenii. Potrafię długie godziny spędzać, starając się pogodzić stwierdzenia, które wydają się sprzeczne, a zarazem muszą być obydwa prawdziwe. Przez długi czas zmagałam się z wytłumaczeniem tego, że Bóg jest i że jest dobry, z tym jaki jest świat. Potem myślałam dużo o tym, jak pogodzić bezwarunkową miłość Boga i fakt, że przecież musimy przestrzegać zasad, musimy być skuteczni. Ostatnio usiłuję zrozumieć, jak to jest, że jednocześnie człowiek się nawraca i Bóg go nawraca. Ta książka jest o moich odpowiedziach. Moją intencją jest podzielenie się tym, co myślę i czego doświadczam. Zdaję sobie sprawę, że moje przekonania nie są uniwersalne, ale dobrze działają dla mnie, więc może zadziałają też dla kogoś innego.
Książeczka, którą masz w ręku, jest więc syntezą moich religijnych przemyśleń i psychologicznego podejścia, którego nauczyłam się podczas terapii. Nie spotkałam książki, która mówiłaby o akceptującym Bogu tak, jak tego potrzebuję, więc musiałam ją napisać. Jeżeli jednak podczas lektury będziesz mieć wrażenie, że czytasz wynurzenia wariata, pamiętaj, że masz rację.
Niemilknąca melodia
Nie ma żadnych granic miłości Boga. Mam na myśli to, że On nigdy nie stawia warunków takich jak: „Jeśli zasłużysz, będę cię kochać” ani “Jeśli zasłużysz, przyjmę cię”. Nie znajduję dobrych słów, które mogłyby oddać to poczucie bycie przyjmowaną w sposób absolutny, bez wymagań, bez zastrzeżeń. To nie jest zaprzeczenie tego, że bywam zła i słaba. Ale to tak jakby Bóg mówił: “Wiesz, możesz już przestać. To nie ma dla mnie znaczenia, najmniejszego znaczenia. Biorę cię ze wszystkim. Biorę cię w objęcia, nawet jeśli jesteś całkiem ubłocona, nie zwracam na to uwagi”. Wierzę, że miłość Boga jest jak nieskończony ocean. Nawet jeżeli wlejemy w niego brudne rzeki, nic nie może go zmącić.
Powiedzmy, że stoję przed drzwiami domu, w którym mieszka Bóg. Większość chrześcijan myśli o tym w ten sposób: musisz zdjąć buty, musisz przemienić swoje serce, musisz się wyspowiadać, musisz dokonać pewnych postanowień lub w coś uwierzyć, żeby móc wejść. Bóg wcale taki nie jest. On mówi: wchodź w butach, wchodź jakkolwiek, Ja po prostu chcę się z tobą spotkać. On sam wybiega przed drzwi. To, że przebywanie w Jego domu mnie przemieni, to coś zupełnie innego, to nieważne.
W pewnym sensie dopóki moje serce się nie zmieni, nie wejdę, bo nie będę tego chcieć. Jednak zaczynam chcieć wtedy, kiedy zdaję sobie sprawę, że Bóg niczego nie żąda, nie żąda, bym chciała, nie żąda, bym się zmieniła. Zawsze tego pragnęłam: być przyjętą i bez zmieniania się móc wejść, ale wmawiano mi, że to niemożliwe. Tymczasem Bóg nie stawia żadnych warunków.
Prawdą jest, że stawianie warunków działa w świecie fizycznym: muszę spełnić warunki, aby wywołać określony efekt (na przykład muszę nacisnąć klawisz fortepianu, jeżeli chcę wywołać określony dźwięk), ale nie w duchowym świecie miłości. Miłość po prostu jest, nie mamy nad tym kontroli, nie możemy na nią zasłużyć ani jej utracić. Nie da się manipulować miłością Boga, tak jak da się manipulować światem.
Nie chcę przez to powiedzieć, że manipulowanie światem fizycznym jest złe. Wyobraź sobie małe dziecko. Ono uczy się, że jeżeli naciśnie zielony przycisk, to usłyszy melodyjkę, a jeżeli naciśnie czerwony przycisk, to usłyszy inną melodyjkę. Nie ma nic złego w tym, że uczymy się manipulować światem; w rzeczywistości możliwość manipulowania światem jest po to, byśmy mogli w nim wyrażać miłość. Bóg jednak jest inny od świata, Jego miłość jest uniwersalną, niemilknącą melodią, która zawsze mi towarzyszy. Przez ostatnie lata towarzyszyły mi utwory Amandy Cook z albumu “Brave New World”. Jeżeli chcesz mieć wyobrażenie o tym, jak odczuwam miłość Boga, możesz spróbować wysłuchać utworów z tego albumu.
Bez względu na moje dobre lub złe wybory, a nawet bez względu na moje dobre lub złe zamiary, jestem ogarniana przez miłość. Czy sądzisz, że Bóg wybacza nam dopiero wtedy, gdy żałujemy? On wybacza mi nawet wtedy, kiedy jestem w największej ciemności mojego serca. Może myślisz, że to daje usprawiedliwienie najgorszych czynów, że to może dać usprawiedliwienie, by zabijać miliony. W rzeczywistości świadomość tego, że Bóg jest wybaczeniem, jest powodem, by nie zabijać. To poczucie całkowitego bezpieczeństwa, poczucie bycia niesioną, dla mnie osobiście jest źródłem wszelkiego sensu.
Bóg mówi: “Tak, robisz głupstwo, ale Ja nie będę ci tego wypominać. Wiem, dlaczego to robisz, a nawet gdyby nie było żadnego powodu, nie wypominałbym ci tego”. Tak, popełniam błędy, ale popełniam je paradoksalnie właśnie na skutek głęboko zakorzenionego przekonania, że błąd będzie oznaczał utratę miłości. Kiedy wydaje mi się, że muszę stawiać idealne kroki, wtedy najprawdopodobniej potknę się. Aby nie popełniać więcej błędów, będę sobie dawać więcej, a nie mniej miłości. Będę otwierać się na miłość nawet nie po to, żeby nie popełniać błędów, ale dlatego, że miłość jest — tak po prostu. Nawet jeśli na początku będę nadal ponosić porażki — będę otwierać się na miłość.
Zielony worek, czerwony worek
Miłość przejawia się przede wszystkim jako akceptacja. Problem w tym, że słowo “akceptacja” można rozumieć różnie.
Pamiętam, jak zmagałam się z bezwarunkową akceptacją, którą otrzymywałam od mojej terapeutki. Tak po prostu? Przecież to… skandaliczne. Muszą być jakieś zasady. Jeżeli jest akceptacja, to już nie ma zasad. Akceptacja jest groźna, bo jeżeli jesteś bezwarunkowo akceptowany, to możesz wszystko. I to prawda! Jeżeli jesteś bezwarunkowo akceptowany, możesz wszystko! Jesteś wolny. Wybierasz dobro nie dlatego, że musisz i się boisz, ale dlatego, że to właśnie chcesz wybrać. Ja wierzę, że faktycznie chcesz wybrać dobro; dobro jest naszą najgłębszą tożsamością; być wolnym to być sobą i wybierać dobro. A jeżeli zamierzasz wybrać zło, jesteś wolny, by wybrać zło. Bóg nigdy cię nie odrzuci.
Pamiętam, że narysowałam pewien obrazek, żeby to zrozumieć (tak naprawdę każda próba zrozumienia Bożej miłości jest próbą obronienia się przed miłością; każda próba zrozumienia jest usiłowaniem, by dodać swoje “ale”. Naprawdę nie ma “ale”). Nadal mam ten rysunek w moim segregatorze. Narysowałam dwa worki: jeden zielony i jeden czerwony. Zielony worek zawiera moje dobre wybory, wszystkie dobre rzeczy w moim życiu. Czerwony — przeciwnie, zawiera to, co zrobiłam, a także co robię lub zrobię źle. To nie szkodzi, ponieważ Bóg przychodzi, rozwiązuje go i wyciąga z niego rzeczy. Czyni go pustym. (To nie znaczy, że teraz Bóg niesie czerwony worek. On naprawdę czyni go pustym). To nazywa się wybaczeniem. Zło to to, co potrzebuje wybaczenia.
Jest tam jeszcze jeden dopisek: “Bóg nieustannie bombarduje mnie swoim wybaczeniem, ale tylko ja mogę pozwolić otworzyć worek. Jeżeli zdaję sobie sprawę z potrzeby wybaczenia, to właśnie oznacza, że nie chcę już wkładać nowych rzeczy do czerwonego worka”. Teraz sądzę, że ten dopisek jest próbą powiedzenia “ale”. “… ale tylko ja mogę pozwolić otworzyć worek”. Dopisek jest próbą postawienia warunku. Teraz wierzę, że to nie ma znaczenia, czy pozwalam, czy nie pozwalam. W miłości Boga w ogóle nie chodzi o to, co ja zrobię. To nie ma żadnego znaczenia. Znaczenie ma to, co Bóg robi. Świadomość prawdy, że w miłości chodzi tylko o to, co Bóg robi, ja nazywam zbawieniem. Jeżeli chcesz, możesz tę świadomość nazwać wiarą.
Wspomnienie rysunku może posłużyć mi do tego, by wyjaśnić, że akceptację można rozumieć na dwa podstawowe sposoby.
Po pierwsze, można rozumieć akceptację jako “przewartościowanie” (aprobatę). Czyny, które wcześniej klasyfikowałam jako złe, zaczynam aprobować, to znaczy widzieć, że to, co nazywałam złem, wcale nim nie jest. Odkrywam prawdziwą wartość moralną czynu, której nie dostrzegałam wcześniej. To tak jakbym mówiła: zawsze wydawało mi się, że masturbacja (na przykład) należy do czerwonego worka. Teraz widzę, że tak nie jest. Takie zachowanie przynależy do zielonego worka. Nie ma w nim nic złego ani grzesznego. Przypuszczam, że w tym sensie ktoś mówi, że “zaakceptował swoją orientację seksualną”. On zapewne nie chce powiedzieć, że wybacza sobie swoją orientację seksualną; raczej on mówi, że nazywa ją dobrą i że nie ma w niej nic do wybaczania.
Czasami zamiast „miłosiernym dla błędów” należałoby Boga określić „nazywającym dobro dobrem” albo „dostrzegającym dobro”. Akceptując wiele spośród zachowań, które są określane przez Kościół katolicki jako grzeszne, chcę stwierdzić, że te zachowania w istocie nie są złem moralnym. To co innego, niż powiedzieć, że Bóg jest miłosierny wobec naszych błędów. Gdy pielęgnuję rozwijającą się różę lub gdy patrzę na wschód słońca, czy powinnam przy tym powiedzieć, że Bóg jest miłosierny dla moich błędów?
Argumentacja na temat etyki seksualnej często używa sformułowania: Bóg jest miłosierny. Tak, niewątpliwie jest miłosierny, ale w tym przypadku nie o miłosierdzie chodzi, tylko o sprawiedliwą aprobatę. Czy masturbacja zasługuje na wybaczenie? Nie! Nie ma w niej nic do wybaczania! To tak jakbym próbowała powiedzieć, że na wybaczenie zasługuje pielęgnowanie róży albo podziwianie wschodu słońca.
Jest i drugie możliwe rozumienie akceptacji. Akceptacja w tym drugim możliwym rozumieniu oznacza miłosierdzie, czyli okazywanie łagodności i brak osądzającej postawy nawet w wypadku, kiedy popełniam zło. Niewątpliwie czasami zachowuję się w sposób, który zasługuje na potępienie. Nie otrzymuję jednak potępienia, otrzymuję łagodność. Zwykle jest to łagodne wypowiedzenie prawdy, że zachowałam się po prostu źle, ale ja przecież to wiem, i słowa “ej, wiesz, nic się nie stało” — to nie jest to, co pragnę usłyszeć. Słowa, które pragnę usłyszeć, brzmią: “Wiesz, stało się coś poważnego, zachowałaś się bardzo nie w porządku, ale wybaczam ci, ponieważ cię kocham”. Dzięki miłosierdziu miłość jest obecna bez względu na to, czy decyduję się na czyny z zielonego, czy z czerwonego worka.
Miłosierdzie daje wewnętrzną wolność, by postąpić właściwie lub niewłaściwie. Tylko jeżeli wiem, że mogę wybrać dobro lub zło, można mówić o sytuacji wyboru. Jeżeli jestem tak zastraszona, że nie byłabym w stanie wybrać złego postępowania, trudno mówić o tym, że w ogóle wybieram.
Nasze czyny są w oczach Boga dobre albo złe, ale niezależnie od tego otrzymujemy miłość. Miłość bezwarunkowa nie oznacza, że warunki nie są postawione, tylko że ich niespełnienie nie przekreśla miłości. To nie jest tak, że miłość przekreśla zasady moralne. Ona tylko stwierdza, że złamanie zasad moralnych nie jest ostateczną katastrofą, ponieważ ostateczną rzeczywistością jest zawsze miłosierdzie.
Zdejmij mi maskę
Chcę jeszcze przez chwilę pozostać przy drugim rozumieniu słowa “akceptacja” — przy miłosierdziu. W przypadku tego rozumienia akceptacji pojawia się pytanie o rozróżnienie między przeszłością a przyszłością.
Uznajemy miłosierdzie i wybaczenie za bliskoznaczne pojęcia. Jednak dla mnie to nie jest to samo. Miłosierdzie jest (w moim prywatnym rozumieniu) szerszym pojęciem, które może odnosić się do przeszłości, teraźniejszości lub przyszłości — jest uniwersalne. Wybaczenie natomiast zwykle odnosimy do przeszłości, której żałujemy, a której już nie możemy zmienić. W tym sensie wybaczenie jest „bezpieczne” — wybaczam sobie coś, na co nie mam już wpływu. Stało się, nie odstanie się, trudno. Czy mogę jednak wybaczać sobie złe zamiary, przyzwalać sobie na przyszłe zło, na które mam wpływ? Czy zamiast sobie wybaczać, nie powinnam raczej osądzić siebie, aby uniknąć tego zachowania?
Dobrym pojęciem w tym miejscu, obok wybaczenia skierowanego w przeszłość, jest wyrozumiałość skierowana w teraźniejszość lub przyszłość. Tak, wiem, że moje postępowanie nie będzie doskonałe, ale mimo to mówię sama do siebie łagodnym głosem, a nawet przyzwalam sobie na niewłaściwe zachowanie, odpuszczam. Znam swoje ograniczenia i wiem, że w niektórych sytuacjach (kiedy nie wchodzi w grę dobro drugiej osoby) przyzwolenie będzie mieć lepsze skutki niż dyscyplina. Czasami warto sobie powiedzieć: “Robię źle. Trudno”. “Spóźnię się. Trudno”. “Zjem tę czekoladę. Trudno”. Prawda jest taka, że bywamy pobłażliwi dla siebie; zakłamaniem jest nie chcieć tego przyznać.
Są i sytuacje skrajne, kiedy ktoś chce wyrządzić poważną krzywdę drugiemu człowiekowi — jasne jest, że wyrozumiałość nie może się tutaj stosować w takim sensie, że miałaby być rozumiana jako przyzwolenie. Jednak nawet jeśli wypowiadam zakaz, nadal mogę wypowiadać go w łagodnej formie. Łagodnością nazywam czułą formę wypowiedzi, przyzwolenie dotyczy treści wypowiedzi. Wyobrażam sobie, że do potencjalnego sprawcy krzywdy Bóg mówi: “Nie chcę, żebyś zachował się w ten sposób. Bez względu na to co zrobisz, masz moją miłość i nigdy nie przestanę cię przyjmować, nawet kiedy postępujesz w sposób, którego stanowczo zabraniam”.
Ponadto, gdy pojawia się zamiar krzywdzącego zachowania, sięgnęłabym po “wsparcie”, które opisuję dalej. Wsparcie, które dodaje mi sił w byciu naprawdę sobą, czasem musi oznaczać stanowcze i łagodne wezwanie do uszanowania dobra drugiego człowieka, ponieważ “bycie naprawdę sobą” to też bycie w równowadze z innymi. (Więcej na ten temat w kolejnych rozdziałach). Wsparcie może przybrać postać pytania: dlaczego w zasadzie chciałabym zachować się w ten sposób? Co mi to mówi? Jak mogę dać sobie to samo inaczej?
Osądzanie siebie i wściekłość skierowana przeciw samemu sobie nigdy nie są rozwiązaniem.
Podsumujmy. Powrót do bezwarunkowej miłości oznacza, że świadomie zgadzam się na swoją niedoskonałość. Ta zgoda wynika z miłości w większym stopniu, niż wymaganie od siebie i samokontrola. (A paradoksalnie, w tym momencie, kiedy doświadczam pełni miłości, moja niedoskonałość odchodzi sama). Miłosierdzie może zatem przejawiać się jako wybaczenie (przeszłości) lub wyrozumiałość (dla przyszłości). Jeżeli te podziały wydają ci się skomplikowane, możesz spojrzeć na poniższy schemat.
Wierzę, że Bóg chce, abyśmy zachowywali się dobrze, ale niekoniecznie chce tego, byśmy zawsze zachowywali się tak, jak On chce (zwróć uwagę na to zdanie). Grzech jest zły, ale zgoda na własny grzech (wyrozumiałość) może być dobra, lepsza od ścisłej kontroli, ponieważ ta zgoda odzwierciedla naturę Boga. Bóg przyjmuje mnie bez względu na wszystko, przyjmuje mnie nawet, kiedy nie przestrzegam jego nakazów i zakazów. Miłosierdzie wobec siebie jest powolnym zakorzenianiem się w tym, jak patrzy na mnie Bóg.
W Biblii wielokrotnie pojawia się obraz gniewu Bożego. Gniew Boży teolodzy odczytują jako oczyszczającą formę Jego miłości. Nie, to tak nie jest. Miłość nie staje się gniewem. Kiedy zaczynasz się gniewać to przestajesz kochać (i w wypadku człowieka to jest w porządku — jest tylko człowiekiem).
Podobnie jest ze sprawiedliwością. Miłosierdzie i sprawiedliwość nie są dwiema stronami tego samego, to są wykluczające się pojęcia. Chrześcijanie mówią, że Krzyż Chrystusa godził miłosierdzie i sprawiedliwość Boga. Obawiam się, że zamiast opcji “zarówno miłosierdzie, jak i sprawiedliwość” Krzyż reprezentuje opcję “ani miłosierdzie, ani sprawiedliwość”. Zastanów się. Człowiek cierpi i umiera za winy, które nie są Jego, ponieważ Bóg koniecznie musi kogoś ukarać, nawet jeśli będzie to On sam. Czy to jest sprawiedliwe? A czy to jest miłosierne?
Niektórzy mówią, że Bóg jest nieskończenie święty, więc nawet najmniejszy grzech obraża Go nieskończenie. Nie! Ponieważ Bóg jest nieskończenie święty, nawet największy grzech nie jest w stanie Go obrazić! Bóg jest tym, który nigdy nie wpada w gniew, a Jego reakcją na zbrodnię jest współczucie! Miłość Boga przenika wszystko, co jest, chociaż przenika zbrodnię inaczej niż przenika dobry uczynek — jest współczującym i wybaczającym nastawieniem w sytuacji zbrodni.
Samo pojawienie się zamiaru grzechu świadczy o utracie kontaktu z miłością. Gdybym była pewna Jego miłości, nie potrzebowałam postępować źle. Żeby odzyskać ten kontakt, trzeba być łagodniejszym, a czasem nawet bardziej przyzwalającym, a nie surowszym dla siebie. Im bardziej zaciskasz dłonie, tym bardziej dobro z nich ucieka. Teraz możesz je otworzyć.
A jeśli nie jesteś w stanie lub nie chcesz dać sobie prawa, by otworzyć dłonie, daj sobie prawo do tego, by ich nie otwierać. Kiedy nie chcesz akceptować, zaakceptuj to, że nie chcesz zaakceptować. (Andre w książce “Niedoskonali, wolni, szczęśliwi” pisze o emocjach do kwadratu: boję się tego, że się boję, wstydzę się tego, że się wstydzę, złoszczę się, bo się złoszczę…). Wszystko jest w porządku. A jeśli czujesz, że zupełnie nic nie jest w porządku, to jest w porządku!
Z wybaczeniem wiąże się zagadnienie żalu (skruchy). Według mnie Boże wybaczenie jest wyprzedzające, to znaczy Bóg wybacza nam niezależnie od tego, czy żałujemy, czy nie. Gdyby było inaczej, oznaczałoby to, że za pomocą mojego żalu mogę sterować Bogiem (wyrażając skruchę, uruchamiam Jego wybaczenie), a przecież Bóg jest zawsze taki sam, zawsze tak samo wybaczający. On nie czeka na moje “przepraszam”. Wyrozumiałość to “wybaczenie w przód”.
Doświadczam niewytłumaczalnego, irracjonalnego i całkowicie rozbrajającego poczucia, że Bóg kochałby mnie i wybaczałby mi niezależnie od tego, co bym zrobiła i kim bym była. Dla mnie miłość i wybaczenie zawsze idą w parze, co więcej, zawsze są tak samo łagodne i czułe. Są też stałe, niezależne od skruchy winowajcy. Skrucha jest jedynie tym momentem, kiedy rozumiem, że mi wybaczono. „Czy możliwe jest wybaczenie bez postanowienia poprawy?” — a czy możliwe jest postanowienie poprawy bez doświadczenia wybaczenia?
W Kościele katolickim, o ile dobrze to rozumiem, rozgrzeszenie następuje w określonym momencie w czasie. Idziesz do spowiedzi i otrzymujesz rozgrzeszenie. Tymczasem ja mam poczucie, jakby moja “spowiedź” trwała przez cały czas, jakbym była cały czas “podłączona pod Boga”, który obdarowuje mnie swoim przebaczeniem, przebacza mi nieustannie najdrobniejsze osądzające myśli.
Kiedy mówię o wybaczaniu (bądź osądzaniu), chodzi mi o osoby, a nie tylko ich czyny. Niektórzy mówią, że należy odróżniać osobę od jej zachowania, wybaczać osobie, a osądzać czyn. Nie zgadzam się z tym, a ściślej mówiąc zgadzam się tylko po części. Moje zachowanie ma być wyrazem tego kim jestem, mojej osobowości, tożsamości. Jeżeli mój czyn nie jest wyrazem tego kim jestem, to faktycznie zasadne jest ocenianie tylko tego co zrobiłam. Oceniasz moją maskę, która nie jest moją twarzą. Kiedy jednak osądzasz taki mój czyn, który jest wyrazem tego kim jestem, osądzasz mnie, moje serce. Osądzasz moją twarz, którą odsłoniłam.
Mam poczucie, że Bóg przyjmuje mnie całą WRAZ Z moim złem. (A dzięki temu moje zło może ulec przemianie). Przyjmuje mnie wraz z tym, że jestem w masce. Maska jest kłująca i na zewnątrz, i od środka, a reakcją Boga na to nie jest gniew, tylko współczucie i chęć pomocy. Wyobraź sobie, że On zdejmuje ci maskę. Delikatnie oczyszcza i opatruje wszystkie czerwone kropeczki pozostawione przez kolce. To wielka ulga.
Wypuszczanie motyla z rąk
“Miłość przejawia się przede wszystkim jako akceptacja”. Wszystkie dotychczasowe rozważania były poświęcone akceptacji. Jest jednak coś jeszcze w miłości oprócz akceptacji (możesz zerknąć na schemat): inny sposób przejawiania się miłości to wsparcie. Wsparcie wyraża się słowami: dasz radę, wierzę w ciebie, jestem z ciebie dumny (dumna).
Wsparcie i wymaganie nie są tym samym. Przeczytałam (w książce „Rozwój. Jak współpracować z łaską”, Monika i Marcin Gajdowie, 2012), że miłość przejawia się jako akceptacja oraz jako wymaganie — i zupełnie się z tym nie zgadzam. Według mnie miłość w ogóle nie jest wymagająca. Wymaganie jest pewnego rodzaju presją, żebym “przekraczała siebie”, kształtowała siebie ku czemuś innemu, niż jestem teraz, żebym zrobiła nie to, czego pragnę, tylko coś innego w imię wyższej wartości. Właściwie po co ta presja? Akceptowanie siebie w pełni oznacza też akceptację tego, że chcę i potrafię się zmienić. Jest piękny fragment w książce Anthony’ego de Mello (za którym nie przepadam, ogólnie rzecz biorąc), w którym de Mello pisze, że oczekiwanie, by motyl rozwijał się szybciej, zniszczy motyla.
Jeżeli wymagasz ode mnie, to chcesz, bym była inna, niż jestem naprawdę, a to niemożliwe (co najwyżej mogę udawać, ale nie mogę być kimś innym). Jeżeli wymagasz ode mnie, to budzisz we mnie gniew, bo dlaczego ja mam się zachować w sposób, którego ty oczekujesz? Jeżeli wymagasz ode mnie, każesz mi zrezygnować z tego czego chcę, a jeżeli zrezygnuję z tego czego chcę, to prawdopodobnie tego nie osiągnę. Powiedz mi lepiej, w jaki sposób mam dojść do tego, czego chcę, nie raniąc innych.
Kiedy pojawia się wymaganie? Wtedy, gdy oczekuję od osoby czegoś, czego ona sama nie chce zrobić w sposób naturalny. Wtedy zaczynam wymagać. Im bardziej ktoś nie chce zrobić tego, czego oczekuję, tym ostrzejsze są wymagania, tym więcej groźby i manipulacji stosuję. (Groźba: jeżeli nie zachowasz się tak jak chcę, będę zły. Manipulacja: jeżeli nie zachowasz się tak jak chcę, będę smutny). Nie tak działa miłość. Według mnie miłość jest wspierająca, to znaczy zapewnia mnie, że dam radę tym rzeczom, które w naturalny sposób, sama z siebie, chcę zrobić. Wyobrażam to sobie jak bardzo delikatne popchnięcie mnie do przodu. Miłość uczy mnie, jak robić postępy, których sama chcę, ale nie wymaga ode mnie rzeczy, które są sprzeczne z moją naturą.
Dla mnie oznacza to, że mogę sama wybrać swoje cele. Praca nad nimi będzie wymagała wysiłku, ale to jest tego warte, bo to są moje własne cele. Wtedy wysiłek jest intensywny, ale nie jest męczarnią wbrew sobie. Jest wysiłkiem-zaangażowaniem, a nie wysiłkiem-udręką. Miłość mówi: dasz radę ponieść ten wysiłek, wiem, że w końcu ci się uda.
Spojrzenie pełne miłosierdzia
Powiedziałam, że miłość nie jest zaprzeczeniem moralnych zasad, natomiast gwarantuje miłosierdzie nawet wtedy, gdy łamiemy zasady. Skąd biorą się te zasady i moralne znaczenia czynów? Co to znaczy, że jeden czyn jest dobry, a drugi zły?
Niektórzy filozofowie (emotywiści) twierdzą, że mówiąc o etycznym znaczeniu czynów, w zasadzie przekazujemy własne emocje. Kiedy na przykład mówię, że morderstwo jest złe, to mówię, że morderstwo wzbudza moje oburzenie, złość, smutek, strach… Moim zdaniem to rozumienie moralności nie jest właściwe. Musiałoby to znaczyć, że kiedy uwalniam się od moich trudnych emocji związanych z twoim zachowaniem wobec mnie (kiedy ci wybaczam) tym samym przestaję klasyfikować twoje zachowanie jako złe. (Według mnie wybaczenie ma charakter emocjonalny, a nie wolitywny, nie mogę wybrać, że komuś wybaczam). Wybaczenie właśnie dlatego jest tak fenomenalnym zjawiskiem, że dotyczy złych, a nie dobrych czynów. Gdyby czyn nie był zły, nie byłoby potrzeby wybaczenia, lecz raczej potrzeba aprobaty. Rozróżnienie „dobry” lub „zły” bierze się według mnie z pragnień, nie z emocji. Kiedy mówię: “to jest złe”, mówię: “nie chcę tego”.
O Bogu nie informuje mnie ani rozum, ani emocje, ale moje pragnienia. Bóg jest tym, czego pragnę najbardziej. Moje pragnienia odzwierciedlają pragnienia Boga.
Katoliccy teologowie próbują przekonać nas, że miłość jest kwestią aktu woli (dzięki temu można wymagać od ludzi miłości na całe życie, można też osądzić brak miłości). Z drugiej strony kultura popularna bombarduje nas przekazem, że miłość jest emocją, ogarniającym uczuciem. Zdaje się, że żadne z tych stwierdzeń nie jest prawdziwe. Miłość jest pragnieniem. Zupełnie nie zgadzam się z autorem “Drogi rzadziej przemierzanej” M. Scottem Peckiem, który również odróżnia pragnienie od aktu woli i miłość uważa za to drugie.
Pragnienie jest podobne do uczucia pod tym względem, że albo napotykam je w sobie, albo nie, i nie mogę zdecydować się kochać kogoś lub go nie kochać. Miłość ma zawsze rys spontaniczności i jeśli nie kocham osoby spontanicznie, to po prostu wmawiam sobie, że ją kocham. I odwrotnie, jeżeli czuję w sercu, że kocham kogoś, a próbuję sobie powiedzieć, że dopóki nie podejmę świadomego wyboru, to nie jest miłość — oszukuję siebie. Oczywiście, że kocham tego kogoś, tylko nie chcę tego przyznać. Aktów woli można dokonywać wbrew własnym pragnieniom. Z miłością tak nie jest. Miłość oznacza pełną zgodę ze sobą. Człowiek może wrócić do miłości nie wtedy, kiedy robi to wbrew samemu sobie, lecz tylko w zgodzie ze sobą.
Miłość jest w zgodzie z sercem osoby — nie tylko tej osoby, która żywi miłość, ale też tej, która jest kochana. Napotykam teraz paradoksalny aspekt miłości. Chcę, żebyś był szczęśliwy i bezpieczny, ale jeśli ty nie chcesz być szczęśliwy i bezpieczny, to — jeśli cię kocham — muszę się na to zgodzić. Może chcę, żebyś był blisko mnie, ale jeśli ty nie chcesz być blisko, to muszę wziąć głęboki wdech i pozwolić ci odejść. Kochać kogoś to chcieć dla niego określonych rzeczy (stanów), i emocjonalnie godzić się na to, że on lub ona chce czegoś innego. Miłość jest pragnieniem i jednocześnie możliwością pogodzenia się z tym, że nie będę mieć tego, czego pragnę. Kochać to chcieć i nie żądać.
Bóg jest miłością, czyli takim pragnieniem, które nie żąda. Bóg pragnie, żebyśmy zachowywali się dobrze, ale nie wpada w gniew i nie odrzuca nas, kiedy zachowujemy się inaczej. Potrafi się z tym pogodzić.
Moralne znaczenia faktów są zakorzenione w pragnieniach Boga. Większość etyków zapewne będzie zdania, że tylko czyny ludzkie można klasyfikować jako moralnie dobre lub złe, a faktom świata naturalnego nie da się przypisać żadnej wartości moralnej. W moim rozumieniu, obok czynów, fakty fizyczne również mogą być dobre lub złe. Katastrofa naturalna, na przykład powódź, jest zła, ponieważ Bóg jej nie chce. (Jednak tylko człowiek może uświadamiać sobie, czego Bóg od niego chce, rzeka nie może uświadomić sobie tego). Bóg odnosi się z miłosiernym spojrzeniem wobec powodzi w takim samym sensie, w jakim odnosi się z miłosiernym spojrzeniem wobec złych czynów ludzkich.
Uważam, że dobro to te rzeczy, których pragnie Bóg. Zło to te rzeczy, których Bóg nie pragnie (pragnie stanów przeciwnych). Wypowiadając zdanie o etyce, wypowiadam domysł na temat tego, czego pragnie Bóg. Mówiąc bardziej precyzyjnie, ponieważ moje pragnienia odzwierciedlają pragnienia Boga, wypowiadając zdanie o etyce, informuję o moich pragnieniach (nie emocjach). Jeżeli mówię, że pewne zachowania są według mnie dobre, a zarazem mówię, że pragnę zachować się inaczej, musiałam albo źle rozpoznać wartość moralną zachowania, albo źle rozpoznać moje pragnienie. Wyrozumiałość wobec własnych złych zachowań jest więc w gruncie rzeczy akceptacją tego, że zachowuję się inaczej, niż bym chciała.
W moim mniemaniu wiara w Boga jest subiektywna, jest subiektywną interpretacją (możesz zobaczyć rozdział: “Obiektywna prawda i koło światopoglądów”). Przypisywanie Bogu tych, a nie innych pragnień, jest subiektywne. Zatem zdania etyczne są bardzo subiektywne, nawet jeśli usiłujemy poprzez nie przekazać coś, co, jak wierzymy, jest zupełnie obiektywne.
To nie ma sensu!
Jak było widać wcześniej, ważne jest dla mnie odróżnianie emocji od pragnień. To rozróżnienie jest istotne z teologicznego punktu widzenia. W mojej osobistej teologii Bóg pragnie dobra, ale nie jest rozgniewany, kiedy ono się nie wydarza. Niektóre sytuacje są przez Boga pożądane (wola Boża, moralne działania, dobre wydarzenia), a inne nie (zło, niemoralne działania, tragedie ludzkie). Bóg jednak zgadza się nawet na te sytuacje, których nie pragnie. Bóg jest wszechogarniającą akceptacją (rozumianą jako miłosierdzie, nie jako aprobata).
To, że Bóg jest wszechogarniającą akceptacją, nie znaczy, że Bóg pragnie wszystkiego co się dzieje, ale że nawet jeśli dzieje się zło, on widzi je oczami miłosierdzia. Inaczej jest z człowiekiem, człowiek przeżywa gniew i rozpacz. Gniew i rozpacz są naturalne i dobre, ponieważ człowiek nie jest Bogiem.
Tylko czasami przytrafia się nam przebłysk głębokiego spokoju, “miłosnego spojrzenia na rzeczywistość”. Miłosne spojrzenie na rzeczywistość nie oznacza określenia wszystkich rzeczy jako dobrych. Polega na przyjęciu też tych rzeczy, które są złe, tak jak przyjmuje je Bóg. Kiedy patrzę na świat z miłością, przyjmuję wszystko tak, jak sama zostałam przyjęta.
Przeczytałam w tej książce Stinissena “Pokój serca” stwierdzenie, że rozróżnienie na to, co jest wolą Bożą oraz to, na co Bóg jedynie pozwala, jest co prawda ważne dla abstrakcyjnych rozważań teologicznych, ale dla ciebie jako wierzącego nie ma większego znaczenia. Ty możesz odczytywać wszystko co ci się przydarza jako wyraz Bożej woli. Nie mogłabym bardziej się nie zgodzić. Oczywiście, że to rozróżnienie jest fundamentalne. Kiedy spotykam się z traumatycznym cierpieniem, jedyne, co może mi osobiście przynieść pocieszenie, to świadomość, że Bóg tego nie chciał, i że w Jego oczach jest to zupełnie bezsensowne wydarzenie, podobnie jak w moich oczach. Wmawianie sobie, że jest wyższy sens cierpienia, jest zadawaniem samej sobie dodatkowego bólu, bo jest ukrywaniem własnej niezgody. Sądzę też, że takie myślenie w zasadzie oddala nas od Boga, bo zaczyna się On jawić jako wszechwiedzący i wszechmogący potwór, który kocha cię tak bardzo, że będzie krzyczał do ciebie swoją miłość aż ogłuchniesz, jeżeli trzeba.
Zwykle usiłujemy wmówić sobie (podobnie jak inni usiłują wmówić nam), że cierpienie ma wyższy sens, że czemuś służy. Nie wierzę, że cierpienie ma wyższy sens. Kiedy już nam się przydarza, warto próbować obrócić je na dobro, ale nigdy nie oznacza to, że warto w sposób zamierzony zadawać cierpienie, żeby móc uzyskać z tego coś dobrego. Jeżeli byłoby tak, że Bóg zadawałby nam cierpienie, bo ono ma dla Niego sens (chociażby sens moralny, wychowawczy lub punitywny), to musiałoby znaczyć, że dla Boga cel uświęca środki. Tymczasem Bóg nie pragnie cierpienia ani jako celu, ani jako środka do celu. Jednak pozwala, żeby cierpienie wydarzało się.
Gdybym miała wymienić książki, które najgłębiej wpłynęły na moje wyobrażenie o Bogu, nad różnymi tytułami mogłabym się zastanawiać, ale na pewno wymieniłabym książkę “Kiedy złe rzeczy zdarzają się dobrym ludziom” autorstwa żydowskiego rabina Harolda Kushnera. Pamiętam wzruszenie, płacz, ulgę i uczucie uleczenia, które przyniosła mi ta książka. Kushner twierdzi, że Bóg doskonale zdaje sobie sprawę, że cierpienie niczemu nie służy i że przeżywa je z takim samym bólem i sprzeciwem jak my. Jednak Bóg pozwala, by cierpienie było, nie żąda jego nieistnienia. Jak to wytłumaczyć?
Zdaniem Kushnera na początku Bóg “spotkał się” z nieuformowanym chaosem, a stwarzanie polega na porządkowaniu tego chaosu. Chaos niejako ogranicza wszechmoc Boga. Ja mam inny pogląd; nie wierzę, że cokolwiek ogranicza Boga i że na początku spotkał się z czymkolwiek, co było obok Niego. Jednak Bóg stworzył taki świat, nad którym nie ma kontroli, który jest w pewnej mierze przypadkowy. (Zainteresowanym polecam też esej Hansa Jonasa “Idea Boga po Auschwitz”).
Na początku Bóg stwarza świat. Jednak Bóg nie stwarza świata w ten sposób, jak sobie zwykle wyobrażamy, nie ustala wszystkiego i nie ustawia rzeczy na swoich miejscach. Bóg dopuszcza świat. Nie układa układanki, lecz ją rozsypuje i daje jej życie, tak by stopniowo układała się sama. Wierzę, że Bóg stwarza przypadkowość i chaos, których nie kontroluje, ponieważ w ten sposób nie steruje naszym otoczeniem. Jeżeli sterujesz moim otoczeniem, nawet dla mojego bezpieczeństwa i szczęścia, określasz mnie. Bóg pozostawia nas samym sobie, ponieważ wie, że z czasem nauczymy się radzić sobie samodzielnie.
Może pamiętasz anime “Sailor Moon” (“Czarodziejka z Księżyca”). W jednym z odcinków Chibiusa wspomina, jak przewróciła się w deszczu i rodzice nie chcieli pomóc jej wstać. Ona zinterpretowała to w ten sposób, że jest im obojętna i że jej nie kochają. Ale później Chibiusa przypomina sobie, że rodzice jej nie podnieśli, bo wiedzieli, że ona może zrobić to sama. Bóg wie, że wstaniemy.
Bóg nie umieścił w świecie ściśle określonego porządku, który miałby zapewnić, że świat ma sens. Umieścił w nim pewną dozę porządku pomieszaną z chaosem. To właśnie dzięki tej nieokreśloności świat może być sensowny jako całość, bo pozostawia miejsce na ludzką wolność i sprawczość, ale też jest miejscami absurdalny, bo miejsce na wolność to też miejsce na cierpienie. Nie dlatego, że ktoś w swojej wolności zrobił coś źle, ale dlatego, że tam, skąd miłość usuwa swoje porządkujące działanie, cierpienie jest możliwe. Usunięcie porządkującego działania jest jednak wyrazem miłości.