Moim niezwykłym dzieciom
Agatce i Grzesiowi
To nie Hogwart
Brązowa jesień. Ostatnie liście drżały na wietrze i błyszczały w słońcu. Szelest i zapach ziemi. Baranie góry chmur płynęły w stronę Warszawy, rozpuszczając się po drodze — jak pamięć, która traci kontury, barwy. Rzeczywiste stają się tylko zmysły. Żyją w teraźniejszości. Jest jedynie chwila. Teraz. Przyszłość dopiero trzeba stworzyć. Niech żyje fantazja!
Podgórze — dawniej wolne miasto, teraz dzielnica Krakowa — układało się do zimowego snu. Ulica Krzemionki wiła się i kuliła w sobie jak zaspany niedźwiedź. W dole — stary Kraków wychodził zza kurtyny rozbierających się drzew. Ciemna wstęga Wisły, Wawel, kościół Mariacki, wieża ratuszowa — miasto legend, snów i marzeń, gród królów, artystów i błaznów.
Z góry jechał telewizyjny wóz transmisyjny. Z samochodowego radia leciała piosenka duetu Sikorowski — Turnau: Nie przenoście nam stolicy do Krakowa.
„Tutaj wiersze rodzą się najlepsze, tu historie piszą się złowieszcze”.
Gimnazjum im. Stanisława Lema stało majestatycznie na kamiennej podmurówce — trzeba się było wspinać po krętych schodach. Fronton szkoły zwieńczony był trójkątnym daszkiem, który przywodził na myśl kapelusz Napoleona. Niżej, między drugim a trzecim piętrem, kamienne emblematy — płaskorzeźby symbolizujące literaturę, malarstwo, muzykę i sport — przypominały o swoim przesłaniu. Wejście do gimnazjum obramowane było solidnymi kolumnami, na których wspierał się płaski, niezdobiony blok. Ktoś machnął tam graffiti: TO NIE JEST HOGWART.
Dzwonek na koniec lekcji. Zaczyna się życie. Jak powieść.
Gęstniejący szmer. Rozmowy i wrzaski. Zgrzyt klamek, trzask drzwi. Z budynku wylała się wezbrana rzeka uczniów, dzika i rycząca. Jedni odbezpieczali swoje komórki, drudzy wymieniali się płytkami CD i uwagami o grach komputerowych, inni zakładali słuchawki na uszy.
Z tłumu najbardziej wyróżniał się Gruby, wyrośnięty jak na swój wiek dresiarz. Ogolony na zero. Na głowie — nic, w głowie nic. Szedł tanecznym krokiem. Slalomem po zakręconych schodach. Nucił szlagier młodocianego kibola. Na ulicy Redemptorystów wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów. Zapalił. Zaciągnął się jak fabryczny komin.
Zauważył Mikołaja Podgórskiego, kolegę z tej samej klasy, pierwszej „a”, na którego wszyscy wołali Miki. Brunet w okrągłych drucianych okularach, z fryzurą à la Harry Potter, ubrany w czerwoną puchową kurtkę, szurał butami między poskręcanymi pozłocistymi liśćmi i wpatrywał się w nie jak w jakiś wawelski arras.
Gruby, dla wielu Silny, podszedł do Mikołaja i ostentacyjnie wyciągnął w jego stronę paczkę marlboro. Miki, zaskoczony, spojrzał na niego i odmówił delikatnym ruchem głowy.
— Jesteś zero. Mniej niż zero. Cienias! — skwitował Gruby.
— A ty jesteś mugol! — odciął się Miki.
— Jeszcze pogadamy…
— Nie ma sprawy. Ale najpierw naucz się rozmawiać.
Gruby poczerwieniał ze złości i otworzył usta, zdumiony złośliwością i odwagą tego mola książkowego. Tak zwykle mówił o Mikołaju. Teraz musiał jakoś zareagować. To było w jego stylu. Innego nie miał i mieć nie chciał. Zawsze reagował spontanicznie, zawsze był impulsywny, zawsze jego ręce wyprzedzały głowę. Nauczyciele kwitowali to prostą diagnozą: ADHD — i umywali ręce. Tym razem Gruby również nie mógł się powstrzymać. Zaatakował kolegę. Napluł mu w twarz, chwycił go za kurtkę, poszarpał i popchnął. Atak trwał dwie albo trzy sekundy. Miki przewrócił się i potoczył aż pod mur klasztorny ojców redemptorystów. Postanowił poleżeć chwilę na pierzynie z liści. Nie zamierzał się bić; choć najczęściej ubierał się „bojowo” — panterki, kolor khaki — unikał wszelkich fizycznych porachunków. Poza tym szansę na wygraną miał znikomą, był o głowę niższy i o kilkadziesiąt kilogramów lżejszy od przeciwnika. Grubego trzeba pokonać inteligencją, a nie siłą — przemknęło mu przez głowę. Z kolei klasowy rozrabiaka nic nie pomyślał. Stał na tle groźnych białych wapiennych skałek z doczepionymi do nich rachitycznymi, poskręcanymi, nagimi drzewkami. Uśmiechał się. Jak w ekstazie. Jakby zrobił właśnie dobry uczynek.
Do chłopaków zbliżały się, przyspieszając kroku, dwie dziewczyny, koleżanki z klasy — Zosia Zabłocka i Gabrysia Nowohucka. Zosia nosiła się zwykle na czarno i wyróżniała często zmienianą, oryginalną rudą fryzurą. Gabrysia, blondynka — zawsze ubrana była w najmodniejsze ciuchy; widać było, że ma bogatych rodziców.
Podbiegły do kolegów.
— Gruby, uspokój się. Mój stary jest prokuratorem — zagroziła Gabrysia, kierując palec wskazujący w stronę agresora.
Gruby zaśmiał się głośno i głupkowato. Na nic innego nie było go stać. Góra mięśni i tłuszczu. Komórki nerwowe na wiecznych wakacjach.
Mikołaj nadal leżał na liściach.
Czerwona plama na rudo-żółtym tle.
— Firmin, nic ci się nie stało? — Zosia (najczęściej właśnie ona tak go nazywała; skąd wzięła tę ksywkę, wiedzieli tylko wtajemniczeni) przykucnęła i położyła mu dłoń na ramieniu.
— Zapytaj Grubego, czy nic mu się nie stanie! — odburknął Mikołaj. Odsunął się od Zosi, jakby chciał powiedzieć: sam sobie poradzę, po czym szybko wstał.
Dresiarz ryknął barbarzyńskim śmiechem i wykrzyczał jakieś niezrozumiałe hasło bojowe… po czym padł wyraz „pany”, a później epitet „chamy”. Ruszył w stronę ścianki wspinaczkowej, mrucząc pod nosem.
— Dzięki, dziewczyny, ale wasza interwencja była zbędna — Miki zgrywał bohatera. — Na każdego wściekłego psa znajdzie się smycz i kaganiec. Bawcie się dobrze. Cześć!
Miki wracał do domu, powłócząc nogami, które były jeszcze trochę miękkie po nieprzyjemnym incydencie. Krok za krokiem i myśl za myślą. Znał Grubego dopiero od kilkunastu dni i nie był w stanie go zrozumieć. Dresiarz powtarzał klasę i wyleciał z pobliskiego Gimnazjum nr 34 im. Henryka Sienkiewicza, mieszczącego się koło kościoła św. Józefa, ale to chyba w ogóle nie wywarło na niego wpływu ani nie zmieniło jego stosunku do życia. Był to butny błazen, wszystko robił „dla beki”. Przedrzeźniał nauczycieli, łaził po klasie, nie zwracając uwagi na upomnienia nauczycieli, szantażował uczniów, zaczepiał koleżanki, bił się z kolegami. Był prymusem na lekcjach wychowania fizycznego, a gdy miał dobry dzień — również na zajęciach z muzyki czy plastyki. Przypominał nastolatka z marginesu społecznego, z jakiejś rodziny patologicznej. A przecież — Miki podsłuchał rozmowę wychowawczyni z dyrektorem szkoły — jego rodzicami byli znani inteligenci: pani psycholog i lekarz psychiatra.
Mikołaj Podgórski przechodził właśnie obok urokliwego kościoła. Rzucił okiem na plakat, który został po Światowych Dniach Młodzieży. Powoli rozstawał się z dzieciństwem…
Potterologia stosowana
Na ulicy Kalwaryjskiej śmierdziało spalinami i dymem z kominów. Smog jak Smok Wawelski. Za bramą kamienicy, w której mieszkał Miki, unosił się ciężki miks zapachów: gotowana kapusta, wyziewy z kubłów na śmieci, świeża farba pokrywająca jedne z drzwi, cuchnący tobołek zostawiony przez bezdomnego koło wejścia do piwnicy. Wyżej klatka schodowa też nie przedstawiała się lepiej: brudne schody, łuszczące się ściany, przepalone żarówki, wybita szyba w oknie. Na schodach stała puszka po piwie: kontury tatrzańskich szczytów i hardy góral. Błysk wspomnienia! Przeklęte przepiękne czasy, które nie wrócą! Miki zacisnął oczy i usta, po czym kopnął puszkę z całej siły. Rozległ się metaliczny brzęk i zapadła cisza. Rozlał się zapach napoju dla dorosłych.
Mikołaj przekręcił klucz w zamku. Wszedł do mieszkania na parterze; dokładnie, metodycznie sprawdził wszystkie kąty. Babuleńki nie ma. Bardzo dobrze! Na drzwiach jego pokoju przyklejona była kartka z napisem: MUGOLOM WSTĘP WZBRONIONY. Otworzył, wszedł w pośpiechu.
Błyskawicznie ściągnął swoją kurtkę i rzucił ją w kąt. Podszedł do czarnego biurka, na którym leżały stosy książek i zeszytów, zawahał się, zatrzymał na chwilę, po czym odsunął tekturowe pudełko, zagradzające dostęp do brązowej szafy. Otworzył skrzypiące drzwi. Wyciągnął z ciemnego wnętrza duży zielony plecak i wyjął z niego wszystkie tomy z przygodami Harry’ego Pottera. Ułożył je na biurku. Żółtymi samoprzylepnymi karteczkami zaznaczone były różne miejsca w książkach.
Wysunął szufladę biurka, pogmerał między papierami, długopisami, kredkami, kasztanami, suchymi skórkami pomarańczy. Wziął magiczną pałeczkę. Lewą ręką wybrał jeden z tomów i otworzył go w zaznaczonym miejscu.
Czytał w skupieniu.
Za oknem zerwał się wiatr, zapachniało ziemią i zimą.
— Lacarnum Inflamarae — szepnął
Zrobił stosowny gest magiczną różdżką. Nic się nie dzieje. Powtórzył rytuał kilka razy. Nic i nic…
Zaglądał do innych tomów, szukał. Szeleścił kartkami, wdychając niepowtarzalny aromat księgarni CZYtanie.
— Relashio. Relashio. Reducio. Reducio — rozkazał podniesionym głosem.
Nuda. Nic się nie dzieje. Zero zdziwień.
— Serpensortia. Serpensortia. Serpensortia. Serpensortia. Serpensortia! — krzyczał.
Brak efektu.
Miki był wściekły. Wydał z siebie nieartykułowany dźwięk, kopnął krzesło, które na wszystkich nogach pobiegło w przeciwległy kąt pokoju, i zrzucił wszystkie „pottery” na trochę zakurzony, kwiecisty dywan. Wyszedł ze swojej pustelni tak energicznie, że aż zadrżały drzwi. Drżenie udzieliło się i bohaterowi tej sceny, ale heroicznie otrząsnął się z małej słabości, ruszając przed siebie. Z kuchennej szafki wyjął rulon dużych worków na śmieci. Szybkim krokiem wrócił do swojego pokoju. Przykląkł na dywanie i wrzucił książki do dwóch worków. Po czym ubrał się i ze „śmieciami” wybiegł z mieszkania.
Na zagraconym podwórku, wyścielonym warstewką różnobarwnych liści, dyskretnie wrzucił worki do cuchnącego piekłem, plastikowego kubła. Delikatnie zamknął klapę i wytarł rękę o kępkę trawy.
Wybrał się w stronę wapiennych wzgórz.
Prawie nie widział ulicy Kalwaryjskiej, pstrokatej od szyldów, plakatów i reklam świecących w późnopopołudniowym zmroku, skręcił w lewo i po wypaczonych schodach wbiegł pod górę, dotykając palcami (wskazującym i serdecznym) szorstkiej, zardzewiałej poręczy. Obok wejścia do kościoła redemptorystów wisiał znany mu już billboard — pozostałość po światowej imprezie — przedstawiający jakiegoś chudego, steranego życiem, starego zakonnika, z czerwonymi koralami na szyi składającej się z samych żył i zmarszczek. Duchowny zachowuje się jak jakiś zboczek, rozchylając habit, spod którego wystaje ciemna koszulka z białym napisem: KEEP CALM. (Miki już tyle razy miał sprawdzić w słowniku, co to znaczy, ale zawsze — gdy już wrócił do domu — zapominał o tym). W tle tego ewangelicznego obrazu — uśmiechnięci młodzi chrześcijanie. Oraz slogan: „Młodość to stan ducha”. Niby po polsku, ale co to ma znaczyć? Nie, teraz niedoszły mag (czy magik) nie miał głowy do rozmyślań. Głowę chciał urwać wiatr. A może myśli. Włosy nie stały dęba. One tańczyły jak studenci na krakowskich Błoniach.
Krzemionki. Białe skały, urwiska, kręte, strome ścieżki. Smutna trawa, dzikie drzewa. Miki łaził nerwowo tu i tam. Był zły — na siebie i Bóg wie na kogo jeszcze.
Podszedł do stojącej w grocie dużej figury Matki Boskiej. Za żelaznym ogrodzeniem dogorywały kwiaty i dogasały znicze. Z pobliskiego kościoła dolatywały głosy chóru trenującego adwentowe pieśni. Chłopak stał i stał; tępo patrzył w ciemność skalnej niszy. W pewnym momencie uśmiechnął się.
— I co o tym sądzisz? — zwrócił się do posągu. — Nic. Jak zwykle… nic.
Zachodzące słońce rozpaliło kępki przekwitłych wrzosów. Dzień uśmiechnął się tuż przed swoją śmiercią. Obserwator tej mistycznej chwili skrzywił się nieco, po czym jego twarz zamarła w posągowym otępieniu.
Wrócił do domu. Bezszelestnie wśliznął się do swojej celi i położył na wersalce. W ciemnościach. W ciszy.
Pustka.
Żeby zobaczyć więcej — zamknął oczy. Ukazała mu się Pippi… Nie. Piegów więcej niż w rzeczywistości. Nie. Oczy duże, brązowe, od czasu do czasu zerkające na… Nie. To on ją podglądał? A raczej obserwował chłodnym okiem naukowca? Zaczynał o niej śnić? Też nie. To była prawda. Urojona. Niebezpieczna? Pociągająca? To była Zosia. Postanowił o niej nie myśleć. Ale im bardziej o tym starał się nie myśleć, tym bardziej te myśli wokół niej się kręciły jak… Jak co? JAK-NIE-WIA-DO-MO-CO.
Z tych wizji wytrącił Mikołaja zgrzyt klucza. Stukot butów, posapywanie, szelest kurtki. Wróciła babcia, zwykła szara kobiecina, i od razu weszła do pokoju wnuka. Zdjęła swój moherowy beret i ściskając go nerwowo w dłoni, zapaliła światło. Położyła na podłodze dwa worki z książkami.
— To twoje? — zapytała.
— Nie.
— Nie kłam. Pani Kaczyńska widziała…
— To nie kłamstwo. To już nie jest moje! — Miki powoli wstawał z wersalki i mrużąc oczy, wpatrywał się w pakunki tępym wzrokiem.
Po chwili podniósł oczy na babcię. Delikatnie, prawie niewidocznie poruszała wargami, jakby coś przeżuwała. Albo jakby przeżywała jakąś wewnętrzną walkę, starając się nie wybuchnąć gniewem. Jej siwe włosy były w nieładzie, co mogło budzić grozę. Albo śmieszyć. A ponieważ miała naturę — najczęściej — łagodną, Miki nie musiał się niczego obawiać. Chyba. Bo przecież potrafiła być stanowcza i surowa. I teraz właśnie taka postanowiła być. Mechanicznym głosem (nieco szeleszczącym z powodu braku dwóch dolnych siekaczy, których nie zdążyła jeszcze uzupełnić protezą) rzekła:
— A prosiłam cię, żebyś nie kupował tych diabelskich książek. Nie słyszałeś, co ksiądz mówił na kazaniu?
— Chciałem się przekonać, czy miał rację — zaczął się droczyć przekorny nastolatek.
— Mikołajku, ksiądz ma zawsze rację.
— Który? Każdy?
— Każdy — wyjaśniła babcia (tonem przewodniczącej Trybunału Najświętszej Inkwizycji). I pokręciła głową, jakby coś kazało jej zaprzeczyć własnym słowom.
— To dlaczego inny ksiądz mówił co innego?
— Mikołaj, co się z tobą dzieje?!
— Wyrastam z przesądów i zabobonów.
— Matko Boska!
— Z Nią sobie nie pogadasz.
Dialog szybki, prosty, zwięzły. Zdziwiło to babcię niepomiernie, przecież jej wnuk był zawsze chłopcem przymilnym, posłusznym i pokornym. Co się z nim dzieje? Dojrzewa? Ma problemy w szkole? Może znów dręczy go ten wysoki, przypakowany chłopak, co to już drugi raz powtarza klasę…
Listy do Mikołaja (1)
Drogi Mikołaju!
Może ta forma zwracania się do Ciebie w ten sposób jest zbyt oficjalna, ale nie przejmuj się tym, najprawdopodobniej w ogóle nie otrzymasz tego listu. To dlaczego postanowiłam go napisać? Dla siebie? Sama nie wiem.
Teraz dzieciaki, młodzież, no, wszyscy, wysyłają sobie różne mejle, esemesy, dzwonią do siebie na okrągło, rozmawiają ze sobą na Facebooku, ale ja już jestem taka dziwna, że postanowiłam pisać, jak to się kiedyś robiło: papeteria, pióro, poczta — ta tradycyjna. Tanio wychodzi, nie potrzeba komórki ani kompa. Ha, pewno zaoszczędzę też na znaczku — jak już pisałam, nie mam zamiaru wysyłać tego listu. Choć może Ci go któregoś dnia wręczę, kiedy już lepiej się poznamy. Bo teraz mam wrażenie, że piszę do… hm… nieznajomego. Ale — z drugiej strony — kogoś bliskiego. Czuję, że trochę Cię znam, nieco rozumiem. To chyba empatia, o której dyskutowaliśmy ostatnio na etyce.
Piszę, bo nie bardzo mam z kim rozmawiać (Ty chyba też). No, mamy w sumie fajną klasę; Gabrysia i Bartek są bardzo koleżeńscy (znam ich jeszcze z podstawówki), ale nie mam z nimi tak dobrych relacji… jak z Tobą… mogłabym mieć… Już się śmiejesz? Chyba nie. Zapewne jesteś zaskoczony, zdziwiony. A raczej nie. Bo przecież nie otrzymałeś tego listu. Niestety.
Dlaczego Ty? Wiesz kiedy zwróciłeś moją uwagę? Już na początku września, gdy podczas przerw międzylekcyjnych nie szalałeś jak (prawie) wszyscy, tylko gdzieś w kącie korytarza albo na szkolnym podwórku siedziałeś sobie na uboczu i czytałeś książkę. „Wtedy pokochałam ten mózg” — jak mawia osoba, którą najbardziej kocham. I pewno pamiętasz, jak molestował Cię wtedy Adam (jak mógłbyś zapomnieć!). Gruby już taki jest, że każdego się czepia, zwłaszcza tych, których uważa za słabszych. Nic ci tak naprawdę nigdy nie zrobił, ale jak pewnego razu wyrzucił Twoją książkę przez okno — tego już było za wiele. Ale to jeszcze nic. Najgorsze w tym wszystkim było to, że tak to się (prawie) każdemu podobało. To nie Ciebie wspierali, to jemu kibicowali. To okropne. To oburzające. Aż mnie skręcało! Chciałam go od razu znokautować. Pewnie się śmiejesz. Ale to nie jest śmieszne. Przecież Ty tego nie czytasz! Dlatego mogę Ci zdradzić mój sekret.
Pewnego razu spotkaliśmy się w ciemnej uliczce (w samo południe) — ja kontra Gruby. Wyśmiałam go, zrugałam jego głupią łysą pałę. Chciał mi przyłożyć. Nie zdążył. Po sekundzie leżał już obok przewróconego kosza na śmieci. Nie wierzysz? Ty mnie jeszcze nie znasz! Tak było naprawdę. Dwa ciosy i leżał jak niemowlę albo pijaczek. Jeśli nie chcesz wierzyć, to wyjaśnię, że wychowałam się w getcie… Czyli… Najpierw mieszkaliśmy na Kazimierzu, a potem w tej części Podgórza, gdzie w czasie II wojny światowej było żydowskie getto. Po zbrodniczym niemieckim Holocauście były to najbardziej zaniedbane, zniszczone fragmenty Krakowa. W znacznej części mieszkał tam dziwny element — margines społeczny: bezrobotni, alkoholicy, żule, cinkciarze, alfonsi, złodzieje, żebracy, bezdomni. Tam trzeba było umieć walczyć o byt. Tam wychowywałam się z dzieciakami z rodzin patologicznych, tam się musiałam nauczyć różnych rzeczy. No i był jeszcze mój ojciec — były bokser Korony Kraków. Nauczył mnie, jak się bić. To była jedyna rzecz, której mnie nauczył. I tyle. Choć teraz trochę mu się dziwię, że spróbował jeszcze raz. Taka to natura, SKORPION.
Tak więc dowaliłam Grubemu i jestem z tego dumna. I Ty będziesz ze mnie dumny, gdy się o tym dowiesz. Ale nigdy nie poznasz tej historyjki. No, chyba że… Ale to już inna bajka.
Serdecznie Cię pozdrawiam
ZOSIA
Dzień dobry. Dobry dzień?
Deszcz zacinał. Wiatr zawodził, szarpiąc szybami, jakby chciał futryny wyrwać ze ścian. Za oknem wiły się w dzikim tańcu resztki rudych liści, ze skarpy spływały strużki wody, a w górze czerwieniły się mury kościoła redemptorystów.
Zagrał dzwon. Jego niski, podniosły ton budził ze snu i wprowadzał w zadumę.
Mikołaj Podgórski siedział za biurkiem, podpierając brodę rękami, i gapił się w zaokienny świat, który coś poruszał w duszy obserwującego. Skupił wzrok na trzech niewielkich świerkach, stojących w rodzinnej grupce, ze splątanymi gałęziami. Największe drzewko było dorodne, bujne, ale niestety suche; średnie — wiotkie i nieco krzywe — pochyliło się nad najmniejszym, najbardziej zielonym i rosnącym proporcjonalnie, obejmując je konarem jak ramieniem. Mikołaj miał wrażenie, że ta scenka jest jakaś znacząca, symboliczna, choć nie starał się zrozumieć jej głębszego sensu. Jeśli w ogóle trzy drzewa pod oknem mogą mieć jakiś sens, no, oprócz produkowania tlenu i upiększania terenu. Chyba że ukryte znaczenie odkładało się gdzieś w podświadomości (lubił słowo „podświadomość”, choć wydawało mu się nieco ezoteryczne; tak, mówił „ezoteryczne”, choć trudno powiedzieć, co przez to rozumiał).
— Mikołaj! Musimy już iść na mszę!
— Babciu, pójdę wieczorem. Dziś w szkole mamy tylko wyjście z klasą na kręgielnię, od jedenastej do piętnastej, więc teraz zajrzę do Bartka. Choruje od kilku dni. Pomogę mu napisać wypracowanie z polaka. On robi takie błędy, że włosy stają okoniem…
— Mówi się: włosy stają dęba.
— W porzo…
— Nie mówi się „w porzo”.
— Tak jest, droga babciu!
— Ale nie siedźcie zbyt długo przy komputerze… bo… Pamiętasz, jaki mamy dziś dzień?…
— Tak jest! Melduję, że dziś mamy wtorek, szóstego grudnia dwa tysiące szesnastego roku. Bardzo brzydki dzień.
— Tajemniczy dzień…
Dzień urodzin Mikołaja, dzień odświętny i smutny zarazem. I tradycyjnie dla niego wolny od nauki w szkole.
Babcia włożyła palto — tak określała swój stary, ale zadbany płaszcz w kolorze zdechłego szczura — i wyszła. Miki został sam. „Miki” — tak Mikołaj został ochrzczony przez kolegów na początku roku szkolnego. I tak zostało. Zostało i się rozrastało. Jeden z kolegów krzyknął „Miki”, a drugi dorzucił „Myszkę”. Nie trzeba było długo czekać, by jakiś szkolny lingwista zaprotestował: „Myszka Miki? Przecież Mikołaj to facet. Od dzisiaj będzie Szczurem Miki”. I był. I wszystkich to bawiło. Ale Mikołaj nie był zachwycony. Z czasem mu przeszło. A gdy przeczytał Firmina, opowieść o elokwentnym i oczytanym szczurku, był już dumny ze swego szczurzego przydomka. Więcej, domagał się, by go tytułować: Jego Inteligencja Szczur Miki Firmin Drugi. To już nie przeszło.
Cisza, wiatr się trochę uspokoił. Mikołaj zaczął się przechadzać po swoim pokoju, omiatając jego ściany zagadkowym spojrzeniem. Zerknął na tablicę korkową, do której przyszpilone były kartki z Paryża, a raczej ze stolicy Francji widzianej oczami i rękami francuskich malarzy. Westchnął. Trudno powiedzieć, czy przypomniały mu się niedawne zamachy terrorystyczne, które ostatnio zaczęły nękać ten piękny i kiedyś potężny kraj, czy raczej jego myśli skierowały się w inną stronę, tylko częściowo związaną z tym zachodnim państwem. Miki na chwilę zacisnął mocno powieki, po czym otworzył oczy, jakby chciał zobaczyć jakiś inny świat. Wzrok chłopca powędrował w stronę biblioteczki z ulubionymi książkami. Na twarzy zagościł smutny uśmiech.
Spojrzał przelotnie w okno i odwrócił się w stronę wielkiej, brązowej starej szafy. Podszedł do niej, opuszkami palców delikatnie dotknął politury i cicho otworzył „wrota pamięci”. Do wewnętrznej powierzchni drzwi przymocowane było lustro. Spojrzał na siebie. Bardzo się zmienił w ciągu ostatnich dwóch lat. Urósł, wyszczuplał. Jego włosy były teraz ciemniejsze, a oczy — już nie tak niebieskie, stały się jakieś mętne, smutne, nieokreślone, zielone. Kiedyś mama wykrzykiwała radośnie: „Oczy niebieskie — życie królewskie”. Teraz babcia szeptała monotonnie: „Oczy zielone — życie szalone”. Rozwarł drugie skrzydło drzwi. Teraz był już tak wysoki, że mógł jej spojrzeć prosto w oczy.
— Mamusiu…
Odwrócił się szybko i stanął naprzeciw drugiego Mikołaja, który teraz falował jak odbicie w Wiśle, a za nim uśmiechała się zjawa. Ona.
Wbił się między płaszcze i kurtki i od środka zamknął drzwi szafy. Zapanowała ciemność. Mroczność. Pomroczność jasna… I znów był w swoim zaczarowanym królestwie, w swojej Gar-Derobie. Wprawdzie wiedział, że niczego nie ma po drugiej stronie lustra i że szafa nie jest bramą do Narnii — ale i tak całym ciałem odczuwał magię tego miejsca, pełnego starych zapachów i nowych marzeń.
Dopiero gdy odciął dopływ świeżego powietrza, poczuł wyraźny zapach stęchlizny, naftaliny, jakiejś odległej, skończonej historii. Niestety, nie mógł już spryskać swoich ubrań perfumami mamy — przecież niedawno flakonik wydał ostatnie fuknięcie. A to ten niepowtarzalny zapach wywoływał obrazy z przeszłości. Teraz Mikołaj widział tylko czerń. Noc w szafie.
Mrok na schodach.
Pustka w domu,
Nie pomoże nikt nikomu.
Ślady twoje śnieg zaprószył,
Żal się w śniegu zawieruszył.
Trzeba teraz w śnieg uwierzyć
I tym śniegiem się ośnieżyć —
I ocienić się tym cieniem,
I pomilczeć tym milczeniem.
Powtórzył ten fragment wiersza kilka razy — jak zawsze gdy coś go trapiło — ale nie mógł sobie przypomnieć nazwiska autora. Pamiętał tylko tyle, że było to nazwisko jakoś związane z leśnymi dróżkami.
Na zewnątrz obudziły się głosy. Pewno ludzie wychodzą z kościoła, zaraz przyjdzie babcia. Nagle Mikołaj przypomniał sobie, że dziś jest TEN DZIEŃ, i postanowił przyłapać zimnego Świętego Mikołaja na gorącym uczynku. Prosta sprawa: przez dziurkę od klucza widać było akurat stolik przy łóżku, na którym Niewidzialny kładł zawsze prezenty.
Miki był już gimnazjalistą, ale nadal wierzył w Świętego, choć nikomu o tym nie mówił. Wierzył trochę na siłę. Wierzył, bo chciał wierzyć. Wierzył, choć wątpił. Właściwie nie wierzył, ale miał nadzieję. Trzymał się tej wątpliwej wiary jak tonący brzytwy. Utrzymywał w sobie tę absurdalną wiarę, żeby nie zwątpić w inne Ważne Rzeczy, Istotne Wartości. Słowo „wartość” napełniało go dziwnym wewnętrznym drżeniem. Koledzy z klasy chwalili się, co dostali od rodziców „na mikołajki”, a on nadal pragnął wierzyć w tego Niewidzialnego, Dobrego, Magicznego, Cudownego Brodatego Staruszka. Czyżby życzeniem Mikołaja było pozostać nadal — jak Piotruś Pan — w błogim stanie niewinności, nieświadomości? Kto wie… Kto wie? Szafa. Przecież była to zaczarowana szafa. Teraz mogłaby nagrać takie myśli swojego lokatora: Przecież Święty Mikołaj musi istnieć. Przecież babcia nie może mnie okłamywać. Przecież chodzi do kościoła, spowiada się i przyjmuje komunię. Przecież gdyby okazało się to kłamstwem — wszystko mogłoby być nieprawdą. A komuś trzeba wierzyć. Trzeba ufać.
Zgrzytnął zamek, zaskrzypiały drzwi. Słychać było miękkie kroki, stuk, szelest, płytkie sapnięcia. Teraz należało się tylko uzbroić (jaki to ma związek z bronią, rozbrojeniem, brojeniem?) w cierpliwość. A cierpliwość kojarzy się z cierpieniem. Cierpienie zaś — z cierpnącymi zębami. A może nie? W każdym razie trzeba było wytrwale czekać — w zaduchu, utrzymując cały czas niewygodną pozycję ciała, próbując wszystkimi siłami wywołać duchy, czyli osoby, które żyły tylko w pamięci. Takie ćwiczenie duchowe wymagało samozaparcia — a i tak efekt mógł się okazać mizerny, mierny. Co było jednak robić? Ciekawość to pierwszy stopień do nieba.
Tak siedział i siedział. I nic. Aż wreszcie…
W pokoju obserwatora odezwał się parkiet i… wylądowała na nim niewielka paczuszka przewiązana czerwoną wstążeczką. Dlaczego nie ma na niej podpisu ani niebieskich gwiazdek śniegu, ani pomarańczowych gwiazdek z nieba? Zawsze były — zastanawiał się Mikołaj.
Paczka wielkości dwóch pierwszych tomów przygód Harry’ego Pottera powędrowała w górę i niewidzialna ręka powoli się odsłaniała. W pole widzenia wszedł… weszła babcia. Potruchtała w stronę stolika, z kieszeni włóczkowego swetra wyciągnęła flamastry. Po chwili — skrzypiąc i piszcząc — na papierze pojawiła się pierwsza gwiazdka. I tak dalej. Na koniec babcia podpisała się — bardzo zamaszyście, z zawijasami, jakie robiła zwykle na świątecznym makowcu:
Święty Mikołaj
Szafa usłyszała teraz słowa, którymi zazwyczaj posługują się nieletni chuligani z Rynku Podgórskiego. A ponieważ jest to bardzo stara, konserwatywna, dobrze ułożona krakowska szafa — postanowiła nikomu o tym nie mówić. Tylko jej ozdobne zawiasy westchnęły smutno.
Listy do Mikołaja (2)
Drogi Miki!
Spodobał mi się mój pierwszy list do Ciebie, więc postanowiłam napisać drugi. Choć to tak naprawdę nie list (bo jednak, wiesz o tym, a raczej nie wiesz), tylko coś w rodzaju pamiętnika. Jak zwał, tak zwał.
Mam ochotę pisać, ale nie wiem, co mogłoby Cię zainteresować. Co dostałam od mikołaja czy na mikołaja — przemilczę. Cieszę się, choć nie ma się czym chwalić. Tym razem, niestety, nie były to książki. Tak! Naprawdę. Wiem, że nasi rówieśnicy nie cieszą się z książek, ale ja już jestem, jaka jestem. Ty chyba też. Bo chyba to twoje czytanie w szkole to nie jest szpan (tak się kiedyś ponoć mówiło: szpan, czyli… no, wiesz, po co mam Ci tłumaczyć). Oj, chaotyczna jestem w tej mojej pisaninie. Dlatego przepiszę cytat (wypisałam sobie ostatnio w bibliotece): „Książki nie dają prawdziwej ucieczki, ale mogą powstrzymać umysł, zanim sam siebie rozdrapie do krwi” (David Mitchell, „Atlas chmur”). To zdanie bardzo dobrze do mnie pasuje. Do mnie i do mojej rodziny. Ale nie chcę teraz o tym pisać. Po co mam Ci opowiadać takie smutne historie? Wprawdzie tego nie przeczytasz, ale i tak nie chcę wspominać… Wolę marzyć. A książki są wspaniałym pocieszycielem każdego marzyciela. Kocham czytać.
Boże, jak mnie to kiedyś męczyło — to całe składanie literek w te wszystkie wyrazy, a potem łączenie je w zdania. To była męka. Byłam chyba jakaś opóźniona w rozwoju. A może tylko poszłam do szkoły o rok za wcześnie? Poszłam nie dlatego, że rodzice dbali o moją edukację, tylko chcieli częściej mieć wolną chatę. A zresztą kto ich tam wie! Gdy okazało się, że sobie nie radzę w pierwszej i w drugiej czy nawet trzeciej klasie, mama chciała mi załatwić zaświadczenie, że mam dysleksję. I może by dopięła swego, gdyby nie ojciec, który powiedział, żeby nie robiła ze mnie wariatki, bo — jak stwierdził — jedna szalona osoba w domu to aż nadto. I sam się zabrał za uczenie mnie (ale tylko wtedy, gdy był trzeźwy). Jeśli to można było nazwać uczeniem. On po prostu zamykał mnie w spiżarni (zawsze pustej), gdzie musiałam całymi godzinami siedzieć i czytać na głos. Powtarzał też ciągle (nawet po pijaku, tyle że wtedy przeplatał to przekleństwami): „Żeby się czegoś nauczyć, trzeba ćwiczyć, ćwiczyć i ćwiczyć. Trening czyni mistrza. Tak jest w sporcie i w każdej innej dziedzinie. Pot, krew i łzy — to jedyna droga do sukcesu”. Siedziałam więc w tej komórce (śmieszna nazwa, co nie?) i czytałam. Nieraz cały dzień. Bez obiadu. Nawet tak zwane potrzeby musiałam załatwiać do czerwonego plastikowego wiaderka z pokrywką. To był koszmar! Łzy nie przestawały płynąć. Trwało to całymi miesiącami.
Aż pewnego dnia — stało się. Tak jakoś nagle zaczęłam czytać płynnie. Ze zrozumieniem… nie od razu, ale z każdym dniem przychodziło mi to łatwiej i łatwiej. I tak czytanie stało się dla mnie przyjemnością. A potem nawet nałogiem. Teraz największą torturą byłoby dla mnie, gdyby ktoś zabronił mi czytać.
To tyle. Pa!
Zosia
Dobry wieczór. Dobry?
Mżył zimny deszczyk. Tym razem Mikołaj nie zastanawiał się, dlaczego tę mżawkę pani od polskiego kazała nazywać kapuśniaczkiem (bo przecież toto nie przypominało kapuśniaczków, które się przepija babcinej roboty barszczykiem). Wspinał się po kamiennych schodach, zziębniętą ręką strącając z metalowej poręczy krople czarne jak łzy Pinokia. Po przeciwnej stronie ulicy Zamoyskiego żółcił się budynek policealnej szkoły, do której Miki nigdy nie zamierzał wstępować, kształciła bowiem techników dentystycznych, asystentki stomatologiczne i higienistki. Był wprawdzie frajerem, który ostatkami fantazji próbował wierzyć w sanie, renifery i pana Ho-ho-ho, ale też miał wystarczająco dużo rozsądku i samoświadomości, by wiedzieć, czego nie chce, nie pragnie, nie znosi. Nie zamierzał grzebać w cudzych zębach, nawet jeśli były sztuczne. Wolałby podłubać w mózgach zwierząt i ludzi.
Skręcił w lewo, potem w prawo, w ulicę Redemptorystów. W oddali wapienne skałki i urwiska tonęły w ciemnościach, rozświetlona była tylko Madonna stojąca u wejścia do skalnej groty. Mikołaj miał już teraz poważne wątpliwości, czy jest Ona cudowna — jak go niegdyś przekonywała babcia.
Przypomniał sobie piękne majowe dni, gdy zbierali tu kwiatki czy inne chwasty przed świętem Matki Boskiej Zielnej, zmieniali wodę we flakonie, przystrajali ten zakątek gałązkami, zapalali świeczki, odmawiali różaniec. Babcia zaczynała śpiewać Chwalcie łąki umajone, a on trwożnie rozglądał się wokoło, czy aby gdzieś za krzakami czy drzewami nie zaczaił się któryś z jego kolegów. To byłaby przecież afera na pół szkoły. Kochał wprawdzie Najświętszą Panienkę, ale słówko „obciach” też przepełniało go nabożnym lękiem.
Powlókł się dalej. Spomiędzy drzew wyłoniła się nocna, rozświetlona panorama cesarsko-królewskiego Krakowa. Nad miastem wznosiły się wieże, krzyże, kopuły i baszty osadzone na Wzgórzu Wawelskim. Od okalającej zamek wstęgi Wisły przypłynęły, zahaczając o most Piłsudskiego, stare, dobre czasy. Miki kiedyś tam bywał, na Kazimierzu i w Śródmieściu, wchodził do Smoczej Jamy, esemesem wzniecał ogień w paszczy smoka, bawił się z mamą i wujkiem Marcelem. Było, minęło. Teraz miał mokrą twarz. I chyba nie był to kwaśny deszcz. Zapytajcie ducha starej szafy, czy kapuśniaczek ma smak słonych paluszków.
Miki zamyślił się, zapatrzył; zamarł. Po kilku minutach ocknął się i ruszył dalej. Wybita kostką ulica Krzemionki wiła się i wznosiła, otoczona lampami i drzewami; wszędzie falowały kobierce gnijących liści.
Na ostatniej prostej przywitał Mikołaja staroświecki neon ze słowami: ····WIZJA ·RAKÓW.
— O, te raki mają jakąś wizję! — zaśmiał się ironicznie, niczym złośliwy Gargamel. — A może powinni wyświetlać: MISJA RAKÓW… albo DYMISJA RAKÓW… A pod spodem hasło: „Tyłem do przodu”… a może „Naprzód wstecz”. — Zacisnął wargi. Podszedł do zamkniętej bramy. Na szczęście furtka była uchylona. Niestety, poruszanie jej zardzewiałymi zawiasami wywoływało drażniący pisk, jakieś skrzypienie irytujące, nieznośne. Chłopak przecisnął się i przykucnął. Ostrożnie podszedł do okienka budki strażniczej. Paliło się nikłe, mdłe światło. W środku nie było nikogo. Przez szybę przeciskała się muzyka disco polo. Miki zsunął na oczy daszek bejsbolówki. Wyciągnął z plecaczka farbę w sprayu i na obdrapanej budce wymalował drukowanymi literami:
EKSMISJA PĘDRAKÓW. TELEWIZJA KŁAMIE. ROZJAŚNIJCIE SOBIE NEON, CIEMNIAKI
Święty Mikołaj
Uśmiechnął się do siebie, zadowolony i rozluźniony. Spojrzał w bok, czy ktoś nie idzie, i zauważył mechaniczne oko. Podszedł do kamery monitoringu i pomachał niewidzialnemu obserwatorowi. Stał, mókł coraz bardziej, ale nie doczekał się żadnej reakcji ze strony redakcji. Ani ochrony.
— Obudźcie się! Nawet nie zauważycie, kiedy terroryści was zbudzą!
Nic to nie dało. Budynki Telewizji Kraków pozostały senne — jak śpiący rycerz z Giewontu. Mikołaj splunął głośno i zawrócił.
Babcia mogłaby zapytać, skąd te buntownicze gesty. Wiek burzy i naporu? Nastoletnie dąsy? Cóż, miał z telemaniakami na pieńku — chciał wyrównać rachunki.
Mikołaj pamiętał telewizyjny reportaż sprzed roku, raport z Laponii, ojczyzny rzekomo prawdziwego Świętego Mikołaja. Igloo, zaspy, dzwoneczki u sanek, pękaty worek z darami — i reporter rozmawiający z matematykiem czy statystykiem, który za pomocą specjalnego programu komputerowego obliczył, ile dzieci na świecie potrafi odwiedzić Pan Dobrodziej z Północy w ciągu sekundy. Lipa!
Był jeszcze jeden przedmiot zatargu, którego stronami byli… TVP Kraków i nieświęty Mikołaj Podgórski. Stara szafa duma o tym w swych ciemnych czeluściach, ale na razie nie chce nam zdradzić tajemnicy. Tajemnice — jak zakazane jabłka — też muszą dojrzewać.
Miki przeszedł obok szkolnego boiska sportowego, które zdawało się wbijać w zbocze górki, i zanurzył się w ciemny przedsionek parku Bednarskiego. Żwirową ścieżką zszedł niżej, na asfaltową alejkę, i wyrzucił z siebie:
— Gliniarze! Banda umundurowanych golemów!
W komisariacie policji, majaczącym w dole, pomiędzy nagimi gałęziami drzew, paliło się kilka żarówek.
Odwrócił wzrok. Ostrzegło go przeczucie. Intuicja — jak często mawiała mama.
Zobaczył niskiego, szczupłego dwudziestokilkuletniego mężczyznę, który właśnie wyłonił się spomiędzy drzew, z dobermanem na smyczy. Dyskretnie zerknął na Mikołaja. A może mi się tylko wydaje, że dyskretnie. Może on mnie prowokuje? Albo to sobie uroiłem? Trzeba zachować spokój.
Chłopakowi przewinął się przed oczami krótkometrażowy film dokumentalny: przegląda nowości w księgarni CZYtanie i widzi tego właśnie osobnika, który wybiera kolejne powieści, chyba kryminały, tak, to były kryminały, bo znajdowały się na regale w kącie, przy fotelu, pod oknem, układa je w stos, niesie do kasy tę piramidę — i wszystko leci mu z rąk. To ten sam. Wygląda jak śledczy. Ostatnio często na niego wpadam. Podejrzany typek.
Mikołaj szybko ruszył w stronę majaczących we mgle (albo w smogu) smukłych wież kościoła św. Józefa. Po stu metrach skręcił w prawo. Od białych skał, przebijających się przez poszycie z liści, odbijało się mdłe światło księżyca. Miki poszedł prosto przed siebie. Po prawej stronie miał teraz kamienną ścianę, po lewej — małą betonową glorietę, na której walczyły z sobą dwa napisy: CRACOVIA PANY i WISŁA MISTRZEM JEST.
Usiadł na stopniach szpecącej park budowli, która teraz wydawała się być jednak tajemnicza, a może i romantyczna, i wyglądał na zadumanego i bijącego się z własnymi myślami. Obserwował szkielety huśtawek, rurki, blachy zjeżdżalni i basen piaskownicy. Sceneria ta nieco przypominała jakiś horror, przeczytany albo obejrzany w kinie. Miki nie bał się… dopóki to skojarzenie się nie pojawiło w jego mózgu. Teraz chłopak walczył z sobą, z własnymi emocjami, powoli dochodząc do stwierdzenia, że lepiej w takiej sytuacji coś robić… niż czekać na COŚ. Czuł się jednak obezwładniony. I nadal się nie ruszał.
Po kilkunastu minutach raptownie wstał, zrzucił z siebie plecaczek i zaczął z niego wyjmować stare weekendowe numery „Dziennika Polskiego”, listewki, poplamione farbą spodnie, T-shirt z nadrukiem JESTEM SOBĄ. Zmiął gazety i obłożył je drewienkami. Sięgnął do kieszeni po pudełko zapałek. Drasnął jedną z nich. Wijący się płomyk przyłożył do stosu celulozy i już po chwili wpadł w piknikowy nastrój. Cieszyła go myśl, że jest kimś wyjątkowym, że chyba nikt w Polsce nie wpadł na pomysł, by robić sobie ognisko w smutną grudniową noc.
Pojaśniała cała pustelnia Mikołaja. Rozejrzał się. O ścianę oparty był długi kij. Sięgnął po niego, zaostrzył szwajcarskim scyzorykiem i zaczął walczyć nim jak szpadą — z własnym cieniem. Zabawa ta szybko go znudziła, zaczął więc skakać przez ogień — jak harcerz, którym kiedyś był, albo jak zbójnik z legendy o Janosiku. Ale i to go zmęczyło i zniechęciło.
Z plecaka wyciągnął książki, z których przez wakacje uczył się angielskiego: Winnie the Pooh, The House at Pooh Corner, Alice in Wonderland, Through the Looking-Glass, The Little Prince. Zaczął od Kubusia Puchatka: nabił go na patyk i wsunął w ogień. Przez chwilę poczuł się jak traper przyrządzający sobie nad ogniskiem kawałek cielska niedźwiedzia polarnego. Gdy płomienie strawiły już miłego misia o bardzo małym rozumku, przyszła kolej na Alicję z Krainy Czarów. Buchnęły z niej magiczne płomienie. A potem został tylko popiół i zamęt.
Małego Księcia zostawił sobie na deser. Ogniki, jak to błędne ogniki, rozpaliły wygasłe wulkany na planecie B-612, spopieliły Różę i baobaby i dobrały się w końcu do płomiennych włosów sympatycznego Kosmity.
— Ho-ho-ho! A cóż to?!
Mikołaj podskoczył jak oparzony. Rozdygotał się jak meduza, a o jego klatkę piersiową serce waliło niczym bokser wagi ciężkiej. Zacisnął dłoń na kiju i ostrożnie obrócił głowę. Kto to? Biało-czerwony brodaty stwór wyciągnął swoje potężne łapsko i przedstawił się:
— Mikołaj. Święty Mikołaj. Prosto z piekła. Ha, ha, ha!
— Mi… Mi-mi-ki-ki… Mikołaj…
— Też święty?
— No… Od dzisiaj… już nie…
— A to dlaczego, brachu?
— Dlaczego… co? — Miki nie mógł jeszcze dojść do siebie. I wydawało mu się, że to będzie długa droga, to dochodzenie do siebie.
— Dlaczego przestałeś być święty?
— Bo święta… mnie okłamała.
— Która święta? — siwe brwi Świętego Mikołaja uniosły się w górę, a pulchne policzki poczerwieniały jeszcze bardziej.
— Maria Magdalena.
— Ta od Dana Browna?
— Nie, moja babcia.
— Jaśniej, chłopcze!
— No… więc… ona… utrzymywała mnie…
— To chyba dobrze, że cię utrzymywała, że się tobą opiekowała…
— Nie — wtrącił nieśmiało Miki. — Ona utrzymywała mnie… w przekonaniu… że Święty Mikołaj naprawdę istnieje…
— Ho-ho-ho! Ha, ha, ha! A ja to co? Jakaś halucynacja jestem… czy co? — Święty Mikołaj zrzucił z pleców worek, usiadł na podłodze i oparł się o betonową ścianę. — No, nie stój tak… jakbyś ducha zobaczył. Ja jestem prawdziwy… Siadaj, pogwarzymy.
Miki nadal stał na baczność.
— Prawdziwych Mikołajów już nie ma…
— A ja? Jestem dżin czy omam?
— Ale — zaczął Miki i zawahał się. — Ale… przecież… ta broda jest przyklejona, te białe włosy… też… Peruka…
— No, panie kolego, za kogo ty mnie masz?! Za oszusta jakiegoś? To nie jest prawdziwa broda? Sprawdź, szarpnij, niewierny Tomaszu, to jest… niewierny Mikołaju. — Jedną rękę trzymał teraz brodacz na swoim opasłym brzuchu, a drugą gładził swoją długą białą brodę. — Śmiało!
Miki nieśmiało wyciągnął drżącą jeszcze dłoń, tak jakby doskwierała mu choroba Parkinsona, i zatrzymał ją w powietrzu.
— No, nie obawiaj się, przecież jestem święty, a nie… przeklęty. Z tym piekłem to był tylko żart.
Miki błyskawicznie doskoczył do nieproszonego na zimowy biwak gościa i pociągnął go za bujny zarost.
— Aałłaa! Chłopie! Nie tak mocno! — krzyknął stary Mikołaj, a po chwili (już ciszej) dodał: — A nie mówiłem?
— Rzeczywiście… — Chłopcu rozszerzyły się oczy. — Przepraszam! — Odetchnął z widoczną ulgą. — Przepraszam… a gdzie reniferki? Sanie?
— Spójrz w niebo, niedowiarku. Są tam wielkie sanie i małe sanie.
Miki wyszedł z altany i zadarł głowę. Tylko resztki chmur gdzieniegdzie przesuwały się po ciemnej przestrzeni, rozbłyskującej setkami światełek! Cicha noc, świetna noc.
— Nie widzę. Tylko gwiazdozbiory. Wielki Wóz, Mały Wóz…
— No właśnie. Zimą Wielki Wóz zmienia się w Wielkie Sanie.
— Gadanie…
— I znów mi nie wierzysz. I co ja mam z tobą zrobić? Zmienić cię w hobbita, Muminka albo w smerfa?
— Nie, dziękuję, wolę być sobą.
— Ho-ho-ho! No dobra, żarty się skończyły, zaczęły się schody do nieba. Podejdź bliżej, nie zjem cię. Nie lubię niedobrych dzieci. Są niesmaczne. Zmieńmy temat. Co właściwie taki małolat jak ty robi tutaj o tak ciemnej porze? Ale mów prawdę. — Brodacz wysunął w kierunku Mikołaja wskazujący palec i pokiwał nim jak ksiądz na (ostatniej) katechezie. — Mów jak na spowiedzi, bo ja znam ludzkie dusze i potrafię wykryć każde kłamstwo. Mógłbym właściwie pracować jako wykrywacz kłamstw…
— Przyszedłem się odstresować… odreagować…
— No, pięknie, a ja cię wpakowałem w kolejny stres. Przyjmij przeprosiny… — Duży Mikołaj pozwolił sobie na lekką ironię albo drwinę. — Twoje wyjaśnienie jest bardzo mętne, ale inteligentne: odstresować, odreagować. Skąd ty znasz takie słowa?
— Dużo czytam… a właściwie: czytałem… Ale już się z tego wyleczyłem…
— Wyleczyłeś się z czytania książek? Pasja czytania to jakaś wstydliwa choroba? No, no… O, co ja tu widzę. — Sięgnął do gasnącego ogniska i wyciągnął niedopaloną okładkę. — O, choroba! Mały Książę… Moja ulubiona baśń! To twoja sprawka?
— Ta-ak… Spaliłem te bzdury, zmyślenia, wymysły! Co mnie obchodzą wytwory fantazji… kłamstwa jakiegoś nieżyjącego francuskiego pisarza?!
— Jakiegoś? Antoine de Saint-Exupéry nie jest jakimś pisarzem, jest wielkim pisarzem! Jest, choć zginął, walcząc za ojczyznę i wolną Europę. Zginął, ale jest! I będzie! Zawsze będzie. Do końca świata będzie wzruszał, inspirował, porywał, uczył. Jego duch jest wieczny, nieśmiertelny. A ja nie pozwolę, by jakiś gówniarz palił go na stosie jak pierwszy lepszy faszysta czy nazista! Zrozumiałeś, mały gnojku?!
— Ta-ta-ta-ta — rozjąkał się Miki, widząc, do jakiej furii doprowadził Świętego Mikołaja, który teraz był już czerwony jak cegła, rozgrzany jak piec.
— Twierdza tego francuskiego pisarza ocaliła mi kiedyś życie! A takie małe, głupie, nadąsane, nadęte czupiradło wrzuci w ogień… O, nie! Zbieraj te zabawki i marsz do domu!
Miki ani drgnął — jak pomnik Mickiewicza na krakowskim Rynku Głównym. Oniemiał.
— Hej, koleś, ogłuchłeś?! Zwijaj ten biwak, a ja już się postaram odprowadzić cię do domu… I wszystko powiem. Niech cię wreszcie ktoś wychowa. No, rusz się. Bo zaraz wyciągnę z worka rózgę i tak ci złoję dupę, że godzina lekcyjna w gimnazjum będzie dla ciebie wiecznością!
Chłopiec gasił, składał, chował, biegał, kucał, wstawał. Jeden wielki chaos ruchów. Nie mógł się pozbierać.
W końcu przestał pryskać ogień, ulotnił się dym, zapanowały ciemności. Duży Mikołaj chwycił małego Mikołaja za nadgarstek tak mocno, że ten aż pisnął jak Myszka Miki.
— A teraz spokojnie zaprowadzę cię do domu. Tam zrobisz rachunek sumienia, wyznasz swoje grzeszki. Potem jeszcze będzie żal za grzechy i mocne postanowienie poprawy. A na koniec: siusiu, paciorek i spać. Dzieci muszą o tej porze czytać bajeczki na dobranoc…
Dobranoc? Dobra, dobra!
Święty Mikołaj zrobił, jak zapowiedział. Odtransportował buntownika i opowiedział wszystko jego pokornej, spokojnej babci. Ta wydusiła z siebie tylko nabożne stwierdzenie:
— O Matko Przenajświętsza! A taki to był grzeczny chłopczyk.
Miki — gdy tylko funkcjonariusz sił porządku wyższego wyszedł — zamknął się w łazience i zmarnował tam kilkadziesiąt litrów wody, udając, że oddaje się wszelakim niezbędnym rytuałom czystości. Potem szybko przebiegł do swojego pokoju, który jednak nie był bezpieczną twierdzą.
Spojrzał na błogosławioną szafę. W sekundę później wpadał już do swojej kryjówki. Czekał. Myślał. Mówił. Milczał. Modlił…
Przed oczami duszy przelatywały mu dziwne obrazy, kłębiły się w nim najróżniejsze myśli, słowa, pomysły, a emocje przeskakiwały od lęku i smutku do — tak czasem bywa — przekory i rozbawienia.
W końcu usłyszał szurającą kapciami babcię.
— Mikołaj! Wychodź z tej szafy!
— Nie!
— Wyjdź, porozmawiaj ze mną.
— Babciu, nie przeszkadzaj mi, rozmawiam z szafą…
— Co takiego?!
Tego dnia do dialogu społecznego w tym domu już nie doszło.
Gdy umilkły prośby, pochlipywania i wzdychania, szepty i modlitwy, młodociany piroman, wyznawca bożka Ognia, bezszelestnie wsunął się pod kołdrę i aż do pierwszych kolorowych marzeń sennych gapił bezmyślnie w iluminowany ceglany gmach i siatkę nagich gałęzi za oknem. W końcu drzewa zmieniły się w falujący las pytajników, a krzyż na kościele został przekształcony w znak paragrafu.
Sny miał dziwaczne, jak to tylko w snach bywa, wspomnienia przenikały marzenia, obawy bawiły się z nadziejami, postaci z bajek wchodziły w świat rzeczywisty, a świat realny przemieniał zwyczajnych ludzi w zabawne stworki bądź żałosne potwory. Wszystkie jednak wydarzenia miały coś wspólnego — tym wspólnym mianownikiem była zima. Zima i chłód uczuć. Uczuć, których nie potrafiły przeobrazić żadne starania, działania, pragnienia. Mikołaj był chłopakiem z Królowej Śniegu Andersena, ale nie mógł sobie przypomnieć swojego imienia. Coś wpadło mu do oka, coś zmieniło jego duszę, coś sprawiło, że zwykła sanna stała się ucieczką czy porwaniem. Jakaś Biała Dama zawiozła go do swojego Złego Zimnego Zamku. Było mu tam dobrze i nie miał pojęcia, dlaczego postanowił stamtąd uciec. Odzyskał wolność. Schował się w szafie. Ale znów dopadł go głód przygód. Wyszedł — prosto na śnieg, do tajemniczego lasu, i po chwili usłyszał dzwonki sań. I znów spotkał jakąś Białą Damę, która była bardzo podobna do tamtej, ale on wiedział, że to nie ta sama. Był przecież w Narnii. Tak, teraz — w środku nocy — gdy słońce oświetlało zasypane śniegiem drzewa i krzewy, był bohaterem powieści Lew, czarownica i stara szafa. Bohaterem — ale którym? Dziewczynką? Nie! Tak, to chłopak został zaproszony przez Białą Czarownicę, której towarzyszył jakiś karzeł czy hobbit. Raczej nie hobbit, to było w innej książce. Wsiadł do sań ciągniętych przez białe konie, które potem zmieniły się w czarne osły, później w biało-czerwone renifery. A on był coraz bardziej blady, biały, w końcu przezroczysty, aż rozpłynął się i zmieszał z chmurkami wydychanymi przez wilki. Teraz one ciągnęły sanie.
Listy do Mikołaja (3)
Witaj, Przyjacielu!
Dzisiaj opowiem Ci o bohaterkach książek, które… Ale najpierw muszę wyrazić zdziwienie, że wśród piszących jest więcej mężczyzn, a więc ich bohaterami są zazwyczaj chłopcy. Czytając takie powieści, czułam się trochę chłopakiem, ale najbliżej zżyłam się z dziewczynkami oraz dziewczętami, które powstały w wyobraźni pisarek. Najpierw były to Lisa, Britta i Anna z Dzieci z Bullerbyn, przecież to chyba ulubiona lektura wszystkich dziewięciolatków (no, oprócz tych nieszczęśliwych dzieci, które pozbawione są wyobraźni czy fantazji, a więc którym czytanie sprawia dużą trudność). Potem, w następnej klasie, stałam się fanką Pippi Pończoszanki — z czego wynika, że moja czytelnicza pasja zaczęła się od pani Astrid Lindgren. Pippi uczyła mnie odwagi, niezależności, przebojowości, a nawet przekory i buntu (gdy wokół panowała głupota i niesprawiedliwość). No i oczywiście optymizmu i poczucia humoru. Kolejną moją (wirtualną) przyjaciółką była Ania Shirley, czyli słynna Ania z Zielonego Wzgórza (stworzona przez panią Lucy Maud Montgomery): dziewczynka zdolna, ale samotna, wrażliwa, choć impulsywna, ambitna, lecz mająca w życiu pod górkę. Jak Ani — tak i mnie zależy na dobrych ocenach w szkole (niestety, prymuską jestem tylko z języka polskiego, jak zresztą wiesz). Ania — jak ja — uwielbiała czytać, a nawet z koleżankami z Avonlea założyła Klub Powieściowy. To również było moje marzenie: rozmawiać o lekturach i pisać wiersze, opowiadania, reportaże, a może nawet powieści. I co? I nic? Pamiętasz duże — anonimowe — ogłoszenie, które wisiało na szkolnym korytarzu? Chętni mieli się zgłaszać do biblioteki. Mieli zapisać się na listę i podać swoje dane. Jak myślisz, ile osób się zgłosiło? Nie przejmuj się, strzelaj! Zgadnij. Pudło! Bo wyobrażam sobie, że podałeś liczbę „7”. Jaka była prawda? Smutna! NIE ZGŁOSIŁ SIĘ NIKT! A przecież do Klubu Gier Komputerowych zapisało się chyba 70 osób! Żałosne. Wiem, Gabi chce (albo musi) zostać prawniczką, Bartek pewno wybierze kiedyś zawód informatyka albo medyka. A oni przecież zawsze czytają lektury szkolne. Czy tylko te obowiązkowe? Nie oni, to inni. Ale tych innych nie ma. Co z Tobą? Ty chyba lubisz książki, na polskim zawsze masz do powiedzenia coś ciekawego, oryginalnego. Wiem, na lekcji wychowawczej mówiłeś, że postanowiłeś zostać reżyserem filmowym. A przecież reżyser musi kochać książki. Najpiękniejsze filmy, które oglądałam, to adaptacje powieści. Dlaczego więc nie zapisałeś się do Klubu Powieściowego? Już wiem! Jesteś skryty, tajemniczy, chodzisz własnymi ścieżkami, więc jest całkiem możliwe, że skłamałeś — bo nie chcesz się przyznać, kim chciałbyś być w przyszłości. Reżyseria — to była taka zasłona dymna. Czy mam rację?
Wiem, nie odpowiesz. Nie ma odpowiedzi, bo nie było pytania. Nie było pytania, bo zostało ono zadane w niewysłanym liście. Ale przygotuj się. Kiedyś zadam Ci takie pytanie naprawdę.
Nie kończę — bo ciąg dalszy nastąpi. Nie podpisuję, gdyż w listach do siebie nie jest to wymagane. To tyle. Hej!
Kolejny dzień, mroźny dzień
Miki spał jak zabity albo zaczarowany.
Nagle zadzwonił wstrętny czerwony budzik. Chłopak zerwał się na równe nogi i zaczął szybko ubierać. Pośpiechu nie ma, ale zdecydowane działanie odsuwa różne niepotrzebne myśli. Tak myślał.
Wszedł do pokoju mamy — ostrożnie, jakby się zakradając.
Wielki czarny regał uginał się pod ciężarem książek. Na lśniącym biurku stało duże zdjęcie siedmioletniego Mikołaja: góralski kapelusz na głowie, pod nim szeroki uśmiech; w prawej ręce — ciupaga wznoszona w bojowniczym geście. W kącie pokoju — manekin kobiety w ciuchach Anny Marii Podgórskiej, mamy chłopca. Jak pomnik. Jak straszne i przepiękne wspomnienie. Statua Pamięci, oszukująca zapomnienie wszystkimi siłami nadziei. Miki szalikiem zasłonił manekinowi oczy. Co ja robię?! Pytanie to przemknęło szybko pod jego czaszką i mogłoby rozrosnąć się i rozmnożyć, a na to przecież nie mógł pozwolić. Klamka zapadła. Teraz nie było odwrotu. Mikołaj wyrwał się z chwilowego odrętwienia. Zaczął szukać jakiejś książki, a gdy tylko ją znalazł, włożył błyskawicznie do plecaczka. To będzie cudowny dzień — pomyślał. I już…
— Do widzenia, babciu.
— A śniadanie?
— Nie mam czasu.
— Mikołaj, przecież jeszcze siódmej nie ma. Co się z tobą dzieje?
— Nic, jestem pilnym uczniem. Przed lekcjami muszę jeszcze w bibliotece odrobić zadanie domowe.
— Ale biblioteka przecież też od ósmej… — Gdy próbowała dokończyć swój wywód, wnuk już wychodził na klatkę schodową.
Miki doszedł do ronda Matecznego, okrążył je i podążył w stronę centrum Podgórza. Promienie słoneczne szalały już w oszronionych koronach drzew, gdy dotarł pod budynek Krakowskich Szkół Artystycznych przy ulicy Zamoyskiego. Gmach niedawno rozbudowano o kolejne piętro zwieńczone ząbkowanymi, prostokątnymi występami; wyglądało to jak blanki jakiejś twierdzy.
Gimnazjalista zbliżył się do ściany i odczytał napis na tablicy: Szkoła Aktorska, Szkoła Artystycznego Projektowania Ubioru, Szkoła Kreatywnej Fotografii, Szkoła Wnętrz i Przestrzeni, Szkoła Visual Merchandisingu. Jego myśli zaczęły iskrzyć jak plamki światła na obrazach impresjonistów: Nie, aktorem chyba nie mógłbym być… trema… no, chyba że w teatrze lalki Parawan… Ubiory? To nie dla mnie… Kreatywna fotografia… o, to mogłoby być fajne… Wnętrza i przestrzeń… nie wiem… Ale co to jest visual merchandising? Trzeba to sprawdzić…
Już zobaczył siebie jako dorosłego ucznia, prawie artystę. Super! I nagle poczuł nieprzyjemny ucisk w brzuchu, tuż pod żebrami. Przypomniał sobie, że nowa szkoła wchłonęła pomieszczenia restauracji Wilk morski. Już nigdy nie będzie mógł tu przyjść z babcią ani Bartkiem na dufinki i sok pomarańczowy. Na zawsze zniknęły akwaria, ściany oplecione pajęczyną sieci rybackich, ozdobione wiosłami, kotwicami i wielkimi obrazami, które przenosiły widza w romantyczny świat morskich przygód. Nie ma już restauracyjnego ogródka z widokiem na lasek przylegający do parku Bednarskiego, z szemrzącym źródełkiem, z drewnianym płotem, za którym smętnie milczał kinoteatr, z podstarzałą, wysłużoną łajbą, na której maszcie powiewała polska bandera; już wtedy ta łódź, wypełniona piaskiem i torfem, rozkwiecona stokrotkami i bratkami, przypominała grób…
Miki wyjął z koszyczka kilka ulotek zachęcających do nauki w KSA i poczłapał przed siebie. Kilkanaście metrów dalej zatrzymał go Janosik. Herszt, hetman, harnaś. W gablotce kinoteatru Wrzos wisiał zapraszający plakat: Janosik. Prawdziwa historia; reżyseria: Agnieszka Holland i Kasia Adamik. Film polsko-słowacko-czesko-węgierski.
Zaświeciły się oczy młodego rozbójnika. Muszę to zobaczyć. Chyba nie jest to dla całkiem dorosłych. A jeśli nawet… pan Mleczko i tak mnie wpuści — takie sobie zachciewajki miał ten chłopczyk, do niedawna tak grzeczny i potulny. Serce zabiło mu szybciej, a z ust dobył się krzyk:
— Zostanę zbójnikiem!
— A szkoła? — gdzieś z oddali doszedł piskliwy głos. W tył zwrot! Kto to?
— O! Cześć, Kacper! Sie ma?! Szkoła? Chrzanić szkołę!
— Idziesz na wagary? Już po ósmej…
— O Boże! Naprawdę?! To nic. Tak, idę na wagary… Bartek poszedł do szkoły?
— Tak, mój brat lubi szkołę.
— No tak, zawsze był trochę dziwny.
— To cześć! — pożegnał się pulchniutki uczeń piątej klasy szkoły podstawowej. Nie chciał się spóźnić. Był prymusem.
— Ej, poczekaj. Masz komórkę? Zadzwoń do Bartka na przerwie i powiedz mu, żeby powiedział pani, że jestem chory.
— Ale to będzie kłamstwo…
— Co ty, kurczę, wiesz o kłamstwach?! Cała szkoła to jedno wielkie kłamstwo. A minister edukacji to wampirzyca!
— To cześć.
— Zaczekaj, młody. Powiedz bratu, że przyjdę do niego po szkole… Albo nie: niech on do mnie wpadnie… Albo nie: spotkamy się o trzeciej w parku, pod pomnikiem Bednarskiego. Nara!
— To cześć.
Miki poszedł w dół ulicy Zamoyskiego. Minął drewniany, chyba zabytkowy dom Krowoderskich, osłonięty kilkoma jodłami, rosnącymi w zawsze pięknie utrzymanym ogródku, teraz już przejrzałym, przygotowującym się na prawdziwą zimę.
I dalej w drogę!
Po lewej stronie — hala Klubu Sportowego Korona; po prawej — komisariat, siedziba podgórskich gliniarzy. Akurat nikogo nie było w pobliżu, jakby przez Podgórze przeszedł jakiś kataklizm. A ponieważ okazja czyni bohatera… Na brudnym radiowozie, tuż pod napisem „POLICJA”, chłopak napisał palcem „POLUCJA”. Pałujcie się, niebieskie pajace! Ruszył raźno.
Plac Niepodległości. Miki przystanął, spojrzał smętnie w stronę mostu Piłsudskiego i wszedł po schodach do parku Bednarskiego. Nerwowym krokiem, ciągle rozglądając się wkoło, dotarł do ulicy Parkowej. Kierował się w stronę kładki pieszo-rowerowej. Gdy już przejdę przez tory kolejowe, będę bezpieczny — kalkulował.
Pod spodem śmigały samochody. Zbliżał się pociąg. W okolicach skrzyżowania trwały intensywne prace budowlane — powstawała nowa estakada, by pociągi z Suchej Beskidzkiej mogły popędzić prosto na Dworzec Główny, omijając stację Kraków-Płaszów. Miki odetchnął głęboko i oparł się o balustradę. Spokojnie obserwował drzewa osłaniające Fort św. Benedykta, masywną rotundę, która kiedyś stanowiła fragment pierścienia obronnego miasta. Wyobraził sobie, że jest bohaterskim żołnierzem… i aż zesztywniał ze strachu! Ktoś klepnął go w ramię.
— Firmin?! Co tu stoisz jak jakiś szczur mostowy? Czy dzisiaj jest dzień wagarowicza?
— O, Zośka! Nie strasz ludzi… jak jakieś straszydło! Ty też nie w budzie?
— Byłam u chorej babci, a teraz wracam do szkoły.
— A ja nie.
— Bo?
— Bo tak!
Stali tak chwilę bez słowa.
Zosia wyjątkowo ubrana była dziś w skromny szkolny mundurek, choć ich noszenie nie tylko nie było już obowiązkowe, ale wręcz obciachowe; miała obficie wypchany plecaczek, a w ręce trzymała Świat Zofii.
— Co tak, mądralińska, paradujesz z taką mądrą książką?
— A skąd wiesz, że to mądra książka? Gdybyś jej, panie mądraliński, nie przeczytał, to mógłbyś myśleć, że to jakaś głupia bajeczka.
Zatkało go. Wiedział, że jest kujonicą, ale nie podejrzewał, że potrafi go tak inteligentnie zapędzić w kozi róg.
— Nie wymądrzaj się. Lepiej sobie przeczytaj Wybór Zofii.
— Oczytany wagarowicz… to brzmi dumnie.
— Spadaj, mała!
— Oczytany… ale niekulturalny. Baw się dobrze. W szkole powiem, że jesteś chory…
— Dzięki…
— …i leżysz w szpitalu psychiatrycznym.
— Bujaj się!
Uśmiech znikł z jej twarzy. Stała teraz poważna, nieprzenikniona. Jej włosy falowały nerwowo, policzki gorzały od wiatru, oczy świeciły się ostro. Miki nie mógł wytrzymać tego wieloznacznego wzroku, była w nim i wściekłość, i beznadzieja, a także jakaś pustka i czułość — bogactwo, którego nie potrafił zrozumieć.
Odwrócił się na pięcie i poszedł przed siebie, w stronę Kamieniołomu Libana.
Te źrenice i tęczówki coś mu chciały przekazać, bo nie mógł o nich zapomnieć. Coś przypominały? Coś z dawnego, słodkiego dzieciństwa, co zostało przykryte warstwami innych — obojętnych lub okrutnych — wydarzeń? A może to była obietnica, jakiś szyfr, który pisany jest przez przyszłość — enigma, której nie potrafimy odczytać? Nie, przecież ja nie patrzyłem jej w oczy! Tak, wiedział to, choć nie chciał się przyznać, że bywa nieśmiały i często nie potrafi patrzeć ludziom prosto w oczy. A jednak te oczy na mnie patrzyły, a ja je widziałem. Kątem oka? Mimowolnie? A może to było złudzenie optyczne?
Szedł i prawie nie widział mijanych drzew, domów, domysłów, demonów przeszłości, które próbowały przedostać się do czasu teraźniejszego. Szedł jak automat. Szybko, nienaturalnie, jednostajnie. Gdy już trochę się zmęczył i emocje opadły, pozbierał myśli i ułożył z nich plan dnia: zaszyć się gdzieś w spokojnym miejscu i nic nie robić. Nawet nie myśleć. No, chyba że myśli same się pojawią. Ale po co w takim razie zabrałem książkę? Nie rozumiem samego siebie!
Dotarł do ogromnego urwiska. W dole rosły sobie trawy i drzewa, połyskiwała zielononiebieska woda, wszędzie piętrzyły się kamienie. Nieco z boku sterczały w niebo jakieś futurystyczne czy raczej muzealne ruiny z pordzewiałymi rurami i prętami. Widoczek jakby z filmu o III wojnie światowej. Miki ostrożnie schodził w dół, trzymając się skał, gałęzi i korzeni drzew. Przecisnął się przez krzaki, chaszcze i trzcinowiska. Znalazł się nad stawem. Usiadł na kamieniu i zapatrzył się w wodę.
Po kilkunastu minutach wyciągnął z plecaka książkę, którą wziął z biblioteczki mamy, i zaczął czytać: „Nazbyt często bowiem widziałem, jak litość obiera mylną drogę. Ale my, rządząc ludźmi, nauczyliśmy się zgłębiać ich serca, aby życzliwością otaczać tylko zasługujących na nasze względy. Odmawiam natomiast litości ranom wystawianym na widok publiczny, które dręczą serca kobiece; tak jak umierającym, a także zmarłym. I wiem, dlaczego odmawiam”.
Żeby zrozumieć sens tego akapitu, przeczytał go jeszcze raz. I kolejny raz. Co ten Saint-Exupéry miał na myśli?
Przebiegał wzrokiem przez kolejne strony i zatrzymał się na trzech niejasnych zdaniach: „Albowiem wydawało mi się, że człowiek jest taki właśnie jak twierdza. Kruszy mury, żeby zapewnić sobie wolność, ale wtedy staje się fortecą zburzoną i wydaną gwiazdom. Wtedy rodzi się lęk nieistnienia”.
Zamyślił się, oglądając resztki przeżartych rdzą stalowych pieców i transporterów. Stare urządzenia fabryczne wciśnięte były w bujną roślinność. Nad stawem przelatywały czajki, bażanty i kaczki krzyżówki. Otoczenie wyglądało smutno i dziko. A może romantycznie?
Mikołaj był zły na siebie. Ale jestem głupi! Denerwowało go, że pierwsza „dorosła książka” jest aż tak trudna. Niby tylko przygody wędrowca na pustyni… Ale te egzotyczne przeżycia, te zbyt głębokie przemyślenia…
Zamknął gruby tom, wstał i postanowił dokładnie przyjrzeć się pozostałościom po scenografii do Listy Schindlera, którą kręcił w tym kamieniołomie Steven Spielberg. Oczami wyobraźni zobaczył kadry z tego filmu. Niemieccy żołnierze, czyści, spokojni, w wyprasowanych mundurach — i masy brudnych stworzeń, które jeszcze niedawno były ludźmi.
Szedł drogą z macew, po kamieniach z żydowskich grobów. Jakby stąpał po prochach bestialsko zamordowanych ludzi. Czuł się… jak… Nie potrafił tego określić… Jakoś dziwnie… Chciał uciec od siebie, od zbyt ciężkich słów, od barbarzyńskiej historii, od trudnej teraźniejszości. Ruszył dalej.
Ulicą Swoszowicką dotarł do pobliskiego Rezerwatu Przyrody Nieożywionej Bonarka. Przypomniał sobie określenia, których używała mama podczas dawnych wycieczek: odsłonięcia skalne, uskoki i zręby tektoniczne, powierzchnie abrazyjne, skamieniałości… Spacerował po żwirowych alejkach, wśród żółtych traw i białych skał. Trochę jak na pustyni — pomyślał, choć raczej przypominało to step.
Nagle poczuł, że lepiej rozumie autora Twierdzy. Nie potrafiłby wprawdzie wyjaśnić, co właściwie zrozumiał, ale… Ale Antoine de Saint-Exupéry stał się teraz jego nowym nauczycielem, bardzo wymagającym wychowawcą.
— Przepraszam pana… przepraszam, że spaliłem pańską książkę… Tak mi wstyd. To co, że wyrosłem już z Małego Księcia… Święty Mikołaj miał rację: jest pan wielkim człowiekiem… Choć, swoją drogą, nie mógłby pan pisać prościej?
Miki raźnym krokiem włóczykija ruszył na pobliski kopiec Krakusa — księcia Kraka, legendarnego założyciela Krakowa. Egipscy faraonowie budowali dla siebie piramidy, monumentalne grobowce, a synowie Kraka pochowali ojca w ziemnej mogile, której trwałość zapewniła przez wieki specjalna konstrukcja: szkielet budowli składał się z drewnianego słupa z porozstawianymi promieniście wiklinowymi przegrodami; wolną przestrzeń wypełniono ubitą ziemią, piaskiem i kamieniami. To zapewniało stabilność, tak więc kopiec przetrwał już czternaście wieków.
Mikołaj nie wspinał się serpentyną, poszedł na skróty, wydeptaną stromą ścieżką. Stanął na szczycie, z którego rozpościerała się szeroka, przecudowna panorama prastarego grodu, dawnej stolicy Polski (oj, te lekcje historii wyłaniały się teraz w napuszonym języku). Na horyzoncie majaczył kopiec Wandy, co — według legendy — nie chciała Niemca… ani wojny polsko-ruskiej…
Usiadł, wyciągnął z plecaka kanapkę i mały tymbark. Gdy już się posilił, zaczął wodzić wzrokiem po odległych uliczkach, placykach, ogródkach — całe miasto wyglądało jak trójwymiarowa plastikowa mapa.
Słońce zaczynało czerwienieć, a domy chowały się w cieniu i oczekiwaniu na jasne sny.
Miki przypomniał sobie słowa mamy, która była nie tylko polonistką, ale i przewodniczką po Krakowie: „Usytuowanie kopca Krakusa względem stron świata i drugiego legendarnego kopca, księżniczki Wandy, nie jest przypadkowe. Gdy bowiem 21 czerwca o świcie stanąć na jego szczycie, to wschód słońca jest widoczny za kopcem Wandy. Natomiast stojąc wieczorem na kopcu Wandy, w Nowej Hucie, i patrząc na zachód słońca, widzimy je na linii kopca Krakusa. Tak Nowa Huta łączy się ze starym Podgórzem. Pierwszy dzień astronomicznego lata związany jest z prehistorycznym świętem, podczas którego palono ognie ofiarne za zmarłych, odprawiano magiczne obrzędy i stawiano wróżby”.
Przed oczami chłopca przesuwał się kolorowy korowód wiosennych rytuałów. Rękawem przetarł zroszone czoło. Rękawka! — zabrzmiało mu w uszach. Rękaw. Rękawka…
Rękawka to słowiańskie obrzędy, odprawiane ongiś na kopcu i w jego najbliższym otoczeniu. Podczas tego rytuału Słowianie palili ogniska, sadzili drzewa i krzewy — schronienia dla dusz, które miały ponoć krążyć nad żywymi, fruwać jak wolne ptaki. By uczcić zmarłych przodków, urządzano igrzyska szermiercze i rozsiewano pieniądze, by się mnożyły jak zboże. Ze szczytu kopca zrzucano chleb, jabłka, gotowane jajka, a zgromadzony u stóp wzgórza lud zbierał to, zjadał i chwalił dobroczyńców. A wszystko to odbywało się, jak głoszą podania ludowe, na pamiątkę wystawnej stypy wydanej po śmierci Kraka.
Gdy w XIX wieku austriacki zaborca wydał rozkaz zabraniający urządzania tego pogańskiego święta, zwolennicy słowiańskiej tradycji przenieśli się na pobliskie Wzgórze Lasoty, tuż obok kościółka św. Benedykta.
Z tego zwyczaju przetrwał do XX wieku tylko kiermasz ze straganami, huśtawkami, karuzelami. W XXI wieku święto Rękawki ponownie wróciło pod kopiec Krakusa i ma obecnie charakter stylizowanego średniowiecznego festynu, podczas którego można kupić wyroby podgórskich rzemieślników. Na szczęście szermiercze igrzyska przetrwały do naszych czasów — pomyślał Miki, a po policzkach zaczęły mu zjeżdżać łzy.
Zobaczył dzikiego rycerza, który rzuca się na niego i jego mamę. Potwór krzyczy coś w jakimś barbarzyńskim języku i wznosi miecz. Ostrze zbliża się do głowy Mikołaja, ten pada na trawę, a broń przelatuje nad nim ze świstem. Mama zaczyna krzyczeć i wymachiwać torebką. Na dzikusie nie robi to żadnego wrażenia. Mieczem wywija młynka i zadaje cios. Mama pada na ziemię i jęczy z bólu. Płacze, coraz ciszej i ciszej. Leży sztywna. Miki rzuca się na nią, zrozpaczony, a szaleniec uderza się w piersi i rechocze na całe gardło. Miki krzyczy jak opętany, po czym zamiera w bezruchu. Patrzy na mordercę. Ten podnosi przyłbicę. „Wujek Marcel?! Ty zakuty łbie, ty pogański… synu! Ty…” — nie kończy, bo mama wstaje i śmieje się. „Ale mnie przestraszyłeś! Ty naprawdę jesteś walnięty” — Miki komentuje zdarzenie i resztki złości wyładowuje na hełmie wujka… tak mocno, że… przez dwa tygodnie nie może pisać klasówek ani zadań domowych…
— Wujeczku, mamusiu, gdzie jesteście?! Przyjdźcie do mnie, do jasnej cholery!
Mikołaj uderzył pięścią w trawę. Zabolało! Zimowa skorupa ziemi to nie byle wiosenna łączka. Zapiekło, ale zjawy odpłynęły.
Został sam. Zrobił postanowienie.
— Niech przeklęta będzie szkoła! Niech żyją święte wagary! — krzyknął.
Wstał, uniósł pięść i zaczął nią wymachiwać nad głową.
— Hogwh! Hogwh! Hogwh!
***
Kolejne dni Miki postanowił spędzić na włóczędze. (Twierdzę zostawił w domu). Planował zaliczyć poszczególne stacje drogi wagarowicza. Zauważył bowiem, że takie bezmyślne wędrówki — pełno nowych wrażeń, ciągły ruch, narastające zmęczenie — skutecznie odsuwają chaotyczne myśli (z których nic nie wynika), uspokajają umysł, przekształcając głowę w magiczną skrzynię z zabawkami.
Spokojna głowa! A potem się zobaczy…
Najpierw wybrał się pod kościółek św. Benedykta. Przez szybki w drzwiach chciał zajrzeć do środka, ale okazało się, że wnętrza kaplicy nie można obejrzeć. Oszklone drzwi istniały tylko w niedokładnych wspomnieniach Mikołaja.
Zrobił znak krzyża — jakby błogosławił świat.
I poszedł sobie. Teraz fort św. Benedykta: ogołocone drzewa, ceglane mury obronne, kraty w oknach, brama zamknięta na teraźniejszość.
Kolejnym przystankiem był nowy Cmentarz Podgórski. Wagarowicz łaził między krzyżami, kwiatami w doniczkach i flakonach, zniczami, drzewami i zamyślonymi ludźmi. Zatrzymał się przy grobowcu rodziny Matecznych, gdzie spoczywa Antoni Mateczny, twórca zakładu przyrodoleczniczego. W jednej chwili przed oczami nastolatka pojawił się obraz sprzed lat: siedmioletni Miki w parku uzdrowiska „Mateczny” — z mamą. Słońce odbija się w jej szmince i całuje jej oczy. Zapach szczęścia, smak życia. Kolory miłości, dźwięki Ody do radości Beethovena. Dopiero teraz uświadomił sobie… Teraz?
Wrócił na ulicę Wielicką. Akurat na przystanku zatrzymał się tramwaj podążający w stronę Płaszowa, Prokocimia i Bieżanowa. No to jazda! Na gapę. Wysiadł na pętli w Prokocimiu i pobiegł w stronę akademików CMUJ. I dalej.
Zdobył Fort 50 „Prokocim”. Wałęsał się tu i tam. Chował się, wyskakiwał, padał, rzucał się do ataku, pozorując strzelanie z pistoletu. W lasku zapolował na grubego zwierza, ale złapał tylko ostrą kulkę armatnią — bezpańskiego jeża.
Po chwili gnało go już dalej i dalej. Przed siebie. Dwa przystanki tramwajem. Ceglany kościół, park, zaniedbane domy, tory kolejowe.
Gdy dotarł nad zalew Bagry, właśnie zapadał zmierzch. Miki stał i patrzył. Ostrożnie wszedł na lód, który się nagle załamał. Przerażony chłopak padł na brzuch i zaczął się wyczołgiwać z niebezpiecznego miejsca. Rozdarł spodnie. Wstał. Przewrócił się. Grzechu i śmiechu warte! Na szczęście — wszystko uszło mu na sucho. Spotkany wędkarz poczęstował go herbatą — była gorąca, słodka i ostra jak Rysy.
Kronika wypadków bezlitosnych. Powrót! Miki czuje lekkość w głowie, ale jego nogi stają się coraz cięższe. Przechodząc przez kładkę nad torami kolejowymi, czuje każdy mięsień, każdy oddech, każde uderzenie serca, każdą sekundę. W głowie głębią mu się jakieś obrazy, chłopak nie zadaje sobie trudu, by wspomnienia odsiać od wizji przyszłości. Bo już słyszy szczęk dojeżdżającej trzynastki. Wskakuje — niezdarnie — do tramwaju, siada na pierwszym wolnym miejscu, gapi się na uciekający świat. I zasypia. Dalsza podróż odbywa się już w urojonej rzeczywistości. Jedzie dalej.
Idzie dalej. Galerię Starmach właśnie otula noc. W środku chłopak lustruje wszystkie eksponaty; nagle widzi Śledczego (tak go nazwał, bo przypominał mu detektywa z jakiegoś dawno widzianego filmu). Miki patrzy na niego z nieufnością i szybko wychodzi na mróz. I już po chwili jest pod bordowym Domem Kultury PODGÓRZE, mieszczącym się w starym ceglanym gmachu, ale wszystko zamknięte… Do domu? Po co?
Planty Floriana Nowackiego przygarniają Mikołaja serdecznie. Siada na stopniach pomnika Maksymiliana Nowickiego. Je obwarzanka, karmi gołębie, ślizga się na zamarzniętej kałuży. Upadek!
Noc.
***
Poranek.
Babcia w kościele, szybko nie wróci, pójdzie do sąsiadki na pogaduchy.
Miki miał już sensownie zacząć dzień, ale stwierdził, że nie wie, co ze sobą zrobić. Pochodził po pokoju — w kółko i po przekątnych. Otworzył szafę. Pomyślał. Zamknął szafę i… głowę. Wziął jakąś książkę. Przeglądnął. Odłożył. Siadł za biurkiem. Spojrzał w okno. Położył się na wersalce. Wstał. Kontemplował widokówki na tablicy korkowej. Podszedł do telefonu. Podniósł słuchawkę. Odłożył. Pomyślał o przyjacielu… Iść do szkoły? A może udawać chorobę?
Zrezygnowany, usiadł na wersalce. Sięgnął ręką do stolika, na którym trzymał książki i na który odkładał przed spaniem okulary, i wziął do ręki figurkę klauna w czarnym kapeluszu, za małym o kilka numerów, spod którego wystawały bujne rude włosy; na szyi — brązowa muszelka, niżej żółta przyciasna kamizelka; do tego jeszcze długi czarny płaszcz z wypchanymi czymś kieszeniami i krwistoczerwone, połatane spodnie przykrywające podniszczone pionierki; w prawej ręce złocista trąbka, a w lewej zielona parasolka, na plecach przewieszony na ukos futerał ze skrzypcami. Pajac przekrzywiał głowę, patrzył gdzieś daleko rozmarzonym wzrokiem; wargi i policzki miał karminowe (kontrast z białą plamą w kształcie serca — między oczami a brodą). Usta otwarte, dziurawe. To tu kiedyś wtykało mu się bajkowego papierosa, podpalało — a potem po całym pokoju roznosił się jakiś egzotyczny zapach. Kadzidełko przenosiło w cyrkową krainę baśni.
Cyrk! Och, ile z nim wiązało się beztroskich, cudownych wspomnień. Mikołajek, mama, tata — i cały ten rozśpiewany, roztańczony, rozświetlony świat, przepełniony smakiem waty cukrowej i zapachem czegoś nieokreślonego, zapraszającego do wielkiej przygody. Jaka ona miała być — tego wtedy nie wiedział. Czuł tylko nieprzeparty zew wolności.
Nie chciał być biernym widzem, przyklejonym do ławeczki obserwatorem — pragnął znaleźć się na arenie. Żeby wszyscy mogli go podziwiać. Owacje — tak, to słowo już wtedy czarowało go swoją tajemnicą. Marzyła mu się sława i chwała. Ale kogo publiczność miała podziwiać? Mikołaja akrobatę, wykonującego numery zapierające dech w piersiach i mrożące krew w żyłach. Mikołaja tresera zwierząt: odważnego, opanowanego, władającego każdym ruchem dzikich bestii. Mikołaja klauna — rozweselającego nawet największych smutasów. Albo — właśnie, właśnie tak — Mikołaja iluzjonistę, który wyczarowuje z kapelusza króliki, gołębie, kwiaty; który powoduje anihilację przedmiotów, lewitację ludzi, trans zwierząt; który robi z rzeczami cuda, o jakich się nikomu jeszcze nie śniło. Miał być kimś wielkim, kimś podziwianym, kochanym przez wszystkich. I co zostało z tych marzeń? Tylko marzenia. I przeciętne życie w zapyziałej dzielnicy wielkiego miasta. A może to wszystko się jeszcze spełni? Nie. Zbyt wiele spraw poszło nie tak! Nie ma już nikogo, komu chciał zaimponować magią własnej osoby. Babcia? Dla niej mógł być zwyczajnym chłopcem — byle tylko był grzeczny, potulny. Ale to chyba nie to… Nie, to na pewno nie to. To za mało. To jakieś takie przyziemne. Nieszczególne miejsce, niełaskawy czas.
***
Bartek Krowoderski, blondyn, trochę wyższy od Mikołaja, półleżąc na sofie, z laptopem na kolanach, zabawiał się popularną grą komputerową Wiedźmin. Świadkami gry były modne meble, telewizor plazmowy, drogi sprzęt grający. Na półkach więcej płyt i płytek niż książek.
Rozdzwoniła się komórka.
— Ja. Kto mi przeszkadza grać? — spytał Bartek.
— Cymboły chodzą do szkoły? — usłyszał głos Mikołaja.
— Czary lubią wagary?
— Bez sensu.
— Ale do rymu.
— Do rzeczy — Miki domagał się porcji najświeższych informacji.
— Tak jest! Raport z pola bitwy: Na razie nikt cię nie poszukuje. Dla szkoły jesteś chory.
— Nie. To szkoła jest chora. Nieuleczalnie. A ja mam tylko alergię na szkołę.
— To miłej choroby.
Bartek nie mógł już się doczekać dalszego ciągu przyjaźni… wirtualnej.
— Gdyby co… byłem u ciebie — Miki szykował alibi.
— Zaje… ściema. Siema, ziomal!
Mikołaj nie miał pojęcia, czy jego przyjaciel (już był kimś więcej niż zwykłym kolegą?) rzeczywiście leżał na sofie z laptopem i czy naprawdę grał, zamiast się uczyć, ale tak już wyobrażał sobie Bartka: zdolny (zwłaszcza jeśli idzie o przedmioty ścisłe), elokwentny (mówić mógł o wszystkim, a nawet o niczym), oczytany (zwłaszcza w zakresie fantastyki: pasjonował się zarówno science fiction, jak i fantasy); w zasadzie uczynny, kulturalny, choć potrafił być złośliwy, a momentami perfidny, tak to przynajmniej odbierali niektórzy jego koledzy. Można się z nim było zaprzyjaźnić, choć w dzisiejszej rozmowie telefonicznej był jakby mniej dostępny, przystępny, chyba istotnie wciągnęła go jakaś gra komputerowa. Nie udzielił Mikołajowi wystarczająco uspokajających informacji, ale gdyby coś się w szkole niepokojącego działo — na pewno by ostrzegł przyjaciela. Raczej tak. A może nie? Może nie powiedział mi niczego sensownego, bo był zagrany i zgrany jak ćpun, jak narkoman wirtualnej rzeczywistości?! Lepiej o tym nie myśleć. Nie. Lepiej W TEN SPOSÓB o tym nie myśleć!
Tajemniczy list
Kroki na schodach. Ktoś stanął pod drzwiami. Zgrzyt skrzynki na listy i pacnięcie.
Mikołaj odczekał chwilę i wyszedł na klatkę schodową; otworzył pogiętą, łuszczącą się blaszaną puszkę. Duża koperta. Co?! Adresat: Maria Magdalena Podgórska. Nadawca: Gimnazjum nr 43 im. Stanisława Lema. Miki przeczytał to jeszcze raz i ugięły się pod nim nogi.
Wpadł do mieszkania i zamknął drzwi na wszystkie zamki. Usiadł w fotelu. Gapił się na przesyłkę jak wół na malowane wrota piekieł. No to wpadłem! — pomyślał. I odechciało mu się myśleć. Wpadł jak niedojrzała śliwka w kompot z maku. Westchnął. Wstał. Siadł. Wstał. Zaczął krążyć po pokojach, kuchni, przedpokoju. Wpadł nawet do łazienki, umył ręce. Nic to — umywanie rąk nie zawsze jest skuteczną strategią. Przedpokój — przedsionek decyzji. Dlaczego by nie otworzyć? — podszepnął mu Boruta albo Rokita, jakiś kusiciel mistrza Twardowskiego: Argumenty przeciwnika należy poznać jak najszybciej. Ciekawość to pęd do wiedzy, a wiedza nie jest grzechem.
Mikołaj usiadł za biurkiem. Spojrzał w okno, na kościelny witraż. Przeżegnał się. Spróbował delikatnie otworzyć kopertę. Mocno sklejona. Z szuflady wyjął kozik, przyłożył do papieru… Zrezygnował, odłożył przesyłkę na stos książek i zeszytów. Nagle zrobił gwałtowny ruch ręką, jakby się na coś zdecydował, i błyskawicznie rozdarł kopertę. Była w niej mniejsza — zielona — koperta oraz list…
Szanowna Pani!
Uprzejmie proszę o przekazanie załączonego listu Mikołajowi. Ale wcześniej proszę go poinformować, że przyszło pismo z jego gimnazjum. Powinna Pani wnikliwie obserwować reakcję wnuka.
Odnoszę wrażenie, że ostatnio stosunek Mikołaja do szkoły zrobił się nieco dwuznaczny, a może nawet zbyt lekceważący. Mam nadzieję, że mój upominek (od słowa „upominać”) wywrze pozytywny wpływ na rozwój duchowy małego buntownika.
Serdecznie pozdrawiam i życzę białych, ciepłych, świeżych Świąt Bożego Narodzenia.
(Święty) Mikołaj Kazimierski
— Ha — odetchnął Mikołaj Podgórski. — Ha, ha, ha! — zaryczał chłopak z Podgórza. — Jestem uratowany — dodał, uradowany, i delikatnie zaczesał włosy. Trzeba się zmyć — pomyślał, przypomniawszy sobie, że zaraz może wrócić babcia.
Wybrał się na boisko piłkarskie KS Korona. O tej porze roku powinno tam być pusto i cicho. Rzeczywiście, jak makiem (bo jeszcze nie śniegiem) zasiał. Boisko wtopione było w milczący park. Nagie drzewa stały i milczały. Trawa leżała i nie gadała. Kamienne trybuny i murki podtrzymywały niemą tajemnicę, a budynki Korony wyglądały na opuszczone i zapuszczone.
Między resztkami żółtych, pomarszczonych liści, zwisających z koron drzew, zaczęły się przesypywać pierwsze płatki śniegu. Najpierw nieśmiało prószyło, a potem zaczęło sypać, choć gwiazdki i płaty, padające na asfaltowe alejki, od razu tajały i tworzyły niewielkie kałuże. Jednak murawa boiska stopniowo bielała, także gałęzie pokornie siwiały.
Miki spacerował po płycie stadionu, w jednej ręce trzymając list, a w drugiej — małą zieloną kopertę. Otworzył. W środku był list i kolejna koperta. Malutka, niebieska. Nie chciał zmoczyć tajemniczej przesyłki, zaczął szukać jakiejś kryjówki, w końcu skrył się w parkowej altance. Siadając na chłodnej drewnianej ławeczce, rozejrzał się jeszcze wokół, po czym już był gotów na najgorsze.
Nawet nie zauważył, że śledzi go Śledczy (choć może to był tylko podskórny lęk, wyostrzający i potęgujący wyobraźnię), który tylko na chwilę oderwał wzrok od chłopca — gdy obok przebiegła atrakcyjna dresiara; Miki nawet nie spojrzał na jej dyndające balony…
Zaczytał się.
Drogi Mikołaju!
Twoje wybryki pozwolę sobie pozostawić bez komentarza. Nie zamierzam tu napominać, prosić o opamiętanie, moralizować. Swoje postępki przemyśleć musisz sam.
Skupię się na pozytywnych aspektach Twojej nowej sytuacji. Cieszę się, że z wielkim zapałem — odważnie niczym czarnoksiężnik Twardowski — podróżujesz po świecie i czytasz tajemne księgi. Twoja pasja wędrowca i odkrywcy, choć na razie ograniczona tylko do ustronnych zakątków Krakowa, jest naprawdę godna podziwu i pochwały.
Szlaki, którymi podążasz, przesiąknięte są historią i pamięcią o wielkich ludziach. Postaraj się dokładnie przerobić tę lekcję historii. Ucz się od tych ruin, starych budynków, pomników przeszłości. Być może kiedyś sam będziesz tworzył historię — na przykład jako podróżnik, reporter, korespondent wojenny. Kto wie, dokąd Cię zaprowadzą kręte ścieżki losu. Życzę Ci szerokiej drogi, wysokich lotów i spokojnych rejsów.
Zanim jednak zostaniesz dumnym poszukiwaczem i wynalazcą — naucz się pokory. Zrozum, że żadna praca nie hańbi, a szkołą życia może być nawet… szkoła. Nim zakończę mój krótki list, chciałbym jeszcze poruszyć jedną sprawę — sprawę Twojego stosunku do książek, do literatury. Jeszcze do dziś czuję ten swąd palących się kartek i ten zapach Twojej goryczy, i ten smak Twojego rozgoryczenia.