E-book
24.99
Tanger

Bezpłatny fragment - Tanger


Objętość:
466 str.
ISBN:
978-83-8369-143-5

Moim dzieciom dedykuję

Dziewczyna z Irkucka

Zrobiłem wszystko, co możliwe o tej porze, czyli po śniadaniu… Pobuszowałem po internecie, przeczytałem dwa rozdziały Powieści teatralnej, wypiłem kawę i przez chwilę zadumałem się nad perypetiami Maksudowa. Nazwisko to intrygowało mnie, ponieważ kilka lat temu na konferencji naukowej w Moskwie Kostia Antonow poznał mnie z młodym i, jak on to powiedział, „dobrze zapowiadającym się” filozofem Iwarem Maksutowem z MGU. Więc teraz rozważałem, czy Maksutow to to samo nazwisko co Maksudow u Bułhakowa. I kiedy po tym wszystkim spojrzałem na zegarek, okazało się, że jest dziesiąta. Dopiero dziesiąta… Czas płynął więc zadziwiająco wolno. Przecież ja już zjadłem śniadanie, zaliczyłem internet i lekturę, wypiłem kawę, a tu dopiero dziesiąta.

Problem polegał na tym, że wciąż nie miałem pomysłu, co zrobić z tak rozpoczętym dniem. Czym go wypełnić… Na razie rysowały mi się dwie możliwości: wrócić do pracy nad powieścią o Tehir-beju albo pójść na łatwiznę i skoncentrować się na konsumpcji piwa. Pierwsza z nich prezentowała się bardziej ambitnie i perspektywicznie, ale też związana była z pewną trudnością, ponieważ wciąż nie mogłem się zdecydować, w jakiej epoce umieścić akcję. Pewne było tylko, że musi to być wiek siedemnasty i bardziej skłaniałem się do jego lat sześćdziesiątych-siedemdziesiątych, kiedy żył autentyczny Tehir-bej, ale kusiło mnie też, żeby przenieść ją w lata dwudzieste-trzydzieste, bo wówczas mógłbym wspomnieć o innych ważnych postaciach i wydarzeniach tamtych czasów, o Triasyle Fedorowiczu i Hryćku Czornym, o zdobyciu i zniszczeniu twierdzy Kudak przez Iwana Sulimę, o bitwie na uroczysku Niedźwiedzie Łozy koło jeziora Kurukowego, o wyprawach Kozaków na Synopę w 1614 i na Stambuł w 1615 roku, a także wykorzystać motyw Kantymira mirzy, zwanego Krwawym Mieczem, wodza Ordy Białogrodzkiej, Budziackiej i Dobrudzkiej. W tym wypadku musiałbym jednak ponownie przeczytać Narys istoriji Ukrajiny z najdawniszych czasiw do kincja XVIII stolittja Natalii Jakowenko oraz Powielitieli dwóch matierikow Oleksa Gajworonskiego, solidną pracę o chanach krymskich, którą otrzymałem od autora na konferencji w Bachczysaraju. Natomiast druga możliwość, czyli wariant piwny, mniej wyczerpujący i zdecydowanie przyjemniejszy w realizacji, niósł ze sobą pewne zagrożenie zdrowotne, związane ze skłonnością do dny moczanowej.

Żeby więc odwlec moment podjęcia decyzji, przyniosłem z kuchni czerwone Martini oraz tonik i wygodnie ułożyłem się na kanapie. W mieszkaniu panowała przyjazna cisza, sporadycznie zakłócana odgłosami uporczywego, suchego kaszlu, dolatującego z za ściany, sączyłem delikatnego drinka, patrzyłem w sufit i bezmyślnie dłubałem w nosie.

Przez chwilę skupiłem się na rozważeniu, kogo mógł tak męczyć ów kaszel i kto tam teraz mieszka. Bo kiedyś, przed laty, byłem tam nocną porą. Wróciłem z jakiejś imprezy imieninowej u znajomych i pod drzwiami okazało się, że nie mam klucza. Pewnie gdzieś go zapodziałem, a przecież musiałem dostać się do mieszkania. Wpadłem więc na pomysł, żeby udać się do równoległej klatki schodowej, wyjść na to samo piętro, czyli trzecie, dostać się do tamtego mieszkania i z balkonu przejść na swój balkon. No i nie patrząc na to, że jest środek nocy, zrobiłem tak. Po uporczywym dzwonieniu do drzwi, kiedy się tylko otworzyły, wtargnąłem do środka i rzuciwszy krótkie wyjaśnienie gospodarzom, którzy rozespani i zaskoczeni stali w piżamach z małym, zanoszącym się od płaczu dzieckiem na rękach, od razu przeszedłem przez pokój na balkon. Tam zaś wykonałem wysoce ryzykowny manewr, bo rzecz rozgrywała się na trzecim piętrze, a ja nie byłem zbyt trzeźwy, czyli pokonałem blisko metrową przerwę między balkonami. Jak to zrobiłem, doprawdy, nie pamiętam. Na szczęście, jeszcze wówczas nie wiedziałem, że cierpię na lęk wysokości.

A zatem sytuacja jest całkiem prosta: ja żyję sobie tu, a ów kaszlący człowiek tam, za cienką ścianą z pustaków. A z kolei po drugiej stronie, w innym mieszkaniu, tym środkowym, czyli w kawalerce, mieszka jeszcze ktoś inny, jakiś chudy, ponury młodzieniec, rzadko pojawiający się na schodach i chyłkiem przemykający po nich, zawsze w bluzie i z głową schowaną pod kapturem. To właśnie z jego mieszkania dolatuje co jakiś czas nagły wrzask, przeraźliwy i często przechodzący w zamierający stopniowo skowyt. Co się tam mogło dziać i jaka tajemnica się za tym kryła… nawet nie próbowałem tego dociekać. Natomiast sąsiadka z pierwszego piętra, która wprowadziła się tu zaledwie kilka lat temu, ale już zna wszystkich mieszkańców oraz wszystkie tajemnice naszej klatki schodowej, ujawniła mi kiedyś w wielkim zaufaniu, że ów młodzieniec miewa stany depresyjne i wówczas postanawia się otruć. A dokonuje tego przy pomocy śliwowicy i w towarzystwie niewyżytej przedszkolanki z drugiego bloku, której mąż od pięciu lat siedzi w Norwegii, gdzie jeździ na TIR-ach. Nie dlatego jeździ na tych TIR-ach, bo to lubi, tylko dlatego, że jego żona jest niewyżyta i ma ogromne aspiracje… przede wszystkim, chciałaby zbudować sobie dom na wsi.

No więc tak to wszystko wygląda, dosyć dziwnie… bo niby żyjemy tu razem, w tym samym bloku, czyli w tym samym miejscu i czasie, ale jakże odmienne są nasze losy. Jakby każdy z nas podążał przez ten świat odrębnym korytarzem, który pracowicie drążył, niczym kret, i przebijał się przez otaczającą nas rzeczywistość, ale innym tunelem. I w ten sposób, samotnie, w ukryciu, tworzymy swoje losy, zupełnie odmienne i unikatowe, z uporem posuwając się do przodu, pełni rozterek i niepewności, nie myśląc o tym, czy to ma jakiś sens i czy w końcu gdzieś dotrzemy. A przy okazji doznajemy też przeróżnych, dla każdego innych, przeżyć, na przemian radosnych i smutnych, w których musi być też miejsce na coś takiego, jak suchy, uporczywy kaszel lub niespodziewany wrzask i skowyt.

A przecież jest to ten sam świat i to samo miejsce, bo mieszkamy tuż obok siebie i powinniśmy mieć życie bardzo podobne. Nie inaczej jest też na ulicy w tłumie mijających nas ludzi. Wszyscy podążają tu własną i przez siebie wytyczoną ścieżką, zdobywają własne i jedyne w swoim rodzaju doświadczenie oraz tworzą swoistą, zupełnie unikatową historię. I właśnie dlatego nikt nie potrafi zrozumieć drugiego człowieka. Bo trochę inaczej się tu urządza i inną historię przeżywa, podążając tym swoim tunelem, żmudnie wydłubywanym w czasoprzestrzennej rzeczywistości, jakby rozgrywał z losem swoją prywatną partię szachów. Zdobywa też własne doświadczenie i własną wiedzę na wszelkie tematy oraz dochodzi do osobistych i indywidualnych wniosków, konstruując swoją, zupełnie unikatową interpretację świata. Po prostu, każdy inaczej, na swój sposób i zgodnie z własnymi możliwościami, zmaga się z tym, co go spotkało, czyli z własnym życiem.

Szybko jednak wyzwoliłem się z tych smętnych rozważań, mogących zaprowadzić mnie na jakieś dalekie, podejrzane manowce… łyknąłem sporego drinka, wykonałem dwa głębokie wdechy i rozluźniłem wewnętrzne napięcie. Zaraz też poczułem ulgę i wyraźną zmianę nastroju, który nabrał odcienia bardziej pogodnego i beztroskiego. Chętnie więc zaakceptowałem taki wariant, pogrążając się w nim i stopniowo, niezauważalnie, odpływając w jakieś odległe, zapomniane, trochę baśniowe krainy, niczym Valmiki w lesie Tamasa. Zaczęły mnie teraz odwiedzać i przesuwać się przed oczami przeróżne historie z przeszłości, nadzwyczaj ulotne i podobne do dymu na wietrze… jakieś góry, lasy i jeziora, fragmenty snów oraz zamazane postacie i zjawy, zwabione przyjazną dla nich atmosferą, często pogmatwane i przemieszane ze sobą, zamieszkujące zagubione w pamięci regiony, a rozciągające się hen… aż na zamglone pogranicza rzeczywistości i złudy.

I nagle, z któregoś tajnego zakamarka wyłoniła się Dżitawana… tamta Dżitawana z Primorska. Ukazała się wyraźnie, od razu w całej okazałości, nieruchoma i posągowa, jak wtedy na tle ogniska, i już pozostała, nie rozpływając się w przestworzu niczym inne zjawy krótkotrwałe. A wokół niej zaczęła się rozwijać i rozbudowywać owa pamiętna impreza sprzed prawie trzydziestu lat.

Wróciliśmy wówczas z rejsu małym stateczkiem po rzece Ropotamo, krętej, zamulonej i gęsto zarośniętej po obu brzegach, nieudolnie imitującej którąś z egzotycznych delt, na przykład Orinoco lub Mississippi, i w oczekiwaniu na występ sekty niestiniarów, którzy mieli bosymi stopami tańczyć po gorącym popiele ze świeżo rozrzuconego ogniska, siedzieliśmy przy długich, prymitywnych stołach, rozstawionych wokół rozległego placu przy plaży w Primorsku, popijając wino bułgarskie i wyłapując dolatujące zewsząd strzępy rozmów w różnych językach. Czterech młodych niestiniarów, ubranych w białe płócienne stroje, przypominające kimono dżudoki, uwijało się przy przygotowywaniu ogniska, czyli układało imponującą piramidę z potężnych bali drewnianych, z głośników dolatywała skoczna muzyka bałkańska i niektórzy nawet tańczyli.

W pewnym momencie przy sąsiednim stole dostrzegłem interesującą dziewczynę o azjatyckiej urodzie. Siedziała w grupie mówiącej po rosyjsku, ale nie rozmawiała z nikim. Głowę miała zwróconą w kierunku morza i patrzyła tam, nieruchoma, jakby była ponad tym wszystkim, co się działo dookoła, zdystansowana do całego tłumu i w znaczącym stopniu nieobecna. Zdawała się chłonąć delikatne podmuchy rześkiego, morskiego wiatru, a także zapach dalekich, zapomnianych archipelagów i niespodziewanych zdarzeń, oraz wszystko to, co jeszcze niewiadome i nieoczekiwane. Emanowało z niej coś nieokreślonego, tajemniczego i pełnego nostalgii… coś niby czar egzotycznych, wschodnich przypraw i wonności, albo tęsknota za płaskimi, niemającymi końca stepami i pustyniami oraz dawnymi czasami… czasami Attyli, Czyngischana, Uług-bega i Timura Lenka.

Chętnie dostrzegłem w niej bratnią duszę i po krótkiej chwili wahania, porwany nagłym impulsem, przeprosiłem swoje towarzystwo i poszedłem zaprosić ją do tańca. W pierwszej chwili spojrzała na mnie jakimś bladym i nieobecnym wzrokiem, jakby nie rozumiała o co chodzi, a po jej oczach poznałem, że z trudem powraca do aktualnej rzeczywistości. Ale po paru sekundach otrząsnęła się, skinęła głową, wstała i poszliśmy tańczyć. Dopiero teraz zobaczyłem ją całą, a prezentowała się bardzo atrakcyjnie: dość wysoka, postawna, z gęstymi, czarnymi, raczej krótkimi włosami, a jej lekko skośne oczy, szerokie kości policzkowe i niewielki rozpłaszczony nosek wcale nie przeszkadzały w tym, że była naprawdę piękna. Choć była to piękność z innego świata, odmienna i zdecydowanie orientalna. Prosta, sportowa sukienka, mocno ściągnięta paskiem w talii, uwydatniała ładnie zaokrąglone biodra i wyraźny, kształtny biust. Od razu mi się spodobała i wiedziałem już, że gdyby nie to, iż przy naszym stole siedziała Ala, moja ówczesna żona, na pewno chciałbym poznać ją bliżej, a może nawet nawiązać jakiś bardziej trwały kontakt. Rychło też okazało się, że jest to otwarta i wesoła dziewczyna, bo rozmawiała chętnie i z coraz większym ożywieniem.

Już w trakcie drugiego i trzeciego tańca dowiedziałem się bardzo wiele: że przyjechała tu z grupą z Irkucka, ale nie jest Rosjanką, lecz Buriatką; jedyną Buriatką zakwalifikowaną na ten wyjazd przez kierownictwo fabryki, w której pracowała; była to nagroda za zajęcie trzeciego miejsca w strzelaniu z łuku podczas surcharbanu; reszta to Rosjanki; Buriacja to Republika Autonomiczna nad Bajkałem a jej stolicą jest Ułan-Ude, położone w miejscu gdzie rzeka Uda wpada do Selengi; ma dwa imiona, buriackie Tujana i buddyjskie Dżitawana, bo Buriaci są buddystami, zwłaszcza ci wschodni, zwani stepowymi; jej mama pochodzi z małej miejscowości Nowyj Brian” położonej nad rzeczką Brianką, która wpada do Udy i dopiero jak poślubiła pewnego Gruzina z Irkucka, to przeniosła się do tego miasta; Buriaci mieszkający po zachodniej stronie Bajkału nie prowadzą już koczowniczego trybu życia i nie są buddystami lecz wyznawcami tradycyjnego szamanizmu; czczą oni Białego Starca oraz oboo, czyli związane z duchami przodków usypane z kamieni pagórki, a niedaleko na południe od Irkucka, na lewym brzegu rzeki Irkut, jest miejscowość, która nazywa się Szamanka, bo u nich są też kobiety-szamanki zwane udagan, zaś na jeziorze, na wyspie Ol’chon, jest przylądek zwany Burchan-Szamańska Skała.

Słuchałem tego z dużym zainteresowaniem, choć słowa „Selenga”, „Buriaci” i „Ułan-Ude” mówiły mi niewiele, jedynie tyle, że to gdzieś daleko na Syberii, a więc w kraju odległym, egzotycznym i na pół legendarnym, zwłaszcza dla Polaka. To tam przecież, kiedyś, przed wiekami, rodziły się, niczym jakieś upiory, i wyruszały na dalekie łupieżcze wyprawy hordy Hunów i Mongołów. Był to więc kraj Attyli, Temudżina, Dżamuki i ich okrutnych następców, ale też kraj zesłańców, włóczęgów, przestępców i jurodiwych. O tych terenach kiedyś się tylko śpiewało: „na stepach, nad dzikim Bajkałem…” Dlatego to, co mówiła Dżitawana, spowite było jakąś szczególną aureolą, pełną tajemnicy, poczucia niebezpieczeństwa i jakiejś nieokreślonej tęsknoty. Był to kraj, gdzie wszystko mogło się zdarzyć. Przypomniały mi się też opowieści Mieczysława Baczyńskiego, które snuł jesiennymi wieczorami przy wódce, już po obcięciu mu nogi, a wspominał swoje przeżycia z gułagów we wschodniej Syberii, których zaliczył kilkanaście i opisał to w książce Ty musisz żyć, aby dać świadectwo prawdzie. Wtedy również padały słowa jakby z innego świata: Kołyma, Magadan, Amur, Sowgawani, paragraf 58, Serpentynka, purga, Arkagał, Amguń, błatniaki, dochodiagi, piatisota strojka, karczowanie drzew przy pomocy lasek dynamitu. I teraz było podobnie: owe tajemne słowa typu Bajkał, Irkut, Selenga, szamanizm, oboo, surcharban i Biały Starzec emanowały jakąś przedziwną mocą, magiczną i wciągającą, a brzmiały niczym dawno zapomniane zaklęcia.

Były to dla mnie rzeczy tym bardziej odległe i egzotyczne, że wówczas nic jeszcze nie wiedziałem o Syberii, o Buriatach i ich powiązaniach z buddyzmem. Dopiero po latach, kiedy poważniej zająłem się tamtymi terenami i ich ludami, zrozumiałem, o czym opowiadała Dżitawana. A więc, że Bajkał to wspomniane w Tajnej historii Mongołów jezioro Tengis, przez które przeprawił się przodek Czyngischana, Börte Czino i jego żona Goa Marał, żeby osiedlić się u podnóża świętej góry Burkan Kałdun przy źródłach Ononu. A jeszcze szerzej objaśnił mi to Luboš Bělka, czeski uczony z Brna, którego poznałem na konferencji w Pardubicach i który wiele lat spędził w Buriacji, gdzie prowadził etniczno-antropologiczne badania terenowe. Od niego dowiedziałem się, że Buriacja jest większa od Polski, ale mieszka tam tylko milion ludzi, że buddyzm dotarł nad Bajkał w wieku siedemnastym, a w 1741 roku caryca Katarzyna II ogłosiła w Ukazie tolerancyjnym, że jest to w Buriacji oficjalna religia narodowa. W rzeczywistości, był to jeden z nurtów lamaizmu, zwany Żółte Czapki lub Ge-lugs-pa (gelugpa), założony na początku piętnastego wieku w Lhassie przez wielkiego reformatora mahajany, mnicha Cong-k’a-pę. Wspomniał też, że właśnie od tamtejszych ludów tureckich pochodzi nasze słowo „ułan”, występujące w nazwach miast Ułan-Bator i Ułan-Ude. Jednak tam oznacza ono zupełnie co innego niż u nas, mianowicie „czerwony”. Czyli Ułan-Ude to po prostu Czerwone Ude. A wieczorem, już po konferencji, kiedy siedzieliśmy u Tomaša Bubika, razem z Pavlem Titzem, Alešem Praznym, Martinem Klapetkiem, Attilą Kovacsem i Zdenkiem Zalubilem, i piliśmy Becherovkę, to Luboš przestał gładzić swoją imponującą brodę, którą zapuścił podczas pobytu na Syberii, zapewne wzorując się na tamtejszych zesłańcach i badaczach, nachylił się do mnie i powiedział coś takiego: „Wiesz, stary, ja spędziłem w Buriacji parę lat, najpierw w autonomicznym okręgu Ust Ordyńsko-Buriackim, blisko źródeł Leny, potem przeniosłem się na północ, nad rzeczkę Kirengę, potem na wschód od Bajkału, nad rzeczki Muja i Cipa, które wpadają do Witimu, i wreszcie kilka miesięcy spędziłem w Górach Północno-bajkalskich w górnym biegu Wielkiej Czuji. Przeszedłem też Wyżynę Patomską, dotarłem do rzeki Čara i spłynąłem nią do Olëokmy i Leny. Nooo słuchaj, przeżyłem tam wiele… zimy, wiosny i lata, mrozy, śnieżyce, komary, bagna i niedźwiedzie. I wiesz, co ci powiem, tak teraz, przy wódce… Jeśli nie byłeś na Syberii, ale tam daleko, na zupełnym odludziu, nie przeżyłeś purgi i nie stałeś sam na białym pustkowiu pokrytym śniegiem i ciągnącym się aż po horyzont, mając świadomość, że najbliższa jurta znajduje się o pięć albo osiem dni drogi, to nic nie wiesz o życiu ani o sobie. Jesteś zwykłym zjadaczem chleba, zwykłym groszorobem, który nic nie wie o świecie. Jesteś jak dziecko, które kurczowo trzyma się rąk rodziców i nie wyruszyło jeszcze w swoją drogę”. Zamyślił się, pochylony nad stołem, głęboko zaciągnął się papierosem i potem przez dłuższą chwilę trzymał go nad popielniczką, stukając w niego palcem, żeby strzepnąć popiół. „Tam nie ma nic… rozumiesz? to znaczy nic z tych rzeczy, do których przywykłeś tutaj. Tylko śnieg, mróz, lód, ogromna przestrzeń i straszliwa cisza, straszliwa samotność. Jakby świat zamarł w bezruchu. To nie jest miejsce dla człowieka. To jest świat zimny, milczący, obojętny i okrutny. Dlatego wtedy, jak stałeś tam, na tym bezkresnym, zaśnieżonym pustkowiu, sam wśród martwej ciszy i w otoczeniu powietrza lekko przydymionego od przeraźliwego mrozu, to tak jakbyś spojrzał śmierci prosto w twarz. I chyba rozumiesz, że po takim spotkaniu nie możesz być już taki sam, jak przedtem. Przekroczyłeś pewną granicę i nie potrafisz już wrócić do poprzedniego świata. Zostałeś czymś porażony… porażony Syberią. Bo już wiesz, że coś takiego istnieje… taka kraina, ogromna, okrutna i bezwzględna. Ale tak samo jest, jeśli nie byłeś na jakiejś pustyni, na przykład na Saharze, jeśli nie widziałeś gór Kabylii, Ahaggaru i Tassilii, to nic nie wiesz o życiu. Mieszkasz w jakimś mieście, masz wszystko pod ręką, jedzenie, wodę, prąd i gaz, wszystko kupisz w sklepie, jeździsz samochodem i karmisz się tym, co ci wciskają w telewizji i w gazetach, te wszystkie bzdury, więc nic nie wiesz o sobie ani o życiu, ale o takim prawdziwym życiu, kiedy jesteś daleko od cywilizacji i możesz liczyć tylko na siebie”.

Tak mi wtedy powiedział, ale chyba tego nie zrozumiałem. Nic przecież nie wiedziałem jeszcze o szamańskich tańcach kamłanie i podobnych do nich tańcach semah, muga-no-odori, concherosjasigine, o ludowej muzyce mongolskiej, o zespole Altai Kai, o rytualnych, ekstatycznych tańcach căluş, wykonywanych na terenach Rumunii i Bułgarii przez ludowych lekarzy-tancerzy căluşarów, a ostatnio przypomnianych przez zespoły folklorystyczne typu Ansamblul Joc. Nie wiedziałem też o „Culaju” Nicolae Neacşu i jego niezwykłej grze na skrzypcach przy pomocy nici przymocowanej do strun, ani o zespole Taraf de Haidouks i ich koncercie w Paryżu w 1994 roku. Sprawy te zacząłem poznawać dopiero parę lat później, kiedy dostrzegłem problem mistycyzmu i zagłębiłem się w kwestie dotyczące różnych dróg prowadzących do niego.

Przypomniałem też sobie, jak to Włodek, który również był na Syberii, choć znacznie krócej, niedługo po powrocie opowiadał mi w swojej chałupie w Czchowie o rosyjskiej metodzie tworzenia nazw osiedli i miast zakładanych na terenach zajmowanych od końca szesnastego wieku za Uralem. Najpierw, w 1587 roku, przy ujściu rzeki Toboł do Irtysza założono miasto Tobolsk, a założono je w pobliżu Kaszłyka, stolicy chana Kuczuma, pokonanego pięć lat wcześniej przez Jermaka, nad rzeką Om był to Omsk, nad rzeką Irtysz — Irtysk, nad jeziorem Bajkał — Bajkalsk, nad Angarą — Angarsk, nad Jenisejem — Jenisejsk, nad Leną — Leńsk, nad Tom — Tomsk, nad Nerczą — Nerczyńsk, nad rzeką Barguzin, już blisko jej ujścia do Bajkału, jest miasto Barguzin, a w miejscu, gdzie Irkut wpada do Angary jest Irkuck. A więc to był ten Irkuck, o którym mówiła Dżitawana.

Włodek opowiadał też, oczywiście w tym swoim niepowtarzalnym stylu, czyli powoli, z głębokim namysłem, najpierw długo i starannie nabijając i zapalając fajkę a potem miarowo pykając, pochrząkując i prychając przez nos, gęsto przy tym popijając wódkę z grubej szklanki po musztardzie i ponaglając Irenę, żeby szybciej robiła zakąski… no więc opowiadał, jak to w kraju Ewenków, w regionie górnego biegu rzeki Tajmury, u podnóża Chrebet Jangir, w samotnej jurcie spotkał miejscowego starika, który w połowie października włożył na siebie trzy kożuchy jeden na drugi, w pasie obwiązał się grubym drutem, zakręcił jego końcówki na brzuchu i z wielkim zadowoleniem stwierdził: „wot ja zakutałsja na zimu”. A następnie ujawnił, że odzienie to zdejmie dopiero w kwietniu, kiedy zawieje barguzin, południowo-wschodni wiatr, zwiastujący nadejście wiosennego ocieplenia. Włodek zrobił mu zdjęcie, bo gość prezentował się bardzo okazale w tych kożuchach, a jeszcze w ręce trzymał stary karabin obwiązany drutami i sznurkami, zaś za pasem, czyli za owym drutem, miał zatknięta sporą siekierę. Typowy, zaprawiony w bojach, twardy człowiek Syberii.

Niby więc tańczyłem z Dżitawaną i słuchałem jej opowieści, ale równocześnie przed oczami wyobraźni przesuwały mi się tamte, bezkresne, zaśnieżone pustkowia, po których hula i wyje okrutny syberyjski wiatr, szaleje purga, a także szeroko rozlewają się wielkie rzeki, Jenisej, Lena i Irtysz, oraz trwa w odwiecznym, ciężkim milczeniu, skuta przeraźliwym mrozem, groźna, mroczna, nieprzebyta tajga… w której wnętrzu kryją się wilki, tygrysy i niedźwiedzie. Tyle wówczas wiedziałem o Syberii i w takim to kraju mieszkała dziewczyna, z którą właśnie tańczyłem i którą trzymałem w swoich rękach, a wokół której owa Syberia roztaczała swą niezwykłą aurę, dodając jej specyficznego i niepowtarzalnego uroku.

Jakoś do tej pory w ogóle nie doceniałem, ani nawet nie dostrzegałem, urody kobiet z Centralnej Azji, na przykład z Mongolii, ale Dżitawana zupełnie odmieniła moje podejście w tej kwestii. Była naprawdę piękna, niezwykła, dziwnie miękka i ciepła, bardzo uduchowiona i szalenie egzotyczna. Emanował z niej jakiś głęboki, wewnętrzny spokój, poczucie równowagi oraz powiew bezkresnych, nieprzebytych przestrzeni, w których można się zagubić i zatracić całkowicie. Jednak po kilku tańcach, widząc, że Ala i całe nasze towarzystwo spoglądają na mnie coraz bardziej podejrzliwie, podziękowałem Dżitawanie i z bólem w sercu, mając świadomość, że sprawa nie może mieć żadnej przyszłości, odprowadziłem do miejsca, gdzie przebywała jej grupa, i powróciłem do swoich.

Siedzieliśmy więc przy wielkim stole, zbitym z grubych, oheblowanych ale nie pomalowanych desek, zanurzeni w coraz liczniejszym, gwarnym, wielojęzycznym tumulcie, piliśmy Mientowkę, brendy Pliskę i Pomorie, wino Mechanażijsko, a niektórzy straceńcy nawet Mastikę, samą, bez wody mineralnej, i gadaliśmy o byle czym. A równocześnie patrzyliśmy, jak płoną owe ogromne bale drewna ułożone wcześniej w piramidę. Ognisko potężniało z każdą chwilą, grube jęzory ognia zwijały się i ulatywały ukośnie na kilka metrów w górę, huczały i trzaskały, a iskry sypały się obficie, unoszone wiatrem w ciemność, na zatracenie… Słońce już wcześniej schowało się za drzewami, zmrok robił się coraz gęstszy, a niebo, w kontraście do intensywnie buzującego ognia, wisiało nad nami nisko, czarne, milczące i nieprzeniknione.

I znów przypomniałem sobie o Lubošu, jak to opowiadał wtedy w Pardubicach o Syberii. „To zupełnie inny świat, żadnej cywilizacji… oczywiście, w naszym rozumieniu. Przyjeżdżasz tam, do jakiejś prymitywnej chałupy, którą ktoś kiedyś zbudował z ledwie ociosanych drzew na skraju lasu, na zupełnym bezludziu, i w pierwszym dniu upajasz się tym, że jesteś sam… sam w otoczeniu dzikiej i groźnej przyrody. Bo wokół siebie czujesz już tę Syberię, bezkresną i nieodgadnioną. Czujesz jej oddech. A na drugi dzień też jesteś sam… i jest wspaniale. Stoisz przed tą swoją niezdarną chałupą, patrzysz daleko przed siebie, głęboko wdychasz czyste, mroźne powietrze i wsłuchujesz się w niezwykłą, absolutną ciszę. Wydaje ci się, jakby świat stanął na baczność i zamarł na długą chwilę. Patrzysz na drzewa z pobliskiego lasu… stoją nieruchomo, zastygnięte w tej samej pozycji, cierpliwe, bierne i bezradne… upajasz się tą przedziwną, nieznaną ci dotąd atmosferą, i odpoczywasz od cywilizacji, którą pozostawiłeś gdzieś tam daleko. Po trzech tygodniach przeczytałeś wszystkie książki, które wziąłeś ze sobą. Jeśli nie ma zawieruchy, to znów wychodzisz na pobliską polanę lub wzgórze i już widzisz, że wcale nie jest tak wspaniale… przed sobą masz wciąż ten sam śnieg, tę samą przeraźliwą ciszę, ten sam absolutny bezruch i przenikający wszystko mróz. Jakby twoje serce i ciebie całego uchwycono w jakieś żelazne kleszcze. Ta sama przenikająca wszystko pustka, obojętność i beznadzieja. Widzisz i czujesz na sobie tę bezkresną obcość otaczającego cię świata… jakbyś w ogóle nie istniał. Bo jesteś tu nikim. I nie znaczysz nic. Jeśli masz wódkę, to dobrze… ale szybko ją wypijesz. I znów zostajesz sam. I już rozumiesz, że to nie jest twój świat… i nie twoja bajka”. Tak powiedział.

W pewnym momencie, kiedy dwóch niestiniarów podeszło do ogniska, żeby przygotować się do rozrzucania płonących bali, rozgrzebywania ich i rozrzucania żaru, aby chodzić po nim na bosaka, Ala dotknęła mnie w rękę i głową pokazała w lewą stronę. Oglądnąłem się i zobaczyłem, że za mną, na tle huczącego i trzaskającego ognia, stoi Dżitawana… Stoi, nic nie mówi, czarna, nieruchoma, wyprostowana, jakby jakaś zjawa wyłaniająca się z innej rzeczywistości. Pomyślałem sobie: „oto dobrze wychowana kobieta, zdyscyplinowana i posłuszna, znakomity materiał na dobrą żonę, nie to, co polskie dziewczyny, przemądrzałe i pyskate”. Wstałem więc i podszedłem do niej, a ona wyjaśniła mi, że jej grupa musi już wracać do hotelu, bo następnego dnia wcześnie rano wyjeżdżają do Burgas na lotnisko i że chciałaby się pożegnać. Dała mi karteczkę, na której zapisany był jej adres i powiedziała, żebym do niej napisał, a jeśli to możliwe — żebym przyjechał do Irkucka.

Kiedy mówiła o tym zaproszeniu uśmiechnęła się delikatnie, niezwykle uroczo, i dodała, że bardzo by chciała podtrzymać naszą znajomość. Zresztą nie musiała tego mówić, bo ja to czułem, to było widać. Całe jej ciało przemawiało w ten sposób, było takie jakieś chętne i podatne, i zdawało się wysyłać bliżej nieokreślone, tajne, przyjazne fluidy. Obiecała pokazać mi „święte morze” Buriatów, czyli Bajkał, zwłaszcza jego najpiękniejszą plażę, Piesczaną Buchtę, leżącą w zakolu rzeki Gołoustnej, a także cmentarz, na którym prawdopodobnie pochowany został syn Bohdana Chmielnickiego, Jurij, biorący tam udział w stłumieniu buntu Buriatów w 1688 roku. Zobaczymy też miejsce na jeziorze, naprzeciw wypływu Angary, gdzie w 1867 roku polski zesłaniec i badacz, Dybowski, dokonywał pierwszych pomiarów jego głębokości i znalazł głębię sięgającą 1370 metrów, spróbujemy omula, najlepszego pstrąga w tych wodach, odwiedzimy stolicę Buriacji, Ułan-Ude, gdzie na głównej ulicy znajduje się popiersie Lenina, największe na świecie, bo wysokie na osiem metrów, a może również uda się nam wziąć udział w rodowym szamańskim tańcu sakralnym Buriatów chatarha oraz zobaczyć stare, liczące kilka tysięcy lat, rysunki naskalne koło Gachany i w buchcie Aja. Podziękowałem, powiedziałem, że bardzo chętnie do niej przyjadę, że bardzo mi się spodobała i pożegnaliśmy się. Objąłem ją, ale ostrożnie, bo przecież obok siedziała Ala, i ucałowałem w oba policzki.

Nigdy jej więcej nie zobaczyłem ani nawet do niej nie napisałem, ponieważ na drugi dzień rano Ala wyjęła mi z kieszeni koszuli ową karteczkę z adresem, podarła w mojej obecności, a kawałki papieru, ostentacyjnie i jakby triumfalnie patrząc mi w oczy, wyrzuciła przez okno. W ten sposób zobaczyłem, jak w postaci białych strzępów, niczym opadających wielkich płatków śniegu, ulatnia się i rozpływa w powietrzu to, co mogło się zdarzyć… ale co utraciło jakiekolwiek szanse, aby zdarzyło się naprawdę. Oto Dżitawana, moja Dżitawana, urokliwa, baśniowa, jakby wyśniona w szczęśliwej chwili, rozpływała się w powietrzu, niczym w buddyjskiej nicości… Została więc brutalnie wydana na pastwę losu i skazana na to, żeby w samotności, czyli beze mnie, dzień za dniem i miesiąc za miesiącem, z rosnącą wciąż tęsknotą i niedającą się opisać rozpaczą w sercu, musiała borykać się z kaprysami życia oraz wszelkimi niebezpieczeństwami nad dalekim, pełnym tajemnic Bajkałem i w objęciach okrutnej, niezmierzonej Syberii.

Z owej karteczki zapamiętałem tylko tyle, że nazywała się Tujana Burgodze, najwidoczniej po swoim ojcu Gruzinie. I to jest wszystko, co mi po niej zostało…

Witia

Od pewnego czasu dosyć często spotykam się z Witią. Wprawdzie znamy się od dawna, bo od lat szkolnych, ale dopiero teraz poznałem go lepiej i w znaczącym stopniu zmieniłem o nim zdanie. Wiadomo, każdy człowiek jest inny, jednak nie zawsze i nie od razu da się tę inność uściślić i zwerbalizować. I tak właśnie było z Witią: wymykał się wszelkim próbom zaszufladkowania. Najprościej by było powiedzieć, że to facet specyficzny i nietuzinkowy, po prostu indywidualista. O wielu sprawach miał własne zdanie, dobrze przemyślane i sprecyzowane, oraz potrafił skutecznie je bronić. Był też bardzo uważny i oszczędny w wyrażaniu swoich opinii oraz nadzwyczaj dociekliwy i spostrzegawczy, a przez to — wiarygodny, co nie zdarza się często. Dlatego lubiłem z nim rozmawiać, a nawet czułem pewną delikatną, choć bliżej nieokreśloną więź psychiczną. Trudno jednak powiedzieć, żeby był moim przyjacielem, albo słowo to nie jest właściwe w tym przypadku.

Często też zaskakiwał przeróżnymi umiejętnościami i zainteresowaniami. Po raz pierwszy zdałem sobie z tego sprawę na jakiejś imprezie, chyba to było u Ireny. Wywiązała się dyskusja o II wojnie światowej, zwłaszcza na temat decydujących bitew morskich i walk w Afryce Północnej. I wówczas włączył się Witia: krótko lecz kompetentnie zrelacjonował przebieg bitew na Morzu Koralowym i pod Leyte, zwłaszcza ów kontrowersyjny manewr pościgu adm. Halsey’a za lotniskowcami japońskimi, a w kwestii frontu afrykańskiego opowiedział o koncepcji jakiegoś historyka czy dziennikarza brytyjskiego, że Montgomery pokonał Rommla dzięki lepszym latrynom. Otóż brytyjscy oficerowie sztabowi opracowali system, zgodnie z którym żołnierze mieli kopać na pustyni dołki większe i głębsze, a potem starannie je zasypywać. Chodziło o to, żeby muchy nie roznosiły zarazków. W armii niemieckiej zupełnie zlekceważono kwestię dołków latrynowych i dlatego była ona dziesiątkowana przez choroby zakaźne. Nawet Rommel zapadł na dyzenterię. „Rozumiecie? To nie wielki Monty i jego wojenny geniusz, nie samoloty, sławne Spitfire’y i Lancastery, nie czołgi, nowiutkie Shermany z USA, ale zwykłe sracze rozstrzygnęły o losach wojny w Afryce. Oczywiście, obaj generałowie prześcigali się w wymyślaniu podstępnych manewrów, artyleria strzelała, samoloty bombardowały, czołgi i piechota atakowały, ale tak naprawdę to zadecydowały lepsze latryny. To bardzo ciekawe doświadczenie — zakończył Witia swój wywód — mieć świadomość, że wygrało się wojnę dzięki lepszym sraczom”. Innym razem, a było to na Mazurach, niespodziewanie okazało się, że ma patent sternika i dzięki temu mogliśmy wypożyczyć żaglówkę. W zimie jeździł na nartach i łyżwach, a jeśli było trzeba to zagrał w siatkówkę, ping ponga lub szachy. I wszystko to robił na zupełnie dobrym poziomie.

Z czasem okazało się jednak, że prawdziwym jego żywiołem jest zima. Miał on taki zwyczaj, że od listopada do marca, bez względu na pogodę, chodził w długim, obszernym, czarnym płaszczu i czarnym kapeluszu z szerokim rondem, a na szyi owijał sobie biały szal, którego końcówki, niedbale rozrzucone z przodu i z tyłu, fantazyjnie fiurgały na wietrze. Kiedy szedł przez miasto, tym swoim mocnym, zamaszystym krokiem, to ów czarny, długi płaszcz oraz czarny kapelusz sprawiały, że wydawał się wyższy i bardziej dostojny. Jakby rósł w oczach. A z tym faktem, że był człowiekiem zimy, wiązało się również to, że uwielbiał życie kawiarniane. Jesienno-zimowe wieczory spędzał w knajpach, najczęściej w „Tatrzańskiej”, gdzie spotykał się z różnymi znajomymi, kolekcjonerami, samochodziarzami, gawędziarzami, rzeźbiarzami, malarzami i w ogóle bywalcami kawiarni, jak na przykład sławny judoka Andrzej Marnik, posiadacz jedynego Maserati w Tarnowie, Jurek Hebda, znany w wielu kręgach miłośnik dobrych win, zwłaszcza z Toskanii, albo dziennikarz Darek Burkot, specjalizujący się w robieniu dziewczynom mocno wyzywających zdjęć. Ale pojawiał się też poeta z Ciężkowic, Andrzej Grabowski, oraz wnikliwy znawca dziejów Kościoła, dr Andrzej Gerlach, a czasami przyjeżdżał, aż z Chrząstowic (koło Wolbromia) Wojtek Barczyk, pasjonat okultyzmu, wielki kawalarz i ulubieniec kobiet, ksywa Doktor, bo po kilku kieliszkach proponował dopiero co poznanym dziewczynom zrobienie badań ginekologicznych, oczywiście u siebie w domu i nieodpłatnie. Zauważył bowiem, że jak już namówi dziewczynę, żeby go odwiedziła i całkiem się rozebrała, to zupełnie nie w tym celu, żeby jej robił jakieś badania.

Witia ujawnił mi kiedyś w zaufaniu, że cichym marzeniem Darka Burkota jest zostanie pisarzem, najlepiej wielkim, a jego idol to Hemingway. Dlatego pilnie studiował jego dialogi i zauważył, że są bardzo zgrabne i fajnie się je czyta, choć najczęściej nic z nich nie wynika. Ponieważ wiedział, że Hemingway lubił pić whisky, więc zakupił sporo butelek szkockiej, zwłaszcza tej sławnej, produkowanej w dolinie rzeki Spey, i w godzinach wieczornych siadał przy biurku z mocnym postanowieniem napisania czegoś niezwykłego. Zaczął zaś od pomysłu historycznego, a mianowicie sięgnął do dziejów Szkocji średniowiecznej, kiedy miejscowe klany prowadziły ciężkie walki z najazdami angielskimi. Wziął więc kartkę papieru i wielkimi literami napisał tytuł: Niezwykłe przygody Archibalda Ponurego. I nad tą kartką spędził wiele nocy bezsennych, a po jakimś czasie okazało się, że opróżnił mnóstwo butelek, i to drogich, ale nie napisał nic. Najwidoczniej historia Archibalda Ponurego nie miała żadnej mocy sprawczej i nie potrafiła go zainspirować w sposób wystarczający. Bardzo tym zgnębiony, postanowił, w ramach rekompensaty, zintensyfikować częstotliwość konsumowania whisky oraz wzmocnił wyzywający aspekt zdjęć, które robił dziewczynom. Był w tym na tyle skuteczny, że pewnego razu w „Tatrzańskiej” podszedł do niego przy szatni jakiś chłopak, niczym się nie wyróżniający, i jednym celnym ciosem na szczękę znokautował, wybijając mu dwa zęby. Jak się okazało, chłopak ten trenował boks i któregoś dnia zupełnie przypadkowo znalazł zdjęcia swojej dziewczyny, którą bardzo kochał, a którą po raz pierwszy zobaczył całkiem nagą, właśnie na fotkach zrobionych przez Darka. Wyszło też na jaw, że nie tylko robił jej te zdjęcia, mocno wyzywające, bo na golasa, ale także dupczył ją regularnie w swojej kawalerce, czego nie można powiedzieć o bokserze, ponieważ nie posiadał on kawalerki lecz mieszkał z mamą, a poza tym zbyt dużo czasu poświęcał na treningi, po których czuł się mocno zmęczony.

W środowisku tym Witia funkcjonował jako Kotuś, bo w sytuacji, kiedy był narąbany, co zdarzało się nie tak rzadko, lubił wyszukać sobie jakiegoś rozmówcę, dosiadał się do niego, chwytał go za udo w okolicy kolana, trzymał mocno, żeby nie uciekł, mówił mu „Kotusiu” i sączył prosto do ucha bardzo uczone ale też mocno zagmatwane opowieści o Bolosie z Mendes i aleksandryjskich alchemikach, o gnostykach, neoplatonikach i manichejczykach, o tekstach Zigabenosa Euthymiosa i Nersesa Sznorhali, o paulicjanach, Karbeasie, Sembacie i tondrakitach oraz o ich wpływie na bałkańskich bogomiłów i katarów w Langwedocji. Oczywiście, nie pozwalał sobie przerywać i absolutnie nie dopuszczał delikwenta do słowa.

Dość szybko zorientowałem się, że grupa ta jest niezwykle zróżnicowana i w jakiś sposób zhierarchizowana oraz bardziej hermetyczna i wewnętrznie ustabilizowana, niż to wyglądało na pierwszy rzut oka. Jak już się gdzieś zebrali, to potrafili całymi godzinami rozmawiać o astrologii, kalendarzach chińskich, heraldyce, ezoteryce, starych fotografiach i monetach, a także o stylowych meblach, obrazach, ekskluzywnych samochodach i ich zaletach oraz o udanych wczasach. W tym ostatnim przypadku, sypały się, niczym z rękawa, egzotyczne nazwy typu: Taormina, Bodrum, Paleokastritsa, Neseber, Thassos, Trogir, Peschici, Medulin, Ulcinj, Algarve, Antibez, Fethiye, Budva, Bečici, Madera… Szczegółowo też omawiali rozmaite transakcje kupna-sprzedaży, na przykład samochodów, obrazów i starych mebli, ale bez zaangażowania i z widocznym dystansem do sprawy, a równocześnie degustowali markowe wina i koniaki. Krótko mówiąc, byli to ludzie świadomi o co w życiu chodzi i umiejętnie korzystający z jego rozlicznych uroków.

Właśnie dlatego tak trudno było przeniknąć do tej grupy, sprawiającej wrażenie czegoś w rodzaju tajnej loży masońskiej albo zamkniętego klubu w stylu angielskim. Nadzwyczaj starannie przestrzegali ustalonych od lat rytuałów, posługiwali się specyficznym językiem i wypracowali własny, zupełnie unikalny sposób zwracania się do siebie. Podczas tych swoich wysoce abstrakcyjnych i trudno zrozumiałych dla kogoś z zewnątrz dyskusji obdarzali się wyszukanymi tytułami: ekscelencjo, mąsiniore, venerabilis, mesje i eminencjo, a do towarzyszących im kobiet mówili walencjo, malagenio, siniorino bellissima. Na obrzeżach tej grupy funkcjonowały jeszcze ciompki, kobiety interesujące, ale tylko pod względem intelektualnym, nadające się wyłącznie do rozmów, zwłaszcza na wysokim poziomie abstrakcji. Z różnych subtelnych aluzji można było wywnioskować, że wspomniane kobiety, oczywiście poza ciompkami, traktowali jako wspólną własność i że wszyscy współżyli ze sobą seksualnie. Zorientowałem się w tym zupełnie przypadkowo. Otóż pewnego razu usłyszałem, jak jeden facet, funkcjonujący tam jako Żabiru (właściwie to nie wiadomo dlaczego, bo nie był ani wysoki, ani szczupły, ani nie miał grubej szyi, jak prawdziwe żabiru), zwrócił się do siedzącej obok niego malagenii:

— Cóż powiesz, moja piękna. Co robisz jutro wieczorem.

— Nic. Pewnie będę oglądać telewizję.

— To może oglądniemy razem? Wpadnij do mnie. Mam dobre wina portugalskie.

— Oooo, portugalskie? A jakie.

— Nooo, głównie czerwone, wytrawne i półwytrawne, dobre roczniki Portady. Ale jeśli wolisz coś bardziej słodkiego i ciężkiego, to mam też maderę Royal Madeira i Porto Cruz, malwazję Henriques Madeira i hiszpański jerez Barbadillo.

— OK. Wpadnę. A jak lubisz: wygolić?… czy niespodzianka.

— Ach malagenio, malagenio… sam nie wiem… Ty i tak zawsze jesteś śliczna. Niech będzie niespodzianka.

— Dobrze. A gdzie mieszkasz?

Ponieważ niemal identyczne rozmowy usłyszałem jeszcze dwa razy (zamiast win portugalskich padły wówczas nazwy znanych marek whisky albo brendy), zrozumiałem, że był to sformalizowany sposób załatwiania sobie seksualnych partnerek na wieczór. Do kobiet nie „zaliczonych” jeszcze przez wszystkich zwracano się malagenio, a te „zaliczone” były walencjami. Nowe, atrakcyjne nabytki, które najpierw trzeba było wprowadzić do grona i odpowiednio ukształtować, aby następnie przystąpić do ich zaliczania, nazywali bellissima. Z określeniami „wprowadzanie do grona” i „ukształtowanie” łączył się pewien ściśle określony rytuał, składający się z kilku etapów oraz uroczystego zakończenia. Witia opowiedział mi, że imprezę zakończeniową zaprojektował Karol von August a wykorzystał w tym celu pomysł Hrabala, który w Pociągach pod specjalnym nadzorem opisał, jak to dyżurny ruchu, pan Całusek, podczas nocnego dyżuru odbił wszystkie służbowe pieczątki ze stacji na gołej dupci pięknej telegrafistki, Zdeneczki Świętej. Uroczystości tej towarzyszyła specjalna atmosfera, bo rozgrywało się to w zaciemnionym pokoju, a członkowie loży tworzyli krąg wokół kandydatki na bellissimę. Dziewczyna stała pod lampą, oświetlona, i na dany znak zadzierała do góry spódniczkę, zaś wylosowany członek loży podchodził do niej i ściągał jej majtki, sprawdzał, czy pole genetyczne ma ładnie wygolone oraz przechylał ją przez oparcie fotela i wówczas wszyscy podchodzili po kolei, i na jej wypiętych do góry pośladkach odbijali pieczątkę z napisem bellissima.

W stosunku do facetów, którzy nie zdając sobie sprawy, jak zamknięte jest to grono i którzy na siłę próbowali wejść do niego, stosowano określenie Wacek. Wacek to po prostu ktoś z zewnątrz, obcy, niepasujący do tej grupy. W obecności takiego delikwenta zupełnie otwarcie i często krytycznie wypowiadano się na jego temat, on zaś nie miał świadomości, że chodzi właśnie o niego, ponieważ uwagi te dotyczyły jakiegoś Wacka. W szczególnie trudnych i zupełnie beznadziejnych przypadkach, kiedy osobnik nie kwalifikował się nawet do nazwania go Wackiem, używano terminu gamoń lub bećmok.

System ten wprowadził Witia a zapożyczył go ode mnie. Kiedyś opowiedziałem mu jak to podczas studiów mieszkałem w DS „Żaczek” w pokoju 234. Pokój był czteroosobowy a nas było trzech kumpli. Więc co rok administracja dodawała nam kogoś czwartego. Jednego roku ów czwarty, Michał, student biologii, a więc dla nas, polonistów, człowiek podlejszego gatunku, uskarżał się na kłopoty z włosami, ogolił sobie głowę do gołej skóry i co wieczór smarował ją jakimiś maściami. Wpadliśmy więc na pomysł, żeby nazywać go Pablo, od Pabla Picassa, ale Michał o tym nie wiedział. Od tej pory mogliśmy swobodnie mówić o Pablu i żartować z niego, nawet w jego obecności. Mieszkańcy sąsiedniego pokoju, kiedy poznali naszą tajemnicę, także nazwali swojego czwartego Pablo. My mieliśmy swojego Pabla, a oni swojego. Żeby więc nie doszło do jakichś nieporozumień i pomieszania osób, z czasem zaczęli oni własnego Pabla nazywać Wacek. I tak już zostało.

Historia ta bardzo się Witii spodobała i postanowił ją wykorzystać w swojej grupie. Jako człowiek z zewnątrz, rzadko biorący udział w ich spotkaniach, byłem więc czujny lecz nie zauważyłem, żeby w mojej obecności używali określenia Wacek. Pewnie Witia ich ostrzegł, że znam sprawę. Poza tym, słowo wacek (w tym wypadku przez małe „w”) funkcjonowało w tym kręgu na określenie pewnej niewielkiej, choć nadzwyczaj istotnej, części męskiego organizmu, a dla niektórych osobników nawet jedynej istotnej.

W systemie tym zdarzały się wyjątki, czego najlepszym przykładem był Lucek. Lucek Kowacz. Pochodził on z Wojnicza, a konkretnie z jego części zwanej Isep. Był to więc Lucek z Ispu i tak go nazywano. Teoretycznie rzecz biorąc, należał do kategorii Wacek, ale był „tolerowany”, co oznaczało, że mógł brać udział we wszystkich spotkaniach loży, choć bez prawa głosu w sprawach kluczowych. Status taki wywalczył sobie dość przypadkowo. Otóż pewnego razu, a było to jakieś dwa lata temu, pojawił się w „Tatrzańskiej” w stanie wskazującym na „spożycie” i to znaczne. Bez pytania dosiadł się do towarzystwa, a właściwie to do niego wtargnął, był bardzo elokwentny, wtrącał się do dyskusji, a na koniec, popijając „szarlotkę”, opowiedział swoją historię, która okazała się dosyć barwna. No więc urodził się w Wojniczu, tam też chodził do szkoły a potem grał w piłkę nożną w LZS Isep. Przypadkowo, podczas rozgrywek pucharowych, dostrzegł go jakiś łowca talentów piłkarskich i w ten sposób szybko trafił do Wisły Kraków. Tam dostrzegli go Węgrzy i zaproponowali, aby przeniósł się do nich. Pojechał więc do Budapesztu, grał w drużynie Ferencvaros, dostał obywatelstwo węgierskie i nazywał się Kovacs. Następnie zainteresowali się nim Czesi. Zaprosili go do siebie i od tej pory grał w Dukli Praga, dostał czeskie obywatelstwo, grał w reprezentacji Czech i nazywał się Kovaček. Wtedy dostrzegli go Rumuni i zaproponowali, żeby się przeniósł do nich. Pojechał więc do Bukaresztu, grał w Rapidzie, otrzymał obywatelstwo rumuńskie i nazywał się Kowanescu. Potem zauważyli go Serbowie i zaprosili do siebie. Pojechał więc do Belgradu, grał w Partizanie, otrzymał obywatelstwo serbskie i nazywał się Kovacić. Na Mistrzostwach Europy dostrzegli go Rosjanie i zaoferowali grę u siebie. Więc pojechał do Rosji, grał w Dynamie Moskwa i Zenicie Kazań, dostał obywatelstwo rosyjskie i od tej pory nazywał się Kowanow. Potem grał jeszcze w Gruzji, gdzie nazywał się Kowaczadze, w Armenii (jako Kowaszwili), w Portugalii (jako Kovalho), w Finlandii (jako Kovacöö), w Japonii (jako Kowamatsu), w Grecji (jako Kowanokopulos), w Szwecji (jako Kovalöf) i w Litwie (jako Kovanis). Opowieścią tą tak rozbawił członków loży, bo zaprezentował ją w sposób niezwykle dowcipny, że wszyscy go zaakceptowali i od tej pory stał się dla nich Luckiem z Ispu. Mógł przy nich funkcjonować.

Jeśli zaś chodzi o mnie, to tylko kilka razy i to zupełnie przypadkowo miałem okazję wziąć udział w ich wieczornych posiedzeniach oraz słynnych dociekaniach, tak wnikliwych i drobiazgowych, że trudno je było zapamiętać. Ale jedna z takich historii utkwiła mi w pamięci do dziś.

Teoretycznie rzecz biorąc, nie było wśród nich żadnych liderów, wszyscy byli „równi”, jak brytyjscy rycerze Okrągłego Stołu. Dało się jednak odczuć, że nieformalnym przywódcą był Karol August von Marcke de Lummen, w skrócie Karol von August, potomek starego rodu niemiecko-flamandzkiego, a może raczej burgundzkiego, ponieważ pieczętował się herbem Drya (trzy drogie kamienie na czerwonym polu i trzy strusie pióra), przez heraldyków wywodzonym od żyjącego w trzynastym wieku rycerza Mutyny z Meyzieux. Rycerz ten wspomniany był w dwóch średniowiecznych kronikach prowansalskich z okazji spisku, zawiązanego w Carcassonne w 1283 roku a skierowanego przeciw dominikańskiemu inkwizytorowi Mikołajowi d’Abbeville (podobno był to przodek owego karmelity bosego, Claude d’Abbeville’a, autora Ziemi brazylijskiej, czyli pierwszego opisu Brazylii). Karol von August zazwyczaj odzywał się mało, a jeśli już — to niezwykle trafnie i dowcipnie.

Niemal równie ważną pozycję zajmował Jan Stanisław Wilk, ksywa Dżiuseppe, posiadacz bujnej, mocno pokręconej fryzury, dżentelmen w każdym calu, bywalec salonów, znany menadżer w obszarze kultury, inicjator i wykonawca śmiałych pomysłów, powiązany z wieloma ważnymi postaciami z pogranicza świata biznesu i polityki, a równocześnie autor subtelnych wierszy oraz miłośnik Andaluzji, win hiszpańskich i kobiet, zwłaszcza ognistych i bezpruderyjnych brunetek. Te ostatnie, żeby nie popaść w rutynę, zmieniał co jakiś czas i wówczas, na początku nowego związku, przez kilka miesięcy znajdował się w stanie euforii i swoistego upojenia, nazywał je muzami i „kobietami swojego życia” oraz dedykował im piękne, mocno erotyczne wiersze, w których dość szczegółowo opiewał ich cielesne uroki, koncentrując się zwłaszcza na biodrach i ich pobliżu. A jeśli chodzi o owe śmiałe pomysły i inicjatywy, których miał mnóstwo, to zapamiętałem tylko jeden, a mianowicie wzniesienie na Górze Marcina, wysokiego na trzydzieści sześć metrów, pomnika Kamehamehy I Wielkiego, króla Wysp Hawajskich w latach 1792—1819. Przy każdej okazji Dżiuseppe tłumaczył dziennikarzom i biznesmenom, że sens zbudowania owego monumentu polega na tym, iż Kamehameha I Wielki, którego nazywano Napoleonem Pacyfiku i którego zasługi są ogromne, dotąd nie ma swojego pomnika, nawet na Hawajach. W ten sposób Tarnów byłby jedynym miastem na świecie, mogącym się pochwalić taką konstrukcją. Trzeba też przyznać, że Dżiuseppe nie był skrajnie apodyktyczny i w razie jakichś wątpliwości godził się też na wzniesienie pomnika Djodjobojo, króla Jawy z XIV wieku, albo Andrianampoinimerina, który w XVIII wieku zjednoczył królestwo Imerina w środkowej części Madagaskaru, ale też mógł to być Semakookiro, Kamuyamatoiwarehiko, Teharonahajawagon, Wercyngetoryks lub Bru-cz’en-gjung-drung-bla-ma. Sprawdził to i daje głowę, że żaden z nich pomnika dotąd nie posiada, z wyjątkiem Wercyngetoryksa. Natomiast co do wysokości monumentu, był bardziej stanowczy i szczególnie do niej przywiązany. Otóż trzydzieści sześć metrów wcale nie jest przypadkowe, a bierze się stąd, że właśnie tyle liczy imponujący i bardzo piękny posąg Daibutsu, czyli Buddy w Kamakura, widoczny z daleka i dostojnie górujący w parku nad koronami drzew wśród których go postawiono.

Znaczącą rolę odgrywał też mąsiniore Krywult, ksywa Kurczaczek. Który to Kurczaczek, poza tym, że był wszędzie, gdzie i inni, górował nad resztą z tego powodu, że dwa razy zwiedzał Krym. Dlatego często katował swoich słuchaczy obszernymi relacjami na ten temat. Snuł więc barwne opowieści o tym, jak degustował wina w wielkich podziemnych halach zakładów je produkujących w Inkermanie i Słonecznej Dolinie, jak jechał najdłuższą na świecie linią trolejbusową z Symferopola do Sudaku i po drodze widział górę, która z dużej odległości przypomina leżącego Lenina, albo jak zwiedzał pałac chanów krymskich w Bachczysaraju, był na Eski-Kermen, Czufut-Kale i Mangup-Kale, a w Mar’jam-Dere oglądał resztki tekkie sufich, w Fiolencie schodził na plażę po tysiącu schodach i widział rezydencję admirała Łazariewa, dowódcy Floty Czarnomorskiej i wojennego gubernatora Sewastopola, wszedł na Ajudah (czyli górę Miedwied’) i Czatyrdah, był w zbudowanym w różnych stylach pałacu generał-gubernatora Woroncowa w Ałupce, przeżył grozę jazdy kolejką linową na Aj-Pietri a z minaretu meczetu Dżuma Dżami w Eupatorii oglądał to przedziwne miasto, liczące siedemdziesiąt tysięcy mieszkańców ale zabudowane wyłącznie domami parterowymi. Swoją pozycję czołowego globtrotera (albo, jak on to nazywał: globtrotuara) umocnił jeszcze bardziej przy okazji zdemaskowania pewnego hochsztaplera o nazwisku Masajada, który próbował przeniknąć do ich grupy. Otóż startujący z pozycji Wacka i usiłujący zaimponować całemu towarzystwu Masajada, opowiedział pewnego razu, jak to zwiedzał południową Afrykę, był w Kapsztadzie, wyjechał na Górę Stołową i oglądał stamtąd unikatowe zjawisko stykania się i mieszania dwóch oceanów, Atlantyckiego i Indyjskiego. Wszyscy słuchali go z wielkim zainteresowaniem. Jednak wówczas włączył się mąsiniore Krywult i zapytał:

— No dobrze, to było widać, kiedy patrzyłeś w kierunku południowym. Choć to wcale nie jest takie oczywiste, bo z tej góry do mieszania się oceanów jest jeszcze kawał drogi. Ale powiedz mi: jak spojrzałeś z Góry Stołowej w kierunku północnym, to co widziałeś?

— W kierunku północnym? Nic. Tam jest płaskowyż.

— Jak to. Żadnej góry nie było? — drążył temat Kurczaczek.

— Nie.

— Aaaa, więc to tak… Tu cię mamy, stary oszuście. Ładnie to tak kłamać? Przecież tam są dwie góry, niezbyt wysokie, ale dobrze widoczne i łatwo rozpoznawalne: z lewej strony, czyli od zachodu, jest Lion’s Head o wysokości 670 metrów, a z prawej Devil’s Peak wysoki na 980 metrów. No i cóż z tego wynika, moi drodzy? Otóż to, że na żadnej Górze Stołowej nie byłeś. Wszystko, co opowiadałeś, to prymitywna ściema, a z nami takie numery nie przejdą. Jesteśmy ludźmi kulturalnymi, więc po dobroci proponujemy ci: zabieraj się stąd i to zaraz. Tu nie ma miejsca dla kłamczuchów i oszustów.

Masajada nic się nie odezwał, ale po chwili chyłkiem opuścił lokal i już więcej się w tym gronie nie pojawił. A po jakimś czasie wyszło na jaw, że był tajniakiem, skierowanym do rozpracowania tej grupy, wcale nie nazywał się Masajada lecz Mukawa, urodził się w obozie jenieckim nad Ussuri a jego rodzicami byli japoński sierżant Mukawa, wzięty do niewoli podczas radzieckiej ofensywy w Mandżurii w sierpniu 1945 roku oraz młoda Polka ze Lwowa, wywieziona w 1941 roku do Chabarowska. W ten sposób sprawa została szybko rozwikłana, a Kurczaczek wyraźnie wzmocnił swoją pozycję człowieka, który był wszędzie. Choć po cichu przyznał później, że z tymi górami koło Kapsztadu to wygląda trochę inaczej, bo one nie są od strony północnej, ale chciał faceta sprawdzić.

Przede wszystkim jednak, Kurczaczek wart jest wspomnienia z tego względu, że pewnego razu, akurat w mojej obecności, uwikłał się w długotrwałą dyskusję z Witią i w jej wyniku postawił przed obecnymi wówczas członkami loży problem tyle delikatny co i kontrowersyjny, a mianowicie wielości znaczeń słowa „pierdolić”. I właśnie tę historię udało mi się zapamiętać dość dokładnie. Eminencje i mąsiniorzy, a szczególnie malageniewalencje, wyzwanie potraktowali całkiem naturalnie i z należytą powagą. Popijając te swoje wyszukane drinki, pochylili się nad sprawą i przystąpili do jej dogłębnego i wszechstronnego rozpracowania. Zaraz na wstępie ustalono, że pierwotne, a zatem podstawowe, znaczenie tego słowa miało albo charakter pozornie wulgarny, czyli „pierdolić” to tyle co „mieć stosunek płciowy” (o czym każdy wie), albo też zupełnie niewinne, czyli „gadać głupoty”, ponieważ słowo „pierdołki” to „głupstwa, bzdury”, a „pierdoła” to „niedołęga, człowiek gadający głupstwa”. Co ciekawe, u mężczyzn więcej zwolenników uzyskała ta druga koncepcja. Natomiast kobiety, zjednoczone pod wodzą znanej feministki, Teresy Sajdak, zgłosiły stanowczy sprzeciw i stwierdziły, że jedyne co ma jakiś głębszy sens w słowie „pierdolić”, to powiązanie z seksem, i właśnie ten motyw stanowi o jego wielkim uroku. A zatem uznanie go za wulgarne jest zupełnie niesłuszne. Bo jest to właśnie słowo piękne i zawierające niezwykle bogatą treść.

Następnie przystąpiono do wyszukiwania kolejnych znaczeń. Krok po kroku, popijając te swoje drinki, spokojnie, a nawet z pewną wyszukaną elegancją, bez zacietrzewiania się i z widocznym dystansem do sprawy, docierano do prawdy i ustalono, a ja to obserwowałem z ogromnym zaciekawieniem, następujące możliwości: „opierdolić” to tyle co skrzyczeć kogoś, okraść go lub ograć w karty; „opierdalać się” to leniuchować, obijać się w pracy; „spierdolić” to uciec albo coś zepsuć; „wypierdolić” to wyrzucić coś lub kogoś, na przykład z domu, albo z pracy; „dopierdolić” to zrobić jakąś głupotę albo komuś dokuczyć; „przepierdolić” to stracić majątek lub przegrać sporo pieniędzy, na giełdzie albo w karty; „wpierdolić” to zbić kogoś, zjeść dużo albo utopić spore pieniądze w jakimś nieudanym interesie; „wpierdolić się” to zezłościć się, wtargnąć gdzieś na siłę albo wpaść w kłopoty; „wypierdolić się” to wywrócić się, na przykład na nartach; „wpierdalać” to jeść dużo i łapczywie; „przypierdolić” to mocno kogoś uderzyć; „zapierdolić” to ukraść coś albo zawalić jakąś sprawę; „zapierdalać” to ciężko pracować, albo szybko coś robić, na przykład mówić, iść lub jechać, a przy grze w pokera mówi się, że komuś karta „zapierdala”; „rozpierdolić” to zniszczyć coś, rozwalić; „zapierdol w pracy” to masa roboty, najczęściej bez sensu; „rozpierdolić się” to mieć wypadek, zwłaszcza samochodowy; „odpierdolić się” to ładnie się ubrać albo odczepić się od kogoś, czyli dać mu spokój; „upierdolić” to oblać kogoś na egzaminie, ubrudzić się albo nie dopuścić do realizacji czegoś (np. pomysłu); „upierdolić sobie” to wyobrazić sobie coś głupiego albo upierać się przy czymś; „popierdalać” to gadać bez sensu; „napierdolić” to dużo czegoś nałożyć, na przykład jedzenia na talerz; „napierdolić się” to mocno się opić; „napierdalać” to narzekać na kogoś albo skrzyczeć go; „napierdalać się” to bić się z kimś; „napierdala łeb” to mieć kaca; „podpierdolić” to ukraść coś albo kogoś zadenuncjować; „pierdolnąć czymś” to rzucić coś, np. pracę, kamień albo kartami o stół; „pierdolnięty” to nienormalny; „komuś odpierdoliło” to zwariował na jakimś punkcie; „coś się komuś popierdoliło” to pomieszało mu się w głowie; powiedzieć „ja pierdolę!” to objaw najwyższego zachwytu lub zdziwienia i zaskoczenia; powiedzieć „wypierdalaj” lub „spierdalaj” to zjeżdżaj stąd i to natychmiast, a „napierdol” to nałóż coś, na przykład farbę na ścianę. Kiedy to wszystko podliczono, okazało się, że tych znaczeń słowa „pierdolić” i jego pochodnych jest pięćdziesiąt. Na koniec, Witia zażartował sobie bo zasugerował jeszcze jedną możliwość: „spierdalaloglju”. Chodzi tu o sportowców bułgarskich, zwłaszcza ciężarowców, którzy w latach dziewięćdziesiątych, pod pozorem posiadania pochodzenia tureckiego, emigrowali do Turcji. W ten sposób jakiś Sulejmanow nagle zamieniał się w Sulejmanoglju. Wreszcie, w ramach podsumowania tych dociekań, zwrócono uwagę, że rola tego wyrazu systematycznie rośnie, ponieważ wciąż pojawiają się nowe jego znaczenia, jakby świeże pąki na jakimś krzewie. Zauważono na przykład, że zaczęto już używać wariantu „napierdalać się z czegoś” czyli „wyśmiewać się”. Jest to więc zjawisko żywe i zawsze aktualne. No i przede wszystkim, wyraz ten jest nie tylko uniwersalny, ale też posiadający specyficzną, mocną, wymowę. Jest przecież różnica, kiedy się powie „spierdalaj!” lub „wypierdalaj!”, a powiedzeniem „odejdź stąd”. W pierwszym przypadku czuje się determinację i moc tej wypowiedzi.

I wtedy doznałem nagłego olśnienia, bo zrozumiałem, że bez użycia tego wyrazu nie może się obyć żadna konkretna rozmowa. A zatem, jest sprawą oczywistą, że uważanie słowa „pierdolić”, w różnych jego formach i znaczeniach, za brzydkie lub wulgarne jest z gruntu niesłuszne. Bo jest ono jak najbardziej naturalne, a przede wszystkim, skuteczne i w wielu wypadkach niezbędne. To tylko człowiek posiada takie specyficzne zboczenie, a mianowicie skłonność do oceniania wszystkiego, wartościowania i w rezultacie rozdzielania na to co „dobre” i to co „złe”. A przecież nic z założenia nie jest ani dobre, ani złe: te rzeczy jedynie MOGĄ, w zależności od konkretnej sytuacji, OKAZAĆ SIĘ pożyteczne lub nie, czyli, jak my to mówimy — dobre albo złe. Lekarstwo ratuje człowieka w chorobie, ale zażywane w zbyt wielkich dawkach lub przez zdrowego może się stać trucizną. Odpoczynek to rzecz piękna, ale jeśli miałby trwać przez wiele miesięcy, zamienia się w nudę a potem staje się czymś uciążliwym. Biorąc to wszystko pod uwagę, należy więc bez żadnego skrępowania, radośnie i beztrosko mówić, przy różnych okazjach: spierdalaj, zapierdalaj, pierdolić, zapierdolić, spierdolić, wypierdolić, dopierdolić itd. Była to dla mnie bardzo pouczająca lekcja i właśnie dlatego tak dokładnie ją zapamiętałem.

W środowisku tym Witia czuł się znakomicie, był w swoim żywiole i lubił też imponować. W przypływie dobrego humoru stawiał kolejki drogich alkoholi, wspominał o swojej zażyłości ze znanymi postaciami oraz afiszował się z jakimiś eleganckimi, wyzywającymi i wyzwolonymi kobietami w ponczach, fantazyjnych kapeluszach i apaszkach, nie ukrywającymi faktu, że są ponad to, aby przesadnie dbać o swoją reputację oraz ostentacyjnie obnosić się ze swoją kobiecością, na przykład poprzez używanie staników albo majtek.

Ale potem przychodziła wiosna, a z nią ciepłe, słoneczne dni, i wówczas spotkania w knajpie odbywały się coraz rzadziej, długi czarny płaszcz, kapelusz i biały szal znikały we wnętrzu szafy, a wszystko wracało do normy. Jakby chwilowo tracił grunt pod nogami w wersji Kotusia i znów stawał się normalnym kumplem, czyli Witią.

Lovers in the wind

Wyłoniła się cicho i niespodziewanie, z głębokiego mroku, niczym jakaś tajemnicza zjawa. Była w długiej, białej, luźnej sukni, pod szyją zasznurowanej tasiemką, podobnie jak to jest w bluzeczkach ludowych strojów ukraińskich. Twarz miała śliczną, łagodną, w stylu tajskim albo kambodżańskim, z dużymi, zamglonymi oczami, trochę smutnymi i rozumiejącymi wszystko. Kiedy podeszła bliżej, objąłem ją i całowałem jak szalony, a ona stała w milczeniu, z rękami opuszczonymi i nic nie reagowała. Więc rozwiązałem tę tasiemkę pod szyją, na Ukrainie nazywaną zaścieszką, rozchyliłem suknię na jej barkach i ramionach a ta suknia miękko, bezszelestnie zsunęła się na podłogę. Piersi miała urocze, lekko rozchylone na boki, jak to często bywa u Murzynek, sutki drobne a otoczkę delikatnie różowawą. Pachniały jakimiś przyjemnymi wschodnimi specyfikami, może szafranem albo wanilią. Całowałem je z wielkim zapałem, a jedną wziąłem do ust, delikatnie uchwyciłem zębami, zwilżyłem śliną i zacząłem pieścić językiem i subtelnie zasysać. Westchnęła wówczas cichutko, zagłębiła palce w moich włosach i pieszczotliwie je ugniatała. Wtedy poczułem jak ta pierś rośnie w moich ustach i twardnieje. Oderwałem się więc na chwilę, żeby zaczerpnąć powietrza, niczym nurek, i zaraz w ten sam sposób rzuciłem się w otchłań i przywarłem do drugiej piersi. A potem pochyliłem się i zacząłem obcałowywać resztę jej ciała, powoli posuwając się w dół. I kiedy, po przyklęknięciu, dotarłem do brzucha, gładkiego i rozkosznie zagłębiającego się i znikającego w owym tajemnym mroku pomiędzy udami oraz pokrytego tam miękkimi, zmierzwionymi włoskami, pachnącymi imbirem albo czymś podobnym… nagle rozległ się przeraźliwy, rozdzierający wrzask i brutalnie wdarł się w tę przepiękną, urokliwą chwilę. Dolatywał on z za ściany, z tej środkowej kawalerki, wrzask dobrze mi znany, bo pojawiający się od czasu do czasu, zawsze w momencie najmniej odpowiednim, a przechodzący w zamierające stopniowo wycie.

I wtedy, niestety, obudziłem się. Z rozpaczą w sercu jeszcze przez chwilę leżałem bez ruchu, porażony urokiem snu i bezradnie obserwując, jak on blednie, rozpływa się i znika w oddali, wracając do swojej krainy. Szybko schowałem się więc pod kołdrę, w nadziei, że uda mi się go zatrzymać, choć na chwilę, żeby dokończył swoją opowieść. Ale było już za późno, odpłynął na zawsze… Poleżałem więc jeszcze kilkanaście minut, rozpamiętując to, co mi się przyśniło i jakie to było piękne, usilnie starając się utrwalić w pamięci to niezwykłe, ulotne, rozkoszne wspomnienie oraz zatrzymać pod powiekami niepowtarzalny czar fascynującej dziewczyny-zjawy…

A potem znów przysnąłem na krótko. Tym razem zobaczyłem coś zupełnie innego. Oto znalazłem się nad zalewem w Radłowie, był piękny słoneczny dzień, w wodzie i na brzegu żadnych amatorów kąpieli lub opalania, a w pobliskich krzakach pan Zagłoba przebierał się za dziada-lirnika, jak to było w czasie ucieczki z Rozłogów, zaś Helena Kurcewiczówna samotnie zażywała kąpieli w wodach zalewu. Potem wyszła na brzeg i stanęła na skarpie, owiewana wiatrem od wschodu, całkiem naga, poprawiając sobie włosy i jakby zapominając o tym, że w biały dzień bezwstydnie i bez żadnego skrępowania prezentuje pełnię swojego białego, jak na prawdziwą szlachciankę przystało, dorodnego ciała. Próbowała się wytrzeć ręcznikiem, który jej nieopatrznie podałem, a do niej dołączyły zaraz Natalia i Monika, które także wyszły właśnie z wody. August Renoir, widząc okazję do stworzenia dzieła wiekopomnego, szybko rozstawił przed nimi sztalugi, pociągnął z flaszki głębszy łyk wina i z fajką w zębach oraz w kapeluszu z wielkim rondem, trzymając w jednej ręce paletę, a w drugiej pędzel, wprawnymi pociągnięciami malował je jako „trzy Gracje” albo „sąd Parysa”. Bo jeszcze nie miał pewności, co z tego będzie. Obok, na trawie, stała Ela, obiema rękami podtrzymując po bokach dół swojej długiej spódnicy i obszernymi ruchami wachlowała nią w górę i w dół, chłodząc w ten sposób swoje spocone uda. Kiedy nadjechali Skrzetuski z Wołodyjowskim, temu pierwszemu modestia nakazała odwrócić głowę, żeby nie oglądać scen nieobyczajnych w postaci trzech gołych kobiet, stojących przed Francuzem, który je malował, a ten drugi zsiadł z konia i machnął szablą, obcinając wąsy malarzowi. Helena, która przez swoje roztrzepanie do tej pory nie zdążyła przyodziać szat i obnosiła się ze swoimi cielesnymi urokami niczym jakaś głupia kurew z St. Pauli w Hamburgu, natychmiast padła do nóg Skrzetuskiego, zalała się łzami i chciała mu stopy całować, niczym Oleńka Kmicicowi, kajając się i przepraszając, że przed obcą nacją wystawiała na światło dzienne goliznę swojego niewinnego ciała. Ale Azja Tuhajbejowicz, okrutny jak kontynent, którego imię nosił, rozzsierdyłsja nie na żarty i polecił sprośnym ordyńcom rozciągnąć ją na dywanie oraz przykładnie wybatożyć korbaczem, a na koniec, zapłakaną i rozdygotaną, z pośladkami pociętymi do krwi, oddał im na całonocną rozpustę oraz wieczne pohańbienie. A w tym czasie Wołodyjowski zdołał już zapałać szalonym afektem do Natalii, owijającej się właśnie ręcznikiem, i groźnie ruszając wąsem wyzwał Renoira na pojedynek… na szable do krwi ostatniej. Na sekundantów wyznaczono Maneta, malującego w pobliskim lesie Śniadanie na trawie, oraz Joyce’a, który z powodu słabego wzroku oraz wielkiej ilości alkoholu, pitego non stop przez dwa tygodnie z Hemingway’em i Scottem Fitzgeraldem najpierw na rancho pod Cooke City w Montanie a potem w Key West na Florydzie, zamiast do Paryża trafił na kozackie Dzikie Pola.

Kiedy się obudziłem tym razem, uznałem, że wszelkie dalsze próby w dziedzinie snu nie mają sensu, więc po prostu wstałem z łóżka, nieodwołalnie porzucając świat nocy oraz wszystkie jego tajemnice i wkroczyłem do twardej rzeczywistości. Oczywiście, najpierw, jak zwykle, poszedłem do kuchni. Spojrzałem przez okno i po ciemnych, nisko płynących chmurach poznałem, że nie będzie to dzień ani udany, ani przyjazny. Nie bawiąc się więc w żadne rutynowe, zupełnie w tej sytuacji bezsensowne, działania typu śniadanie, kawa i tak dalej, od razu wziąłem z lodówki butelkę piwa, otworzyłem i potraktowałem ją bezkompromisowo, czyli w krótkim czasie wypiłem całą.

Chmury tymczasem przerzedziły się, podniosły i na chwilę zaświeciło Słońce. Odczytałem to jako znak zesłany z niebios, a mianowicie, że rzecz rozpoczętą w sposób tak udany, czyli konsumpcję piwa, należy kontynuować. Zrobiłem to na balkonie, delektując się widokiem świeżej zieleni drzew i krzewów oraz słuchaniem śpiewu ptaków. Do pięknie kwitnących surfinii podleciał jakiś duży trzmiel, rutynowo zaglądnął do kilku kwiatów i odleciał. Potem pojawił się żółtawo-czarny owad, trochę podobny do małej osy, zatrzymywał się w powietrzu przed każdym kwiatem i do niektórych z nich wchodził prawie cały. Kiedy ta osa stała nieruchomo w powietrzu, badając zawartość kielicha i najwidoczniej rozważając, czy warto się nim zainteresować, jej skrzydełka poruszały się tak szybko, że tworzyły wokół niej coś w rodzaju delikatnej mgiełki.

W tym momencie w sąsiednim mieszkaniu ktoś otworzył okno i natychmiast doleciały stamtąd dźwięki znanej mi melodii, a mianowicie Lovers in the wind Rogera Hodgsona. Przestałem więc obserwować surfinie i latające wokół nich owady, a zagłębiłem się w słuchanie muzyki. Robiłem to z wielką przyjemnością, bo to była nie tylko jedna z moich ulubionych piosenek, ale przede wszystkim wiązała się z nią piękna historia sprzed wielu lat. Bo właśnie dzięki tej melodii, poznałem kiedyś w Czarnym Potoku Klaudię i potem spędziliśmy ze sobą trzy wspaniałe, niezapomniane lata. I to przez nią, przez Klaudię Iwanowną, albo Klaudię Rochester, gdyż tak ją w myślach nazywałem, tak trudno było mi znaleźć później odpowiednią kobietę. Żadna nie mogła się z nią równać.

I pomyślcie tylko, jak to się wszystko snuje i przeplata… bo przecież wtedy, w Czarnym Potoku, też było rano, też na balkonie i ta sama melodia się pojawiła… a ile rzeczy wydarzyło się od tej pory, jaki kawał życia przewalił się, brutalnie, niczym walec drogowy… A zatem znów mamy typowy motyw: ta sama sytuacja lub to samo miejsce, ale zupełnie inny czas i inne okoliczności. Czyli tak jak wtedy, w Piwnicznej w hotelu Koliba, przed ośmiu laty, kiedy po kolacji poszedłem do swojego pokoju, cały rozdygotany oraz pełen niecierpliwości i oczekiwania: czy Ona (którą poznałem dwa dni wcześniej na Kicarzu i która od razu, jak się to mówi, zawładnęła moim sercem) przyjdzie, tak jak obiecała, czy zapuka do mojego pokoju numer 28… A potem, po pięciu latach, znów byłem w tym samym miejscu, czyli w Kolibie i też w pokoju 28, ale już na nikogo nie czekałem, bo byłem z żoną, oczywiście własną, i spaliśmy w wielkim łożu małżeńskim. Niby więc była to ta sama Koliba i ten sam pokój, ale jakże inna otoczka. Nie było już żadnej niewiadomej, żadnej niepewności, oczekiwania i napięcia, bo wszystko było z góry oczywiste. Po prostu, w sposób wypróbowany już od dwóch lat, wykonaliśmy w owym łożu z góry przewidziane, rutynowe czynności.

W tej chwili przemknęła mi przez głowę jakaś niespodziewana, piękna, głęboka, choć także trochę smutna, myśl na temat życia, miłości i niespodzianek, które na nas czekają w ukryciu. Więc zatrzymałem się nad nią, żeby dopracować i oszlifować jej kształt, aby uzyskała formę możliwie najdoskonalszą i najprostszą. Ale niestety, zupełnie nieopatrznie, odruchowo spojrzałem na chmury, które po stronie zachodniej znów zaczęły się kłębić nad domami i drzewami, w sposób wysoce niepokojący, bo zwiastujący rychłą ulewę, i owa myśl natychmiast wyleciała mi z głowy. Nie zdążyła się utrwalić w pamięci i nie potrafiłem jej odtworzyć. A była taka piękna i mądra…

Skoncentrowałem się więc na słuchaniu ptaków. Bardzo aktywny był pierwiosnek, który od jakichś dwóch tygodni pojawił się na naszym osiedlu i dawał znać o sobie, zwłaszcza w godzinach porannych. Po prostu, był niezmordowany. Ale rozpoznałem też kosa i chyba trznadla. W tym ostatnim przypadku miałem pewne wątpliwości, bo wciąż jeszcze trudno mi rozróżnić śpiew trznadla i piecuszka. Uderzyło mnie zwłaszcza to, że do tej pory zbyt mało doceniałem coś takiego, jak ptaki… a przecież, ileż radości i naturalnego uroku wnoszą one do naszego świata. Bez nich byłoby znacznie smutniej. Tyle pięknych melodii, tyle kolorów i ruchu, jakże zwinnego i wesołego, oferują nam, kiedy sobie beztrosko szybują po niebie, albo śpiewają w koronach drzew.

Pomimo tego, że mieszkałem blisko centrum miasta, nagle dostrzegłem jak silne są moje powiązania z przyrodą… Żyłem tu przecież w otoczeniu klombów z kwiatami, dużych drzew iglastych, rozłożystych krzewów, w których wesoło świergotały wróble, wśród bujnej zieleni oraz barwnego i niezwykle zróżnicowanego chóru śpiewającego ptactwa, zwłaszcza jaskółek, popisujących się pod wieczór swoimi szalonymi ewolucjami i wypełniających przestwór radosnym jazgotem, a do moich surfinii przylatują pszczoły, trzmiele i inne owady.

Z jakimś przymglonym, łagodnym i refleksyjnym rozrzewnieniem spoglądałem też na białe, dobrze mi znane, postrzępione obłoki, szybko przemykające po bladym niebie. Jedne były wiotkie i delikatne, bardzo przyjazne, a inne ciemne, napęczniałe i groźne, przesuwające się ciężko, niezdarnie i ledwie mogące utrzymać w sobie ogrom zasobów wody. Sprawiały wrażenie, że za chwilę chlusną albo rzygną całą swoją zawartość na ten leżący pod nimi, dziwny, płaski, obcy świat. No i jak to się dzieje, że one tak sobie płyną i płyną… i nic… a nagle, z jakiegoś tam powodu, otworzą się w nich tajne zawory i ta woda zamieni się w deszcz, który w postaci gęstych, pionowych albo ukośnych kropel spadnie na dół.

Widok tych chmur przypomniał mi dawne lata… lata szkolne i studenckie, kiedy lubiłem wylegiwać się w sadzie na bujnej, rzadko koszonej, chłodnej trawie, po której niezdarnie gramoliły się chrząszcze, koniki polne i zapobiegliwe mrówki. Całymi godzinami wpatrywałem się wówczas w fantazyjne konstrukcje chmur, wciąż na nowo kłębiących się i kotłujących, przybierających najdziwniejsze kształty, rozmyślając przy tym, jak to dziwnie się w świecie dzieje, że takie ulotne, mało konkretne i martwe byty potrafią być tak twórcze, ruchliwe i nieobliczalne. I po raz kolejny pogrążyłem się w smutnej świadomości, że tego sadu już nie ma… a nie ma w sposób nieodwracalny, bo wycięto go ponad dwadzieścia lat temu, żeby na jego miejscu wznieść dwa bloki mieszkalne, które zasiedliło kilka rodzin cygańskich. A przecież wraz z tym sadem wycięto też kawał mojego życia… tamtego, radosnego i beztroskiego.

Jak zwykle w takich sytuacjach, drugie piwo smakuje lepiej od pierwszego. Uznałem więc, że na tym należy poprzestać. Bo w innym przypadku mogłoby to oznaczać, że jestem uzależniony. A przecież wcale nie jestem uzależniony, absolutnie. Dlatego zostawiłem piwo w spokoju, a nalałem sobie zgrabną szklaneczkę Soberano. Soberano pije się bardzo smacznie, prawie tak jak Ararat albo Metaxę, ale jest ono zdecydowanie bardziej hiszpańskie, o czym najlepiej świadczy ów czarny byk na żółtej etykietce. Czarny, groźny byk kastylijski lub aragoński, na przykład z Saragossy, albo z dalekiej Pampeluny. W trakcie tej miłej degustacji, wypełnionej też odległymi wspomnieniami z Katalonii, zwłaszcza z Barcelony, Gerony, Lloret de Mar i Montserrat, ale też z mrocznego Toledo, porytego głębokimi jarami oraz uwiecznionego na wspaniałym obrazie El Greca, napłynęły nowe, szaro-granatowe chmury, pociemniało i przeleciał szybki, drobny, chłodny deszczyk. Zdecydowanie mało hiszpański…

Na pobliskich drzewach zasiadły teraz jakieś nowe ptaki i znów zaczęły śpiewać, radośnie i z wielkim ożywieniem. Tym razem rozpoznałem tylko bogatkę i kosa… a wśród gęstych gałęzi świerków przy ulicy ostro skrzeczały i zajadle kłóciły się sroki. Jakoś ostatnio więcej srok się tu pojawiło. A wróbli i szpaków widać coraz mniej. Wtedy podjąłem męską decyzję, a mianowicie dotyczącą możliwości wypicia trzeciego piwa. Sprawę tę miałem dobrze przemyślaną: jest przecież rzeczą oczywistą i prostą, jak budowa cepa, że nie zachodzi tu przypadek uzależnienia, bo gdybym był uzależniony, to nic bym nie rozważał tylko od razu poszedł po flaszkę i sobie ją po prostu obciągał. A ja tu prowadzę inteligentny dyskurs z samym sobą, ja tu coś rozważam… jakieś za i przeciw. Mogę więc, w sposób nadzwyczaj roztropny i przenikliwy, podjąć decyzję taką albo inną. I właśnie tak się stało: z pełną świadomością oraz odpowiedzialnością podjąłem akurat taką. Czyli nie chodzi o prymitywną kwestię jakiegoś uzależnienia, ale o umiejętność prowadzenia intelektualnego dyskursu z samym sobą oraz podejmowania decyzji. Otóż to…

Jest sprawą oczywistą, i wcale nie zamierzam tego rozwijać szerzej, że trzecie piwo było tak samo smaczne, a może nawet bardziej… Tak czasem bywa. Pijąc je rozkoszowałem się myślą, że całkowicie kontroluję sytuację, bo przecież w każdej chwili mogę butelkę odstawić… na przykład, mogę pójść do kuchni i wylać resztkę piwa do zlewu… nawet pół butelki. Jak wtedy na tarasie hotelu w Taorminie albo w biurze recepcji w Polichrono. Ale z drugiej strony, jest też wiadome, że wcale nie muszę tego robić, ponieważ całkowicie nad wszystkim panuję. W ogóle nie dopuszczam takiej możliwości, żeby ktokolwiek lub cokolwiek mogło wpływać na moje decyzje.

W tak zwanym międzyczasie z niezbyt dużą uwagą wysłuchałem wiadomości z radia i stało się oczywiste, że ludzkość rzeczywiście coraz bardziej grzęźnie w swoim bagnie. Po prostu, nieuchronnie i ostatecznie schodzi na psy. Wszędzie tylko walka o władzę, coraz bardziej nachalna i brutalna, a także pełno afer, oszustw, kłamstw, przeróżnych przekrętów, nadużyć i korupcji na wielką skalę — i to bez najmniejszego wstydu czy zażenowania. Jacyś prymitywni, nieudolni i niedouczeni ludzie, za to nadzwyczaj chciwi i bezwzględni, wszelkimi sposobami pchają się do władzy, obiecują wszystko co się da, nawet jeśli jest to niemożliwe do zrealizowania, dorywają się wreszcie do tych wysokich stanowisk i potem bronią ich za każdą cenę, nawet po trupach. A społeczeństwo, które do tych godności ich wyniosło i sowicie wynagradza, mają za nic. Codziennie i na całym świecie dzieją się rzeczy okrutne i przerażające, wołające o pomstę do nieba, a tymczasem media z ogromnym zaangażowaniem informują nas o tym, że królowa belgijska wystąpiła w nowym kapeluszu i zaraz po śniadaniu kichnęła, albo zachwycają się faktem, że księżniczka Jakaśtam uśmiechnęła się do księcia Jakiegośtam, a nawet że spędzili ze sobą wieczór w mało znanej restauracji pod Paryżem. Nie ulega wątpliwości: uczciwość, przyzwoitość i umiar ośmieszono już całkiem i zepchnięto do podziemia, a wszędzie zwycięża chamstwo, nieudolność, buta, nieuctwo, demagogia i pazerność. Pewne jest więc, że koniec świata musi być blisko. Dlatego nie ma sensu zaprzątać sobie głowy czymkolwiek.

A jeśli chodzi o konkrety, czyli aktualną sytuację, oczywiście wyłącznie moją, to istotne jest, że całkowicie panuję nad wszystkim i dzięki temu mogę podjąć decyzję dowolną. Mogę zrobić tak, albo inaczej. Rozważyłem więc, a zrobiłem to nadzwyczaj dogłębnie i wnikliwie, czy nie będzie rzeczą słuszną, jeśli przystąpię do kontynuowania dzieła rozpoczętego wcześniej. Chodzi mianowicie o dalszą konsumpcję piwa. Było to tym bardziej oczywiste, że w każdej chwili, jeśli tylko tak postanowię, mogę tę konsumpcję przerwać. Ot, tak sobie… postanawiam i przerywam. Z wieloletnich doświadczeń wynika, że działania takie najlepiej sprawdzają się w zimie, bo wtedy są skoki narciarskie i można naszym kibicować. Skaczą gdzieś tam w Kuusamo na Rukatunturi albo w Innsbrucku, czy też w Vikersund i Planicy. Najlepiej w Planicy, na Letalnicy, bo tam skaczą daleko. Zawsze któryś z naszych wygra albo stanie na podium i wtedy normalną sprawą jest, że trzeba walnąć dużego kielicha. A potem drugiego. Ale nawet jeśli nie wejdą do trójki, to zawsze można kibicować Madziarom, naszym odwiecznym i wypróbowanym braciom. Wprawdzie ci Madziarowie skaczą nad podziw rzadko i do tego jeszcze nieporadnie, czyli niezbyt daleko, ale przecież jest to naród w wysokim stopniu z nami zaprzyjaźniony… Lengyel Magyar két jó barát.

W tym momencie przypomniałem sobie, jak to kiedyś w Łomnicy, w willi Rusałka, na wyjeździe integracyjnym instytutu, paliliśmy ognisko nad potokiem Łomniczanka, dyskutowaliśmy do późnych godzin nocnych i po wypiciu kilku flaszek, Wiesiek Bator, znany i nieprzejednany nacjonalista madziarski, mocno wychylony nad ogniem i chwiejący się niebezpiecznie, przekonywał wszystkich, że największą potęgą w Europie przez wiele wieków były Węgry i to właśnie z powodu Węgier doszło do wybuchu I wojny światowej, a Polska odzyskała niepodległość.

No więc wszystko szło lekko, sprawnie i beztrosko, i kiedy we wczesnych godzinach popołudniowych przeliczyłem puste butelki, okazało się, że było ich siedem. W takiej sytuacji nie pozostało mi nic innego, tylko dokończyć Soberano… tak sobie, na luzie, spokojnie i z dystansem. Żeby poczuć coś przyjemnego na języku. Na przykład, Hiszpanię… na języku… Hiszpanię Torquemady, Cervantesa, Goyi, Picassa i Manuela de Falli. I wtedy przemknęła mi przez głowę taka myśl, trochę smutna a nawet niepokojąca: więc to tak? to już wszystko? to na tym polega? i o to chodzi?… żeby wypić jeszcze jedno piwo albo wino… jakieś Campari, Martini, Jägermeistra albo Schwartzhoga… i żeby jeszcze raz obudzić się rano, kiedy wstało Słońce i jeszcze raz zjeść śniadanie a potem obiad, wyjść na ulicę i spotkać znajomych, a wieczorem jeszcze raz oglądnąć telewizję lub przelecieć jakąś panienkę… przelecieć ją z nudów albo dlatego, żeby nie wyjść z wprawy. A potem, jeszcze raz… i jeszcze raz… Aż do znudzenia i bez większego sensu. Tylko po to, żeby przeżyć jeszcze jeden dzień… jeszcze jeden dzień o niczym…

Podszedłem do okna i bystro spojrzałem w dół. Zobaczyłem, jak między blokami przeleciała sroka… tak nisko przeleciała, tuż nad ziemią, w zupełnej ciszy, z tej nadłamanej brzozy po lewej stronie do dużego świerka przy ulicy, rzadko i nieregularnie poruszając skrzydłami… i wtedy coś mną nagle wstrząsnęło, ale tak mocno, jakbym dostał obuchem w głowę… właśnie uświadomiłem sobie, w całej pełni, że wczoraj rano odeszła ode mnie żona.

Lezginka z Nugzarem Mamaładze

Był pochmurny, wrześniowy dzień i jak zwykle w piątek siedziałem w swoim gabinecie na ulicy Grodzkiej. Popijałem cienką herbatkę, smętnie spoglądałem w okno na wielki kasztan przy murze kościoła, cierpliwie moknący w drobniutkim kapuśniaczku i rozmyślałem o bezsensie takich cotygodniowych, nudnych dyżurach w instytucie.

Aliści w pewnym momencie ktoś zapukał do drzwi, więc mruknąłem „proszę”, drzwi uchyliły się i wszedł młody człowiek o smagłej cerze i czarnych, mocno pokręconych włosach. Przedstawił się grzecznie i od razu przystąpił do meritum, a mianowicie zapytał, czy zgodzę się zostać promotorem jego pracy doktorskiej. Był Gruzinem, nazywał się Guram Ciciszwili, ukończył studia na UJ w Instytucie Bliskiego i Dalekiego Wschodu i właśnie został przyjęty na międzywydziałowe studia doktoranckie. Tematem jego rozprawy miały być motywy islamskie w średniowiecznej poezji gruzińskiej. Wyjaśnił też, że wcale nie chodzi mu o całą Gruzję, a tylko o jej tereny zachodnie, czyli o królestwo Imeretii oraz księstwa Swanetię, Abchazję, Samcche-Saatabago, Gurię i Megrelię.

Słuchałem tego mało uważnie, zapewne z powodu bliskiej perspektywy końca dyżuru, ale też siąpiącego za oknem niemrawego deszczu oraz owych czarnych włosów, mocno pokręconych, wyglądających podejrzanie i trochę mnie denerwujących. Jeszcze nie wiedziałem, bo i skąd miałbym wiedzieć, że nie jest to zwykła wizyta lecz że to sam LOS zawitał do mnie. LOS, który dla niepoznaki, przyjął postać przybysza z dalekiej Gruzji. Dlatego od początku byłem negatywnie nastawiony do całej sytuacji. Dość mam własnych problemów na głowie, po co mi jeszcze naukowa opieka nad doktoratem jakiegoś Gruzina. Zamierzałem więc spławić go jak najszybciej i tylko szukałem odpowiedniego pretekstu.

Jednakże w trakcie dalszej rozmowy okazało się, że sprawa dotyczy obszarów bliskich moich ówczesnych zainteresowań. Właśnie zbierałem materiały do książki o religijno-etnicznych aspektach dziejów Krymu i pracowicie zgłębiałem kwestie dotyczące Kimmeriów, Taurów, Sarmatów, Scytów, Greków, krymczaków, Gotów, karaimów, Tatarów oraz mieszkańców wschodnich wybrzeży Morza Czarnego i Azowskiego, czyli Meotów, Sindów, Abchazów, Gruzinów, Ormian i ludów pochodzenia tureckiego, a więc Chazarów i Onogurów, czyli tych Bułgarów, którzy nie wywędrowali z Chazarii na zachód, do Europy. Uznałem więc, że mimo wszystko rzecz warta jest uwagi. A poza tym, to oczywiste jest, że znam się na wszystkim… Choć może na średniowiecznej poezji gruzińskiej trochę mniej.

Przestałem więc postrzegać Gruzina jako intruza a mój stosunek do niego i jego problemu stopniowo łagodniał aż wreszcie uległ gruntownej zmianie. W przyjaznej już teraz atmosferze pogawędziliśmy jeszcze przez chwilę i bez większego oporu wyraziłem zgodę na swoje promotorstwo. Tym samym, o czym jeszcze wtedy nie miałem pojęcia, podjąłem wyzwanie, które LOS mi rzucił.

Guram okazał się człowiekiem nadzwyczaj sumiennym i dociekliwym. Często odwiedzał mnie w instytucie celem skonsultowania i przedyskutowania różnych zagadnień, zwłaszcza dotyczących sufizmu, twórczości Al-Bistamiego, Ahmada Badawiego, Attara i Hafeza oraz mistycznych tarikatów typu nakszbandijja i bektaszijja. Rozmawialiśmy też o znaczeniu bitwy pod Manzikertem, o szejchu Abu Ishak Kazerunim i założonym przez niego bractwie derwiszów walczących, o herezji Nesimiego i jego męczeńskiej śmierci w 1417 roku w mieście Haleb, o ribatach i działalności ghazich na pograniczu anatolijsko-armeńskim w XI—XIII wieku, o osiedleniu przez Chosrou Nuszinrawana Chazarów na północnym Kaukazie i przyjęciu przez nich zaratusztrianizmu, o powstaniu Babeka-churramity w Azerbejdżanie w 813 roku, o symbolice czerwonych nakryć głowy z dwunastu fałdami u kyzyłbaszów czyli derwiszów z tarikatu safawijja, o trudności zlokalizowania na Zakaukaziu terytorium migracji Onogurów określanego w źródłach średniowiecznych jako sabartoi asphaloi, o powstaniu dżalaliów i roli jaką odegrał w nim Kara Jazydży, o ataku floty krzyżowców na Aleksandrię w 1365 roku oraz wpływie tego wydarzenia na napisanie przez Ibn Kathira traktatu na temat świętej wojny, o powiązaniach polskich i litewskich rodów karaimskich (Firkowiczów i Kukizów) z karaimami na Krymie, a także o okolicznościach związanych z opublikowaniem w 1531 roku w Stambule przez Elijagu Baszijaczi traktatu Adderet Elijagu i udziale Kaleba Ben-Eliagu Ben-Jehudy Athendopolo w dalszych pracach nad tym tekstem.

Widziałem więc i w pełni to doceniałem, że Guram traktuje sprawę poważnie i jest mocno zaawansowany w swoich naukowych poszukiwaniach. Dlatego chętnie mu pomagałem i sam też zagłębiłem się w te zagadnienia. Chcąc lepiej poznać istotę ruchu ghazi, zwłaszcza dzieje derwisza-ghazi, Sejjid Battała Ghazi, a także Sary Sałtyka Dede, przeczytałem Battałname oraz dostępne fragmenty Sałtukname Abulhajra-i Rumi. Zwróciłem też Guramowi uwagę, żeby w większym stopniu korzystał ze źródeł, a nie opracowań, oraz żeby opierał się nie tylko na tekstach ormiańskich, gruzińskich i muzułmańskich, takich jak Daniszmendname Arifa Ali, Diwan lügat üt-Türk Mahmuda z Kaszgaru, Listy Nersesa Sznorhali, Dzieje Timura Lenka Towmy Masopecy’ego, Dzieje Armenii Arystakesa Lastiwertcy’ego, Historia króla Wachtanga Gorgasala Dżuanszera Dżuanszeriani, Kitab-i Dede Korkut oraz teksty Grigora Narekacy’ego i Mykyrticza Nagasza, ale żeby przebadał też kroniki bizantyjskie, ruskie (np. Kronika Nestora, Latopis kijowski) i węgierskie (np. Gesta Hungarorum) oraz relację Marco Polo, Itinerarium Wilhelma z Rubruk i listy Teofilakta z Ochrydu. Wprawdzie niektóre kwestie Guram znał lepiej ode mnie, ale to w niczym nie przeszkadzało, ponieważ to ja zrobiłem niedawno habilitację i miałem uprawnienia do prowadzenia doktoratu.

Pod koniec roku akademickiego Guram przyszedł odświętnie ubrany, o nic nie pytał tylko gorąco podziękował za pomoc, a zwłaszcza za wskazanie mu średniowiecznych kronik. Pracowicie przestudiował teksty ruskie i bizantyjskie, a więc kroniki Michała Psellosa, Anny Komneny, Michała Glykasa, Epitome historion Jana Zonarasa, Historia syntomos Nikefora Patriarchy i Chronographia Teofanesa Homolegetesa, ale do Sýnopsis historiòn Jana Skylitzesa nie dotarł, bo wydano to dawno, w 1839 roku w Bonn. Bardzo przydatne okazały się eposy Kitab-i Dede Korkut, gdzie opisano dzieje Turków Oguzów, oraz Battałname, bo lepiej poznał specyfikę wojownika za wiarę, czyli ghazi (po turecku) i battał (po arabsku). Najwięcej skorzystał jednak z traktatu Konstantyna VII Porfirogenety De administrando imperio, gdzie znalazł wiele przydatnych informacji o Pieczyngach, Chazarach, Bułgarach, Uzach i Madziarach. Ale przede wszystkim, i to jest najważniejsze, odkrył, że termin sabartoi jest w tym traktacie zapisany jako savartoi i że chodzi tu o trzy plemiona Madziarów, które po wojnie domowej w Kaganacie Chazarskim około 830 roku oraz po klęsce federacji siedmiu plemion węgierskich w wojnie z Pieczyngami, odłączyły się od wspólnoty chazarskiej, porzuciły swoje siedziby nad Donem, zwane Etelköz, i poszły na południe, za Kaukaz, gdzie osiedliły się w rejonie Mcchety. I właśnie te trzy plemiona, w źródłach ormiańskich określane jako sewordik (pochodzący z czerni), Konstantyn Porfirogeneta nazwał savartoi asphaloi, czyli „Sawartami nieustraszonymi”. W ten sposób sprawa savartoi asphaloi i miejsca ich migracji została wyjaśniona, z czego Guram był niezwykle dumny i co sprawiło mu ogromną radość, bo jego doktorat zdecydowanie zyskiwał na wartości.

Na koniec wręczył mi ładnie opakowaną butelkę Araratu oraz list od jego ojca, Elgudży. Było to bardzo kurtuazyjne, ale też dość stanowcze, zaproszenie do Abchazji, a konkretnie do Ałachadzy. Zanim zdołałem coś powiedzieć, Guram, z właściwym sobie zaangażowaniem, wyjaśnił natychmiast, że Ałachadzy to jego rodzinna wieś, leżąca między Picundą i Gagrą, blisko miejsca, gdzie rzeka Bzyb” wpada do morza. Nazwa ta w języku abchaskim znaczy „źródło przy fidze” i wzięła się stąd, że mieszkające tam w starożytności plemiona abchaskie składały ofiary pod drzewem dzikiej figi, uważanym przez nich za święte. Dlatego teren ten przez długi czas stanowił religijne centrum Zachodniej Abchazji, a w XIV—XV wieku kupcy genueńscy założyli tam faktorię Santa Sofia, która stała się zaczątkiem wsi Ałachadzy, oraz drugą, nad samym morzem, zwaną Picundo, czyli dzisiejszą Picundę.

I w ten sposób mój LOS dopełnił się… bo po raz drugi znalazłem się w Abchazji. A dotarłem tam tą samą drogą jak za pierwszym razem, czyli pociągiem z Brześcia do Homla, stamtąd zaś samolotem do Suchumi. Kiedy poprzednio lądowaliśmy tam z Moniką, to po pasach startowych swobodnie biegały duże czarne świnie, a trzy dni później doszło do puczu Janajewa, wprowadzono godzinę policyjną i zamknięto lotnisko. Teraz byłem sam, żadnych świń nie widziałem, który to fakt przyjąłem z ulgą, jako sygnał, że wariant z puczem jest nieaktualny. Przed terminalem czekał na mnie okazały samochód, a przy nim Guram z jakimś starszym, niskim facetem, jak się okazało — Elgudżą, czyli jego ojcem. I pojechaliśmy do owej Ałachadzy, wioski średniej wielkości.

Od momentu wejścia do samochodu, znalazłem się jakby w innym świecie, zdecydowanie orientalnym i nieobliczalnym, a wydarzenia zaczęły nabierać niebywałego przyspieszenia. Pełną kontrolę nad wszystkim przejął teraz Elgudża, człowiek nadzwyczaj opiekuńczy i gadatliwy. Zaraz na wstępie ujawnił, że od trzech lat jest wdowcem i jedyna bliska mu osoba to właśnie syn, dla którego gotów jest zrobić wszystko. Także jego imię nie jest przypadkowe: otrzymał je na cześć znanego archeologa, profesora Gurama Lordkipanidze, który od 1952 roku prowadził w Picundzie wykopaliska, w wyniku których odsłonięto ruiny starożytnego greckiego miasta Pityus, założonego tam w VI wieku przed naszą erą przez przybyszów z Miletu. W ten sposób kontynuowano wcześniejsze prace archeologa Apakidze i historyka sztuki Ciciszwili związane z ruinami świątyni z IV wieku. Ciciszwili był wujkiem Elgudży i to on nakłonił Lordkipanidze, żeby zatrudnił go, kilkunastoletniego wówczas chłopca, jako pomocnika przy wykopaliskach. Z dumą oznajmił też, że jego dziadek, Temur, osobiście znał Aleksandra, ostatniego księcia abchaskiego z rodu Inał-ipa, oraz jego żonę Annę Iwanowną, a jego babka spokrewniona była z lekarzem Galaktionem Ruchadze, który w latach dwudziestych walczył z malarią w Gagrze. Dziadek ów (czyli Temur) przekazał w rodzinie wiadomość, którą zasłyszał od Anny Iwanowny, że na początku wieku jej mąż, bardzo postępowy, liberalny książę, mieszkał w Ałachadzy i w 1905 roku gościł w swojej rezydencji Sergo Ordżonikidze, przywódcę rewolucji w Abchazji.

„To byli ludzie… — mówił Elgudża — książę przyjmował u siebie rewolucjonistę. A jakie oni robili imprezy… Książę Aleksander i jego najbliżsi przyjaciele wieczorami czytali wiersze Iwana Kereselidze i księcia Grigola Dżambakurian-Orbelianiego, pili wino, strzelali z pistoletów i tańczyli, różne tańce, czerkieskie, adżarskie i gruzińskie. Zwłaszcza lezginkę, raczulikintauri, bo wtedy tańczy się ze szklankami pełnymi wina. Właśnie w tej sali będziemy dziś jeść kolację. Ludzie opowiadali, że czasami, kiedy Anna Iwanowna była w Petersburgu, przyjeżdżała tu z Aczandary piękna dziewczyna. Podobno kochała się w księciu, a książę w niej, oczywiście w tajemnicy przed żoną. Temur ujawnił kiedyś, że już w nocy, na zakończenie imprezy, wykonywała ona specjalny taniec, acharuli, tylko dla Aleksandra. Nazywali go „tańcem Salome”, bo miał przypominać o tym, jak przed dwoma tysiącami lat córka Herodiady tańczyła dla Heroda. Muzycy grali za kurtyną, żeby nie mogli dziewczyny zobaczyć, a ona tańczyła przed księciem, ubrana tylko w siedem szali z muślinu, które po kolei zrzucała z siebie. Była to pół-Czerkieska i pół-Tatarka, niezwykłej urody dziewczyna, przepiękna i szalenie zgrabna. Na imię miała Zarina, ale książę nazywał ją Patimat, na pamiątkę sławnej niegdyś piękności, żony Elder-beka, władcy Dagestanu, bo obok Czerkiesek za najpiękniejsze dziewczyny uważano tu Dagestanki z Doliny Samurskiej. Po kilku dniach książę odwoził ją do Aczandry. W rezydencji tej bywał też ostatni książę Megrelii, Mikołaj I Dadiani, oraz znany francuski hydrogeolog Martel, który w rejonie Gagry i w dolinie rzeki Mzymty prowadził badania form krasowych, a także Akaki Cereteli, Grigol Robakidze, Pszawela Waża, Luka Radzikaszwili i Michaił Dżawachiszwili, skazany później, w sławnym procesie z 1937 roku, na śmierć za szpiegostwo na rzecz Niemiec”.

Początkowo słuchałem tych poplątanych, choć bardzo egzotycznych, opowieści chętnie, zwłaszcza związanych z historią rodów Inał-ipa, Szerwaszidze i Czawczawadze oraz panowania Kajchosro, atabeka Samcche-Saatabago… Jednak z czasem, wraz z narastaniem gąszczu przeróżnych dat, nazwisk i faktów, musiało pojawić się poczucie pewnego znużenia i zagubienia. Monotonny i przez to coraz bardziej męczący strumień owych relacji ciągnął się bowiem bez końca, także po przyjeździe na miejsce oraz w trakcie konsumowania obiadu, który podany został w stylu kaukaskim, a więc z wieloma egzotycznymi potrawami, głównie mięsnymi. W bogactwie rozstawionych na stole dań udało mi się, oczywiście przy pomocy Elgudży, rozpoznać chaczapuri (placek serowy z mięsem na gorąco) podany na sposób adżarski (czyli z jajkiem) i polany pikantnym sosem adżika, a także sacwi (kurczak na zimno w sosie orzechowym), szaszłyki mcwadi, chinkali (pierogi wypełnione mięsem i bulionem), lobio (zapiekanka z czerwonej fasoli), adżakuri (zapiekanka z ziemniaków, mięsa i warzyw), pikantny gulasz czaszuszuli oraz zapiekany ser sulguni… a spożywaniu tych smakołyków towarzyszyły pyszne sosy, sałaty, orzechy i wina. Wina te były najlepszej jakości, z Kachetii, a przechowywano je nie w butelkach lecz według starej kaukaskiej recepty w burdiukach, czyli bukłakach wykonanych z bydlęcych skór odwróconych sierścią do wewnątrz.

Jadłem więc i piłem oraz słuchałem niemających końca opowieści Elgudży, niby jakiegoś ciągu mitów związanych nie tylko z Ałachadzy, ale też z Picundą, Gagrą oraz z całą Abchazją, a nawet ze Swanetią i Megrelią… a stan taki przedłużył się na późniejszą dwugodzinną sjestę na werandzie. Elgudża przymykał oczy i mówił… mówił… usta mu się nie zamykały, a ja coraz bardziej zanurzałem się i gubiłem w skomplikowanym labiryncie koligacji i odgałęzień rodziny Ciciszwili, poczynając od owego Giorgi Ciciszwili, który w 1798 roku posłował od króla Gruzji, Jerzego XII, do władcy Persji, Agi Muhammada Szaha, a szczególnie od momentu, kiedy Elgudża zrelacjonował okoliczności związane z poślubieniem Diny Kutateladze, matki Gurama, oraz zaprezentował całe bogactwo powiązań jej rodziny z rodami Gigauri i Tumaniszwili a także Dadeszkeliani z księstwa Swanetii.

Uwolnienia od tej pozbawionej przerw potoczystej narracji, wielce pogmatwanej i posiadającej mnóstwo rozgałęzień i zaułków bez wyjścia, doczekałem się dopiero późnym popołudniem. Elgudża ogłosił koniec sjesty i zostałem zaprowadzony na oficjalne przyjęcie do restauracji „Tamada”. Była to pozostałość, trochę przebudowana i odremontowana, owej rezydencji księcia Aleksandra z rodu Inał-ipa, w której gościł on Sergo Ordżonikidze oraz urządzał wspaniałe nocne imprezy. Gdy weszliśmy do głównej sali, zobaczyłem stoły ułożone w kształt podkowy, suto zastawione przeróżnymi smakołykami i butelkami, a przy nich siedziało sporo osób, z pewnością ponad pięćdziesiąt. Ponieważ wszyscy zamilkli i zwrócili głowy w moją stronę, zrozumiałem, że mam tu pełnić rolę głównej atrakcji spotkania. Sprężyłem się więc w sobie i postanowiłem być czujny i przyjazny.

Kiedy już trochę zjedliśmy i w celu wzajemnego zapoznania się wypili kilka kieliszków smacznej gruzińskiej wódki (czaczy), sprowadzonej specjalnie (jak mi to zaraz wyjaśnił Elgudża) aż z doliny rzeki Alzani i produkowanej według unikatowej i nikomu nieznanej procedury tylko w jednej wiosce, Kistauri koło Aławerdy, po prawej stronie owej konstrukcji stołów w kształcie podkowy wstał wysoki, postawny mężczyzna z imponującą, siwą brodą. Włosy miał długie, siwe, rozrzucone w nieładzie, oczy osadzone głęboko i blisko siebie, spojrzenie przenikliwe, twarz pooraną od Słońca i wichrów kaukaskich, i wyglądał bardzo dostojnie a zarazem groźnie. Aurę owej grozy potęgowała jeszcze kaukaska kurtka, czocha, ciemnogranatowa z dwoma rzędami wąskich, purpurowych, pionowych kieszonek na sakile, naszytych po obu stronach piersi i zwieńczonych u góry białymi, wypukłymi wykończeniami imitującymi naboje, oraz wystająca z jej rozchylenia misternie rzeźbiona rękojeść kindżału. Od razu było widać, że jest to FACET… Na sali zapanowała cisza, mężczyzna skłonił się lekko w moją stronę, wziął ze specjalnego urządzenia na stole wielki róg (Elgudża szepnął mi na ucho, że to chansi) i, trzymając go przed sobą, oznajmił, że jest głową starożytnego i wielce zasłużonego rodu Czachruchadze, z którego pochodzi ów sławny poeta z XII wieku, autor poematu Tamariani, ale też spokrewnionego ze znakomitym rodem Palawandiszwili oraz zaprzyjaźnionego przed laty z Czaczbą, czyli generałem Georgijem Szerwaszidze i z jego synem, Michaiłem, którego urodziła mu Tamara Dadiani, córka księcia Megrelii, Kacii II, i chciałby wznieść toast. Z wielkim namaszczeniem, powoli, ważąc i starannie dobierając słowa, snuł opowieść, jak to od dawna wyczekiwano w Ałachadzy przyjazdu tak znakomitego gościa, ponieważ sława moja dotarła już do Abchazji. Wszyscy miejscowi ludzie wiedzą o mojej mądrości i są pełni podziwu. Pobyt mój stanowi więc dla nich ogromne i niezapomniane przeżycie, i będą go wspominać przez wiele lat… a potem trwać on będzie w pamięci następnych pokoleń. Kto wie… — powiedział z lekką zadumą i spod nastroszonych, krzaczastych brwi spojrzał po sali — może mieszkańcy Ałachadzy i okolicznych wiosek będą odmierzać czas od tego wydarzenia.

W ten sposób przemawiał jeszcze ponad dziesięć minut, a kiedy skończył, podniósł róg do ust i przystąpił do spożywania jego zawartości. Na sali cały czas panowała uroczysta, pełna powagi cisza i widać było, jak w miarę przełykania trunku grdyka głowy znanego i zasłużonego rodu Czachruchadze (czy jak on się tam nazywał) porusza się regularnie w górę i w dół. Kiedy skończył, zamaszystym gestem otarł wąsy i brodę oraz z tym samym wielkim dostojeństwem nalał coś do rogu z dużej butli i statecznym krokiem podszedł do mnie. Kiedy szedł, a właściwie płynął poprzez salę, jego długie siwe włosy falowały do rytmu kroków a wraz z nim podążała też, unosząca się nad jego głową, niczym jakaś aureola, cała chwała starożytnego rodu, naznaczonego przyjaźnią z Czaczbą oraz autorstwem poematu Tamariani, poematu sławnego, napisanego przed ośmiuset laty na cześć królowej Tamary i jej drugiego męża, księcia Dawida Soslana. W ten sposób dopłynął do celu, zatrzymał się, podniósł ów róg do góry i przekazał w moje ręce. Nie znałem zwyczajów gruzińskich ani abchaskich, ale wrodzona inteligencja podpowiedziała mi, że mam to wypić. Przystąpiłem więc do dzieła… Róg wyglądał jak autentyczny, na przykład byka albo żubra czy też innego dużego zwierzęcia, ale w rzeczywistości zrobiony był z metalu, ładnie pomalowany i sporo ważył. W środku zaś zawierał wino, ciężkie, półsłodkie, zadziwiające bogactwem przeróżnych, unikatowych, zupełnie mi dotąd nieznanych smaków i zapachów. W trakcie jego spijania stopniowo uświadamiałem sobie, jak potężna jest to dawka, bo z pewnością licząca ponad litr, a do tego zawierająca esencję barwnego, wielowiekowego i bogatego w wydarzenia przekazu, mówiącego o wspaniałej, choć wielce skomplikowanej i tragicznej historii tych ziem oraz zamieszkujących je ludów.

Kiedy skończyłem, w oczach mi pojaśniało i zrozumiałem, dlaczego Gruzini tak kochają swój kraj. Jak wiadomo, nie znałem miejscowych obyczajów, ale też nie chciałem wyjść na jakiegoś gbura, więc uroczyście zwróciłem róg głowie znanego rodu, spokrewnionego ze znakomitym rodem Palawandiszwili i oświadczyłem, że chciałbym wznieść toast w imieniu narodu polskiego a także wielu innych sławnych narodów, zarówno europejskich, jak i zamieszkujących pozostałe kontynenty. Pan Czachruchadze (czy jak mu tam było) z wielką powagą wysłuchał, skinął głową i powrócił na swoje miejsce, gdzie usiadł w sposób wielce dystyngowany. Siedział tam dostojnie, niczym na jakimś tronie, cały w aureoli długiej, siwej brody, fantazyjnie rzeźbionej rękojeści kindżału oraz czochysakilami ale też nieprzemijającej chwały wielkiego rodu, szczycącego się posiadaniem autora poematu Tamariani i bliską znajomością z generałem Georgijem Szerwaszidze.

Wczuwając się w atmosferę chwili, absolutnie niepowtarzalną i trudną do opowiedzenia, oraz doceniając specyfikę toastów kaukaskich, co przyszło mi tym łatwiej, że byłem pod coraz większym urokiem wypitego przed chwilą trunku, przystąpiłem do wygłaszania swojego tekstu. Uczyniłem to zaś w konwencji improwizacji, niczym jakiś Mickiewicz albo inna Deotyma. Gestem typowym dla wielkich mówców z przeszłości, Demostenesa, Izokratesa i Cycerona, uniosłem rękę i zacząłem przemawiać głośno i dobitnie: że od dawna jestem zafascynowany Gruzją, a zwłaszcza Abchazją, wiele też wspaniałych rzeczy słyszałem o mieszkańcach uroczej miejscowości Ałachadzy, o której ludność Polski i całej Europy wie, że leży w pobliżu ujścia pięknej, dzikiej, górskiej rzeki Bzyb’… tak pięknej i dzikiej, jak piękni i dzicy, czyli odważni, są Abchazowie, naród wielce starożytny, sławny i powszechnie szanowany na całym świecie, głównie z powodu nadzwyczajnych czynów i bohaterskich dokonań. Moja fascynacja Gruzją zrodziła się już w czasach studenckich, a przyczynił się do tego profesor Wacław Kubacki, mój mistrz i promotor pracy magisterskiej. To on zaszczepił mi wielki szacunek dla twórczości Szoty Rustawelego oraz całej średniowiecznej i późniejszej literatury gruzińskiej, zwłaszcza Sargisa Tmogweli, Garsewane Czolokaszwili, Joane Szawteli i nadzwyczaj utalentowanego, choć nieszczęsnego króla Kachetii, Tejmuraza I. To on przecież, profesor Wacław Kubacki, jako jedyny zaproszony z Polski uczony, brał udział w obchodzonych w Gruzji w 1966 roku uroczystościach związanych z osiemsetną rocznicą urodzin Rustawelego, w których to obchodach uczestniczyło trzystu uczonych z ZSRR i trzystu znakomitych uczonych zagranicznych z różnych stron świata. Był też w Genewie na pogrzebie nieodżałowanej pamięci Grigola Robakidze w 1962 roku. A poza tym, to przecież w Gagrze, niedaleko od Ałachadzy, stacjonował kiedyś w twierdzy i dowodził batalionem piechoty podpułkownik Konstantin Karłowicz Danzas, sekundant Puszkina w jego pojedynku z Dantesem. A Puszkin to przyjaciel Adama Mickiewicza, naszego wielkiego poety, którego wiersze tłumaczył gruziński poeta, Georgi Eristawi. Warto też wspomnieć polskiego inżyniera, uczonego i zesłańca na Kaukaz, Kazimierza Łapczyńskiego, który przetłumaczył na język polski Rycerza w tygrysiej skórze oraz innego zesłańca i podróżnika, Alberta Szeligę Potockiego, który był wychowawcą dzieci księcia Megrelii, Dawida I Dadianiego i jego żony, Katarzyny Czawczawadze. Dlatego więc, z autentycznej wewnętrznej potrzeby oraz ze szczególnym wzruszeniem, wznoszę toast za ten piękny kraj, a zwłaszcza za mieszkających tu wspaniałych ludzi, sławnych w całym świecie z odwagi, mądrości, szlachetności i niebywałej gościnności.

Bardzo z siebie zadowolony, a nawet dumny, usiadłem, na sali zapanowała wymowna, pełna podziwu cisza, ludzie z uznaniem pokiwali głowami, co poniektórzy odkaszlnęli lub w sposób wielce znaczący wysmarkali sobie nos w obrus, po czym, w stosownej chwili, z lewej strony stołów ułożonych na kształt podkowy podniósł się wysoki, postawny mężczyzna z siwymi włosami i gęstymi, nastroszonymi brwiami, bez brody, ale za to z długą pionową blizną na policzku, zapewne od cięcia szablą lub nożem, co czyniło go jeszcze bardziej męskim. Skłonił się w sposób bardzo dystyngowany, wzniósł do góry róg chansi i powiedział, że jest głową znanego starożytnego rodu Macharadze, sławnego dzięki Dżegitom, tym bohaterskim Dżegitom, którzy w dniu 18 marca 1864 roku stoczyli nad morzem, u ujścia Godliku, swój ostatni bój z Rosjanami i padli tam prawie wszyscy… ale też spokrewnionego ze znakomitym rodem Saakadze i zaprzyjaźnionego z Grigolem Robakidze (tu przerwał i wymownie spojrzał w moim kierunku), a babkę jego żony trzymała do chrztu Anna Iwanowna, żona Aleksandra, ostatniego księcia Abchazji z rodu Inał-ipa, oraz że pragnie wznieść toast. W trakcie owej przemowy okazało się, że pragnienie to wzrastało w nim od wielu już lat, ponieważ mieszkańcy Ałachadzy i całej Abchazji wiedzą, jak ogromne są osiągnięcia nauki polskiej. Jest ona na drugim miejscu w świecie, tuż tuż za nauką gruzińską. Wszyscy też wiedzą, że na firmamencie nauki polskiej najjaśniej świeci jedna gwiazda — tu spojrzał w moją stronę i wymienił moje nazwisko, nawet mało je przekręcając — Pan profesor, a nasz znakomity gość — mówił przywódca rodu Macharadze, występujący tu w glorii czynu Dżegitów nad Godlikiem oraz blizny na policzku, czyniącej go jeszcze bardziej męskim, a także pokrewieństwa z rodem Saakadze, upamiętnionego czynami Giorgi Saakadze, przywódcy powstania przeciw Persom w XVII wieku — napisał dziesiątki książek, a w każdej z nich są nadzwyczaj śmiałe i nowatorskie odkrycia, o których nikomu się dotąd nie śniło. Mieszkańcy Ałachadzy i całej Abchazji są pełni podziwu, jak można napisać tak wiele i tak mądrych książek. Szczególnie pełne podziwu są miejscowe kobiety, które od dawna marzyły, aby tak wielkiego naukowca oraz wspaniałego mężczyznę poznać osobiście i ugościć u siebie.

Po kilkunastu minutach przemawiania w tym stylu głowa znanego starożytnego rodu abchaskiego skończyła toast, wypiła, co należy, z wielkim wdziękiem otarła usta wierzchem dłoni, uzupełniła puste miejsce w rogu i podeszła do mnie, wręczając mi go zgodnie z odwiecznym, przyjętym w Abchazji ceremoniałem. Gest ten zrozumiałem w sposób jednoznaczny, ale tym razem wyzwanie potraktowałem z mniejszą nieśmiałością. Byłem już przecież z lekka zaprawiony w tych bojach. Wstałem więc, gestem prostym lecz zarazem nadzwyczaj eleganckim poprawiłam krawat oraz zapiąłem marynarkę, zdusiłem w sobie smutek i gorycz, spowodowane faktem ciążącej nad rodem Macharadze bolesnej skazy w postaci braku aspektu przyjaźni z generałem Szerwaszidze oraz braku autorstwa jakiegoś poematu w czasach średniowiecza, i przejąłem zabytkowe, wielce szacowne naczynie. Jeszcze raz potoczyłem po sali uważnym wzrokiem i przystąpiłem do realizacji uświęconego tradycją rytuału… czyli zacząłem sączyć znany mi już trunek. Było to bardzo przyjemne zajęcie, więc celebrowałem je sumiennie i z wielkim zapałem.

Tym razem jednak, w miarę jak coraz głębiej zanurzałem się w ową rozkoszną konsumpcję, zaczęły się dziać rzeczy przedziwne i nieoczekiwane… Oto przed oczami pojawiały mi się, migotały i przesuwały jakieś niezwykłe, pogmatwane choć nadzwyczaj barwne wizje oraz przeróżne sekwencje obrazów, baśniowe, zaskakujące i pełne dramaturgii. Piłem to wino i piłem… a przed sobą widziałem przesuwający się dostojnie barwny korowód brodatych i pociętych po twarzach szablami przedstawicieli rodów Palawandiszwili, Saakadze i Szerwaszidze, w tym również posłującego do Persji w 1798 roku Giorgi Ciciszwili, oraz Dżegitów padających od kul i bagnetów rosyjskich nad Godlikiem, a także trapionego nostalgią i umierającego na emigracji w Genewie Grigola Robakidze. A potem, z gęstych mgieł, oparów i skotłowanych szuwarów, zaczęły wyłaniać się jakieś pstrokate i hałaśliwe formacje wojskowe, zapewne gruzińskie, chazarskie, mongolskie, czeczeńskie, armeńskie, perskie, tureckie i rosyjskie, dowodzone przez Wachuszti Abaszidze, Babeka-churramitę, Dżebe, Subutaja, Chosrou Nuszinrawana, Czarmagana, Joana Tornika, Timura Lenka, Giorgi Saakadze, Bagrata V, księcia Woroncowa, Hamzat-beka i gen. Totlebena. Uformowane były w długie kolumny marszowe, zwieńczone łopoczącymi na wietrze kolorowymi, ciężkimi sztandarami oraz wydłużonymi i zwężającymi się proporcami, a kroczyły dziarsko przy dźwiękach trąb, bębnów i piszczałek. Zobaczyłem też krwawe bitwy na równinach, szaleńcze szarże konnych łuczników, podstępne zasadzki w wąwozach, tak jak było to pod Didgorii, oblężenia twierdz na szczytach gór, zdobywanie miast i aułów, połączone z rabunkami, paleniem domostw i gwałceniem kobiet oraz uprowadzaniem młodych dziewcząt w niewolę celem sprzedania ich na targu. Te ostatnie obrazy były szczególnie pociągające i pełne uroku, ponieważ zwyczajem muzułmanów, dziewczęta te, dla wygody kupujących, pozbawiano odzienia i stawiano na placu całkiem nagie, aby w pełni można było podziwiać ich młode ciała oraz nabierać ochoty do ich kupowania. Tutaj nie brało się kota w worku, towar należało oglądnąć w całości i sprawdzić dokładnie. Widziałem to wszystko, bardzo plastycznie i konkretnie, jakby rozgrywało się tuż obok, na moich oczach. Całą historię Gruzji miałem przed sobą, krwawą, bohaterską i tragiczną… taką, jak to bywało w czasach didi turkoba, imama Szamila i Hadżi Murata. Szczególnie jednak pasjonująca była możliwość podziwiania urody owych dziewic na targach, wystraszonych i zawstydzonych, bo brutalnie odartych z odzienia i zmuszonych do pełnego zademonstrowania swoich ciał przed tłumem oglądających i kupujących. Oni zaś w pełni wykorzystywali sytuację i celem sprawdzenia, czy oferowane im „towary” nadają się do celów, jakie im wyznaczono, oglądali je dokładnie, koncentrując swoją uwagę zwłaszcza na miejscach intymnych, starannie dotąd zakrywanych. Najczęściej były to wzięte do niewoli córki wieśniaków, ale też zamożnych mieszczan, a nawet księżniczki ze znakomitych rodów. Sporo też było chętnych do oglądania i kupowania, a więc jakichś wyrafinowanych smakoszy życia, znających jego wartość i potrafiących korzystać z wszelkich możliwych darów, które ono przynosi, albo opętanych seksem lubieżników, poszukujących wciąż nowych obiektów podniet i rozkoszy. Przechadzali się więc wśród tych bezbronnych, zalęknionych, nagich dziewcząt, komentowali ich wygląd, ale też chętnie badali jędrność ich piersi, poklepywali i szczypali w pośladki oraz rozchylali im uda, oglądali podbrzusza i obmacywali je, skrupulatnie sprawdzając, czy są dziewicami i czy nadają się na nałożnice. Ze szczególnym upodobaniem dokonywali tego wówczas, kiedy branka pochodziła z zamożnego rodu, najlepiej książęcego, ponieważ jej ciało było wypielęgnowane a ona sama niezwykle mocno odczuwała dolegliwości i upokorzenia związane z sytuacją, w której się znalazła… bo oto w sposób brutalny i wbrew temu co jej wpajano od lat, zmuszono, żeby przed obcymi mężczyznami prezentowała swoją nagość i pozwalała, aby ją oglądano, a nawet dotykano miejsc wstydliwych. Ech, to były czasy — pomyślałem sobie — Ciało księżniczki… najlepiej z Dagestanu, gdzie dziewczęta są ponoć najpiękniejsze, jakże to musi być fascynujące. Delikatne, śnieżnobiałe, niedostępne i otoczone mgłą tajemnicy… a teraz odarte ze wszystkiego i wystawione na sprzedaż… ciało, które można po prostu kupić i robić z nim co tylko się zechce. Jakże wspaniały jest to pomysł, taki targ z niewolnicami, spędzonymi tu z różnych krain i zmuszonymi do całkowitego posłuszeństwa, wydanymi na łup wszelkich zachcianek. Człowiek może sobie tu przyjść, wybrać jedną z nich, hożą i urodziwą, kupić i zabrać do domu. Od tej pory jest jej panem i władcą, a ona niewolnicą, całkowicie zależną od jego kaprysów. Musi więc być cicha i posłuszna. On zaś w ogóle nie liczy się z jej humorami i pragnieniami. Powie jej: zrób to — a ona natychmiast to wykonuje… albo powie jej: zrób tamto — a ona już to robi. Ma ochotę przyjąć dziewczynę w łożu, aby udostępniła mu swoje wdzięki oraz zaspokoiła go na najbardziej wyszukane sposoby, więc po prostu wydaje odpowiednie polecenie i owa dziewoja, wiedząc co ją może czekać w razie nieposłuszeństwa, od razu przybiega i posłusznie spełnia wszystko, czego tylko pan sobie zażyczy. Albo też zechce jedynie zabawić się podziwianiem jej bujnych i godnych pożądania kształtów, a ona już obnaża je, przyjmuje wdzięczne pozy, defiluje przed nim, zalotnie przy tym balansując biodrami oraz wprawiając swoje kształtne piersi w rytm rozkosznego falowania. Można więc cieszyć się życiem a zwłaszcza bogactwem wszelkich przyjemności, skumulowanych w tym ponętnym, szczodrze obdarzonym przez naturę ciele. Przeżycia i doznania rozkoszne, z pewnością niezapomniane. A przede wszystkim, zupełnie niemożliwe do zrealizowania w tym naszym, zachodnim świecie i z naszymi kobietami, żonami lub kochankami, rozpuszczonymi i zepsutymi przez jakieś durne idee liberalizmu i równouprawnienia. Takie to wszystko harde, ambitne, dumne i drażliwe. Nie ulega więc wątpliwości, Gruzja to piękny kraj, jakby specjalnie stworzony dla prawdziwego mężczyzny.

Kiedy skończyłem, aczkolwiek niechętnie, upajanie się pięknem chwili, wypełnionej zarówno konsumowaniem wina, jak i podziwianiem niezwykłych wizji, godnych raju u Allaha, oddałem róg (chansi), z wielką gracją skłoniłem się przed słuchaczami i usiadłem. Była to chwila szczególna i niezapomniana, bo oto poczułem się nadzwyczaj lekko, zwiewnie i radośnie. Również sala, w której przebywaliśmy, zdawała się poddawać temu nastrojowi: zaczęła bowiem delikatnie, rytmicznie pulsować i falować, niczym przecudnej urody biusty owych pląsających dziewic. Nabrała też przedziwnych, egzotycznych, typowo orientalnych kolorów i odcieni, zaś dobiegająca skądś subtelna muzyka przypominała chóry anielskie. W tym momencie zrozumiałem już i to w całej pełni, że świat jest piękny i możliwy do poznania a życie — pełne uroku i miłych niespodzianek. Nie ma też żadnych przeszkód i trudności bo wszystko jest osiągalne… zaś problemy naukowe, które do tej pory postrzegałem jako skomplikowane, okazały się zupełnie proste i banalne. Można je rozwiązać jednym pociągnięciem pióra. Także rozprawa doktorska, nad którą pracował Guram, to rzecz typu samograj: pisze się ją w kilka miesięcy… przecież ja nad tym czuwam. Uznałem więc, że najwyższy czas, abym wreszcie mógł poznać bliżej owe miejscowe kobiety, które marzyły o spotkaniu ze mną oraz moją ogromną mądrością. Przecież coś im się od życia należy. Przy czym, w nagłym przypływie łaskawości, byłem skłonny wprowadzić tu pewne regulacje ilościowe. Otóż wcale nie ma potrzeby angażowania wszystkich kobiet: wystarczy, jeśli ograniczymy się do kilku, ale za to najbardziej urodziwych.

Rozsiadłem się więc wygodnie, czując się w pewnym sensie spełnionym i usatysfakcjonowanym, ale też oczekując dalszej eskalacji miłych doznań i przeżyć. Żeby dać wyraz narastającemu wciąż i rozsadzającemu mi piersi entuzjazmowi, nabiłem papierowe serwetki na widelec, polałem je sosem adżika i pomachałem nimi do pana Czachruchadze (czy jak on się tam nazywa), pokazałem jak się w Polsce gra na nosie, zarzuciłem sobie krawat na plecy ale zaraz zmieniłem zdanie i zamoczyłem go w winie i zacząłem wachlować się nim w sposób wielce znaczący ale też i wyzywający, wziąłem z talerza wielki okrągły naleśnik z powidłami i położyłem sobie na głowie, a wreszcie najbliższemu sąsiadowi wlałem za kołnierz kielich wina i jednym kopnięciem zrzuciłem go z krzesła oraz powiedziałem mu „spierdalaj”. A zrobiłem to pod wpływem nagłego porywu, całkiem spontanicznie i w stylu kaukaskim, bo czułem w sobie coraz większą moc oraz skłonność do szaleństw. Uświadomiłem już sobie, i to w całej pełni, że jestem w Gruzji, na Kaukazie, w kraju dzikim, nieobliczalnym i okrutnym, gdzie mogą dziać się rzeczy absolutnie nieprawdopodobne, więc trzeba odrzucić wszelkie dotychczasowe nawyki i zasady, zwłaszcza w postaci jakiejś ogłady i dobrego wychowania, a ujawnić swoją siłę i nieposkromioną dzikość. Trzeba wejść do tego nowego świata, zaakceptować jego reguły i przekraczać wszelkie granice… żeby miejscowi mogli to dostrzec i docenić.

Jeszcze raz powiodłem wzrokiem po sali, bystro i uważnie, celem dokonania wstępnej selekcji wśród siedzących tam kobiet. Bo przecież wiadomo, po co tu przyszły… otóż wyłącznie po to, abym mógł posiąść je tej nocy i jedne uwolnić od ciężaru dziewictwa a inne zapłodnić skutecznie. Cały czas czułem, jak ta moc wciąż narasta we mnie i kumuluje się w cudowny sposób… byłem więc gotów do wykonania czynów przeróżnych, nawet najbardziej nieprawdopodobnych i najtrudniejszych. Bo to był ten dzień i ta chwila… dzień, na który czekałem od lat, choć nie wiedziałem kiedy nadejdzie i jak to będzie wyglądać. Wszystko było teraz możliwe i miałem świadomość, że nie przepuszczę tu żadnej. „No, no” — pomyślałem sobie, pełen dumy i satysfakcji — „wszystko to jest dla mnie. Tylko wybierać i korzystać. Do mnie tutaj panienki, do mnie dupeczki… Przygotujcie się, ściągnijcie już te swoje fatałaszki i bądźcie posłuszne, albowiem dupczenie będzie totalne. Jest Gruzja, jest impreza, i wy wszystkie, czarnookie, czarnobrewe, urodziwe i obdarzone wspaniałymi ciałami, niczym hurysy w raju, pewnie czujecie już, co ja tu z wami zrobię… Przybywajcie… do mnie tu, do mnie”.

No i, co oczywiste, w tym momencie nie miałem już żadnej wątpliwości: pomysł z przyjazdem do Ałachadzy był znakomity i niepowtarzalny…

Kiedy się obudziłem, leżałem w jakimś wielkim, miękkim łożu, pod baldachimem, było jasno, a pokój, w którym się znajdowałem, był mi zupełnie nieznany. Nie wiedziałem, gdzie jestem, skąd się tu wziąłem i co tu robię. Nie wiedziałem nic i nie pamiętałem o niczym. Leżałem rozwalony ukośnie, w jakiejś obszernej piżamie, z głową na skraju łóżka, patrzyłem na sufit koloru różowego z krzewami, kwiatami i ptakami fioletowo-czerwono-błękitnymi i usiłowałem pojąć gdzie to jest i dlaczego się tu znajduję oraz odtworzyć przebieg ostatnich wydarzeń. A więc: u kogo jestem, w jakim mieście, a nawet w jakim kraju. Bo tego pokoju jeszcze nigdy nie widziałem, a w głowie miałem absolutną pustkę. Jakby mój mózg został całkowicie zresetowany. Spróbowałem wstać, ale po pierwszym niepowodzeniu uznałem, że to nie ma sensu. Spokojne leżenie, bez żadnych ryzykownych akcji celem wykonania czegokolwiek, a zwłaszcza poruszania głową, okazało się najlepszą strategią życiową. I bez usiłowania przypomnienia sobie czegokolwiek czy też odtworzenia jakichkolwiek wydarzeń, szczególnie ostatnich. Po prostu, leżenie, patrzenie na sufit i nic więcej… Jedyna i najprostsza strategia przetrwania. Wielkie ptaki z szeroko rozłożonymi, kolorowymi ogonami, podobne do pawia, siedziały tam wysoko, wśród gęstych, zielonych krzewów, całkiem nieruchome, i obojętnie spoglądały na mnie z góry swoimi dużymi, żółtymi oczami.

Aliści po jakimś bliżej nieokreślonym czasie usłyszałem delikatne pukanie do drzwi. Więc wyszeptałem, bo mój głos okazał się całkiem ochrypły: „wejść”. I rzeczywiście, jak w jakiejś baśni z tysiąca i jednej nocy, drzwi otworzyły się i wszedł młody człowiek o smagłej twarzy i czarnych, mocno pokręconych włosach, którego widziałem po raz pierwszy w życiu. W ułamku sekundy przez moją świadomość przemknęło jakieś niejasne przeczucie, taki ulotny, blady błysk, że coś takiego mogło się już kiedyś zdarzyć: pukanie do drzwi i zaraz potem pojawia się młody człowiek o smagłej twarzy i czarnych, pokręconych włosach. Takie dziwne, nieprzewidziane i unikatowe wydarzenie, może nawet trochę niebezpieczne. Zamigotało to, niczym drobna iskierka, że gdzieś, kiedyś… coś takiego już było… Ale natychmiast to zgasło. I dalej nie wiedziałem nic.

— Dzień dobry, panie profesorze — powiedział młody dziarsko i skłonił się nisko — Jak się spało? Bo samochód już czeka.

— Dzień dobry — wymamrotałem powoli, celem przedłużenia czasu do zebrania myśli i odwleczenia momentu, kiedy będę musiał powiedzieć coś konkretnego — Samochód? Ale gdzie…

— No jak to… Tutaj, przed domem… Przecież jedziemy do Gagry — odparł tamten, jakiś taki dziwnie wesoły i optymistyczny, porypaniec jeden. Ciekawe, z czego się tak cieszył. To jemu łeb nie napierdala?…

— Aaaa… — przez chwilę usiłowałem zrozumieć o co tu chodzi — Do Gagry?…

— No tak. Do Gagry — potwierdził kudłaty ochoczo — Przecież wczoraj chciał pan zobaczyć pomnik Szoty Rustawelego.

— Szota?… Rustaweli?… — powtórzyłem machinalnie — Ale o co chodzi… co to za jedni…

Kudłaty spojrzał na mnie uważnie, przysunął krzesło do łóżka i usiadł.

— Panie profesorze, widzę, że jest pan cokolwiek zmęczony… To na pewno przez te wina z Kachetii. One są jednak zdradliwe, zwłaszcza jak się ich wypije dużo i jeszcze pomiesza z wódką. Nooo… i ta wódka z Kistauri ma swoją moc… Ale to przejdzie. Nie ma obawy. Tu jest znakomity klimat: z jednej strony mamy morze a z drugiej góry — przemówił łagodnie i troskliwie, kiwając przy tym głową w sposób niezwykle wkurwiający, jakby nie wiedział, że nie wolno ruszać głową, a te skudłacone włosy trzęsły mu się na wszystkie strony — Ale zdaje się, że pan mnie nie poznaje… Takie mam wrażenie… Więc ja jestem Guram, a jesteśmy w Ałachadzy…

— Aaaa, tak, tak. Być może. Coś mi się przypomina… Rzeczywiście.

— No właśnie… To dobrze. Bardzo dobrze. Więc dziś mieliśmy jechać do Gagry. To niedaleko stąd, piętnaście kilometrów. Tam przy bulwarze nadmorskim, na Prospekcie Rustawelego, tuż koło sanatorium „Rica” stoi pomnik Szoty Rustawelego. Mówiliśmy o tym wczoraj na imprezie w „Tamadzie” i pan chciał go zobaczyć.

Kocmołuch nawijał, jakby go nakręcono i to mnie właśnie wkurwiało szczególnie… matołek nie brał pod uwagę, że łeb mi pęka, ale nic nie protestowałem, bo nie chciałem go zrazić… przecież tylko on mógł mnie stąd wyciągnąć.

— Więc kupiliśmy wieniec, bo mówił pan, że trzeba złożyć kwiaty przy jego pomniku, że to największy poeta europejskiego średniowiecza. Dante przy nim to pikuś, tak samo Petrarca, Chaucer, Villon i jeszcze jacyś inni. Stwierdził pan też, że tak naprawdę to nie wiadomo, kiedy urodził się Rustaweli… dlatego uroczystości państwowe z 1966 roku, kiedy przyjechało sześciuset uczonych z ZSRR i czterystu z zagranicy, nie są ważne. To był pic na wodę i fotomontaż. Tak pan powiedział. Prawdziwe uroczystości rocznicowe rozpoczną się dziś. To jest nasza inicjatywa i to my mamy je zainaugurować — kudłaty zapierdalał ostro, ale już mało go słuchałem, tylko ukradkiem spoglądałem na okno i kombinowałem, czy nie lepiej uciekać tamtędy — Wygłosił pan też oficjalne, bardzo płomienne przemówienie, skierowane do prezydenta Gruzji, i zaprosił go na te obchody. Pan Macharadze i pan Czachruchadze poparli pana z wielkim entuzjazmem, uznali za męża opatrznościowego i wielkiego patriotę gruzińskiego, większego nawet niż Wachuszti Abaszidze i emir Szamil, wznieśli solenne dziękczynienia do św. Jerzego, patrona Gruzji, za to, że nam tu pana zesłał, oraz w trybie natychmiastowym nadali panu honorowy tytuł chas. A dziś kupili ten wieniec i czekają przy samochodzie. Mój tato też tam jest i Migran Jaziczba, i jeszcze Nugzar Mamaładze, ten tancerz, specjalista od lezginki. Bardzo pana polubił. Mówił, że ma pan smykałkę do lezginki i obiecał, że jak wróci z tournée po Litwie i Estonii to chętnie z panem potrenuje. Ale wojskowej kompanii honorowej nie udało się załatwić. Ani czołgów… Najbliższa jednostka pancerna jest w Batumi, a to ponad trzysta kilometrów stąd. A poza tym, to panie profesorze, znając stan technicznej gotowości naszej armii, wyjazd czołgów z koszar w terminie szybszym niż pięć dni jest bardzo wątpliwy. Tak samo oskarżenie Gamsachurdiji o zdradę nie może być aktualne, bo on już nie żyje. Więc dobrze by było, gdyby pan to oskarżenie wycofał. Po co szargać imię nieboszczyka. Jemu i tak nic już nie pomoże… ani nie zaszkodzi.

— Nie, nie… Co pan tu mówisz… Coś takiego — zabełkotałem bezradnie — To ja oskarżyłem Gamsachurdiję o zdradę?… Przecież ja go w ogóle nie znam. To co ja teraz zrobię… i po co te czołgi… — czułem się zagubiony i przerażony, choć powoli zaczęły docierać do mnie jakieś przedziwne, pojedyncze i zupełnie niewiarygodne strzępy wydarzeń, chyba z ubiegłego wieczoru, ale przynajmniej dowiedziałem się, gdzie jestem, a więc nad morzem i trzysta kilometrów od jakiegoś Batumi — No trudno, musimy tam pojechać, do tej Gagry… No to ja się zbieram. Ale to może trochę potrwać, bo jestem zmęczony.

Wyjazd do Gagry stał się teraz dla mnie jedynym konkretem i punktem oparcia, więc myśli tej uczepiłem się niczym tonący brzytwy. To bardzo dobrze… jakaś Gagra (ale gdzie ona jest?), my tam pojedziemy, jakiś popierdolony Szota Rustaweli, ćmoje boje, panie dzieju, trele morele, pierdu pierdu, fiku miku, wieniec na pomniku… To mógł być jakiś ratunek: trochę czasu upłynie, bo najpierw będę się ubierał, potem będziemy jechać, trochę się poruszam, odetchnę świeżym powietrzem, więc może jakoś zdołam dojść do siebie, łeb przestanie mi napierdalać i coś sobie przypomnę. W tej sytuacji uciekanie przez okno chyba nie ma sensu, zwłaszcza, że nie wiadomo jak tu jest wysoko. Tylko kto to są ci goście, jakiś Marachudze i Chaczuradze… i o co chodzi z tymi czołgami…

— Spokojnie. Oni tam poczekają — powiedział kudłaty i machnął ręką — A ubranie ma pan tutaj w szafie. To Ana, starsza siostra Migrana Japaridze, zięcia pana Czachruchadze, powiesiła je tam. Bo to ona przebierała pana w nocy do spania i ona ubrała panu piżamę. Nie było na nią siły. Stwierdziła, że nikt tak dobrze nie wie, jak należy układać mężczyznę do snu, zwłaszcza kiedy jest zmęczony, a pan był mocno osłabiony, więc wszystkich nas wypędziła i sama się tu panem zajęła, a potrafi to zrobić… To duża i mocna kobieta, dwóch mężów już pochowała — kosmaty spojrzał na mnie wesoło, chyba go pojebało — A jeśli chodzi o pana Czachruchadze i pana Macharadze, to są rzeczywiście głowy ważnych rodów i bardzo pana polubili. Szczególnie spodobał się im polski zwyczaj przepijania bruderszaftu. Do tej pory go nie znali. Chodzi o to przekładanie rąk z kieliszkami i całowanie się. Oni bardzo lubią się całować. A najbardziej ujęło ich, jak pan wzniósł toast: „śmierć Gamsachurdiji, śmierć Megrelcom i śmierć potomkom Dadianich”. Skąd pan wiedział, że Abchazowie tak nie znoszą Megrelców… Od razu zdobył pan sobie powszechną sympatię i bardzo pana szanują — tu kosmaty zatrzymał się na chwilę i jeszcze raz spojrzał na mnie uważnie — Ale widzę, że pan profesor rzeczywiście mało pamięta… Więc to jest tak: pan Czachruchadze ma na imię Grigorij, a pan Macharadze Wachtang. Teraz, kiedy był już oficjalny bruderszaft, u nas to się nazywa wachtanguri i wtedy pije się do dna, czyli bolomde, to trzeba im mówić po imieniu. Bo inaczej… no może się nie obrażą, bo pana bardzo lubią, ale będzie im przykro. Od tej pory jesteście jak brat z bratem, na śmierć i życie. Aha, jeszcze jedno: proszę nie zapominać, że dzisiejszą noc spędza pan z wnuczką pana Czachruchadze.

— Co??? Co takiego???… — odruchowo złapałem się za głowę, bo miałem nadzieję, że wszystkie nowiny zdołałem już poznać.

— No jak to… Przecież sam pan ją wybrał. Wszyscy to widzieli, więc teraz nie można się wycofać. Bo ona będzie skompromitowana. A to jest bardzo piękna dziewczyna… Nie pamięta jej pan?… ma siedemnaście lat. Jak pan ją wybrał, to ona już wczoraj wieczór, choć ją o to nie pytano, powiedziała, że bardzo chętnie spędzi tę noc z panem profesorem, bo na taką chwilę czekała od dawna. Od dzieciństwa wiedziała, że przyjedzie po nią wspaniały mężczyzna z zachodu. Ona ma na imię Nino, a nazywa się Japaridze. To po zięciu pana Czachruchadze, ma on na imię Migran, a jego siostrą jest właśnie Ana, ta co w nocy do snu pana przebierała i układała do łóżka. Oooo… to doświadczona, duża i mocna kobieta. Ona wszystko sprawdziła i powiedziała, że jest OK. Że poradzi pan sobie z Nino. Bo to jest prawdziwa tygrysica, ta Nino. Ale co ja mówię… — kudłaty uderzył się dłonią w czoło — Przecież wy się znacie z tym Migranem, tańczyliście wczoraj razem.

— Nie, nie… Panie kolego, dość tego. Jak to: ja z kimś tańczyłem?… i wybrałem jakąś dziewczynę?… Co pan tu opowiada. Co tam się działo… I co ta kobieta sprawdzała i mówiła, że jest OK.

— Normalnie… wszystko w porządku — kosmaty matołek podniósł do góry otwartą dłoń, żeby mnie uspokoić, ale mnie nie zmylił, wyglądał coraz bardziej podejrzanie, kocmołuch popierdolony, i chyba go już kiedyś widziałem… — Nie ma się czym przejmować. Wszystko jest w całkowitym porządku. Ale widzę, że pan profesor rzeczywiście nic nie pamięta. No… to przez tę wódkę z Kistauri. Ona może człowieka sponiewierać. Pewnie nie powiedzieli panu, ale ona ma co najmniej sześćdziesiąt procent, a pan ją pił szklankami. Więc to było tak: już po tym, jak Tengiz Taktakiszwili rzucił w twarz Ramaza Gigauri chinkali, czyli pierog z mięsem, a tamten odwzajemnił mu się kaszi, czyli gulaszem z flaków, a z kolei Tengiz w rewanżu pchnął go nożem pod żebra, no i Migran Jaziczba chwycił najbliższego sąsiada za włosy, walnął jego głową o stół i wsadził mu twarz do talerza z rosołem, żeby krew nie pobrudziła obrusa… Nooo chwilę to trwało, trzeba przyznać. Ale pan też był aktywny, bo temu co to Migran włożył twarz do rosołu i trzymał go długo w tym rosole to pan wylał na głowę garnek gorącego gulaszu, ściągnął mu spodnie do kolan i z całej siły kopnął go w tyłek, aż się stół wywrócił. Potem szukał pan noża i wołał, że zaraz potnie pan policzki wszystkich mężczyzn, żeby byli jeszcze bardziej męscy, jak pan Macharadze, a kobiety miały to podziwiać, podnosić do góry sukienki i powiewać nimi na boki. Ale wtedy do akcji wkroczył pan Czachruchadze, odebrał panu warzechę i wytłumaczył, że to nie jest nóż i w ogóle zarządził co trzeba, bo kilkunastu rannych i najbardziej pijanych trzeba było wynieść przed dom i położyć na trawie. Wtedy trochę się uspokoiło a trzy dziewczyny z zespołu „Arabika”, Ana Labadze, Nana Pilpani i Zarina Tilidze, zatańczyły raczuli, bardzo dynamicznie i z wielkim wdziękiem, a potem, już na pana życzenie, także kankana, wysoko przy tym zadzierając spódnice i szeroko machając nogami. Bo chodziło o to, że był pan ciekaw, czy pod tymi spódnicami mają one jakieś majtki i chciał pan sprawdzić, czy kobiety z Kaukazu robią coś z owłosieniem na podbrzuszu czy też puszczają je na żywioł. Dlatego zachęcał je pan, żeby podchodziły po kolei i te spódnice podnosiły. Albo żeby któraś zatańczyła „taniec Salome”, z tymi siedmioma szalami zrzucanymi po kolei, tak jak to robiła kiedyś piękna Zarina dla księcia Aleksandra. One niby to niechętne i nadąsane, ale między sobą chichrały się ukradkiem, a jak podeszły, to rzeczywiście zadarły spódnice wysoko, ale tylko na moment i zaraz, śmiejąc się głośno, uciekły z sali. I wtedy wystąpił pan z własnym programem. Najpierw zdjął pan ze ściany jakąś starą zepsutą bałałajkę i brzdąkając na niej zaśpiewał „Jichały kozaky iz Donu do domu, pidmanuły Halu, zabrały z soboju”. My to znamy, bo to piosenka Kozaków z nad Donu i Kubania, nie zaporoskich. I jak pan doszedł do tego miejsca, kiedy ci Kozacy „prywjazały Halu do sosny kosamy” i potem „pidpałyły sosnu wid hory do nizu” to Migran wyskoczył na stół, a przecież jest to kawał chłopa, chwycił żyrandol, wyrwał go z sufitu i cisnął o ścianę, stanął na rękach i wymachiwał nogami, a pan śpiewał refren „oj ty Halu, Halu mołodaja”. Ale to nie był Migran Japaridze, zięć pana Czachruchadze i ojciec Nino, tylko Migran Jaziczba, syn sławnego pilota z drugiej wojny, Temura Jaziczby, Bohatera Sowietskowo Sojuza. A jak pan zaśpiewał już zakończenie, czyli „toj chto doczok maje chaj ich nauczaje”, wstał też drugi Migran, ten Japaridze, zięć pana Czachruchadze, podniósł jedną rękę w górę z dłonią zaciśniętą w pięść i zaśpiewał Horiłkę, u nas mało znaną, bo to od Kozaków zaporoskich, ale pan to znał i śpiewaliście razem „Hej horiłko biła, biła, ja tebe łyżkoju jiła”, a potem tańczyliście w kółko przytupując i śpiewając: „Ja za tebe aż do Lwowa, a ty mene buch do rowa”. Jak to skończyliście, to z kolei pan wskoczył na stół i zaśpiewał Tam szli dwa brata. Podniósł pan do góry obie ręce z zaciśniętymi pięściami, potrząsał nimi i śpiewał: „Tam szli, szli dwa brata z turieckawa fronta, z turieckawa fronta damoj”… Wtedy Migran Jaziczba stanął obok i zaśpiewał dalej: „Lisz tolko priestupili my polskuju granicu, udarił Polak tri raza”. I potem już śpiewaliście razem, on takim niskim głosem a pan trochę wyżej, i jak skończyliście, to ktoś puścił przez głośniki lezginkę, ale nie armeńską, tę od Chaczaturiana, tylko czeczeńską, bardzo szybką i dynamiczną, znaną tu ahiska lezginkę, którą często tańczył Pridon Sulaberidze z zespołu „Rustavi”… no i wtedy to już wstąpiło w was prawdziwe szaleństwo. Migran Jaziczba zeskoczył ze stołu, zrzucił jakiegoś gościa z krzesła na podłogę, chwycił to krzesło, walnął nim o parkiet i wyłamał dwie nogi… to miały być szable. Biegaliście z nimi po sali, wymachując i grzmocąc po kotarach przy oknach, wleźliście na stoły, biegaliście po nich i ścinaliście szyjki butelek szampanów. Dołączył też do was Nugzar Mamaładze, ten mistrz od lezginki, i zaczęliście tańczyć, a Grigol Kiładze siedział na brzegu stołu i przygrywał wam na panduri. Chodziło o to, żeby przypomnieć czasy, kiedy w tej właśnie sali, prawie sto lat temu, tańczył książę Aleksander razem z Sergo Ordżonikidze, Filipem Macharadze i ostatnim księciem Megrelii, Mikołajem I Dadianim. Kiedy ludzie zobaczyli, że Nugzar tańczy, zaraz zrobili mu miejsce na środku sali i stanęli pod ścianą klaszcząc do rytmu, ale wcześniej odciągnęli na bok leżących na podłodze, tych kompletnie pijanych. Pan zdjął marynarkę, cisnął ją w kąt i tańczył lezginkę po swojemu, nie robił tych salt do przodu i do tyłu ani szpagatów w powietrzu jak Nugzar, tylko wykonywał takie energiczne ruchy rękami, jak to przy lezgince, no i spróbował szybko zawirować, ale już przy pierwszym piruecie stracił pan równowagę i wpadł na dużą tęgą kobietę. To była właśnie Ana, ciotka Nino, ona tam siedziała przy stole. Ana natychmiast pana objęła, posadziła sobie na kolanach, czule przytuliła i ucałowała w usta, co wywołało wielki entuzjazm na sali, aż Nugzar musiał pana na siłę wyrywać z jej objęć. Bo nie wiadomo co by z panem zrobiła. Ona bardzo lubi mężczyzn. To duża i mocna kobieta, już dwóch mężów pochowała. To właśnie ona przebierała pana do snu i usypiała. Trochę się baliśmy, czy czegoś panu nie zrobi w nocy… bo zostaliście sami w pokoju. Ale widocznie wszystko było w porządku, bo rano Ana powiedziała, że OK i jest pan prawdziwym mężczyzną. Ona to sprawdziła, no bo, rozumie pan… skoro macie spędzić razem noc, z Nino… I wtedy, jak już potańczyliście lezginkę i tańce czerkieskie i osetyńskie, no i raczuli-mtiuruli, bo to zaczyna się spokojnie, ale potem rytm jest coraz szybszy i szybszy aż wpadliście w jakiś stan zupełnego szaleństwa, i jak wróciliście na swoje miejsce, żeby trochę odsapnąć, a panowie Czachruchadze i Macharadze siedzieli po obu stronach pana profesora, to włożył pan sobie na głowę wieniec z gałązek winnej latorośli, jak Dionizos, i w ręce trzymał miotłę na długim patyku, którą odebrał pan sprzątaczce na piętrze kiedy myła ustępy… to miał być kaduceusz, tak jak u Hermesa.

— To jak to… Włodimir przyjechał? — zawołałem, ucieszony, że wreszcie wiem, gdzie jestem.

— Jaki Włodimir… — zdębiał tym razem młody człowiek o ciemnej skórze i pokręconych włosach, z pewnością jakiś menel i to mocno popierdolony.

— Nooo… przecież z Symferopola. Ten wicepremier. Z Symferopola. Przecież mówię… Włodimir, Włodimir… no ten wicepremier Krymu. Włodimir… Włodimir… aha! Guzarin!!! — ucieszyłem się, bo wreszcie przypomniałem sobie jego nazwisko i już wiedziałem, gdzie jestem — Ten z Symferopola. Wicepremier Krymu… Włodimir Guzarin.

— Nie… jaki Krym… O co chodzi. Przecież jesteśmy w Ałachadzy…

— Aha… w Ałachadzy… — informacja ta lekko mnie zmartwiła — Aaaa to przepraszam. Chyba coś mi się pomyliło. Ale co to jest ta Ałachadza… Gdzie ona jest…

— No jak to… — kosmaty zrobił wielkie oczy, bardzo zdumiony a nawet przerażony — Przecież tutaj… w Abchazji, koło Picundy…

— Aha, koło Picundy… Tak pan mówisz… A czy to nie jest gdzieś w pobliżu Krymu?…

— Nie, no skądże…

Patrzyłem na faceta coraz bardziej podejrzliwie, bo sytuacja najwyraźniej wymykała mi się z rąk. I to mi się nie podobało. Wprawdzie chwilowo zrezygnowałem z wyskakiwania przez okno, bo nie wiadomo, jak wysoko jesteśmy, ale przynajmniej już łeb mi mniej napieprzał i widziałem, że wszystko zaczynało tu wyglądać bardzo podejrzanie, tak jak wtedy z Iwanem Bezdomnym, kiedy go zawieziono do kliniki psychiatrycznej… a zawieziono go dlatego, że awanturował się, dzwonił na milicję, żeby ścigali na motocyklach konsultanta i żeby wzięli ze sobą karabiny maszynowe oraz opowiadał różne dziwne rzeczy o tym konsultancie a także o tym jak na Patriarszych Prudach tramwaj odciął głowę Miszy Berlioza.

— A może to gdzieś w pobliżu Gelendżika… — próbowałem wydusić z kudłatego jakiś konkret — Albo koło Abrau-Diurso…

— Jakie Abrau-Diurso… — zabełkotał tamten… wciąż wybałuszał na mnie te swoje durne oczy i nic nie kumał. Ewidentnie porypany facet.

— No przecież takie, gdzie robią te szampany… we wnętrzu tej góry, blisko morza, nad jeziorem… Tam gdzie jest ten zastępca dyrektora, co oprowadza wycieczki i przy degustacji szampanów, przy tym dużym okrągłym stole, objaśnia z jakiego są szczepu i jakie mają zalety. Jak tam byłem drugi raz, tak gdzieś zaraz po południu, to był już pijaniuteńki… bo on też degustował razem ze wszystkimi wycieczkami.

— Aaaa, nie… — kosmaty uśmiechnął się i przecząco pokręcił głową — Tamto Abrau-Diurso jest na półwyspie Tamań, koło Anapy, za Noworosyjskiem. A my jesteśmy w Abchazji, to daleko na południe, koło Picundy…

— Aha… na południe… koło Picundy… No to w porządku. — poczułem się już trochę pewniej, bo słowo Picunda coś mi mówiło — Bo wiesz pan, ja bardzo polubiłem Picundę, to chyba gdzieś nad morzem i tam są te sosny picundzkie… całkiem unikatowe, tylko tam rosną. Pamiętam, kiedyś tam byłem. Z Gelendżika płynąłem wodolotem… Szedłem wtedy w stronę morza taką długą aleją a po obu stronach rosły te sosny. Wysokie były… i bardzo mocno pachniały. Aż się w głowie kręciło. To chyba było gdzieś nad Morzem Czarnym. Koło Soczi albo Tuapse. A z tym Dionizosem i wieńcem z winorośli to było w Ałupce. Tam niedaleko Liwadiji. Tam gdzie Stalin z Rooseveltem się spotkali. Byłem w tej Ałupce. Ładnie tam jest, a w restauracji „Aj Pietri” tańczyłem rock and rolla z Władimirem, wicepremierem Krymu… na rurce też tańczyliśmy, a jego obstawa siedziała na schodach, na kolanach mieli kałachy i popijali z gwinta brendy „Tawrida”. Dobrą tam maja brendy, mocną i smaczną. A nazwa tej knajpy to pochodzi od tej góry nad Ałupką, takiej pionowej. Ona właśnie nazywa się Aj Pietri, a to po krymsko-tatarsku znaczy Święty Piotr. Albo nie… już wiem, z tym Dionizosem to było w Nowym Swietie… koło Sudaku. Tak, tak. W tym wysokim na dziesięć pięter domu wczasowym liotczikow i kosmonawtow. Tam jest ta góra Sokoł, na którą wyszliśmy z Moniką, Sławkiem Lippkim, Saszą Saganem, Ammarem Kanahem i Dorotą Ziętek. I jeszcze Andrzej Szyjewski tam był… specjalista od aborygenów… tych prawdziwych, australijskich. Wyszliśmy od tyłu, a nie po tej pionowej ścianie z przodu, bo tam parę lat temu utknęło kilku alpinistów, na wiele godzin utknęło i trzeba ich było ściągać helikopterem. Tak się w te skały wpierniczyli, że nie mogli ani wyjść na szczyt, ani zejść na dół. Musieli ich helikopterem ściągać. A Wiesiek Bator, Jurij Babinow, Tomaš Bubik i Pavel Titz obserwowali nas z dołu przez lornetkę. Z góry widok był piękny. Przed nami morze aż po horyzont, po lewej stronie Sudak z tą twierdzą genueńską z trzynastego wieku, a po prawej Nowy Swiet z tym naszym domem wczasowym i góra Orioł po drugiej stronie zatoki. I wtedy, jak już zeszliśmy i wróciliśmy do naszych to ten przystojniak, Andriusza, mer Nowego Swieta, co podrywał Monikę i Dorotę, dał mi tę górę na własność. I powiedział, że od tej pory to ja już nazywam się Sokołowski, od tej góry… Bo on jest tam merem… A w tej górze Orioł, tej drugiej, nad samym morzem, jest grota, nie od strony zatoki, nie nie, tylko od pełnego morza. Szaliapin w niej śpiewał. Tak śpiewał, że szklanki pękały. Mer o tym opowiadał, ten Andriusza… przystojniak. A jak on się napalił na obie dziewczyny, na Monikę i Dorotę… szkoda gadać. Aż mu ślinka ciekła. Tylko nie mógł się zdecydować, która mu bardziej pasuje. Już wiem, to tam był Włodimir, to on był Dionizosem. A Giena Nadtoka, ten profesor z Kijowa, był Pentheusem. Teraz sobie przypominam. Tak to było…

Poczułem się już trochę pewniej, więc znacząco odchrząknąłem i soczyście wysmarkałem nos w kołdrę.

— Ale wiesz pan, panie kolego, ten Giena to chytra sztuka, nie poszedł na Kitajron i nie pozwolił się rozszarpać kobietom. A nie poszedł, bo jest dziekanem na uniwersytecie. W Kijowie. Nie chciał, żeby go studenci zobaczyli… tak jak wtedy, kiedy jechaliśmy metrem z Akademii Nauk nad Dniepr i piliśmy wódkę prosto z butelki na przystanku nad rzeką, tam gdzie linia metra wychodzi na powierzchnię, koło mostu, poniżej Arsenału i Pieczerskiej Ławry. W Kijowie. Przecież mówię… No i wtedy wyszliśmy z tego metra, przy Dnieprze, bo tam metro wyjeżdża na powierzchnię, i na przystanku Siergiej Masłakow wyjął flaszkę czystej, chyba Niemiroffa, i piliśmy to z gwinta. Ludzie stali i patrzyli… a grdyka to im tak latała… A na drugim brzegu… jaka plaża… piaseczek jak nad morzem. Poszliśmy przez ten most, profesor Anatolij Kołodnyj, on jest dyrektorem Instytutu Filozofii Akademii Nauk, od razu położył się na piasku, koło niego Giena Nadtoka, ten dziekan, ale Sasza Sagan, jeszcze wtedy nie minister u prezydenta Juszczenki tylko profesor w tym instytucie, Wiesiek Bator, Siergiej Masłakow i ja poszliśmy pływać… oczywiście wszyscy lekko narąbani. Piękna sprawa… Dniepr rozlewa się tam szeroko, woda cieplutka i płynęła sobie leniwie, Słońce wisiało tuż nad horyzontem i wysyłało takie złotawe promienie, a my unosiliśmy się na wodzie i potem wracaliśmy pod prąd. To wtedy Sasza zgubił majtki, bo jak wyszedł z wody to powiesił je na krzaku, żeby wyschły i zapomniał gdzie je dał. A Siergiej, czyli Masłakow, on ma jakieś wydawnictwo w Kijowie, to powiedział, że wszystko to opisze w książce. Pamiętam, jak pierwszy raz byłem u nich na konferencji, czyli w Kijowie, to po wyjściu od Saszy, piliśmy wino prosto z flaszki w jakiejś bramie, chyba na Kreszczatiku. Był tam Sasza i Siergiej… i chyba jeszcze Heniek, no i Jurij Babinow. Bo Jurij jest zawsze tam, gdzie coś się pije. Ale Gieny wtedy nie było ani Anatolija, bo to było rano. Aha, jeszcze jedno, bo ten profesor Semen Abramowicz, ten polski Tatar z Kamieńca Podolskiego, przeporządny facet, co pisze takie ładne, smutne wiersze, był Kadmosem… tam wtedy, w Nowym Swietie.

— No to w porządku — odetchnął z ulgą kudłaty, którego w ogóle nie znałem, choć coraz bardziej podejrzewałem, że mogłem go już kiedyś spotkać… może w Bachczysaraju albo na Fiolencie… albo na tej imprezie w lasku pod Mangupem, którą zorganizowała Maria Rosenko jak urwaliśmy się z konferencji w Sewastopolu — Więc jak pan trzymał ten kaduceusz, czyli tę miotłę przywiązaną do patyka, i rozstrzygał wszystkie sprawy, to pan tak ręką ruszył przed sobą, jakby się odpędzał od much albo coś odgarniał i oświadczył pan, że jest koneserem i specjalistą od kobiet. Wszystkich kobiet, na całym świecie. Że w swoich dłoniach ma pan precyzyjną miarę i potrafi ocenić rozmiar piersi kobiety. Pan Macharadze spojrzał na pana profesora z podziwem i powiedział: maładiec, prawdziwy abrek. A kiedyś abrek to był ktoś… to był taki zuch, co szedł w góry i robił co chciał, żył poza prawem, z nikim się nie liczył. A za chwilę dodał, że to jest trudne, ale też bardzo odważne podejście, nowatorskie, i że można by zrobić eksperyment. „Eksperyment?” — zawołał pan ochoczo — „Bardzo chętnie”. Zdjął pan zegarek, położył go na stole, popatrzył po sali i wskazał na jedną z dziewczyn.

— Coś takiego… Co pan mówisz… Ja tak zrobiłem?…

— No tak… Pan tego nie widział, panie profesorze… Ale miał pan w sobie ogromną moc. Wszyscy to czuli. Był pan w stanie najwyższego uniesienia i natchnienia. Wódkę pił pan szklankami, tę z Kistauri, i przepijał winem, tłumacząc, że to jest zgodne z zasadami szkoły Wieśka Batora i że tak robią wszyscy prawdziwi Madziarowie… oni tak piją, najpierw wódkę a potem wino, ale wcale nie rzygają. I jeszcze potrafią jednym machnięciem szabli obciąć komuś wąsy. No a później mówił pan wiersze, cytował po rosyjsku Eugeniusza Oniegina o tym, że „łatyn’ iz mody wyszła nynie: tak, jesli prawdu wam skazat’, on znał dowol’no po-łatynie, sztob epigrafy razbirat’” oraz „wot moj Oniegin na swobodie; ostriżien po posliedniej modie; kak dandy łondonskij odiet — i nakoniec uwidieł swiet…” A potem przeszedł pan do Lermontowa: „Skażika diadia, wied” niedarom Moskwa spalionnaja pożarom, Francuzy otdana…” i do Kryłowa: „Poprygunia striekoza lieto ciełoje propieła, ogljanutsja nie uspieła kak zima katit’ w głaza…” Wtedy pan Macharadze trochę się rozsierdził, właściwie to nie wiadomo dlaczego, chyba bez powodu, może za dużo wypił… choć to u niego niemożliwe, albo przez tych Francuzów, co spalili Moskwę. W każdym razie zerwał się z krzesła, spojrzał po sali strasznym wzrokiem, z całej siły kopnął w tyłek mera Ałachadzy, który na czworaka przesuwał się po parkiecie, chwiejąc się na boki, czkając głośno i obficie rzygając co chwila pod siebie, a po tym kopniaku to padł na podłogę i już się nie podniósł… a pan Macharadze jednym szarpnięciem rozpiął czochę, wyrwał kindżał z pochwy i z rozmachem wbił go w stół. Wtedy, trochę już uspokojony, podniósł rękę do góry, żeby wszystkich uciszyć i nalał panu pół szklanki wódki. Tej z Kistauri. A nigdy tego nie robi, to jemu zawsze nalewają. I wtedy dziewczyna, którą pan wskazał, wstała i posłusznie podeszła. Stanęła i czekała. Bardzo cicho i spokojnie. Nigdy jej takiej nie widziałem, to znaczy takiej grzecznej i cichej. To była właśnie Nino… wnuczka pana Czachruchadze. Nooo, mówię panu… panie profesorze… coś niezwykłego. Co za dziewczyna… piękna, postawna, a jak zbudowana… Bo ona ma trochę krwi czerkieskiej. To widać po rysach twarzy i po oczach, takie dzikie i dumne spojrzenie. Nooo, mówię panu… a jakie ciało… posągowe, krągłe biodra, nie za ciężkie i nie za niskie, jak to bywa u kobiet tatarskich i w ogóle z północnego Kaukazu, czyli z Kabardy, Czeczenii i Adyge, do tego cienka talia, piękny biust… wszystko na swoim miejscu. A pan, nie podnosząc się z krzesła, kiwnął palcem, żeby podeszła bliżej, oglądnął ją powoli, dokładnie, od góry do dołu, pokiwał głową, chyba z aprobatą, wypił to co było w szklance i wreszcie położył swoje dłonie na jej piersiach i uchwycił je mocno. To było coś niesamowitego… na sali zapanowała absolutna cisza. Bo u nas nie ma takiego zwyczaju. Wszyscy poczuli, jakby w jednym momencie powiało wielką, zachodnią cywilizacją… Którą pan przywiózł tu ze sobą. No więc trzymał pan te jej piersi w swoich dłoniach, a jest co trzymać, słowo daję… lekko zaciskał palce, jakby badając ich wielkość i jędrność, wszyscy to widzieli, ona stała wyprostowana tuż przed panem, na baczność, głowa do góry, włosy… no właśnie, te włosy… piękne, czarne, gęste, rozrzucone na plecach i sięgające do pasa, ręce opuszczone po bokach, nawet nie drgnęła, wnuczka pana Czachruchadze, rozumie pan… wszyscy zamarli. Jakbym widział tu księcia Aleksandra i stojącą przed nim piękną Zarinę, jeszcze przed zrzuceniem ostatniej, siódmej zasłony. Trwało to dosyć długo, w zupełnej ciszy i wreszcie powiedział pan takim donośnym głosem: „trójka, ładna trójka”. Nino odetchnęła, ktoś w pobliżu zrobił jej miejsce i ona usiadła obok pana. I wtedy nalał pan pół szklanki panu Czachruchadze i powiedział: „gratuluję, z całego serca gratuluję ci Grigorij takiej wnuczki, ale urodę to ma po tobie”. A pan Czachruchadze ucałował pana w oba policzki, klepnął dłonią w plecy, jednym haustem wychylił tę szklankę, z rozmachem grzmotnął nią o podłogę, aż się roztrzaskała na drobiazgi a szkło rozprysnęło po całej sali, uniósł kindżał nad głowę i z całej siły wbił go w stół… i zawołał: „Tak się piło kiedyś, dwieście lat temu, to były czasy… Abchazją rządził Safar-bej Szerwaszidze… żaden Ruski tu nie przyszedł. Tu była Abchazja, myśmy rządzili, Czaczba. A co do dziewczyny… to ona jest twoja. Rozumiesz? Andriej? Ona jest twoja, ale jutro, na całą noc. Bo dziś już za późno. A co z nią zrobisz, to już twoja prywatna sprawa. Ale pamiętaj: w niej płynie trochę krwi czerkieskiej, trochę tatarskiej, a reszta jest abchaska… to prawdziwa tygrysica, jeszcze nikomu nie udało się jej dosiąść i okiełznać”. I zaśmiał się po gruzińsku. A wtedy… no mówię panu, coś niesamowitego… Nino przysunęła się bliżej, położyła dłoń na pana ramieniu, które spoczywało na stole, ułożyła na niej głowę i wpatrując się w pana już tak pozostała. Nigdy jej takiej cichej i grzecznej nie widziałem. Takiej potulnej i posłusznej. Nie wiem jak pan to zrobił… taką tygrysicę ujarzmić… To rzeczywiście trzeba być profesorem.

— Rany Boskie, to co się tu podziało. I ja w tym wszystkim brałem udział? To co my teraz zrobimy…

— Jak to, co… spokojnie… — odpowiedział kudłaty i rozłożył ręce — przecież jedziemy… Do tej Gagry. Panie profesorze, tam ludzie czekają przy samochodzie. Nino też czeka. Przecież dzisiejszą noc macie spędzić razem. Ona powiedziała, że swojego faceta to musi trochę poznać. Ona naprawdę czekała na mężczyznę z zachodu. Jej się to wyśniło, jak była małą dziewczynką. A co ona tu rano opowiadała przy samochodzie… panie profesorze… Jaka była nabuzowana… Powiedziała, że jak jej piersi były w pana rękach i pan nie tylko je mierzył, ale też zaciskał na nich swoje palce i w jakiś dziwny sposób je masował, to ona poczuła, że wstępuje w nią ogromna moc. To było coś niezwykłego. Ta moc spływała na nią od pana, fala za falą. Nagle poczuła się silna i bezpieczna a jakieś niespodziewane gorąco przeniknęło jej ciało. Całe ciało… tak powiedziała i dłonią przejechała od piersi do brzucha. Przez chwilę nie wiedziała, co się z nią dzieje i gdzie się znajduje. W głowie jej się kręciło… jakby była w innym świecie. I te gorące fale spływały z pana dłoni, wypełniały jej piersi i przenikały ją na wskroś. Dlatego ona już teraz wie, że nie chce znać żadnego innego mężczyzny. Pan całkowicie nią zawładnął. Kiedy ta moc i gorąco wypełniło ją, to ona zrozumiała, że jest pan największym ekspertem od kobiet na świecie. Do tej pory nie wiedziała, po co ma piersi i jakie rzeczy można z nimi wyczyniać. Dlatego ona już dzisiaj, czyli teraz, przed wyjazdem do Gagry, chce powtórzyć eksperyment, żeby pan jeszcze raz wziął jej piersi w swoje ręce, trzymał je długo i palcami robił to samo co wczoraj. Bo trzeba dokonać jeszcze jednego pomiaru. Wczorajszy jest nieważny, bo była w staniku. Ale dziś go nie ubrała i jest tylko w cieniutkiej, luźnej sukience, żeby eksperyment był udany. Powiem nawet więcej, oczywiście w tajemnicy i niech to pozostanie tylko między nami… otóż ja myślę — tutaj kudłaty lekko nachylił się do mnie i ściszył głos — że ona jest w takim stanie, że teraz to pan jej może zbadać wszystko i wszystko pomierzyć… rozumie pan… wszystko. Taka jest zdesperowana… Bo już wie, że za dwa dni pan wyjeżdża. Pytała o to… i czy nie można tego wyjazdu przesunąć. Ale wie pan, panie profesorze — młody człowiek o smagłej cerze, najwidoczniej jakiś lokalny bajarz albo drobny pijaczek, bo opowiadał przedziwne i zupełnie niewiarygodne historie, że jesteśmy w jakiejś Ałachadzy, a nie w Ałupce albo Sudaku… przyłożył sobie dłoń do głowy w okolicy ucha i zachichotał — wczoraj to była jeszcze inna piękna awantura. Jedna kobieta, która siedziała obok Nino, powiedziała, że pan wskazał nie na Nino, tylko na nią. Wołała głośno i na całą salę, że skoro przyjechał z zachodniej Europy światowej klasy ekspert od spraw kobiet, to ona wyraża zgodę, żeby jej zbadał wszystko, a nie tylko piersi. Ona dłużej na to czekała i jest pierwsza w kolejce. Nino to jeszcze głupia gówniara, która nie ma pojęcia jakie rzeczy robi się z facetami, więc powinna siedzieć cicho, najlepiej w domu albo w szkole, a nie wystawiać cycki do macania jak jakaś zdzira. Jest jeszcze za młoda, żeby się tak niezdrowo podniecać. Próbowała wstać, ale pan Macharadze ją powstrzymał i powiedział kilka nieprzyjemnych słów, po abchasku, nie po rosyjsku, a wreszcie, kiedy i to nie poskutkowało, palnął ją pięścią w głowę i przepędził.

— Przepędził… palnął pięścią w głowę… — jęknąłem zdruzgotany, ale szybko się z tego podźwignąłem, bo dostrzegłem już, że postępowanie Gruzinów z kobietami, takie stanowcze i zdecydowane, ma głęboki sens i zaczęło mi się coraz bardziej podobać… — A to dopiero… Palnął w głowę… przepędził… — powtarzałem te słowa, rozkoszując się ich brzmieniem i usiłując je sobie zapamiętać — A jak dzisiaj? Jest już spokój?

— Tak. Dziś jest całkiem spokojnie. Siedmiu ludzi, tych najbardziej poszkodowanych, trzeba było zawieźć do szpitala, a piętnastu obandażowano na miejscu, bo rany nie były zbyt groźne.

— Oooo!… to tak było?… A teraz jedziemy pod ten pomnik…

— Tak, pod pomnik — ochoczo przytaknął kudłaty — Złożymy wieniec, tak jak pan chciał. A przy okazji zobaczymy kawiarnię „Rica”, zbudowaną w abchaskim stylu agajuny, tam są malowidła wykonane przez Sergo Kobaladze, tego co zrobił ilustracje do Rycerza w tygrysiej skórze, i tam zjemy śniadanie. Bo w „Ricy” mają świetną kuchnię, z autentycznymi daniami abchaskimi, i dobre wina. A potem możemy pojechać serpentynami na pobliską górę Mamdzyszcha, ona wyrasta prawie prosto z morza, ma 1873 metry wysokości i jest z niej wspaniały widok na wszystkie strony, albo oglądniemy resztki twierdzy Abaata z czwartego wieku. Ona stoi tam niedaleko, na Placu Gagarina. Bo u nas wciąż jeszcze jest Plac Gagarina. Dawniej był to Plac Joane Szawteli. Tego Szawteli od Abdul Mesyja. A w ogóle to z tymi nazwami jest tu rozmaicie. Sam pan rozumie, panie profesorze… Tyle ludów tu najeżdżało i osiedlało się. Ale dobrze, żeby pan wiedział, że nazwa Gagra pochodzi z czasów średniowiecza. W starożytności Grecy nazywali ją Triglit, a Rzymianie — Nitika. Na początku dwunastego wieku pojawili się tu Genueńczycy i Wenecjanie. Wenecjanie nazywali ją Kontezi, co znaczy Przystań, a Persowie — Derbent. Turecki podróżnik, Ewlija Czelebi, który w 1641 roku odwiedził te strony, odnotował ją w swojej relacji jako port Kakur. A nazwa Gagra po raz pierwszy pojawiła się na mapie Włocha Pietro Viscontiego, sporządzonej w 1308 roku i obecnie znajduje się ona w Bibliotece św. Marka w Wenecji. Od XVI wieku, kiedy przyszli tu Turcy, Gagra była centrum handlu niewolnikami. Najpiękniejsze dziewczyny z Kaukazu sprzedawano do haremów i miały wysoką cenę. Za ładną Czerkieskę trzeba było zapłacić pięćdziesiąt wołów. Dopiero potem pojawił się bazar w Achalciche, stolicy księstwa Samcche-Saatabago. Tak było do wieku XIX, kiedy powstała Wielka Abchazja, w której rządził Safar-bej Szerwaszidze, czyli Czaczba. Ale to wszystko jest nieistotne. Proszę się niczym nie przejmować. Panie profesorze… przecież jesteśmy w Gruzji. To tak samo jak w Polsce. Mówić można wszystko, byle to było zrobione uroczyście, z wielką powagą i namaszczeniem. Aha — znów pochylił się w moją stronę i ściszył głos — jeszcze w zaufaniu powiem panu, że dzisiaj rano pan Czachruchadze i pan Macharadze, a brał w tym też udział mój tato i Ana, ciotka Nino, zrobili naradę i postanowili wysłać człowieka do Suchumi, żeby kupił autentyczną szablę gruzińską, dżygitówkę. Bo Ana w nocy wszystko sprawdziła, wtedy jak przebierała pana do snu i powiedziała, że jest OK, że jest pan prawdziwym dżygitem. A to doświadczona kobieta, zwłaszcza w sprawach dotyczących mężczyzn. Po szablę pojechał Nugzar Mamaładze, ten od lezginki, bo on ma szybki samochód i zna się na tych sprawach, wie, że to ma być gurda, stara, cenna i z najlepszej stali. Podczas uroczystości przy pomniku Rustawelego wręczą panu tę szablę i mianują pierwszym dżygitem Ałachadzy. Ale to jest tajemnica, niespodzianka. Proszę się nie zdradzić, że pan o tym wie.

I w ten oto sposób, zupełnie nieoczekiwanie, zostałem pierwszym dżygitem Ałachadzy… a może nawet całej Abchazji… tego już nie wiem, bo sam moment ceremonii pamiętam dosyć słabo. No a potem była noc z Nino…. Ech, Nino… noc z Nino… Nie wiem, czy w pełni rozumiecie, co ja tu chcę powiedzieć: sam na sam z Nino… całą noc… To przecież czyste szaleństwo. Nie trzeba chyba wyjaśniać, że to musiało być coś niewyobrażalnego i przekraczającego wszelkie granice. Nie ma na świecie człowieka o takiej fantazji, żeby to sobie mógł wyobrazić, a tym bardziej, żeby potrafił o tym opowiedzieć. I to był właśnie ów tajny dar od LOSU. Dlatego od tej pory wszystkie wydarzenia dzieliłem na te, które były przed tym i na te już po tym.

Były to więc przeżycia i wspomnienia niespotykanej urody, bardzo słoneczne, ale też dramatyczne, typowo gruzińskie i kaukaskie, zanurzone w niezwykłej otoczce tamtejszej przyrody, hektolitrach wina i wódki oraz bogatej, wielowiekowej, nadzwyczaj barwnej choć tragicznej historii. Mógłbym je przewlekać w nieskończoność, cały czas rozkoszując się ich niepowtarzalnymi smakami. No bo przecież… każdy to rozumie… Nino z Ałachadzy, lat siedemnaście, w wiotkiej, cieniutkiej sukience, bez stanika i z piersią kategorii ładna trójka, czyli blisko czwórki, ale śliczna, pełna i kształtna. I ta Nino… stojąca przy samochodzie, nieruchoma, wyprężona niczym dekorowany orderami Gieroj Sowietskowo Sojuza, odważnie i z wielką determinacją wystawiająca te swoje śliczności, które już niebawem, bo najbliższej nocy, miałem możliwość oglądać w całości, podziwiać, smakować i rozkoszować się nimi na różne sposoby… a teraz wyraźnie rysujące się pod delikatnym, ażurowym, mało co osłaniającym je materiałem, zadziornie sterczące i na końcu zwieńczone twardymi i mocno napierającymi na sukienkę sutkami… Piersi rozkwitające tylko dla mnie i spragnione moich dłoni, czekające na to, abym to właśnie ja ujął je swoimi palcami i trzymał długo… niekoniecznie tylko w celu dokonania ich pomiaru. Ech ludu, mój ludu… to były czasy… To se ne vrati. Takie przeżycia mogą powalić każdego, nawet bawołu. I jeszcze to, że wystąpiłem tam w roli światowej klasy eksperta od kobiet… Tego już ani powtórzyć, ani przebić czymś większym się nie da…

Kiedy więc wróciłem wówczas do kraju, będąc pod nieustającym wrażeniem tego, co tam przeżyłem i zobaczyłem, oraz dziwiąc się, że jakoś udało mi się wyjść z tych opresji żywym i w całości, czyli w jednym kawałku powrócić do Polski, zrozumiałem wreszcie i dotarło to do mnie w całej pełni, w jak przyziemnej i szarej rzeczywistości przyjdzie mi odtąd żyć. A po kilku tygodniach, kiedy już doszedłem do siebie i wszystko to przetrawiłem, zrobiłem dla znajomych imprezę z gruzińskimi winami i koniakami. Opowiedziałem też trochę o Gruzji, o tamtejszej ludności i ciekawych obyczajach. Dwie dziewczyny, znajome Moniki, specjalistki od fitnessu, napaliły się, żeby tam polecieć i poznać jakichś Gruzinów. Ponieważ zbliżała się zima, więc wzięły ze sobą narty, tak dla niepoznaki, aby mieć jakiś pretekst, bo na nich w ogóle jeździć nie potrafiły. Po powrocie jedna była zadowolona i nawet chciała lecieć tam ponownie. Ale druga, ta tęższa, nie bardzo, bo miała całkiem zgruchotaną szczękę i przez sześć tygodni nosiła na twarzy jakąś metalową konstrukcję. Podobno po spędzeniu z jednym Gruzinem dwóch dni i dwóch nocy, kiedy w ogóle nie wychodzili z domu, nie chciała zrobić czegoś, czego on zaczął się od niej domagać w sposób zdecydowany, więc się wściekł i ją skatował, łamiąc przy tym szczękę w kilku miejscach. Podobno wcześniej objadła się tam ciastek, coś w stylu naszych kremówek, i to razem z dużym słoikiem marynowanych śledzi, i porzygała mu całe łóżko. Z tego, co wiem, to już więcej do Gruzji nie poleciała.

I w taki to sposób, w otoczce niezwykłych, słonecznych, orientalnych i zupełnie nieprawdopodobnych, kaukaskich wspomnień, z rozkoszą wygrzewając się w ich radosnych promieniach, w każdej chwili, jeśli tylko tego zapragnąłem, mogłem uciekać od aktualnej rzeczywistości, a zanurzać w tamtej, zamglonej już przeszłości, gdzie wszystko było piękne i niezwykłe, pełne smacznego wina, Słońca i wspaniałych dziewczyn, a może nawet jeszcze piękniejsze, niż to się zdarzyło naprawdę. Co oczywiste, nic nie mówię tu o nocy z Nino, bo tego opowiedzieć się nie da, w żaden sposób, a już samo jej przeżycie było czymś niesamowitym i jeszcze trudniejszym niż sporządzenie jakiejkolwiek relacji na ten temat. Dlatego wciąż powracam pamięcią tylko do tej niezapomnianej chwili przy samochodzie tuż przed odjazdem do Gagry: oto śliczna, dumna na sposób kaukaski, dzika i nieujarzmiona, ale zarazem dziewczęco świeża i posągowo zbudowana Nino, lat siedemnaście, stoi przede mną, wyprostowana, nieruchoma, z ogniem w oku i czarnym włosem odrzuconym do tyłu, i posłusznie demonstruje urodę swoich pełnych, pięknie ukształtowanych czerkiesko-abchaskich piersi, dumnie prężących się i tylko pozornie schowanych pod cieniutkim materiałem, najpierw oczekując a potem chętnie pozwalając, abym trzymał je w swoich dłoniach, oczywiście w celach poznawczych, a równocześnie pieścił je delikatnie, płynnymi, rytmicznymi ruchami palców…

Ech, ludu, mój ludu… gdzież jest teraz ta Gruzja i co się dzieje z Nino…

Eros i Psyche

— No więc, słuchajcie, chłopy — włączył się w tym momencie Karol von August, czyli w rzeczywistości Karol August von Marcke de Lummen — Bo kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha. Wszystkie szczyty Tatr, widoczne z tego miejsca, Marek już nam pokazał, wódka się kończy, Słońce zachodzi, więc może teraz ja wam coś opowiem. Oczywiście i jak zwykle, coś z historii mojego starego rodu. Na przykład o tym, jak to się stało, że pewna grafika Gustavo van Meyena, zatytułowana Eros i Psyche, trafiła do naszej rodziny. Bo w Tarnowie historia ta jest już znana, ale tutaj, w „Chacie pod Wałem”, jeszcze o tym nie mówiłem. Co? Zgoda?

Marek, ksywa Kamień, wytrawny narciarz, taternik i goprowiec, spojrzał w kierunku zamglonych w oddali gór, potem na mnie, na Monikę, Irka i Kingę, wziął flaszkę i rozlał resztę do kieliszków.

— No cóż, jeśli chodzi o mnie, to zgoda — powiedział — Ja już się nagadałem. Chociaż wszystkich szczytów wam nie pokazałem, bo widoczność dzisiaj nie jest zbyt dobra. A przecież stąd do Tatr jest około sto kilometrów w linii prostej, oczywiście do tych bliższych, czyli Bielskich. No więc, teraz twoja kolej, chcesz, to mów…

Karol von August, gdyż tak go w skrócie nazywaliśmy, rozsiadł się wygodniej na ławie, przesunął bliżej kieliszek i rozpoczął opowieść o grafice, która od dziesiątków lat znajduje się w domu jego ciotki. Bo ta ciotka pochodzi z rodu van Meyen i z owym malarzem jest w jakiś sposób spokrewniona. Gustavo van Meyen żył na przełomie XIX i XX wieku, był kupcem, dość zamożnym, mieszkał trochę w Pradze, trochę w Wiedniu, a z malarstwem miał niewiele wspólnego, chyba tyle, że był bliskim znajomym baronessy Ilony Nieder-Fladnitz von Campenhausen, kochanki Gustava Klimta (kiedy ten był trzeźwy), Alfonsa Muchy (kiedy był w Pradze) i Egona Schiele (kiedy ona była w Wiedniu). Wprawdzie trochę tam sobie rysował i malował, ale głównie w niedziele i wyłącznie dla własnej przyjemności. Więc z tej strony, jako malarza, nikt go nie znał. A zatem ta grafika to nic wielkiego, zwykły rysunek i właściwie to nie ma o czym mówić. W sposób tradycyjny, czyli realistyczny, ukazany jest muskularny Eros, prowokacyjnie demonstrujący swoją męskość i lubieżnym wzrokiem wpatrujący się w mocno wyzywającą, czyli gołą, Psyche, leżącą na łące pod lasem. Gdyby ktoś szukał jakichś cech wyróżniających, to można by wspomnieć, że w prawym górnym rogu widać dosyć sporą plamę, jasnobrązową i wypłowiałą.

Aliści na początku lat dwudziestych XX wieku jakiś początkujący dziennikarz węgierski, usiłujący napisać coś nowego na temat twórczości Klimta, opublikował w czasopiśmie belgijskim mało interesujący artykuł, w którym stwierdził, że Gustavo van Meyen, do tej pory zupełnie nieznany jako malarz, jest jednak postacią godną uwagi i należy się nim zainteresować, ponieważ pochodzi ze szkoły Klimta. Wszyscy fachowcy wiedzieli, że żadnej „szkoły Klimta” nie było, więc cała sprawa jest zupełnie cienka, a opiera się na jednej tylko i to słabej poszlace, mianowicie bliskiej, choć przypadkowej, znajomości van Meyena z kochanką Klimta, czyli baronessą Iloną Nieder-Fladnitz von Campenhausen. Jednakże od tej pory owa grafika Eros i Psyche została dostrzeżona i nagle zyskała na wartości, bo zaczęto o niej mówić, że pochodzi ze „szkoły Klimta”. Nawet kolekcjonerzy i historycy sztuki twierdzili teraz, że obrazek jest interesujący oraz zwracali uwagę na emanującą z niego specyficzną, erotyczną i trochę mroczną atmosferę. To bardzo symboliczne i alegoryczne — głosili owi fachowcy z wielkim przekonaniem, nie tłumacząc jednak na czym polega ten symbolizm i alegoria.

A po kilku latach, jakiś inny, zupełnie mało znany dziennikarz, tym razem duński, opublikował w Finlandii wyniki swoich analiz i ujawnił, że sprawa rzeczywiście jest godna uwagi, a kluczową rolę odgrywa tu znajomość Gustavo van Meyena z młodym, dekadenckim poetą z Salzburga, Georgem Traklem. Odnaleziono bowiem stare listy, z których wynikało, że w 1910 roku, przebywający w interesach w Innsbrucku, Gustavo van Meyen przypadkowo poznał tego poetę. Pewnego wieczoru poszedł na kolację do sławnej knajpy „Brunner und Schwartz” na rogu Rossaugasse i Langerweg, a tam właśnie Trakl w gronie przyjaciół oblewał uzyskanie dyplomu farmaceuty oraz rozpoczęcie pracy w miejscowym szpitalu. W ten sposób jakoś się poznali, tęgo popili i przypadli sobie do gustu. W oparach alkoholu i kokainy, mocno już po północy, kiedy zaproszeni goście rozeszli się do domów albo leżeli pod stołem, Trakl w sposób mocno chaotyczny, a momentami dość bełkotliwy, ujawnił van Meyenowi swoje poglądy na temat sensu istnienia, przemijania i śmierci, ale też opowiedział o swoich wierszach, bardzo pesymistycznych i katastroficznych, a nawet o starannie ukrywanej miłości do własnej siostry, Grety.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.