E-book
10.29
drukowana A5
55.5
Szpital Covidowy

Bezpłatny fragment - Szpital Covidowy

Powieść


Objętość:
316 str.
ISBN:
978-83-8351-838-1
E-book
za 10.29
drukowana A5
za 55.5

Opisane zdarzenia i osoby — poza wzmiankowanymi osobami publicznymi — są tu fikcyjne. Wszelkie podobieństwo do osób żyjących i wydarzeń rzeczywiście zaistniałych może być wyłącznie przypadkowe. Bezprecedensowy stan pandemii sprawił, że wiele osobistych ludzkich doznań, doświadczeń, cierpień i objawów nabrało uniwersalistycznego charakteru, będąc częstymi, powtarzalnymi i typowymi, a przez to podobnymi sobie.

Część pierwsza

I. Taka to sytuacja

Gdyby można się było tak wyrazić, to powiedziałbym, że pandemia trwała w najlepsze. Ale co tu najlepszego, a choćby uczciwie dobrego? To już akurat rok, jako że Pacjent Zero przyjechał autokarem rejsowym na początku marca zeszłego roku. Minął więc rok, a tu postępu jakby żadnego. Lekarze leczyli, choć nie znali pochodzenia choroby: czy wyszło toto z laboratorium broni bakteriologicznej w Wuhan, czy raczej od jakiegoś zwierzęcia z targu w tym samym mieście. Niby wszystko jedno, przynajmniej dla lekarzy. Kto czytał prasę, dla której rozpoczął się długotrwały sezon ogórkowy w rubrykach „Nasze zdrowie” albo oglądał w TV porady doktora Sutkowskiego, ten się zabezpieczał stosownie do nowej wiedzy dokładnym myciem rąk, jedzeniem czosnku lub innym ludowym sposobem, o stosowaniu którego pamiętano oczywiście — jak to w Polsce — bardzo nieregularnie, tylko od czasu do czasu. Najpierw słomiany zapał, potem — wiadomo. Z przepowiedni najbardziej rozpowszechniła się ta z Trevignano Romano, bowiem to w tymże włoskim mieście Matka Boska na trzy miesiące przed wybuchem nieznanej wcześniej choroby ostrzegała: „Módlcie się za Chiny, bo stamtąd przyjdą nowe choroby z nieznanych dotąd bakterii, gotowe, aby je wypuścić w powietrze”. Kościół nie uznał tego objawienia za wiarygodne, ale samą ciekawostkę odnotujmy tu przynajmniej jako przejaw czyjegoś jasnowidzenia. Czyż w książkach o Wrześniu 1939 roku (J. J. Szczepański, J. Dobraczyński) przemilczono tę jakże wówczas krzepiącą przepowiednię z Tęgoborzy, w której medium zaręczało m.in., że „mazurska ziemia Polsce znów przypadnie i w Gdańsku port nasz powstanie”? Dziwne byłoby, gdyby nic podobnie dziwacznego nie ostrzegło przed pandemią. Przypomniano więc sobie, że i papież Franciszek wypowiedział zawczasu znamienne słowa: „Kościół jest szpitalem polowym”. Wtedy nie wiedziano, jak to rozumieć — czas dopiero wyjaśnił.

Dla Hieronima Janeczki znakiem pewnym nadejścia czegoś dramatycznego, choć znakiem niepowiązanym wprost, przesłanką niewystarczającą i nie będącą w związku przyczynowo-skutkowym, mogło być pozornie nieważne wydarzenie pracownicze poprzedzające święta Bożego Narodzenia 2019 roku. Był w instytucji zwyczaj składania sobie przed świętami życzeń opłatkiem, także jakiegoś poczęstunku przy tej okazji, w miłej atmosferze. Póki obsada była ustabilizowana, grono prawdziwie koleżeńskie, zwoływał to ktoś ze starszych, przeważnie dyrektor lub pełnomocnik do spraw. Także Hieronim tuż przed świętami obchodził wszystkie gabinety — z opłatkiem. Raz tylko zdarzyło się, że jeden obcy ze spółdzielni myjącej szyby w oknach, który akurat napatoczył się na korytarzu i też zobaczył wyciągniętą z opłatkiem dłoń (żeby mu nie było przykro, gdyby został pominięty), na widok opłatka aż odskoczył, aż krzyknął, że on „w takie coś nie wierzy, że nie chce”, i zasłonił się rękami. Myślał może, że to komunia święta? No więc tylko usłyszał same życzenia, bez opłatka. Świadek Jehowy? Pewnie tak. Kojarzyło się w każdym razie z sektą. Trzeba było pecha, by tu na takiego trafić. Prawdopodobieństwo tak nikłe, że nawet pod uwagę nie brane. Ale to było dawno i nieprawda.

Tym razem inicjatywa spotkania przedświątecznego wyszła zaskakująco od pewnego młodego, wielce aktywnego, którego aktywność bywała już irytująca i niejeden kłopot sprawiła. Kwiaty dla kobiet na Dzień Kobiet — nagle on organizuje. Wieniec na pogrzeb — nagle on w działaniu. Treść zaproszenia przysłanego przez niego do wszystkich emailem brzmiała w odnośnym punkcie: „Nie należy tego spotkania rozumieć jako opłatkowego”. Z żadnej strony nie padło pytanie, jak w takim razie należy je rozumieć. Już było jakby za późno w sytuacji mentalnej, jaka się tymczasem — nie wiedzieć kiedy i jak — wytworzyła, by tę akurat osobę i o takie coś pytać. Od kolegi utrzymującego bliższe stosunki z młodymi dowiedział się, że jedna z pań, która wiedziała w czym rzecz, uzasadniła to słowami: „Chodzi o to, żeby pan Hieronim znowu się nie wyrwał z jakimiś opłatkami”. Na krótko Hieronimowi w głowie się nie chciało pomieścić, nie używajmy słów „było mu przykro” lub „oburzyło go to”, ale zaraz potem, rozmawiając ze znajomą z Uniwersytetu, dowiedział się, że u nich w tym roku zapraszano na afiszu już nie na „wieczór kolęd”, jak to zawsze wcześniej bywało, ale na „wieczór pieśni okołoświątecznych”. Znak czasu.

Może znak czasu, a może ci młodzi są jednak innej wiary? Nie naszej, nie polskiej? Bo przecież nadal funkcjonowało wyrażenie „ojców wiara”. Po drodze do dyrekcji, idąc tam pieszo drogą na skróty, mijało się nową świątynię Badaczy Pisma Świętego, którą nie tak dawno postawiono niemal w sąsiedztwie dyrekcji i kościoła katolickiego. Może bywalcy jehowickiej świątyni zatrudnili się w instytucji, by daleko nie szukać? I teraz będą nas wychowywać? (jeszcze istniało dla niego „my” i „nas”). A może są to „resortowe dzieci”, co musi wyrażać się podobnie? Możliwe. Krzyż na ścianie wisiał już tylko w gabinecie Hieronima. Kiedyś u prawie wszystkich, a jeśli nie krzyż, to przynajmniej Najświętsze Serce Jezusa, Święta Rodzina lub przynajmniej święta Barbara, a kiedy jeszcze w każdym gabinecie stało radio, to w południe na wszystkich piętrach rozlegał się „Anioł Pański”, śpiewany silnym dziewczęcym głosem w diecezjalnym Radio Puls. Tak drzewiej bywało. Nie tylko u Hieronima.

Jeśli więc teraz już tak, a nie inaczej, to tylko patrzeć Bożej interwencji.

Na spotkanie nie poszedł. Wcześniej jego zaufani koledzy i koleżanki z „Solidarności” też zapowiedzieli, że na takie spotkanie, na którym ni z gruszki ni z pietruszki dyskryminuje się obyczaje katolickie, nie zamierzają pójść. Więc w razie czego nie będzie sam w swoim trwaniu przy dawnych obyczajach. Ale „Solidarność” była już u nich w mniejszości i palców dwóch rąk wystarczyło, by ją policzyć.

Tymczasem umarł ktoś ważny i w dniu i o godzinie owego bezopłatkowego spotkania jego związkowe koleżeństwo poszło gremialnie na pogrzeb, a on, nie zawiadomiony w porę i nie ubrany na taką okoliczność, pozostał na miejscu. Tylko więc on nie skorzystał z zaproszenia, nie mając przy tym wymówki w postaci pogrzebu. Nikt po niego jednak nie przyszedł, pewnie myślano, że też na pogrzebie. W swoim własnym mniemaniu uważał jednak, że jego nieobecność na spotkaniu może wydać się komuś nieusprawiedliwiona, nawet demonstracyjna. Powinno być mu głupio. Nie było. Znów coś jak przypadek Antygony, choć nie potrafiłby wyjaśnić co, jak i dlaczego. Zrobił co zamierzył i co uznał za słuszne. Ale już samo to, że w ówczesnej atmosferze pracowniczej nikt nawet nie odważył się zapytać, o co chodzi z tym „spotkaniem bezopłatkowym”, kto tu rządzi, dlaczego tym razem opłatek jest czymś „be, fe” — już samo to było dla niego znakiem czasu i zapowiedzią niedalekiej przyszłości. Na razie pewnie tylko dla niego.

Swoją obawą podzielił się z pewną osobą. Ta osoba pokiwała łysiejącą głową: „Świat stanął na głowie”.

W innej przepowiedni wieszczącej zarazę, starszej nawet o kilka lat od tej z Trevignano, można było doszukać się (czego to w Internecie nie znajdziesz?) sposobu na zwiększenie odporności na czas jakichś epidemii, „które nadejdą”. Skoro bowiem dzieci i młodzież na to nie chorują, to ani chybi wskutek odporności naturalnej, przez którą koronawirus nie potrafi się przebić. Trzeba więc tak zwiększać opancerzenie naturalne, by osiągnąć stan równy młodzieńczemu. Z tego to więc mistycznego źródła pochodziła rada, by pić codziennie herbatę z głogu i lipy, z dodatkiem szczypty zmielonego imbiru, łyżeczką soku cytrynowego i łyżeczką miodu, koniecznie lipowego.

Hieronim Janeczko mył ręce, sporządzał co dzień rzeczoną herbatę i siedział przed komputerem, cierpliwie przepisując księgę inwentarzową, co nazywało się teraz pracą zdalną. Początkowo praca zdalna miała być przywilejem osób po sześćdziesiątce. W instytucji było takich tylko czworo. Należało jednak napisać wniosek o pracę zdalną, żeby w razie czego była podkładka, że to na prośbę pracownika.

Należało się też zadeklarować, co będzie przedmiotem pracy. Sytuacja była całkiem nowa, ale przecież nie dramatyczna. Dobowa ilość nowych zachorowań sięgnęła 50 osób, któż ci jednak powie, czy to dużo, czy mało. Porównywało się z tymi kilkoma tysiącami we Włoszech i wydawało się mało. W tych akurat dniach poinformowano o pierwszej ofierze śmiertelnej. Padło zdanie na naradzie zrelacjonowanej przez Wiadomości telewizyjne, że „ofiary będą”. Dużo? Mało? Średnio? Bo chyba nie cała dywizja, nie brygada, nie pułk, nie batalion. Może tyle co kompania?

Będzie się siedziało w domu. Jemu akurat to nie przeszkadzało.

W planie pracy zdalnej napisał, że skupi się na spenetrowaniu żywota kolejnego patrona górników (Mikołaja Grossa, męczennika okresu hitleryzmu, związkowca, redaktora prasy związkowej). Materiał zakupił był już wcześniej, sposobiąc się do tej pracy. Trzeba było trochę poczytać, trochę zakupić jeszcze na Ebayu, potem trochę przetłumaczyć z niemieckiego, poukładać to w głowie, przemyśleć. I pisać. Uśmiechała mu się ta perspektywa.

Za pięknie by było, gdyby przełożona tak po prostu na to się zgodziła. Prace badawcze i twórczość uchodziły w jej głowie za rodzaj ucieczki od twardej rzeczywistości.

Otrzymał polecenie sporządzania kart do systemu bazodanowego, czyli mechaniczne przepisywanie księgi inwentarzowej. Ten rodzaj roboty nazywano w pracy „pracą głupiego”.

Ale napisane jest też — „nie szemrajmy przeciw zwierzchności”.

W ostatnim dniu pracy biurowej, co wypadło w połowie marca, miał jeszcze coś do załatwienia w sekretariacie dyrekcji, w innej, dość oddalonej lokalizacji. Było to w godzinach pracy, więc trochę odczekał, aż ktoś ze zmotoryzowanych będzie miał tam coś załatwienia i go przy okazji podwiezie. Pojechał z Marianem, przewodniczącym komisji zakładowej „Solidarności”. W sekretariacie już wiedziano, że obaj idą na pracę zdalną. Marian nie chciał, ale nic tu już od jego chcenia nie zależało. Załatwili właśnie co trzeba, gdy z przyległego gabinetu wyszedł do nich dyrektor. Uścisnął kolejno dłonie i powiedział, a ton głosu zdradzał zarówno powagę, jak i serdeczne współczucie:

— Trzymajcie się tam!

Zanim wsiedli znów do samochodu, by jeszcze wrócić na godzinę do pracy (zrobić porządek na biurku, podlać kwiatki, wyłączyć i zgasić w s z y s t k o), wstąpili do pobliskiego sklepu spożywczego. Kupił: dwie duże kawy mielone, pięć konserw rybnych, pięć konserw mięsnych (golonka wieprzowa), pięć serów topionych, pięć serków beskidzkich, kilogram ryżu, kilogram kaszy, piętnaście zup w proszku. Fasoli nie było. Kolega kupił jeszcze więcej. Miał żonę i od dawna już wiedział, co naprawdę potrzebne. Hieronim stał obok i uczył się.

Już było wtedy wiadome, że epidemia rozprzestrzeni się i że „ofiary będą”, Zanim wszyscy powoli się rozejdą do domów, a zwykle znikali niepostrzeżenie, tak że wychodził jako ostatni, przezornie zawczasu pożegnał się ze wszystkimi, tłumacząc co i jak i dlaczego go nie będzie. Może ten i ów z młodych był zdziwiony, gdy usłyszał, że ta praca „zdalna” to ze względu na wiek. („– To ile pan właściwie ma lat?” „– Sześćdziesiąt”. „– Dziwne, bo ja do pana w myślach zawsze mówiłam po imieniu”).

— Ciekawe, kto z nas umrze. Bo mówi się, że będą ofiary.

— Mnie to wcale nie ciekawi.

Wracając tego dnia do domu, wstąpił na wszelki wypadek do jeszcze jednego sklepu, bo mu się wydało, że za mało kupił. Ten sklep też był z sieci sklepików spożywczych. Wobec przewagi dyskontów, coraz gęściej powstających, małe sklepy łączyły się w sieci i tak oszczędzały chociażby na kosztach dostawy, skoro jeden samochód objeżdżał całą sieć. Sklep był po drodze, tam uzupełnił czego jeszcze było brak. Ale tym razem źle mu się kupowało. Obok stał jakiś drobny pijaczek, który wcześniej gawędził wesoło ze sklepową i tylko na czas jego zakupów ustąpił mu miejsca przy ladzie. Teraz wpatrując się krytycznie w wykupywanie towaru, zapytał, wkładając w to tyle sceptycyzmu ile pozwalało mu podchmielenie:

— Pan wierzy w tego wirusa?

Oto więc pijak ocenił go jako kogoś naiwnego i łatwowiernego. Najchętniej odpowiedziałby, że wierzy w Boga, a nie w wirusa, albo że tym razem to nie jest kwestia wiary, tylko wiedzy i rozsądku. Czasem nie wiadomo, jakie słowa są właściwe lub bardziej skuteczne. Chodziło mu raczej o to, by odczepić natręta od siebie.

— Jedni wierzą bardziej, drudzy mniej. Ważne w każdym razie, by się nie zarazić.

Pijak zastanawiał się dobrą chwilę nad sensem usłyszanego. Czy nie ma w tym jakiej ukrytej obrazy?

— Chyba że tak.

To jakby kończyło sprawę. Jednak niechciana obecność, patrząca na ręce i na treść zakupów, oceniająca je krytycznie, a bodaj sceptycznie, sprawiła, że poczuwszy się tam kimś z innego, trzeźwego, a więc wrogiego pijakowi świata, nie kupił wszystkiego co zamierzał.

Niemal wszyscy pozostali, mijani tego dnia po drodze, byli poważni, jakby zaczynała się wojna, jakby nadciągało coś, co łączy Naród we wspólnej sprawie o nieznanych jeszcze konsekwencjach. „Są w Ojczyźnie rachunki krzywd, obca dłoń ich też nie przekreśli. Ale krwi nie odmówi nikt…”. Że zagrożenie innej miary? Któż to mógł wiedzieć, jakiej miary i co nas jeszcze czeka…

Mama powitała te zakupy ze zdziwieniem. Jeszcze bardziej zdziwiła się, gdy powiedział, że ważne będzie zrównoważenie odżywiania się. Człowiek potrzebuje białka, które pochodzi bądź to z mięsa, bądź też — alternatywnie — z roślin strączkowych. A propos — czy jest w domu fasola? Jest. Jasiek. Składniki najlepiej łączyć, powiedział więc. Na przykład: zrobimy zupę grochową błyskawiczną. Dodamy do niej, osobno gotowane, jajko, po jednym na głowę, tak jak to się robi z zupą szczawiową, do tego dwa gotowane ziemniaki, po pół konserwowej golonki wieprzowej na głowę, chleb na dobitkę — i organizmy zostaną zaopatrzone w co trzeba. Taki Eintopf.

Zaraz też zrobił, co zapowiedział. Mama jadła bez przekonania.

— Jak można do grochówki dodawać jajko?

— Tu nie chodzi o to, że ma być smaczne — tłumaczył. — Ale o to, by zaopatrzyć organizm w potrzebne składniki.

Potem już gotowała mama, po swojemu, po ludzku, czyli normalnie. Nie rozumiała filozofii survivalu, romantyzmu szkoły przetrwania.

Jego przejście na pracę zdalną pokryło się niemal z ogłoszeniem Kwarantanny Narodowej.

— Musisz, mamo zrozumieć, że od dziś jesteśmy zamknięci w domu. Rano byłaś w kościele po raz ostatni. Teraz tylko w telewizji i w komputerze. Nie wiadomo, przez jak długi okres.

I co ciekawe: jemu było w to graj, sposób życia, który mu odpowiadał. Był kawalerem. Mówiono teraz, w tej durnej epoce, że raczej „singlem”, ale że nowe słowo pochodziło z obcego języka, nie zaakceptował go. Nie tylko bowiem pozostawiało otwartą furtkę na przyszłość, ale wręcz zachęcało do czegoś innego: czyż nie organizowano „balów dla samotnych”? „wieczorków dla samotnych”? Po co? Oczywiście, by ktoś kogoś poznał i żeby coś z tego wynikło. Uważał, że to już nie dla niego. Trzymał się więc formy „kawaler”, zdając sobie coraz częściej sprawę z tego, że jest już bez wątpienia starym kawalerem. Nic przecież hańbiącego. Literatura pełna jest podobnych typów, nie wyłączając Pana Pickwicka, Sherlocka Holmesa czy subiekta Rzeckiego. A i w nowszych czasach minister spraw zagranicznych Skubiszewski, premier Suchocka, Jarosław Kaczyński.

W ciągu pierwszego tygodnia pracy zdalnej (po jej godzinach, z których rozliczał się jedynie przed własnym sumieniem, a sobotę i niedzielę już bez tego ograniczenia), zdołał ukończyć ostatnie rozdziały swej powieści kryminalnej dla dzieci, którą podpisał pseudonimem literackim. Zaczął pod koniec stycznia, teraz skończył. Była to już druga z kolei jego powieść z cyklu przygód tego samego bohatera. Pierwszą nominowano do nagrody Najbardziej Samochodzikowej Książki Roku 2019 („Samochodzikowej”, czyli nawiązującej klimatem do serii powieści o Panu Samochodziku Nienackiego). Szczerze mówiąc, nie wiedział, że do czegoś nawiązuje, gdy to pisał.

Ktoś już nawet napisał krótką recenzję w Internecie: „Niewątpliwie jest to debiut młodego autora. Jakże obiecujący. Z niecierpliwością czekał będę na jego następne książki”. No więc trzeba będzie pociągnąć to dalej, skoro ktoś czeka.

Posłanie go na pracę zdalną było mu jak najbardziej na rękę.

Mama natomiast, zawsze czynna, mająca swój ogródek działkowy, odwiedzająca znajomych, zamawiająca wizyty lekarskie, lubiąca zakupy, płatności czynszowe na poczcie, wyjazdy pielgrzymkowe, a przede wszystkim codzienną mszę świętą, po której zostawała jeszcze, by prowadzić jedną dziesiątkę koronki do Bożego Miłosierdzia — no więc mama nie potrafiła sobie takiego wałkonienia się w bardzo ograniczonej przestrzeni wyobrazić.

Zrozumiała, że jednak trzeba będzie, gdy arcybiskup Wacław Depo z Częstochowy podczas wieczornego Apelu Jasnogórskiego potwierdził fakt surowych ograniczeń, gdy na własne oczy ujrzała w TV niemal pustą kaplicę Cudownego Obrazu, gdy doktor Sutkowski wyjaśnił, że „ręce myjemy przez pół minuty, w taki oto sposób”, gdy kapłani widywani w telewizorze mieli na twarzach maski, gdy wyjaśniano sens i znaczenie komunii duchowej. Msze transmitowane były codziennie w programie 1. telewizji publicznej i w telewizji regionalnej, czyli w programie 3., rzadziej w 2., a także w Telewizji TRWAM. Także w Internecie, ale tutaj łatwo było przeoczyć godzinę lub właściwą stację — trzeba było wiedzieć, czego się szuka.

W tydzień po Hieronimie na pracę zdalną posłano już wszystkich pozostałych. Pandemia weszła bowiem także u nas w fazę galopującą. Ktoś miał raz na tydzień przyjść sprawdzić, czy wszystko zamknięte w biurach i magazynach, podlać kwiatki, podyżurować samotnie, zdać emailem raport przełożonej.

II. Praca zdalna i dekrety

Posłanie na pracę zdalną, czyli domową, nastąpiło w momencie, który z niczyjego jeszcze punktu widzenia nie wydawał się u nas bardzo dramatyczny. Liczby zakażeń bardzo odbiegały od tego, co w tym samym czasie odnotowywano w Lombardii, a nawet w krajach, gdzie choroba jednak zdołała się wedrzeć. Nigdzie nie powiedziane, że u nas będzie to samo. Ograniczenia w sprawowaniu kultu mogły kogoś dziwić, jeśli na sprawę patrzył z perspektywy dwóch tysiącleci życia Kościoła. Nie była to przecież pierwsza epidemia i wcale nie najcięższa. Ale też świadomość medyczna inna niż kiedyś, wiedza o sposobach rozprzestrzeniania się większa. Nikt właściwie, poza stałymi malkontentami, nie kwestionował słuszności poczynań władz. Eksponowano fakt, że minister zdrowia praktykował kiedyś w Indiach i ma fotografię z Matką Teresą z Kalkuty. Lepszy chyba taki niż ci od Lenina wiecznie żywego. Kościół gremialnie postanowił nie zawracać Wisły kijem i nie stwarzać nawet pozorów, że wkłada kij w szprychy. Wiadomo, że byłaby to woda na wiadomo czyj młyn…

Już 14 marca, czyli w dzień po wprowadzeniu w Polsce stanu zagrożenia epidemicznego, biskup gliwicki wydał dekret, który w kręgach prawniczych znany jest jako dekret nr 334/20/A, zaś wśród zwykłych diecezjan określany mianem dyspensy. Msze święte odprawiane będą odtąd aż do 29 marca, czyli przez dwa tygodnie, bez udziału ludu (sine populo). Zgłoszone intencje mszalne zachowują ważność.

„Ze względu na decyzję o sprawowaniu Mszy św. bez udziału ludu udzielam wszystkim diecezjanom oraz innym osobom przebywającym na terenie Diecezji Gliwickiej, dyspensy od obowiązku udziału w niedzielnej Mszy św; jednocześnie przypominam o możliwości uczestniczenia w Eucharystii za pośrednictwem środków społecznego przekazu” (bp Jan Kopiec).

Dalej jeszcze o możliwości modlitwy indywidualnej w ciągu dnia (nie więcej niż pięćdziesiąt osób jednocześnie) i o stałych dyżurach w konfesjonale.

Czyli — TO dzieje się naprawdę!

Przymusowe siedzenie w domu trwało w jego przypadku ponad półtora miesiąca.

Z początku raz na tydzień sporządzał stosowne sprawozdanie, wysyłał je emailem do przełożonej, a gdy zwoływała zebranie, wyciągał słuchawki i mikrofon, i „łączył się” z młodym zespołem, w którym nie miał już wiele do powiedzenia, ale od którego nie było ucieczki. Piastował wciąż funkcję kierownika kluczowego działu, ale był już teraz, po kilku reorganizacjach, jedyną osobą w tym dziale (nigdy zresztą nie było ich tam więcej niż dwoje).

Nim jeszcze upłynęły dwa tygodnie, było już wiadomo, że epidemia nie tylko nie wygasa, ale gorzeje. Krzywa zakażeń wciąż była dość płaska, ale liczby wzrastały od jednocyfrowych do dwu-, a następnie już trzycyfrowych. Nie było więc lepiej, tylko było gorzej.

Nie nadeszła więc jeszcze data oznaczona w dekrecie nr 334 jako ostatnia data obowiązywania tegoż, a już 25 marca biskup gliwicki wydał kolejny dekret, znacznie obszerniejszy i regulujący o wiele więcej spraw niż ten pierwszy. Zbliżały się święta wielkanocne, z czym wiązał się odwieczny obowiązek „przynajmniej raz w roku spowiadać się i w czasie wielkanocnym komunię świętą przyjmować”.

Ideą przewodnią w zakresie wykonawczym było utrzymanie poprzednich zaleceń, a nawet ich znaczne zaostrzenie.

„Solidaryzując się z apelem władz państwowych prosi się wiernych, by także w niedziele i święta nakazane pozostali w domach i korzystali z udzielonej im dyspensy od uczestnictwa w niedzielnej lub świątecznej Mszy świętej.” (pkt 1).

Msze niedzielne i świąteczne miały przenieść się do Internetu. W dekrecie biskup przedłożył wiernym formułę komunii świętej duchowej, prawie nigdy wcześniej wśród zwykłego ludu nie praktykowaną z braku jej uzasadnionej potrzeby. Teraz ta forma komunii miała okazać się nieocenionym skarbem. Można było nawet uczestniczyć we mszy codziennie!

„Ze względu na stan epidemiczny wszyscy wierni są zachęceni do jednoczenia się z Jezusem Chrystusem poprzez komunię świętą duchową, którą można przyjąć posługując się następującą modlitwą: Jezu mój, wierzę, że jesteś obecny w Najświętszym Sakramencie. Miłuję Cię nade wszystko i pragnę zjednoczyć się z Tobą w mojej duszy. Ponieważ teraz nie mogę Cię przyjąć sakramentalnie, przyjdź przynajmniej duchowo do mego serca. Jednoczę się z Tobą jakbyś rzeczywiście był we mnie obecny, oddaję Ci się zupełnie i proszę gorąco: nie dozwól, abym kiedykolwiek oddalił się od Ciebie. Amen.” (pkt 3).

Poprzednia dopuszczalna liczba osób mogących przebywać w obrzędach mszy świętej w murach świątyni opiewająca na 50 osób i wydająca się wówczas na drastycznie zaniżoną, teraz — wobec zarządzeń państwowych akceptowanych nolens volens przez Kościół — została jeszcze obniżona do progu 5 osób! To samo, jeśli chodzi o uczestników pogrzebów. Nie więcej niż 5 osób, nie wliczając w to kapłana i obsługi ceremonii, i przy zamkniętych drzwiach kościoła.

A że Wielkanoc zbliżała się wielkimi krokami i już wiadomo było, że do tego czasu podstępny covidowy wróg nie ustąpi, dekret uregulował także sprawy praktyczne: sprawę spowiedzi i odwiedziny chorych. Spowiedź przedświąteczna nie będzie organizowana, a chcący się jednak wyspowiadać będą musieli zachować daleko idącą ostrożność; tym razem nie będzie to już odbywało się w konfesjonale, lecz w zakrystii, kaplicy, salce parafialnej lub innym pomieszczeniu.

Jeśli zaś chodzi o odwiedziny chorych, dekret zabronił kapłanom wcześniejszej praktyki. Tylko umierający nie zostali pozostawieni samym sobie. Ale i tu zostało wprowadzone novum, którego dla historii pandemii nie powinniśmy przeoczyć:

„Kapłan powinien zachować jak najdalej idące środki ostrożności pamiętając o możliwości udzielenia sakramentu namaszczenia chorych pędzelkiem lub patyczkiem kosmetycznym, zaś komunii świętej za pomocą łyżeczki.” (pkt 5).

Ponieważ prawdopodobnie, jeśli świat przetrwa, podobna sytuacja się nie powtórzy prędko (od grypy hiszpanki musiało przecież minąć sto lat), wynotujmy także dla pamięci zbiorowej Kościoła także to oto:

„Do Modlitwy Powszechnej przewidzianej w obrzędach liturgicznych należy dodać następujące wezwanie: K: Módlmy się za całą ludzkość zmagającą się z pandemią, * za osoby zarażone groźnym wirusem, * za wszystkich którzy z narażeniem zdrowia i życia posługują chorym, * za sprawujących władzę i zabiegających o zażegnanie zagrożenia, * aby Bóg wspierał ich starania swoją mocą * i okazał miłosierdzie całemu światu. GC: Módlmy się: Wszechmogący wieczny Boże w swojej ojcowskiej miłości wejrzyj na pokorne błaganie Twoich dzieci. + Przebacz nam nasze winy, oddal od nas wszelki lęk, okaż swoje miłosierdzie i obroń nas swoją wszechmocną prawicą od nieszczęścia pandemii, * abyśmy mogli wielbić Twoją niezmierzoną dobroć i miłość. Przez Chrystusa Pana naszego. W: Amen.” (pkt 27).

Dekret omawiał oczywiście znacznie więcej spraw, z których zapamiętajmy przynajmniej te tutaj, spośród tych wszystkich zapisanych w 35 punktach.

Punkt ostatni nie brzmiał optymistycznie:

„W zależności od rozwoju sytuacji związanej z pandemią, będą wydawane kolejne wskazania.” (pkt 35).

W zamknięciu „kwarantanny narodowej” przyszło spędzić jeszcze cały kwiecień i początek maja. Na ulicach pustki. Prawdziwe życie przeniosło się do telewizora i stamtąd udzielało się telewidzom. Coś jak w filmie „451 stopni Fahrenheita”, na podstawie książki Raya Bradbury. Zależy zresztą, na co kto patrzył. Można było zachować „linię moralną” i „kręgosłup”. Władzę sprawowali wierzący, minister, jak wspomniano, miał fotografię z Matką Teresą z Kalkuty, codziennie w telewizji publicznej nadawano msze święte, była telewizja TRWAM, całkiem pobożna, a tam wieczorem jeszcze Apel Jasnogórski.

Mama preferowała te pobożne audycje, więc telewizor był w tym domu stale otwarty, jak niegdyś Rozgłośnia Polska Radia „Wolna Europa”.

Rozpoczęły się mamine wirtualne podróże po kościołach, gdy Hieronim wyszukiwał w komputerze, czy gdzie nie odprawia się akurat msza. Miała mama swoje ulubione kościoły — w Zabawie i w Międzybrodziu Bialskim, miała swoich ulubionych księży, potrafiła uczestniczyć w kilku mszach dziennie, przenosząc się z jednej mszy za drugą (a było to w jej życiu nowe doświadczenie, bardzo krzepiące). W końcu przyszło zmęczenie mnogością możliwości i poprzestawała na mszach z Jasnej Góry, od czego bywały wszakże wyjątki. Zaczęła rozróżniać zakonników — który ważny, który mądrzejszy, który z lepszą dykcją, bardziej komunikatywny, który bardziej uduchowiony, który święty. Wnętrze kaplicy Cudownego Obrazu nadal świeciło pustkami. Pięć osób i koniec. A jeszcze niedawno była „głowa przy głowie”.

III. Praca łączona, czyli hybrydowa

Dopiero w maju praca zdalna została zastąpiona pracą „w systemie łączonym”, czyli „hybrydowym”. Powracał wtedy do pracy w dwa, trzy wyznaczone dni, by wyniki z komputera domowego wprowadzić do służbowego. Na ulicach były wciąż pustki, zarówno na chodnikach, jak i na jezdniach. Nawet na Drogowej Trasie Średnicowej, nad którą przechodził po wiadukcie na Piotra Skargi, ledwie jaki samochód przemknął. Przez kilka jeszcze tygodni miasto pozostawało wymarłe. W niczym mu to nie przeszkadzało.

Była jeszcze sprawa przesyłki i awiza, które nadeszło w dniu zamknięcia się w domach i dotychczas nie mogło być zrealizowane. Przesyłka nie mogła być dostarczona przez listonosza z powodu wymiarów uniemożliwiających włożenie do skrzynki pocztowej.

Zamierzał wtedy zaraz rano iść na pocztę. Awizo datowane było na 16 marca. Ta data to pierwszy oficjalny (bo wcześniej były sobota i niedziela, i tak wolne) dzień jego pracy zdalnej. Atmosfera była wtedy taka, że powinniśmy — my, Naród — stanowczo ograniczyć wychodzenie, że jest wielkie zagrożenie dla zdrowia i życia, że jeśli nie jest to żywotna konieczność, to pozostańmy w domu. Nazywano to „kwarantanną narodową”, co oznaczało, że „dotyczy nas wszystkich”. Tuż przed „narodową kwarantanną” zamówił pięć książek, o które prosił go kolega z Kanady. Trzeba je było najpierw do siebie sprowadzić z rodzimego rynku, co też uczynił. Trzy już dotarły, czwarta czeka na poczcie, piąta ma dojść do 23 marca. Nic innego nie byłoby w tym okresie awizowane. Ale czy to żywotna sprawa? W razie czego poprosi nadawcę o przesłanie jej jeszcze raz, gdyby wróciła do źródła wysyłki. Książka już opłacona, więc nic nikomu nie jest winien, a jeśli zagubi się „na drogach świata”, kupi inny egzemplarz, bo tania.

Mama nie puściła go wtedy na pocztę: powód jest zbyt nikły, by ryzykować zdrowiem, a może życiem. Nic się nie stanie, jeśli książka poleży. Może zadzwoni się na tę pocztę (bo to agencja w sklepie spożywczym, obsługuje ta sama ekspedientka). Nie upierał się, by iść. Książka zalegała w agencji pocztowej, czyli w sklepie spożywczym mieszczącym się na nowym osiedlu, które powstało dla przesiedleńców ze starej dzielnicy, gdy wyburzano ją pod Trasę Średnicową. Trzeba iść jakieś trzysta, czterysta metrów, nie więcej.

Czas mijał, w końcu pewnie zwrócą to jako nieodebrane na pocztę główną, a potem do nadawcy. Nie myślał o tym dzień w dzień, raz czy dwa razy tylko, i to z goryczą co najwyżej, że wyjątkowo tak się to wszystko nieopatrznościowo w tej sprawie ułożyło. Ale miara spraw była taka, że to tylko książka, którą łatwo będzie kupić powtórnie, a strata finansowa minimalna, gdyby trzeba opłacić powtórną przesyłkę. Ale oto już blisko dwa miesiące minęło od zawiadomienia o nadejściu przesyłki „niewymiarowej”, czyli takiej, która nie mieści się w skrzynce na listy lub w torbie listonosza, przez co nie może być doręczona do adresata zwykłym sposobem (a swoją drogą listonosz ma u nas torbę na kółkach, taki wózek, który ciągnie za sobą).

Gdy tylko z pracy zdalnej powrócili już na wybrane dni do biura, wziął to awizo i poszedł po pracy na Pocztę Główną, może tam to jeszcze leży po zwrocie z agencji? Ale kolejka przed pocztą odstraszyła go od stania i czekania. Kolejka stała nie w budynku, a na zewnątrz, na chodniku.

Dziś postanowił najpierw zadzwonić. Zacznie od tej agencji mieszczącej się w sklepie. Zadzwonił, zapytał o przesyłkę z dnia 16 marca, że było awizo, że niewymiarowa, że pewnie książka, ale że to był początek „tej całej kwarantanny”, więc wtedy nie wychodził, a „potem już o tym nie myślał”, czy więc już to odesłali na pocztę główną, czy może leży jeszcze? Tak się tłumaczył i usprawiedliwiał. A pani zapytała: „– Czy kwarantanna była zgłoszona?”. Czyli słowo „kwarantanna” zrozumiała w znaczeniu epidemicznym, konkretnym, jako odizolowanie z powodu kontaktu z chorym lub odizolowanie chorobowe. Musiał tłumaczyć, w jakim znaczeniu należy rozumieć tu słowo „kwarantanna”.

— Nie proszę pani, nie byłem chory. Chodzi tu o to siedzenie w domu, do jakiego byliśmy zachęcani na początku.

Mógł powiedzieć o pracy zdalnej, lepiej brzmi, ale może mogłaby nie wiedzieć, bo w jej właściwym zawodzie (sklepowej) nie ma pracy zdalnej. Dopiero wtedy powiedziała, że może przyjść, bo z powodu pandemii nie zwracali przesyłek na pocztę główną, więc jeszcze to jest.

Podwiózł go tam po pracy Marian, przewodniczący „Solidarności”, któremu opowiedział o sytuacji. Ten też był zdania, że w takim przypadku lepiej używać słów „praca zdalna” niż „kwarantanna”, bo ludzie się mogą bać i kojarzyć w sposób konkretny z odizolowaniem chorobowym.

Najpierw wszedł do niewłaściwego sklepu, też spożywczego, ale kilka metrów za wcześnie. Skierowano go dalej. Przesyłka była. Na drzwiach napis, że „w sklepie może przebywać tylko jedna osoba”. Akurat interesant wychodził. Pani kończyła jakieś jeszcze papierowe porządki po tym poprzednim; na twarzy maska (on oczywiście też w masce). Ta przesyłka to była książka w kopercie bąbelkowej A5. Leżała w stosie podobnych w wiklinowym koszu i stamtąd została dopiero wygrzebana. W domu rozpakował: antologia Klubu Korespondencyjnego Młodych Pisarzy z 1984 roku. Ryszard był długoletnim przewodniczącym tego Klubu w czasach późnogierkowskich. W biogramach już wspomniano, że wyemigrował do Kanady. Tak więc ma już dla niego cztery książki, ale nie wie, kiedy będzie możliwa wysyłka.

IV. Pracuje się

Gdy nadejdą wakacje, naród nie wytrzyma bez plaży, bez morza, bez swobody. Myślenie życzeniowe zdawało się sprzyjać przemijaniu pandemii, która zaczęła się cofać właśnie przed wakacjami. Kończyła się. Wskaźniki pandemii wyraźnie opadały. Ostrzeżenia lekarzy „telewizyjnych” o niechybnym nadejściu kolejnej fali pandemicznej, gdzieś w połowie września, gdy dzieci wrócą do szkoły, wydawały się dmuchaniem na zimne. Tak przetrwał cały rok, nawet był na urlopie w Beskidzie Żywieckim. Modlił się co tydzień przed obrazem Matki Bożej Kazimierzowskiej w Rajczy i przejazdem gościł u Królowej Beskidów w Szczyrku. Doświadczał swej porcji drobnych cudów Bożej Opatrzności i w przyszłość spoglądał bez niepokoju. Nakazana maseczka nie przeszkadzała bardzo. Jedynie do Piekar nie można było w owym roku pielgrzymować inaczej niż wirtualnie, siedząc przed komputerem, zdając się na kamerę zainstalowaną we wnętrzu bazyliki.

Jak przebiega choroba, jakie są odczucia pacjenta, jakie symptomy, co się dzieje w szpitalu — najlepiej byłoby dowiedzieć się od ozdrowieńców, gdy przywrócony zostanie im kontakt ze światem zewnętrznym. Hieronimowi wydawało się, że w telewizji istnieje jakieś embargo na wypowiedzi ozdrowieńców. Jakby nie istnieli. Brak było plastycznych, gawędziarskich opisów, co się czuje, jak jest z obsługą cierpiącego organizmu, jak przebiega leczenie, w czym problem, a z czym problemu nie ma. Ów brak naocznych świadectw stanowił wodę na młyn tych, którzy w pandemię nie wierzyli, uważając ją za rodzaj zmowy wielkich tego świata. Sceptycznie do problemu podchodził na przykład Janusz Sanocki, w stanie wojennym internowany związkowiec, a później burmistrz Nysy. Kiedy zachorował i trafił do szpitala, media poinformowały o tym, przytaczając opatrznościowo jego ostatnią prośbę: „Trzymajcie za mnie kciuki”. Hieronim rozumiał to jako prośbę o modlitwę i stosownie do tego zadziałał, dodając Sanockiego do aktualnego i wciąż aktualizowanego zestawu bliskich osób do omodlenia. W kilka dni potem modlitwa brzmiała już „Wieczne odpoczywanie racz Januszowi Sanockiemu dać Panie…”.

Umarł Jarek Ihnatowicz, kolega z tego samego liceum, aktor, któremu Covid-19 nałożył się na cukrzycę, a to podobno mieszanka zabijająca. Telewizja pokazała jego pogrzeb. Kilka osób: żona, córka, ktoś tam jeszcze; normalnie byłoby kilkaset, może kilka tysięcy, Kraków, Zabrze. Był młodszy od Hieronima o rok. Znali się z wakacyjnych obozów OHP, które organizowała ich szkoła, a nic tak nie łączy jak wspólna praca (skoro braterstwo broni jest w czasach „pokojowego współistnienia” niedostępne). Wspólnie ich na obozie zastała wiadomość, że pierwszy Polak w kosmosie zdołał bezpiecznie powrócić na ziemię. Byli z pokolenia, które karmiono informacjami o zamachach i porwaniach za żelazną kurtyną: Czerwone Brygady, Baader-Meinhoff, Czarny Wrzesień, IRA, ETA, Świetlisty Szlak. Mimo że tu, od czasu powoli już zapominanych zajść w Ursusie i Radomiu, było spokojnie, to przecież właśnie ich pokolenie najbardziej tęskniło do tego, co nazywano zachodnią normalnością, trochę już wtedy dostępną dla nich dzięki międzyszkolnej wymianie „bezdewizowej” ze szkołą w Vitry-le-François, dzięki płowiejącym jeansom, coca-coli i nawet papierosom marlboro. Był już Papież-Polak, był KOR, a choć nie było jeszcze „Solidarności”, to czuło się, że rozbudzonych nadziei na jeszcze szczęśliwsze życie nie da się już powstrzymać. Widywali się ze sobą okazjonalnie, tylko raz na dziesięć lat, na jubileuszach szkoły, zawsze wszakże zdołali się odnaleźć w tłumie, chwilę pogadać, nim kolejka po autograf zagarniała aktora na długo. Już trzy takie jubileusze za nimi, za dwa lata miał być kolejny. W ostatnim czasie widywano Ihnatowicza w telewizji w charakterze osoby promującej zdrowy tryb życia, skutecznie walczącego z otyłością i cukrzycą.

Ta śmierć kazała myśleć Hieronimowi o swoim problemie z cukrzycą typu II. Póki co, po ostatnim skoku parametrów cukrzycowych, poziom cukru — codziennie mierzony — oscylował wokół bezpiecznej granicy 100, co znaczyło, że jest zdrowy, czyli jakby tej cukrzycy typu II w ogóle nie miał. Cukier zastępował słodzikiem Süssina Gold, była dostępna też Coca-Cola Zero, czyli ta bez cukru, o identycznym smaku; smażone lub pieczone mięso można było zastąpić na przykład pstrągiem na parze. Pierwotne przekonanie, że trzeba będzie ze wszystkiego nagle zrezygnować, ustąpiło wobec istnienia licznych ersatzów. Nie było się skazanym na wegetarianizm. Jeśli jednak pozwalał sobie także na smakołyki i frykasy, to tylko wyjątkowo, gdy to konieczne (wesela, stypy itp.) lub by nie zapomnieć smaku tego co dobre.

Kiedy zaczęło się wydawać, że obiecana szczepionka, nad którą pośpiesznie gdzieś tam pracowano, nigdy nie stanie się rzeczywistością, ta jednak pojawiła się, i to w licznych odmianach, i rozpoczęły się szczepienia, według rozsądnego grafiku, poczynając od osób najstarszych jako najbardziej zagrożonych. Nie obyło się od drobnych, acz głośnych skandali, jak ten z zaszczepionymi poza kolejką celebrytami. Niby to w ramach promocji szczepień, a w każdym razie na prośbę i zaproszenie jakiegoś ordynatora. Episkopat wydał oświadczenie, z którego wynikało, że nie wszystkie szczepionki są moralnie dopuszczalne, gdyż w procesie pozyskiwania niektórych użyto ludzkich embrionów pochodzących z aborcji. Które to są te trefne, niestety nie podano, jednak zapewniono wiernych, że ponieważ na żadnym etapie nie uczestniczyli w produkcji tegoż, to i nie będą mieli grzechu, szczepiąc się. W razie wątpliwości należało się zdać na własne sumienie. Bądź tu mądry, musiał niejeden pomyśleć.

Tak w każdym razie pomyślał Hieronim. Na razie rejestrowano i szczepiono osiemdziesięciolatków. Ale gdy po miesiącu przyszedł czas, że i on mógłby się już od biedy zarejestrować, postanowił nie wysuwać się przed szereg i raczej zobaczyć co i jak, dowiedzieć się o poszczególnych szczepionkach nieco więcej. Wyboru jako takiego nie było. Kiedy pytał starszych kolegów ze Stowarzyszenia, dowiedział się, że zaszczepiono ich szczepionką Pfizera, dwukrotnie, w odstępie miesiąca. Wolałby szczepić się tylko raz. Jednorazową szczepionką była ta z Johnson&Johnson, ale zdaje się, że tę akurat miał Episkopat na myśli, gdy ostrzegał. Rosjanie wyprodukowali swojego Sputnika. Gdyby to stało się wcześniej, to na bezrybiu i rak byłby rybą. A tak, wobec klimatu wrogości politycznej, ten sputnik na pewno do nas nie doleci. Mama nie chciała się na razie szczepić. Twierdziła, że lepiej poczekać, zobaczyć, co i jak, nie śpieszyć się. Zawsze przecież zdążymy. Nie nalegał. I obaj jego bracia, mieszkający już od dawna osobno, z rodzinami, też na to nie naciskali. W dniach narodowej kwarantanny stawali bracia w progu, zakuci w maski, i podawali chleb i inne zakupy, o które mama prosiła telefonicznie.

Powrót Hieronima do pracy już nie-zdalnej wiele ułatwił. Po drodze miał kilka sklepów i jeden dyskont spożywczy. Lęku przed zarażeniem nie odczuwał. Druga fala już trwała, ale jej parametry liczbowe niezbyt jeszcze odbiegały od tych z fali pierwszej, choć były od nich jednak wyższe. Herbatka z głogu i lipy powinna była w zupełności wystarczyć. Także mama zaczęła korzystać pod jego nieobecność w domu z handlowych „godzin dla seniorów”, wyznaczonych godzinami dziesiątą i dwunastą, by kupić co potrzeba.

Ostatnie dwa dni lutego, i tak przecież w roku 2021 krótkiego, przypadają na weekend, przez co ostatnim dniem pracującym jest piątek. Tego dnia otrzymał od przełożonej emaila, z którego wynikało, że dziś upływa termin, do którego miał jej oddać projekt wniosku wraz z załączonym spisem do ministerstwa o skreślenie obiektów z inwentarza, nad którym to wnioskiem pracował od dwóch lat. Nie przypominał sobie, by gdzieś, kiedyś, w jakiejś rozmowie, taki termin padł. Ale że od czasu, gdy przybrano wszystkich w maseczki, wiele wypowiadanych treści nie docierało do niego jak należy, nie kwestionował realności takiego terminu. Na ostatnich zebraniach, już teraz nie zdalnych, siedział jak na tureckim kazaniu, kiwając głową potakująco, gdy przełożona zwracała się do niego. To widocznie wówczas nałożyła termin do wykonania, święty jak plan roczny w socjalizmie. Należało przesłać jej pliki zaraz po niedzieli. Takie postawienie sprawy wskazywało, że zanosi się na burzę, taką ni z tego, ni z owego, tylko pretekst był potrzebny, a niedotrzymanie terminu byłoby dobrą okolicznością. Jako pracownik solidny miał rzecz gotową od pół roku, że jednak było to — podobnie jak wiele innych zasadniczych spraw w instytucji — w ciągłym zawieszeniu, odkładane kilkakrotnie, a podczas pandemii w ogóle odłożone na czas nieoznaczony, więc nie nadawał sprawie priorytetu i już się nią na bieżąco nie zajmował, mając na głowie inne sprawy. Teraz więc tylko przejrzał pliki, poprawił gdzie trzeba i przesłał w zakończeniu dnia pracy. Burzy i tak nie mógł zapobiec, chciał przynajmniej osłabić furię i niszczące skutki gromów. Takie sytuacje uważał za czepianie się.

V. Problem zero-jedynkowy

I był też problem zębowy.

Złamał mu się ząb. Jedynka. Chwiała się od maja zeszłego roku. Wtedy, przed rokiem (pandemia już trwała) nawet umówił się z dentystą, gdy tylko zaczęła się chwiać, ale że akurat w ustalonym dniu wizyty zgłoszono w jego placówce podejrzenie Covidu (zresztą fałszywy alarm), przełożona skierowała go natychmiast, w godzinie, kiedy się o tym dowiedziała, na powtórną pracę wyłącznie zdalną, jako „mającego styczność”. Bo lepiej dmuchać na zimne. W danym dniu nie miał nawet kontaktu z podejrzaną o Covid, bo wtedy była już na kwarantannie w oczekiwaniu na drugi test, ale kilka dni wcześniej nałożyły im się dyżury, stąd takie, a nie inne zadziałanie przełożonej. Pomyślał, że może jednak trzeba o nowym fakcie uprzedzić dentystę, z którym był umówiony za pięć godzin.

Dentysta odrzekł wtedy przez telefon, że w takim wypadku stanowczo nie może go przyjąć. No i tak żył z chwiejącym się zębem aż do tego czasu. Nie było to wielkie utrudnienie, tyle że jeść trzeba było tylko jedną stroną, by tego zęba nie angażować. Tak spędził urlop. Nie robił z tego problemu. Covidu oczywiście nie dostał.

Ale to już historia. Tym razem już nie w chwianiu się problem.

Teraz ta jedynka nie wyszła cała z korzeniem, nie wypadła w całości, tylko nieszczęśliwie złamała się.

Marian, przewodniczący „Solidarności”, musiał tamtego dnia wyjść o trzynastej, bo był akurat umówiony z dentystą. Dużo tych zębów, tych dentystów naraz. Ale tym przykładem zachęcony, Hieronim od razu pomyślał, że może i on nie powinien tym razem zwlekać niepotrzebnie ze swoim własnym problemem (złamana wczoraj jedynka) i dentysta mógłby dziś przynajmniej przyjrzeć się „sprawie”. Zatelefonował więc. Dentysta mógłby go nawet przyjąć od razu, ale że obecnie wychodzenie z pracy jest maksymalnie utrudnione przez przełożoną, wyszedł dopiero przed piętnastą (i tak godzinę za wcześnie, ale siła wyższa). Od razu miał tramwaj. Dentysta przyjmuje teraz w gabinecie swojej żony, czyli trzeba jechać i iść stosunkowo daleko, bo aż na Osiedle, gdzie jest ten gabinet w przybudówce przy szkole. Dentysta zgodził się go przyjąć w jakimś okienku czasowym, o 15:30. Na tę samą godzinę zaprosił jeszcze trzy inne osoby, więc nie było pewności, komu się należy pierwszeństwo. Schodzenie się osób trwało zaledwie jakieś tylko dziesięć sekund. Kiedy był już na ostatnim podejściu, zajechał samochód, wysiadła starsza pani i weszła do środka przed nim. Na tarasie zewnętrznym, gdzie teraz stoi się (na wolnym powietrzu) była w kolejce jakaś dziewczyna o kulach i ze wzmacniaczami nóg; po wejściu tej pani odeszła i mijając go powiedziała „Dzień dobry”. Nikogo znajomego mu nie przypominała. Zaraz za nim, o trzy zaledwie sekundy znów jakaś osoba. Zapytała, na którą on ma wizytę. Spojrzał odruchowo na zegarek i powiedział, że na 15:30. Akurat była ta godzina, więc ta młoda osoba płci żeńskiej stała się podejrzliwa: „A to ciekawe, bo właśnie ja mam wizytę zamówioną na 15:30”. Powiedział, że on też, więc w takim wypadku raczej niech obowiązuje kolejność, jaka wytworzyła się w kolejce. Nadeszła jej koleżanka i zaczęły rozmawiać, przez co dyskusja o tym casusie prawnym nie rozwinęła się. Tak więc wchodził do gabinetu jako druga osoba, po tej starszej pani, które weszła pierwsza. A u dentysty: trzeba wypełnić ankietę, czy nie było się „w kraju gdzie panuje stan epidemiczny”, czy nie brało się lekarstw zawierających (tu nazwy fachowe substancji chemicznych, nazwy lekarstw niewiele mówiące profanowi), dostaje się foliowe rękawiczki. Myślał, że dentysta obejrzy stan istniejący i poda jakiś termin wizyty, ale od razu wyrwał. Jak to dobrze, że chodzi się w masce! Bo teraz będzie się goiło przez dwa tygodnie, a trzeba chodzić do pracy, do sklepu. W każdym razie wygląda teraz jak przedszkolak, z tą charakterystyczną dla przedszkolaków szczerbą.

Po kilku dniach znów u dentysty na kontroli. „Pięknie się goi”. Umówili się na dostawienie brakującego zęba (bo nie da się go odbudować) na 11 marca. Wtedy przy okazji zaplombuje też dziurę u dołu.

Dziś wreszcie zaczął pisać powieść o księżach-zesłańcach. Napisał dwie i pół strony rozdziału pierwszego, czyli pensum, z jakim pisał dwie ostatnie, trzystustronicowe powieści i tę ostatnią, krótszą, o chłopcu-detektywie. Jeszcze nie ma szczegółowego planu całości. Nie wie, jak stworzy napięcie, które w powieści powinno jednak być, nawet jeśli życie opisywane niezbyt tam było napięte, a konflikty stonowane. Zdarzały się pomiędzy księżmi nawet tajemnicze zabójstwa, przeważnie nierozwiązane, sprawcy nieznani. Zastanowi się. Na razie w głowie ma tylko rozdział pierwszy i początek drugiego. Wciąż ślęczy nad życiorysami poszczególnych księży, żeby w miarę możności trzymać się kolejności, w jakiej napływali do miejsca skomasowania i przypisywać im zanotowane przez historyków i pamiętnikarzy cechy osobiste: zainteresowania, zajęcia, umiejętności rzemieślnicze, zachowywanie lub nie powagi i powinności kapłańskich. Na razie nie widać wśród nich świętego. Gdy modli się o powodzenie swojej pracy nad powieścią, musi kierować myśl ku św. Rafałowi Kalinowskiemu, zesłanemu do Usola Syberyjskiego, i ku św. Zygmuntowi Szczęsnemu Felińskiemu, arcybiskupowi warszawskiemu, przebywającemu na zesłaniu w Jarosławiu, choć to w europejskiej części Rosji. Trudna będzie sprawa. W Dachau, gdzie podobnie za dni ostatniej wojny skomasowano dwa i pół tysiąca księży, wykwitło wiele świętości, np. Wincenty Frelichowski (dziś w Kościele jego wspomnienie), Szramek, Czempiel i inni, także słudzy Boży jak Kentenich. Na razie pomiędzy tymi Sybirakami jakoś tego nie widzi. Trzeba szukać. Kto szuka, znajduje.

VI. Lekka infekcja

Nie był Hieronim winien tej pandemii. Jak zawsze, gdy sprawcy nie można odnaleźć, tak i teraz szukano winnych wśród osób nieodpowiedzialnych: a to, że chodzą bez maski, że wychodzą na spacer, a to znów, że nie zachowują „dystansu społecznego”. Nowe słowa i wyrażenia, które przy tej okazji pojawiły się, łatwo były przyswajalne. Dystans społeczny to odległość, jaką powinien zachować człowiek w kontakcie z drugim człowiekiem; kwarantanna narodowa to siedzenie w domu i niewychodzenie na zewnątrz — do czasu, gdy zapadną inne decyzje. Uprawomocniona dla wszystkich, nie tylko jak dotychczas dla chorych została „msza wirtualna”. Biskupi diecezjalni wydali na ten nienormalny czas dyspensy od uczestnictwa realnego, bowiem w kościołach mogło uczestniczyć jednorazowo tylko pięć osób, a i te przyjmowały komunię świętą na rękę, co wcześniej było zaledwie formą tolerowaną. W domach praktykowano „komunię duchową”, niemal wcześniej nieznaną. Teraz kapłan w studio nakładał w owym momencie komunii swój głos, odmawiając stosowną formułę: „O mój Jezu, wierzę, że jesteś prawdziwie obecny w Najświętszym Sakramencie. Kocham Cię nade wszystko i pragnę Cię posiadać w mej duszy. Skoro jednak nie mogę Cię teraz przyjąć sakramentalnie, przyjdź przynajmniej duchowo do mego serca. Jednoczę się z Tobą, jakbyś rzeczywiście był we mnie obecny, oddaję Ci się zupełnie i proszę gorąco, nie dozwól, abym się kiedykolwiek oddalił od Ciebie”.

Pandemia zdominowała myśli Hieronima. We mszach uczestniczył teraz codziennie, przeważnie poprzez łączność komputerową, startując ze strony internetowej Msze Online, wyszukując coraz to inne kościoły transmitujące. A było w czym wybierać: oczywiście Jasna Góra, ale też Radzionków, Rajcza, Hałcnów, Międzybrodzie Bialskie, Opole, Piekary Śląskie i różne inne. Bywał z mamą w ten sposób nawet w Lourdes i w Fatimie. Mruczał pod nosem, by nie usłyszeli sąsiedzi, gdy z głośników komputera dobiegało „Od powietrza, ognia, głodu i wojny — wybaw nas Panie”. Śpiewano to też już wcześniej, co roku, w czasie procesji Bożego Ciała, ale za aktualne i rzeczywiste zagrożenia uważano przy tym jedynie ogień, głód i wojnę. „Powietrze” to było zamierzchła przeszłość: dżuma, cholera, morowe powietrze — było, minęło, nie wróci, jedynie pieśń została jako pamiątka w dorocznej uroczystości. A tu nagle — jak znalazł! Gdy mama słuchała przez słuchawki, dobiegał z pokoju jej śpiew a capella.

Często teraz dokonywał takich odkryć, tych lingwistycznych, czy dotyczących frekwencji pewnych słów i ich zamienników w danej okoliczności lub w danej epoce. Nic z tych rozmyślań nie wynikało dla nikogo ani nawet dla niego samego, ale po pierwsze było czym myśli zająć, a po drugie przypuszczał, że niewielu zatrzymało się dotychczas nad p r o b l e m e m. Przypomniał sobie teraz na przykład, że podczas spowiedzi powszechnej na początku mszy (owo mea culpa) mówimy „że bardzo zgrzeszyłem myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem”. Ważąc poszczególne człony w myśli doszedł był kiedyś do wniosku, że w zestawieniu z pierwszymi trzema, które wyrażają się konkretnymi grzechami ciężkimi, owo „zaniedbanie” jest jakby tylko doczepione, bowiem jego materia może co najwyżej wyrazić się w grzechu lekkim, powszednim. Wyjątki, gdy na przykład zwrotniczy zaniedba przestawić zwrotnicę, przez co zderzą się dwa ekspresy i wiele osób poniesie śmierć, potwierdzają raczej ową regułę niżby jej miały zaprzeczać. A przecież i to właśnie jego wewnętrzne przekonanie o marginalności zaniedbań zostało ostatnio zachwiane. Coraz to — przy okazji ujawniania czynów pedofilskich popełnionych przez niektórych duchownych — pojawiały się zarzuty także wobec ich przełożonych, czyli biskupów, jakoby ukrywali sprawę, „zamiatali pod dywan”, że co najwyżej przenosili winowajcę do zapuszczonej dziury dechami zabitej, że z a n i e d b a l i donieść władzom kościelnym w Rzymie i polskim organom ścigania. To był w tych dniach najcięższy grzech tego i owego biskupa diecezjalnego — zaniedbanie. W ogólnej atmosferze polowania z nagonką owo zaniedbanie zdawało się pokrywać z grzechem pedofilii, być z nim tożsame. Czy ukradł zegarek, czy jemu ukradli — w każdym razie zamieszany w sprawę kradzieży. Mimo wątpliwości, Hieronim przyjął punkt widzenia Stolicy Apostolskiej. Roma locuta, causa finita. Zaniedbanie stało się odtąd grzechem śmiertelnym o możliwych druzgocących skutkach dla tego, kto ten grzech popełnia, nieważne, w jakiej materii. Kilku biskupów zostało zdymisjonowanych, pozbawionych prawa publicznego uczestniczenia w uroczystościach, skierowanych na pokutę do klasztoru, zobowiązanych do wpłacenia „pewnej kwoty”, wedle własnego uznania na fundusz przeznaczony dla ofiar pedofilii.

Pandemia, która nie miała w pamięci Hieronima precedensu, skłaniała go do zestawiania oczywistości bieżących z ustaloną dawniejszą praktyką, uważaną do niedawna za normalne życie. Nie był lekarzem, nie znał się na koronawirusach. Mył ręce, siedział w domu, gdy kazano, nosił maskę na zewnątrz i pracy, nie wsiadał do tramwaju, gdy był już tam komplet. Słuchał pogadanek doktora Sutkowskiego. Pił codziennie herbatę z głogu i lipy z dodatkiem szczypty zmielonego imbiru, i jeszcze z dodatkiem miodu lipowego i łyżeczki soku cytrynowego. Z licznych audycji i artykułów na portalach internetowych wyrobił sobie pogląd na sprawę odporności, a nie znajdując argumentów, które by burzyły nowy obraz świata, uważał, że cudowna herbata nie wpuści wirusa do organizmu.

Dowiedział się więc o istnieniu odporności nieswoistej i swoistej. Nieswoista to jakby zapora ogniowa w komputerze, firewall, nie dopuszczająca wirusa przy jego zetknięciu z ciałem ludzkim. Młodzi ludzie mają tę odporność naturalną nienaruszoną, zdrową, kompletną, dlatego nie chorują. Starsi, z racji wieku lub stresów albo przebytych chorób, mają tę barierę znacznie osłabioną, dziurawą. Przez te dziury może wniknąć wirus. Głóg z lipą itd. pomaga załatać te dziury zawczasu. Gdy jednak zarazek będzie szybszy i pokona tę pierwszą zaporę, jeszcze nic straconego. Organizm posiada w sobie przeciwciała (czy też zdolny jest je wytworzyć) tylko trzeba je zwołać, zmobilizować na zaatakowanych odcinkach i przystąpić do kontrataku. Te przeciwciała są skuteczne wobec tego akurat konkretnego wirusa i stanowią istotę tego, co zwane jest odpornością swoistą, po której w organizmie pozostaje trwała pamięć i w razie kolejnej inwazji łatwo organizmowi je znowu skrzyknąć do wspólnego działania. Niestety, walka przeciwciał z wirusem trwa do dwudziestu jeden dni, niejednokrotnie toczona być musi w szpitalu, z niepewnym skutkiem, a właściwie z możliwym skutkiem śmiertelnym. Dlatego warto zadbać zawczasu o odporność nieswoistą, czego wyrazem owa Hieronimowa herbatka ziołowa.

Dzięki herbatce przetrwał w każdym razie pierwszy rok pandemii, nie zapadając nie tylko na Covid-19, ale nawet na najmniejszy katar czy przeziębienie. Z beznamiętną bezstronnością obserwował spór wokół amantadyny, którą kiedyś stosowano przy podobnych infekcjach. Teraz w Przemyślu jakiś lekarz wciąż ją stosował, tym razem także przeciw Covidowi, i podobno z dobrym skutkiem. Sęk w tym, że amantadyna została wycofana ze schematów leczenia, które obowiązywały w analogicznych przypadkach, a co dopiero w tym obecnym, bezprecedensowym. W propagowanie amantadyny zaangażował się „Nasz Dziennik”, publikując podziękowania pacjentów owego doktora. Osiągnięto tyle, że odpowiednie władze zgodziły się na przeprowadzenie eksperymentów klinicznych na skuteczność zarzuconego przed laty lekarstwa.

Dla Hieronima miało to wartość jedynie ciekawostki, jednej z wielu. Oczywiście życzył lekarzowi, by ten dowiódł swej racji, skoro skutkiem mogłoby być uzdrowienie wielu. Pozostając profanem, wiedział wszakże, że prawdziwego lekarstwa na Covid nie ma. Jest to bowiem choroba wirusowa, więc jedynie ludzki organizm może się z nią uporać, a podawane lekarstwa mogą jedynie wesprzeć organizm w czymś pobocznym. To jak z katarem: mamy krople do nosa, sztyfty do nosa, możemy wdychać sok z czosnku, smarować dziurki żelem z eukaliptusa, wysiąkiwać nos w chusteczkę. I co? I psińco. Dumał, nie dumał, carom nie budiesz. Tak i katar, dobrze leczony trwa tydzień, a nieleczony siedem dni, jak to już w podstawówce się słyszało. Więc cała nadzieja w odporności nieswoistej, która dorosłemu człowiekowi przywróci to samo bezpieczeństwo, które dotąd było udziałem jedynie dzieci i młodzieży.

Luty 2021 roku miał swoje zwykłe dwadzieścia osiem dni. Kończył się dwudniowym weekendem. Ostatnim dniem pracy w instytucji Hieronima był więc piątek, 26 lutego. W pracy czuł się dobrze. Rozmawiał (w masce) tylko z jedną osobą, nie zbliżając się. Jechał tramwajem (w masce) z innymi pasażerami. Po nawrocie epidemii, co nazywano teraz „drugą falą”, znów kabina motorniczego oddzielona została czarno-żółtą taśmą, tzw. policyjną, uniemożliwiając zakup biletu „za odliczoną gotówkę”. Takie były jego drogi do domu, gdzie mieszkał z mamą.

W piątek, już po pracy, kolejny raz skonstatował u siebie doskonały stan zdrowia i uświadomił sobie, że za kilka dni upłynie dokładnie rok od dnia, kiedy to wjechał do Polski ów Pacjent Zero (4 marca), zarażając już w autokarze kilka dalszych osób (wtedy jeszcze Hieronim skłonny był wierzyć, że łańcuch przyczynowo-skutkowy da się udowodnić bez wątpliwości). Jakże to jednak z życia wzięte, owo „nie chwalmy dnia przed zachodem”. Około godziny dziewiętnastej, nagle, ni z tego ni z owego, poczuł, że chyba zaczyna go brać grypa, taka sobie niewinna, banalna grypka. Infekcja wszakże wyraźna, zauważalna. Bynajmniej nie przywidzenie. Nieraz tak bywało. Nagle pociekło z nosa, całkiem wodniście. Tak się zaczynały katary, bez ostrzeżenia. Tu najlepszym lekarstwem jest chusteczka do nosa.

Co to oznacza dziś? Dziś będzie się pocił pod pierzyną. Jutro będzie się pocił. W niedzielę do kościoła nie pójdzie, choć już restrykcje zelżały. Poprzestanie na mszy wirtualnej, jak za zeszłorocznej Kwarantanny Narodowej. I oczywiście także w ciągu niedzieli będzie się pocił. Plus polopiryna C. Jeszcze lepiej aspiryna Bayerowska. W normalnym czasie powinno by wystarczyć, by go postawić na nogi. Teraz jednak nie był normalny czas i wszelkie tego typu problemy zdrowotne należało zgłaszać lekarzowi rodzinnemu, który powie co dalej. Takie zgłoszenie nie będzie możliwe ani dziś, bo za późna pora (i a nuż przejdzie mu za kwadrans?), ani jutro, bo sobota, ani tym bardziej w niedzielę. Dopiero w poniedziałek. Ale w poniedziałek być może będzie już zdrowy i nie trzeba będzie niczego zgłaszać?

Jak co dnia wypił swą herbatkę z głogu, lipy itd., żeby nie przerwać z błahego powodu codziennej praktyki. W tym wszakże dniu odczuwał dużą niechęć przy zagotowywaniu wody, przy gromadzeniu komponentów na wywar, ba!, nawet wypicie tegoż sprawiło mu problem. Całe ciało było jakby obolałe. Coś jak reumatyzm na zmianę pogody, szczególnie w lewym kolanie. Samopoczucie złe. Jakie będzie jutro? Zobaczymy. Tymczasem spać. Rozgrzać się, wypocić.

Zdążył mamie powiedzieć, że nie najlepiej się czuje, ale zobaczymy jutro. Nie było to jeszcze niepokojące. Zawsze przecież można się nie najlepiej czuć.

Zwykle z piątku na sobotę czytał do pierwszej, drugiej. Dziś nie da rady. Gdyby upierał się przy chodzeniu po domu, pewnie by leciał przez ręce. Czy to Covid? Podobno ma się kłopoty z oddychaniem — on nie miał. Podobno wszystko boli — jeśli go nawet bolało, to na pewno nie wszystko. Więc na pewno nie Covid. Co najwyżej zwykła grypa. Ale tę też trzeba przebyć na L4 (aha, teraz już ten druk jakoś inaczej się nazywa, nie L4, ale wszyscy tak mówią). I wobec stanu pandemii nie uniknie się kontaktu z lekarzem. Tymczasem z grafiku podziału pracy (kto pracuje zdalnie, kto w biurze) wynikało, że ma w poniedziałek iść do biura. To problem. Pomyśli o tym jutro lub pojutrze. Teraz nie potrafi się skupić.

Długo nie mógł zasnąć. Pod ciepłą pierzynką tym razem nie było ciepło. Zimno. Ale i tak budził się kilka razy, chyba już jednak rozgrzany, bo mocno spocony. Podobnie jak kolana (już teraz obydwa), bolały go reumatycznie kości głowy, zwłaszcza czoło, skronie i obie szczęki. Wstając w nocy do ubikacji, poczuł dreszcz zimna. W głowie się kręciło. Tej nocy nie będzie mamy kłopotał. Śpi w drugim pokoju, ufna i spokojna. Potem zaraz wskoczył znów do łóżka i przez chwilę było mu błogo mimo dreszczy. Wystarczała świadomość, że już jest pod pierzynką, nie na zewnątrz niej, gdzie „ciemność i mgła”. Lepsze samopoczucie trwało jednak tylko chwilę. Wystarczyło wszakże, by zapaść w sen, zwinięty w kłębek, jakby w niedźwiedziej norze, jeszcze nie rozgrzanej wśród wiecznych śniegów.

VII. Czarny poniedziałek

Wydawało się zrazu, gdy otworzył oczy o sobotnim poranku, że ten kolejny dzień stanowić będzie apogeum choroby. Gorzej przecież już być nie może. Żaden z objawów nie ustąpił. Jedynie wodnisty katarek nie rozwinął się w katar. Dziurki w nosie nie były zatkane, więc przygotowane pod poduszką dwie chusteczki do nosa nie zostały użyte ani nocy, ani o poranku. Chyba pojawił się jadłowstręt. Na razie nazywali to brakiem apetytu, co na pewno przejdzie. Nie przeszło. Na cały dzień musiała mu wystarczyć jedna kromka chleba z masłem (drugiej już by nie przełknął), i na obiad talerz płatków kukurydzianych z mlekiem, z czego także zjadł tylko połowę. Czuł się całkiem rozbity, jakby po ciężkim nokaucie. Kilka razy pokasłał, ale to też nie rozwinęło się w kaszel. Leżąc ściśle okryty pierzyną, czuł na czole gorączkę. Nie przemógł się jednak, by zmierzyć temperaturę. Zresztą okazało się zaraz, że mama już szukała, ale nie znalazła. Termometr rtęciowy stłukł się kiedyś, a nowego nie dało się kupić, bo akurat zostały zakazane przepisami „unijnymi”. Może gdzieś był ersatz ze słupkiem zabarwionego na czerwono alkoholu, ale przez całą sobotę nie udało się tego ersatza znaleźć. Nic to. „Ale za to niedziela, ale za to niedziela będzie nasza”. Tak śpiewali kibice, jeśli naszym narciarzom nie wyszło w sobotę, a zawody były dwudniowe i można było odkuć się w niedzielę. Przypomniała mu ta myśl o mistrzostwach świata w skokach narciarskich, które jakoś tak w tych dniach miały rozpocząć się. Mieliśmy nie tylko szanse na medale, ale wręcz pewniaków (Stoch, Kubacki). Obiecał sobie zerknąć w lepszej chwili do gazety lub do Internetu, kiedy będą skakali. Wtedy przemoże się. Nie niepokoił się, że mógłby przeoczyć. Ale w sobotę już więcej o tym nie myślał. Również niedziela przeleciała bez myśli o skokach. Tyle że poranne złudzenie rześkości dało mu nadzieję, że „grypka” zaczyna przegrywać z siłami organizmu. Mama znalazła termometr spirytusowy. Musiała zużyć wiele sił, by wysoki słupek z jakiegoś dawnego pomiaru sprowadzić w dół. Na krótko przejął inicjatywę w strzepywaniu. Tylko ramię bolało. Powiedział, że lepiej już zrezygnować, bo ręce odpadną, ale mama nie zrezygnowała. Pomiar w niedzielne południe wykazał, że „nie jest tak źle, ale zobaczymy wieczorem”. Wieczorem znów te same ceregiele z termometrem. W telewizji pokazywali jak kierowcom na granicy mierzono temperaturę jakimś czymś, przez przyłożenie do czoła. Trzy sekundy i już. Dlaczego u nas tego nie wprowadzą? Wieczorem wróciła gorączka, podobna do tej wczorajszej.

Weekend byłby jak znalazł, gdyby choroba miała przelecieć jak meteor i nawet ogona nie zostawić. Bywały już w jego życiu takie choroby, którym weekendy wystarczały, by rozwinąć się i zgasnąć. A w poniedziałkowy poranek znów do pracy lub w razie wątpliwości jeszcze dzień urlopu na żądanie. Niestety, tym razem mimo siódmych potów wszystko zostało jak było, gdy nastał poniedziałek. W poniedziałek nie mógł się nawet wyspać do jakiej rozsądnej godziny. Raz, że w tym dniu praca w biurze przypadała według grafiku na niego i choć oczywiście o pójściu do pracy nie mogło być mowy, to trzeba było napisać emaila do przełożonej, z prośbą o zamianę tego na pracę zdalną, do której z poczucia obowiązku będzie chyba jeszcze zdolny. Dwa, że wobec objawów chorobowych należało się umówić telefonicznie na kontakt z lekarzem rejonowym, zwanym w nowej nomenklaturze „rodzinnym”. Jeszcze niekompletnie ubrany i nieuczesany zaczął dzień od emaila. Zaraz potem zatelefonował do przychodni zdrowia, gdzie rozpoczynano urzędowanie od ósmej. Nagrany głos informował, że „proszę czekać, jesteś pierwszy w kolejce”. Zostawił numer komórki. Doktor zatelefonuje do niego o 15:15, bo przychodzi dopiero po południu. Łucjan, nazwisko wypowiedziała niezrozumiale. „– Jest pan, panie Hieronimie, drugi w kolejce”. „– Dlaczego drugi, przed chwilą nagrany głos mówił, że pierwszy”. „– Bo najpierw zostanie przyjęty pacjent, który pozostał z piątku”. „– Aha”. Dopiero teraz dokończył toaletę poranną i zasiadł do komputera, by kontynuować przepisywanie księgi inwentarzowej. Czuł się źle. Ale ponieważ na koniec tygodnia musiał złożyć tygodniowe sprawozdanie, a ono wyrażało się w liczbach, w których zawierały się norma dzienna, tempo pracy i wynik końcowy, więc nie należało zostawiać na jutro tego, co można zrobić dziś. A wie ktoś dziś, do czego będzie zdolny jutro? Teraz jeszcze da się jakoś pracować, ale czy jutro też się da, nie sposób przewidzieć. Gdy wtrąci się w to lekarz, to co innego. Już po chwili pracy usłyszał z komputera sygnał dźwiękowy oznajmiający nadejście poczty elektronicznej: jest zgoda na pracę zdalną i życzenia zdrowia.

Mając już otwarty komputer nie odmówił sobie zwyczajowego zajrzenia na portal informacyjny. Taki odpowiednik porannej kawy i czytania gazety w fotelu, co praktykowali dżentelmeni w XIX wieku, a zwyczaj przeniósł się w czasach bardziej demokratycznych ku nizinom społecznym i rozpowszechnił się w tej czy innej formie. Gazetę w wielu wypadkach zastępował Internet. Okazało się, że konkurs skoków na skoczni „normalnej” (czyli tej mniejszej, zwanej K-90) rozegrano akurat w sobotę, gdy on postanawiał solennie pilnować terminu konkursu, nie znając go jeszcze, a więc odpowiednio wcześniej wywiedzieć się. Jakby tego było mało, to mistrzem świata został Piotr Żyła. Czy to nie pech? Sukces o znaczeniu historycznym, już wpisany do annałów — przeoczony! Nieuchronna porcja emocji ominęła go. A więc nie Stoch, nie Kubacki, ale ten etatowy trzeci w drużynie, z sukcesami jak do tej pory zauważalnie mniejszymi, choć równie zauważalnie aspirujący do większych. Jak to się stało, że nawet nie sprawdził, kiedy będzie transmisja? No tak, leżał sztywno całą sobotę i pocił się, mając półprzytomną nadzieję, że wypoci chorobę. Na kartce, sporządzonej już wczoraj, w chwili lepszego samopoczucia, gdzie spisał zaobserwowane objawy, dopisał tam teraz jeszcze, że „nawet nie oglądał” konkursu skoków, mimo że (skreślił „mimo że”, wpisał „zwłaszcza że”), zwłaszcza że mistrzem świata został Piotr Żyła. Trudno, trudno, przegapił. Ale jakoś nie poczuł żalu. Raczej dziwił się sobie, że nie żałuje. To przeoczenie było jednak dziś jak jeden z objawów choroby, może najbardziej ilustrujący ją.

Od wybuchu pandemii przychodnie działały na innych zasadach. Właściwym sposobem kontaktu była „teleporada”, bez kontaktu fizycznego, bezpośredniego. Nie istniało już osłuchiwanie, opukiwanie, ani „proszę powiedzieć Aaa”. O chorobie i jej rodzaju lekarz wnioskował wstępnie z opisu, którym go uraczył pacjent. System taki pozostawiał wiele do życzenia (z punktu widzenia zarówno pacjenta, jak i lekarza), lecz bardziej niekomfortowo czuł się pacjent. Lekarz mógł mieć problem ze zdiagnozowaniem, gdy pacjent nie umiał się wyrażać precyzyjnie lub nie zauważał u siebie objawów ważniejszych niż te, które podał. W okolicy było wiele staruszek, posługujących się gwarą mało precyzyjną, gdy szło o opis kliniczny czy naukowy. „– Sam mie żgo”, co wykłada się jako „tutaj mnie kole (dźga)”. Cóż z tego, że gdzieś tam u siebie przyłożyła rękę do boku, wskazując bolące miejsce. Przez telefon nie widać. Również doktor nazwiskiem Waśkiewicz (Łucjan) niekoniecznie musiał być biegły w gwarze śląskiej, co odwlekało chwilę wydania diagnozy. Dotyczyło to chorób lub urazów „mechanicznych”, nie wynikłych z działań wirusowych lub bakteryjnych. W poważniejszych lub podejrzanych wypadkach kończyłoby to się skierowaniem do specjalisty, a prawie zawsze wypisaniem recepty. Jakim znowu wypisaniem? Przez telefon? Tym razem tak, przez telefon. Receptą stał się numer, który lekarz podał do słuchawki. Z tym numerem (i Peselem chorego) ktoś z rodziny lub znajomy pójdzie do apteki i tam mu wydadzą co trzeba. Taka to recepta. Kto wie, czy jeśli to sprawdzi się w praktyce, nie stanie się formą zwykłą, nie nadzwyczajną? Pewnie tak. Wraz z wybuchem pandemii oczywiście inne choroby zeszły na plan dalszy i stały się poniekąd „zawracaniem głowy”. Przestał istnieć katar, przeziębienie, zawroty głowy, grypka — wszystko to mogło oznaczać atak koronawirusa, czyli Covid-19. Koniec z kroplami do nosa, koniec z polopiryną S, witaminą C. Jeśli nawet, to później. Najpierw badanie podstawowe: na obecność koronawirusa. Dopiero po ustaleniu, że to TO lub nie to, podejmie się dalsze działania. Że pacjent chory i trudno mu się z domu ruszyć? To i cóż, nie on pierwszy i nie ostatni. Trzeba się przemóc. No chyba, że już z nim kiepsko. Kto go podwiezie? Taksówkarz? Wolne żarty (chyba że zostanie rzecz zatajona; w końcu jeszcze przecież nie wiadomo, czy to to). Ale macie chyba samochód? Wszyscy mają. A jeśli nie macie, to ktoś z rodziny będzie miał. Może sąsiad, może kto inny. Wszyscy sobie jakoś radzą, to i wy możecie. Pewnie tak by powiedziano. W każdym razie wymienione objawy wystarczały, by otrzymać skierowanie do laboratorium, gdzie zostanie pobrany wymaz do testu.

Lekarz zadzwonił o 15:05. Trochę za wcześnie, ale widocznie miał jakieś okienko w kolejce przyjęć. Hieronim czekał na ten telefon od kwadransa, żeby i tego nie przeoczyć, jak tamtych mistrzostw świata. Karteczka z objawami leżała już na podorędziu. Opowieść więc popłynęła płynnie, niczego nie musiał wyszukiwać w pamięci, nie groziło dukanie, pewnie irytujące dla lekarzy. Kiedy mówił doktorowi Waśkiewiczowi o pozostawaniu przez weekend w łóżku i całkowitym oderwaniu od spraw domowych, użył też tego dopisanego argumentu nie do odparcia:

— Nawet nie oglądałem mistrzostw świata w skokach, co w normalnej sytuacji byłoby niemożliwe do przegapienia.

Wyobraził sobie, że doktor kiwa ze zrozumieniem głową: Covid, typowy Covid. Dopisać do objawów, jakimi wyraża się ta nowa choroba: „infekcja zdaje się być silniejsza od zakorzenionych przyzwyczajeń”. Czy tak akurat rozumował lekarz, nie wiadomo, bo nie skomentował tego innym słowem jak tylko wieloznacznym „rozumiem, rozumiem”.

— Punkt testowy do pobrania wymazu proszę sobie wyszukać w Internecie. Pracują w różnych godzinach, więc trzeba sprawdzić, ewentualnie zatelefonować pod podany numer. Wiem, że u nas na pewno robią wymazy pod supermarketem na Skubacza. Zdaje się, że mają otwarte do siedemnastej, więc jeszcze by pan zdążył — (dochodziła piętnasta trzydzieści). — Stoi tam namiot, ale szczegóły tak jak mówiłem, na ich stronie. Może zresztą znajdzie pan coś lepszego, innego. Nie należy z tym jednak zwlekać. Gdy będą wyniki, to zdzwonimy się powtórnie. Niezależnie od tego nakładam na pana kwarantannę dziesięciodniową. Gdyby okazało się, że to Covid-19, status zmieni się na izolację.

W okolicy było na pewno kilkanaście punktów, gdzie można byłoby zrobić ten „wymaz”. Co to „wymaz”, nie wiedział, ale domyślił się przecież, że to jakieś pobranie próbki z żywej tkanki w celu poddania jej testowi na obecność wirusa. Z rzeczy mniejszej można czasem bez błędu wnioskować o większej. Punkty pobrań miały swoje indywidualne nazwy, o brzmieniach angielskich, jakby eksportowych, lub łacińskich, lub temu podobnych, ale niemal zawsze efektownych, żadne tam „rejonowy zakład opieki zdrowotnej nr 4 im. Róży Luxemburg”, jakby zwało się to może za socjalizmu, gdy jeszcze tchnęło powagą.

Niestety, większość z nich kończyła pracę około południa, niektóre godzinę, dwie później. W pierwszej redukcji odpadły te położone daleko — Bielsko, Cieszyn, Częstochowa, potem te na dziś już nieaktualne, o wczesnej godzinie zamknięcia. Owszem, znalazły się takie, które zamykano o 18:00, o 20:00, o 21:00. Te, niestety też nie były tymi najbliższymi: Sosnowiec, Bytom, Katowice, Gliwice. Pamiętał jak przed rokiem jechał taksówką do Sanktuarium Matki Boskiej Trzykroć Przedziwnej w Rokitnicy. Niby to samo miasto, więc nie obawiał się, że rachunek za przejazd mógłby go zaskoczyć. A jednak zaskoczył. Drugi raz nie popełni tego błędu. Wrócił wtedy ze znajomymi księżmi, za darmo. Sosnowiec odpada od razu, Katowice podobnież. Bytom jest na granicy opłacalności. Trudno będzie uprosić kogoś na długi kurs. Ewentualnie Gliwice, ale to na końcu, gdy inne miejsca zawiodą. Prawdopodobieństwo, że to jednak Covid (mimo wszystko wysokie) wykluczało taksówkę. A pójście na piechotę choćby do najbliższego punktu — akurat tego przy supermarkecie na Skubacza, sugerowanego przez lekarza — tym bardziej nie wchodziło w grę. Był chory, rozbity, tę księgę inwentarzową przepisywał wyłącznie z poczucia obowiązku, ale efektywności pracy nie dał rady zwiększyć. Punkt na Skubacza otwarty był do 17:00. Tylko to miało jeszcze sens, jeśli się pośpieszy.

Pod telefonem podanym na stronie internetowej dyżurowała panienka o miłym głosie. Nie widziała w niczym problemu. Trzeba być przed 17:00, najpóźniej na jakiś kwadrans przed, żeby uniknąć niespodzianek. Namiot stoi na parkingu przed Realem. Nie, kolejki nie powinno teraz być. O tej porze już raczej nie, a jeśli nawet to to idzie raz-dwa, na pewno wszystkich tam obsłużą, na pewno.

Jedyna teraz nadzieja w młodszym bracie. Pracuje w dzielnicy południowej, więc gdy wraca samochodem do domu, przejeżdża nieopodal nich. Mama często dzwoniła do niego do pracy, gdy potrzeba było coś kupić w dyskoncie lub w aptece. Zatelefonował więc do Pawła. Sprawa jest taka a taka, więc czy by nie wstąpił po niego. Trzeba potem jeszcze odwieźć go z powrotem. Jak długo to będzie trwało, nie wiadomo. Czy będzie kolejka, jaka długa, też nie potrafi powiedzieć. A trzeba tam być przed 17:00, najpóźniej za kwadrans siedemnasta.

Nie ma sprawy. Będzie gdzieś tak kwadrans po szesnastej, bo zaczął dziś pracę o ósmej piętnaście, więc wcześniej nie da rady. Pół godziny na pewno wystarczy, by dojechać na Skubacza.

A więc jedno załatwione.

Żeby niewiedza nie postawiła go w durnej sytuacji, wklepał w Google zapytanie: „Na czym polega test na koronawirusa?” i dodał, jeszcze dla pewności także słowo „wymaz”. Dowiedział się, że próbka pobierana jest z nosa. Szczęście w nieszczęściu, że wśród objawów chorobowych, jakie podał dopiero co lekarzowi, nie było kataru. Przygotował ubranie, w którym pojedzie. Mama wyjęła świeżą bieliznę. Jeszcze trochę tej pracy zdalnej, żeby chociaż zbliżyć się do normy dziennej, którą zresztą ustalił dla siebie sam, bez oszukaństwa. Dopiero potem ogolił się i wziął prysznic. Konieczność wyjścia mocno go ocuciła. Myślał logicznie, gdy rozmawiał z mamą, jego głos był pewny i mocny, zdrowy. Nie wiedział wszakże, ku jakim niespodziankom jedzie.

W pięć minut później samochód Pawła zatrzymał się pod domem. Mama sięgnęła ręką za próg po świeży chleb. Brat miał maskę na twarzy. No tak, to teraz najważniejsze.

Czasu było dosyć. Bezpieczny margines. Będą przed Realem jeszcze z zapasem, nawet w stosunku do owego kwadransa, o którym mówiła panienka.

Teren zajmowany przez supermarket jest rozległy. Mówi się „Real”, ale to tylko potoczne ułatwienie. To ciąg budynków, nad którymi widnieją wielkie neonowe napisy, za dnia mocno kolorowe, w nocy intensywnie wybijające się na tle ciemnego nieba. Gospodarstwo domowe, artykuły ogrodnicze, elektronika. Wzdłuż całego ciągu — równie rozległe parkingi, szczelnie wypełnione. Krążą tam, jakby bezradnie, samochody, szukając miejsca do zaparkowania. A nuż ktoś akurat wyjedzie? Ale na takie czekanie też trzeba mieć czas. Najpierw wszakże trzeba znaleźć ten namiot. Jeszcze nie czas na parkowanie czy wysiadanie. Gdy będzie namiot, to zatrzyma się wóz gdzieś w pobliżu. Namiot pewnie podobny do tych, które widział niejeden raz w telewizji. Duże, wojskowe, tyle że nie parciane ani brezentowe, a z jakiegoś mocno splecionego włókna, może polipropylenu, kolorowe i wesołe. Przed tymi z telewizora zawsze jakieś kolejki, personel w strojach kosmicznych, z pleksiglasowymi przyłbicami, dłonie w gumowych rękawiczkach.

Paweł na parkingu zwolnił. Rozglądali się. Jeśli był tam jakiś namiot, to nie w zasięgu wzroku. Przejechali na kolejny parking i na kolejny, potem znów szukali szczęścia na alei dojazdowej, wypatrując w prawo i w lewo. To samo.

W zasięgu wzroku pojawił się za to pracownik w charakterystycznym mundurku. I on wykonywał pracę głupiego: łączył puste wózki towarowe w większe składy i popychał je bliżej wejścia głównego, gdzie pewnie zaczynało brakować. Zapytany z okna samochodu o namiot testów covidowych, mógł wyrazić tylko zdziwienie, nie rezygnując wszakże z kontynuowania rozmowy. Spekulował na głos, gdzie by to ewentualnie mogłoby być, ale nic mu zarazem nie przychodziło do głowy. Trzeba było to szybko zakończyć, bo czas upływał nieubłaganie i teraz korzystało się już z owego bezpiecznego marginesu piętnastominutowego.

Na wyświetlaczu komórki, pomiędzy rozmowami wychodzącymi, miał jeszcze dwa obce numery, nie zapisane w formie nazwisk lub imion. Ten wcześniejszy to numer rejestracji w przychodni, drugi to numer, pod którym działała informacja laboratorium covidowego, firmującego ten punkt, którego wciąż szukali.

Odezwała się ta sama panienka. Poznał po głosie. Ona też go pamiętała, widocznie nie mieli tam wielkiego ruchu.

Samo laboratorium miało siedzibę w Sosnowcu, więc panienka była „nietutejsza”. Nie potrafiła wskazać dokładnej lokalizacji namiotu. Ale jest, jest na pewno, bo próbki stamtąd napływają.

Szukali więc dalej, posuwając się powoli i metodycznie aleją dojazdową, od której odchodziły krótkie przecznice. Po lewej były parkingi dla klienteli sklepów, które zamykały horyzont długą poprzeczną ścianą z napisami. Z prawej ciągnął się pas trawnika, jeszcze nawet nie zieleniejącego (bo dopiero 1 marca), z jednym tylko wjazdem na widoku, kończącym się ślepo siatką drucianą. Tam też były jakieś wybetonowane place, ale więcej w tym było chaosu i improwizacji, tymczasowości. Tam zobaczył jakiś namiot, na którym coś pisało. Napisu nie można było odczytać w całości, a ta widoczna cząstka była zbyt wieloznaczna, by mogła cokolwiek potwierdzić lub czemuś zaprzeczyć. Trzeba to w każdym razie sprawdzić. Zbliżało się za pięć piąta. Innego namiotu w polu widzenia nie było. Brat zatrzymał w przecznicy.

Trzeba się już było spieszyć. Za trawnikami, w tym miejscu nie było ogrodzenia. Przeciął na ukos alejkę, zdążając przed nadjeżdżającymi samochodami, potem przeszedł po trawniku, czego zwykle nie czynił. Czy to to, czy coś innego — jeszcze wtedy nie wiedział.

Przed namiotem stał szykowny samochód z otwartym bagażnikiem. Jakiś mężczyzna, równie szykowny co jego wóz, ładował tam plastikowy kosz z zawartością. Zapytany, czy to punkt testów covidowych, potwierdził.

— Ale czynne tylko do siedemnastej.

— A jest?

Na zegarku była za pięć siedemnasta. Przeniósł wzrok na mężczyznę.

Ten nie zamierzał dyskutować. Otwarł drzwi samochodu i wyjął formularz. Zamknął bagażnik i położył papier na masce.

— Proszę to wypełnić — podał długopis.

— Tu, na samochodzie? Nie porysuje się?

— Bez obawy.

Podstawowe informacje: imię, nazwisko, numer Pesel, adres zamieszkania (wpisał ten z dowodu), płeć, numer telefonu komórkowego, adres email.

Mężczyzna wrócił z namiotu z jakimś szpikulcem i probówką. Na końcu szpikulca mały wacik.

— Proszę podnieść głowę. Włożę to do nosa. Wiem, że to trochę nieprzyjemne, ale to konieczne.

Było nieprzyjemne, ale nie bolało. Trwało to tylko niezbędną chwilę. To był ten wymaz, który zaraz potem został zamknięty w probówce i dołączył do zawartości koszyka w bagażniku.

— To wszystko.

— Płacę coś?

— Nic.

Otrzymał wizytówkę-reklamówkę z adresem strony internetowej, na której po wpisaniu numeru pacjenta i Peselu, w ciągu 24 godzin pojawi się wynik.

Podziękował i równie dziarskim krokiem, jakim tu przyszedł, tą samą drogą na przełaj poszedł ku samochodowi. W tej chwili nie odczuwał niemal choroby. Umysł był trzeźwy, siły dopisywały. Tylko „ogólnie” jeszcze nie czuł się całkiem zdrowy. Spojrzał na zegarek, za minutę 17:00. Zdążył dosłownie w ostatniej chwili.

Zobaczymy jutro. Dlaczego niby miałby być Covid? Tyle jest chorób. Te bakteryjne raczej odpadają — nie ten wiek. Dlaczego by nie miała być grypa? Prawdopodobieństwo, że to grypa, było przecież bez porównania większe.

VIII. Z wynikiem pozytywnym

Plan na wtorek przewidywał podjęcie od rana pracy zdalnej, już bez pytania o zgodę. Stan kwarantanny uniemożliwiał pracę biurową, nie wykluczał wszakże działań w domu. O którejś godzinie po zalogowaniu się na stronie internetowej Laboratorium ukażą się wyniki wymazu. Prawdopodobieństwo, że nie jest to Covid-19 niepomiernie przekraczało możliwość przeciwną. Do tego czasu trwała nałożona kwarantanna, którą powinien nałożyć oficjalnie Sanepid (czy będą wiedzieli, pod jaki numer zatelefonować?). Po otrzymaniu wyników trzeba zawiadomić lekarza, który powie co dalej. Przełożoną należy zawiadomić o kwarantannie i to w tym stanie zawieszenia pomiędzy niepewnością, która już jest, a niepewnością, która nadejdzie po otrzymaniu wyników, a przed kontaktem z lekarzem. Pracę będzie kontynuował. Jeśli coś stanie się wreszcie wiadome — zawiadomi.

Więcej wiedział już koło dziesiątej, w trakcie przepisywania księgi, co dziś sprawiało mu jeszcze większą trudność i już na początku pracy wiedział, że normy nie uda mu się dziś wykonać. Wystarczy, jeśli strata nie będzie zbyt duża. W pasku adresowym w przeglądarce wpisał adres strony Laboratorium Genetycznego z wizytówki-reklamówki, potem wpisał numer Pesel i powoli, żeby się nie pomylić, wstukiwał numer próbki widniejący na dolepionym pod kodem kreskowym karteluszku.

Ukazało się jego nazwisko. Wynik testu — pozytywny (co oznacza obecność koronawirusa). Z tą chwilą powinien pozostawać w izolacji i natychmiast skontaktować się z lekarzem POZ.

Znów dzwonił do rejestracji i znów umówiono go z doktorem Waśkiewiczem, tym razem na 12:30. Email do pracy mówił o tym, że dzisiejsza praca zdalna w kwarantannie musi być zakończona w związku z przejściem na izolację domową. Więcej po rozmowie z lekarzem, co wydaje się formalnością, jako że choroba nie ustąpiła.

Z ulgą odłożył dopiero co rozpoczęte przepisywanie księgi inwentarzowej. Ulga nie dotyczyła samopoczucia. Przeciwnie — na czoło wystąpił pot, zrobiło mu się nagle słabo — jakby przyszedł po niego zegarmistrz światła purpurowy. Może to to, co czują cukrzycy, gdy braknie cukru we krwi i radzi się, by natychmiast zjedli ciastko. Podobno mogą wejść w cukierni bez kolejki i mówiąc, że są cukrzykami, zjeść ciastko z wystawy. Potem się wyjaśni. Ale to wtedy, gdy cukru za mało. Jemu cukru nie brakowało, nawet miał go o wiele za dużo. Coś jakby mówiło: „Nie wpadaj w panikę”. Trwał w bezruchu, jeszcze przed ekranem monitora, ledwie zdążywszy wysłać emaila. Jeszcze klikając na „wyślij” nie był pewien, czy zdąży. Czy to już, czy jeszcze nie? (miał na myśli śmierć). Ale jeśli nawet można umrzeć, to przecież nie od wyników testu, a od wirusa, nie od wiedzy poświadczonej, a od zmian chorobowych. Obserwował na sobie jak stan słabości powoli ustępuje. Zimny pot zdążył zrosić czoło i zakola, i przyszło otrzeźwienie. Myśli skupiły się, lęk nagle ustąpił, jak przyszedł.

Ponieważ grafik pracy zdalnej sporządzany był na każdy kolejny tydzień przez przełożoną, a pod uwagę brany były też stany kwarantann i styczności z osobą podejrzewaną o chorobę, więc ci, którzy mieli taką „styczność” kierowani byli na pracę zdalną z zaleceniem, by w razie wystąpienia jakichkolwiek objawów — nawet kataru — od razu zawiadamiali lekarza. Ponieważ w dniu, w którym zachorował, przyszła tamta pani po pliki i stojąc przy nim wskazywała na ekranie, o które konkretnie jej chodzi, mogła go wtedy zarazić lub sama ulec zarażeniu. Poinformował w swoim emailu o tym przełożoną, by mogła to uwzględnić przy układaniu grafiku. Nie myślał wtedy, że choroba wykluwa się w ciągu kilku dni, potrzebnych do inkubacji, więc większe prawdopodobieństwo, że to stało się w gabinecie dentystycznym. Ale mogło stać się gdziekolwiek indziej: w tramwaju, sklepie, na ulicy.

Lekarz znów był punktualny. Poinformowany o pozytywnym wyniku, zamienił mu „w systemie” stan kwarantanny na 10-dniową izolację.

— Pana mama ma kwarantannę tydzień dłuższą niż pańska izolacja. Musi pozostawać w tym czasie w domu. Informacje przekazuję do Sanepidu, skąd nawiążą z panem kontakt, pewnie dziś jeszcze.

Do tego recepta w formie numeru podanego przez telefon. Z tym numerem (i z Peselem) ktoś znajomy musi pójść do apteki wykupić lekarstwo.

I tyle. Kontaktu innego niż telefoniczny z lekarzem nie było.

Z Sanepidu zatelefonowano po dwóch godzinach, wyrywając go z krzepiącego snu. Kobiecy głos był młody i miły.

— Wczoraj została na pana nałożona kwarantanna. Dziś w związku w wykryciem u pana koronawirusa zostaje zamieniona na 10-dniową izolację, do 11 marca. Czy mieszka pan sam?

— Z mamą.

— W takim razie również mama musi pozostać w domu, o tydzień dłużej niż pan, czyli do 18 marca. Będzie się z państwem kontaktowała Policja. Trzeba będzie pokazać się w oknie i pomachać. Kurier przyniesie panu pulsoksymetr, proszę codziennie kilkakrotnie mierzyć saturację. Gdyby gwałtownie spadała do poziomu 92—93, natychmiast kontaktować się z lekarzem, albo bezpośrednio na pogotowie. Czy wszystko jasne?

Powtórzył: izolacja — 11 marca — kwarantanna — 18 marca — Policja — w oknie — pomachać — pulso… tego, pulsometr, saturacja.

Policja zadzwoniła późnym popołudniem. Grzeczny, kulturalny głos męski przedstawił się stopniem służbowym, numerem komisariatu, imieniem i nazwiskiem, po czym wyjaśnił, że przeprowadza procedurę sprawdzającą, czy osoby poddane izolacji przebywają pod wskazanym adresem.

— Czy pan Hieronim Janeczko?

— Tak, to ja.

— I pani Weronika?

— Tak, to mama. Jesteśmy.

— Proszę o pokazanie się w oknie i pomachanie nam.

Podeszli, odsłonili firankę, podnieśli ręce w geście do pozdrowienia i rozejrzeli się po ulicy. Ulica przed nimi była pusta. Nikt nią nie przechodził, żadnego samochodu. Te, które zawsze tam parkowały, były o tej porze „w pracy”. Wóz policyjny dałoby się od razu zauważyć. Tyle że tego policyjnego też tam nie było. Słuchawka przy uchu domagała się pokazania się w oknie.

— Już stoimy. Ale nie widzimy radiowozu.

— My państwa też nie widzimy.

— A gdzie panowie stoją?

— Na wprost okien.

Z nosem przy szybie, zapomniawszy na tę chwilę o chorobie, rozejrzał się w lewo i w prawo. Nic.

— Nikogo nie ma.

— Hm, dziwne. Stoimy dokładnie pod oknem.

Jakaś klapka czy klepka otwarła się w głowie na prawdopodobną przyczynę. Pomyślał o swoim mieszkaniu w śródmieściu. Miał je wpisane w dowodzie, pewnie w urzędach też ten adres figuruje. Tak, to możliwe.

— Na jakiej są panowie ulicy?

— Na Sztygarów 40.

No oczywiście. Utrafił w dziesiątkę.

— A ja jestem na Dygacza 17, w domu rodzinnym — jakoś mu to wydawało się lepsze, ten „dom rodzinny” od „u mamy” — mama też tu jest.

— Aha. Ale my tu mamy podaną Sztygarów.

— Ja nikomu Sztygarów nie podawałem i nikt mnie nie pytał, gdzie będę spędzał izolację. Dzwonili już z Sanepidu, ale o adres nie pytali. Nie wiem, skąd panowie mają akurat ten adres, nie jestem przecież notowany. Mam tak zapisane w dowodzie osobistym, ale dowodu też nikt ode mnie nie żądał. Na Sztygarów mam mieszkanie, ale jestem u mamy, co chyba zrozumiałe. Prosiłbym — (w niektórych sytuacjach używał tego trybu warunkowego) — o zapisanie właściwego adresu mojej izolacji: Dygacza 17.

— Już zapisuję. To chyba rewir III komisariatu.

— Chyba tak, ale nie powiem na pewno, bo po 1989 było wiele zmian nazewniczych i w numeracjach.

— Tak, to III komisariat. W takim razie przekażemy tam sprawę sprawdzania. A u nas w czwartym odnotujemy to. To tyle. Bardzo dziękuję. Życzymy Panu szybkiego powrotu do zdrowia, a także zdrowia dla mamy.

I tyle.

Okazało się, że nie jest łatwo, by tak sprawnie wdrożona procedura ruszyła jako równie sprawny mechanizm.

A przecież to nachodzenie przez policję, to wywoływanie do okna, miało stanowić najważniejszą z punktu widzenia państwa i prawa treść kolejnych dni. Zostało to zapowiedziane. Jeszcze nie wiedział, jaki będzie miało wpływ na codzienne życie człowieka chorego. Potrzeba spokoju nie mogła się równać z tamtym wymogiem. Była czymś zaledwie subiektywnym, gdy tamta czymś obiektywnym.

Dróg wirusa nikt nie prześledzi. To nie jest tak, że w tym przypadku Abraham zrodził Izaaka, Izaak zrodził Jakuba, Jakub zrodził itd. Można tylko przypuszczać. Ale i tak w prasie używało się stwierdzeń kategorycznych: ten zaraził się od babci, ten od dziadka, ten od Pacjenta Zero, ten od tego lub owego. Hieronim był pewny, że większość takich stwierdzeń to krzywdzące oskarżenia, bardzo zniesławiające, bo niekoniecznie przecież ta tutaj babcia czy ten tam dziadek są naprawdę winni. A wobec oskarżeń są z pewnością bezbronni, choćby z racji wieku. Obiecał sobie nie bawić się w detektywa, gdyby — odpukać — miał zetknąć się z problemem bliżej.

Był telefon od pierwszej podejrzanej, tej, która w przeddzień choroby przyszła do jego gabinetu po pliki z komputera. Czy jej nazwisko poszło do Sanepidu? Czy zgłaszał ją? Czy Sanepid będzie ją niepokoił?

Nie, do Sanepidu nie, ale do przełożonej tak, zgodnie z wcześniejszymi praktykami, żeby mogła tę styczność wziąć pod uwagę przy tworzeniu grafiku. Pewnie da pracę zdalną i poleci obserwować zdrowie. Jeśli przełożona ma jakieś inne obowiązki z tym związane, to będzie wiedziała co robić. W razie czego do niej proszę się zwrócić. Sanepid nie pytał go o nazwiska, policja też nie.

Zdaje się, że były życzenia zdrowia na końcu rozmowy, ale tego nie był pewien. Zaczął analizować każde zapamiętane zdanie. Co było powodem tego telefonu? Czy chciała wiedzieć, na czym stoi i czego może się spodziewać? Pewnie tak. No dobrze, a gdyby podał jej nazwisko do Sanepidu podczas tamtej rozmowy, przezorności nigdy za wiele, czy źle by zrobił? To jedyna osoba, z którą miał bliższy kontakt, dystans około jednego metra. Może gdyby powiedział, że zgłosił to, czy nie usłyszałby zaraz, że w takim razie ona założy sprawę o zniesławienie. Nikt nie będzie jej bezpodstawnie o nic posądzał… W dzisiejszych czasach ludzie procesują się o byle co. Ale dosyć. Wyzdrowieje, wróci, zapyta. Jednak ledwie tak postanowił, pomyślał, że jeśli i ona jest chora, to gorzej. Bo jeśli z tego umrze, nie będzie wiadomo kto kogo zaraził i kto jest winien jej śmierci. Takie rojenia.

To już piąty dzień, a „grypa” nie ustępuje tylko nasila się. Leży w łóżku, samopoczucie złe. Na razie objawów zapalenia płuc nie ma. Bo Covid to ciężkie zapalenie płuc, wywołane przez koronawirusa, ale to dopiero i ewentualnie w kolejnej fazie choroby, gdy objawy grypowe przestaną być najważniejsze. Nie ma wszakże w tym reguły pewnej. Objawy mogą być lekkie, o chorobie mogą świadczyć zaledwie wyniki testu. Tyle wiadomo z telewizji i Internetu. W tym przypadku jednak choroba ewidentna, choć nadal bardzo grypowa. Zawiadomił brata-lekarza o sytuacji. Brat przywiózł pulsoksymetr, podobno ważne. Co to pulsoksymetr, nie wiadomo dokładnie. Jak szczypczyki z okienkiem odczytowym. W Internecie piszą, że zostanie to przysłane każdemu choremu pocztą. Zaciska się to na palcu ręki, tam gdzie paznokieć, a wtedy na ekraniku pojawiają się wielkości liczbowe saturacji (co to saturacja, też nie wiadomo) i pulsu. Na razie saturacja bliska 100. Trzeba to obserwować. Gdyby spadało, trzeba kontaktować się z lekarzem.

Tej nocy spał spokojnie. Przez spokój rozumie się tu jednak coś innego niż zwykle. Żadnych koszmarów. Nie śniła mu się jeszcze Policja ani Sanepid, nie czuł z tej strony żadnego zagrożenia, osaczenia. Nie był Józefem K. z powieści Kafki. Wiedział, że takie męki trudniej znosić niż te fizyczne. Trudno mu było zasnąć, na razie nic więcej — a to z powodu zimna i dreszczy, a to z powodu bólów w lewej nodze, zwłaszcza w kolanie, a gdy wreszcie zasnął, to po przebudzeniu w środku nocy odczuwał dla odmiany gorąco i poty. Ból w kolanie nie zelżał. A zresztą, jaki tam ból — jakiś niepokój promieniujący na łydkę i stopę, powodujący wierzganie, napięcie, jak to bywa przy snach o spadaniu lub u nerwowych osób. Ponieważ nie udało się zasnąć, zmusił się do wstania łóżka, bo pomyślał, że to pewnie na zmianę pogody, którą w tym akurat przypadku diabli nadali; a w takich razach smarował sobie nogi Amolem, wyciągiem spirytusowym z leczniczych ziół — na wszystko.

Stałym miejscem butelki z Amolem była kuchenna ścienna szafka z lekarstwami nad pralką. Poczłapał tam, świecąc po drodze światła, szukając omackiem pstryczka-elektryczka. Posmarowawszy nogi na tyle solidnie, by zdążyć po tym zasnąć i nie powtarzać już tego później, położył butelkę na podłodze, na wyciągnięcie ręki od łóżka. Gdyby jednak trzeba było tej nocy, a kto wie, czy nie także następnej, posmarować się kolejny raz, będzie to można zrobić nawet po ciemku.

Następnego dnia, który miał zapoczątkować kontrolę policyjną po przekazaniu jej pod właściwą jurysdykcję, czyli do komisariatu III, dzwonek w telefonie komórkowym zadźwięczał około dziesiątej rano. Inny już głos, choć podobnie uprzejmy, przedstawił się służbowo i poprosił w pomachanie z okna.

I tym razem ulica była pusta.

— Halo! Nikogo nie ma pod oknem!

— Stoimy dokładnie pod blokiem, od strony okna.

— A na jakiej ulicy?

— Na Sztygarów 40, tak mamy tu zapisane.

— To panowie nie są z III komisariatu?

— Z czwartego, a dlaczego pan pyta?

— No przecież wczoraj rozmawiałem z pańskim kolegą, podałem poprawny adres izolacji: Dygacza 17. Obiecał przekazać to do komisariatu III.

Chwilę trwała przerwa w rozmowie. Słychać było rozmowę w tle. Policjant konsultował się z partnerem.

— Widocznie coś nie zadziałało. Musiałem się minąć z kolegą. Może pan powtórzyć adres?

— Dygacza 17.

— Zapisałem. Przekażemy kolegom z III-go.

Żadnego wyjaśnienia, dlaczego wczorajsze słowa zostały puszczone mimo uszu. Życie takie jest: ktoś zapisał na karteczce, ktoś nie odczytał tego dziś, tylko przeczyta jutro, nie spotkali się przy zmianie, nie dodzwonili się jeden z drugim — i trzeba to mówić jeszcze raz.

Albo raczej nie przykładali do jego słów wagi, jakby nie miało już być tego następnego dnia, w którym jego słowa powinny skutkować (lub nie). Policjant przyjął wyjaśnienie, które rozwiązało sytuację, uzdrowiło ją, ujęło sytuacji dramatyzmu: poszukiwany nie uciekł, nie ukrywa się, wyjaśnił sprawę logicznie i wystarczająco, a wiarygodność zostanie sprawdzona jutro. I na tym poprzestano, a potem tradycyjnie zapomniano. A ty, człowieku, powtarzaj to samo jak katarynka, jeśli nie chcesz mieć kłopotów.

Przynajmniej będziesz wiedział, jak wygląda kontrola policyjna w izolacji pandemicznej.

IX. Abonent jest obecnie niedostępny

Noc była ciężka, sen nie nadchodził, no i nie zasnęło się aż dopiero gdzieś o trzeciej. Gdyby dało się czytać, zdołałby przeczytać do tego czasu całą nienajkrótszą książkę. Ale nie dało się. Przyszły sny, od których chciało się uciec na jawę. Jakieś gremium zastanawiało się nad sytuacją pandemiczną, przewijały się pomysły wręcz szalone, narastała panika. Budziło go to i na jawie jeszcze przez chwilę w tym uczestniczył. Byłby wypowiedział swój oryginalny pomysł, gdyby tenże nie wyparował, ledwie usta otworzył. Bał się zasnąć powtórnie, ale nad ranem sen przemógł i spał do dziesiątej rano.

Mama jeszcze spała. Posłyszawszy ruch w mieszkaniu przebudziła się.

Usiadł, opanował myśli i wglądnął w symptomy choroby. Nie ustąpiła. Strzepywanie termometru spirytusowego trwało długo, zmieniał ręce, bolały więc obie. Jest gorączka, ale rano niższa niż przed snem. Umysł trzeźwiejszy, zdolny do rozumienia lektury, choć to akurat nie „Metafizyka” Stępnia, a rzecz lekka. Sprawdził wyświetlacz z numerami przychodzącymi. Był jakiś nowy numer, akurat około dziesiątej. Być może to go obudziło. Może myślał, że pierwszy dzwonek budzika i nacisnął odruchowo wyłącznik. Może policja, może nie. Nie będzie oddzwaniał, żeby mu kto nie zawrócił głowy jakimiś korzystnymi promocjami. Nie był to numer tych, którzy dzwonili ze Sztygarów, a numeru III komisariatu jeszcze nie znał. Zresztą było mu wszystko jedno. Gdyby pytali, powiedziałby, że spał i zaspał, i dziej się wola Boża. Coś jak non possumus, ale nie całkiem, no i materia nie ta. Żeby nie tkwić w niepewności, nacisnął jednak numer z wyświetlacza. Zapyta, kto dzwonił i czego chciał. Jeśli to Policja, to okaże w ten sposób dobrą wolę obywatelską. Niestety: „Abonent jest obecnie niedostępny”. I tak kilka razy, potem już mu się znudziło.

Kto dzwonił, wyjaśniło się już około południa, okrężną zresztą, niebezpośrednią drogą, gdy zadzwonił kolejny telefon. Teraz była to pani z Sanepidu. Ostry, surowy kobiecy głos. Taka Wanda Wasilewska, albo Wandzia Odolska, albo Luna Bristigerowa, jak mawiał świętej pamięci ojciec.

— Otrzymaliśmy zawiadomienie z Policji, że nie pojawiliście się państwo w oknie, nikt nawet nie podniósł słuchawki. Jak pan to wyjaśni?

A więc to aż tak. Nie ma zmiłuj. Bo człowiek ledwo zipie, a tu trzeba dać odpowiedź godną Człowieka i Obywatela, żeby zachować godność i pełnię praw, których nowy ustrój pandemiczny chciałby tegoż Człowieka i Obywatela pozbawić. Nic nie przychodzi do skołowanej głowy. Lepiej może powiedzieć prawdę?

— W nocy mało spałem, zasnąłem dopiero nad ranem i zaspałem. Mama to samo.

— To proszę napisać wyjaśnienie. Może być emailem. Adres znajdzie pan na stronie internetowej. Moje nazwisko Cukrowska.

— Co mam tam napisać?

— To co mi pan podał. Proszę w tym uwzględnić także Pańską mamę. Muszę mieć podkładkę, bo to było formalne zgłoszenie z Policji. Podejrzenie, że Państwo uchylacie się od kontroli albo zbiegliście.

Pożegnała się sucho, kostycznie.

Dobre sobie — że niby zbiegli.

Po południu gorączka powróciła, co było już regułą. Czuło się ją na twarzy, która poza tym poczynała świecić i pałać. O tej porze czytanie sprawiało już trudności, tym bardziej nie chciało się pisać (ta myśl w kontekście owego Wyjaśnienia, które miał przesłać emailem). Dziś już na pewno nie napisze.

Łyknie tabletki, bo musi, nie dlatego że chce. Po tabletkach przyjdą ruchy wyksztuśne, wymiotne. Dość już tych tabletek.

Taka to sytuacja „ustrojowa”. Choroba, nie choroba, musi być pełna mobilizacja, nawet nie dla wyzdrowienia czy dla lekarza, ale dla Policji i Sanepidu. Żeby nie rozprzestrzeniać. Jakbyś nie był pacjentem, chorym, cierpiącym, a jedynie potencjalnym źródłem zarazy.

X. To już się więcej nie powtórzy

Następnego dnia wstał o siódmej trzydzieści i już nie zasnął. Policja zatelefonowała dokładnie o dziesiątej. Tym razem byli to rzeczywiście policjanci z komisariatu III. Ten przy słuchawce przedstawił się jako dzielnicowy. Ten sam numer na wyświetlaczu, wczorajszy.

Odsłonili firankę, pomachali w stronę radiowozu. Policjanci nie podejmowali tematu, nie strofowali. Jakby chcieli powiedzieć: „Jego problem, nie nasz”. Ci też grzeczni, kulturalni, życzyli zdrowia.

Korzystając z porannej świeżości umysłu zaraz też wysmażył w poczcie elektronicznej coś takiego, siląc się na zwykłą precyzję i kulturę, czując zarazem, że to jakaś szajba, absurd — „społem, społem i zaspołem”, jak mówili w Kabarecie Tey.

„W związku z zapytaniem Waszego pracownika, co było powodem, że w dniu 4 marca br. nie odebrałem telefonu kontroli policyjnej w zakresie przestrzegania izolacji ani nie reagowałem na sygnał domofonu, informuję, że po ciężkiej nocy, która w połowie była bezsenna, chciałem rano odespać brak snu. To mi się udało. Telefon z Policji był w trakcie mojego snu. To samo dotyczyło mojej mamy, Weroniki Janeczko, która jest na kwarantannie i znaczną część dnia spędza na drzemce. Jeśli chodzi o domofon, to urządzenie jest wadliwe i głośność jego sygnału jest na granicy naszej słyszalności. W tym samym dniu próbowałem oddzwonić na numer policyjny, ale abonent miał już telefon wyłączony. Dzisiaj przy okazji porannej kontroli wyjaśniłem powód wczorajszego nieodebrania telefonu. Sprawa dotyczy miejsca izolacji kwarantanny przy ulicy Dygacza 17. Będziemy starali się, by taka sytuacja nie powtórzyła się. Hieronim Janeczko, Weronika Janeczko”.

Można wskoczyć do łóżka, poczuć miłe pierwsze ciepło i korzystając z tej złudnej chwili zasnąć, nim pojawią się siódme poty. Może tym razem choroba wyjdzie z potem, jak nieraz już wychodziły grypy?

Wydawało się, że teraz już nikt nie będzie niepokoił.

Jakaż płonna nadzieja!

Za nieznanym numerem na wyświetlaczu tym razem ukrywał się kurier. Przywiózł pulsoksymetr i stoi przed drzwiami — powiedział w śląszczyźnie.

— Już pana wpuszczam na górę — nacisnął przycisk domofonu zwalniający zamek na dole. — Proszę.

Trwało i trwało. Nic.

Oddzwonił na numer kuriera.

— Jest pan tam jeszcze?

Od słowa do słowa i wyjaśniło się, że kurier stoi przy domofonie na Sztygarów.

— No więc proszę przekierować przesyłkę na Dygacza 17!

— Tego nie idzie zrobić. Jo móm ino to wom dać. Pójdzie do zwrotu. Jo nic za to nie moga.

— To niech pan przynajmniej napisze na przesyłce właściwy adres!

Na dziś tyle.

Jakkolwiek będzie, ma pulsoksymetr od brata. Od razu sprawdził saturację. Liczba nie była dramatyczna. O wiele bliżej jej było do setki niż do dziewięćdziesiątki.

Covidzie wiedział już wystarczająco sporo, by wyszukiwać w sobie objawów, które by znaczyły nadciąganie fazy zapalenia płuc. Nie, tego nie było. Na razie nie kaszlał, pokasływał tylko, a nawet wstrzymywał się z tym, żeby nie kusić licha. Nie dyszał. Oddychanie nie sprawiało trudności. Czy powinno? Saturacja (nie rozumiał co to znaczy) nie odbiegała znacząco od liczby 100. Wczoraj było 98, 97, czasem 96. Puls, który wyświetlał się z prawej strony ekraniku, też nie wariował.

Tylko te objawy grypowe coraz cięższe. Oddalały się rano, wracały po południu i nasilały się wieczorem. Gorączka przekraczała wtedy 38,5 oC, a w czasie snu pewnie rosła.

Sporządził tabelkę na kartce, żeby odnotowywać na bieżąco wskazania poziomu cukru, temperatury, ciśnienia i danych z pulsoksymetru. Jakże to teraz uciążliwe, pracochłonne. Dobrze, że do tej chwili zdążył wykształcić w sobie poczucie obowiązku, dzięki czemu potrafił przełamywać się, gdy trzeba. Tego ostatniego nauczyły go praktyki religijne, domagające się regularności, chociażby w modlitwie codziennej i „we mszy świętej nabożnym uczestniczeniu”.

Gdyby zaobserwował u siebie objawy zapalenia płuc, myślałby pewnie o prawdopodobieństwie śmierci. Na razie nie brał tego pod uwagę. Choroba była cierpieniem człowieka żywego, nie umierającego.

XI. Sprawy idą w złym kierunku

Choroba przybiera na sile. Kolejny dzień nie zmienił co prawda i tak już kiepskiego samopoczucia, ale już zauważalnie zwiększył poziom cukru, mimo jadłowstrętu, który pozwolił mu spożyć zaledwie trzecią część gotowej porcji, przywiezionej przez starszego brata „na wynos” z restauracji. Mama zjadła połowę. Że też teraz, gdy nie da się przełknąć więcej niż to hojność i dobroć braterska zakupiła, teraz akurat — ulubiona! — rolada śląska z modrą kapustą. Czy tak, czy tak, nie da się zjeść. Z poczucia obowiązku nadal tylko ta jedna trzecia, żeby „podtrzymać życie”.

Dzień nie miał specjalnej historii, która byłaby istotna dla świata lub chociażby dla najbliższej okolicy, ale dla historii pandemii w rodzinie upamiętnił się terkotaniem domofonu i głosem kuriera, że ma paczkę do oddania. Był to już inny kurier. Położył na wycieraczce biało czerwoną foliową torbę naklejonym adresem. Gdy otwarto drzwi, stał już na półpiętrze, dla uniknięcia bliższego kontaktu.

To była ta sama przesyłka, którą mu wczoraj anonsowano ze Sztygarów, bo poprzedni wydrukowany adres został przekreślony i tym samym długopisem wpisał ktoś adres właściwy, na Dygacza (może jednak tamten właśnie kurier, który upierał się, że „nie idzie tego zrobić”).

Nic nie trzeba było pokwitować ani podpisać, a tym bardziej płacić.

Wewnątrz pulsoksymetr, pismo przewodnie, instrukcja obsługi i druk z instrukcją odesłania oraz zaadresowana już torba foliowa zwrotna. Bo po przebyciu choroby należy to odesłać na wydrukowany adres. Trzeba tylko zgłosić, że gotowe, zapakowane, a kurier przyjedzie.

Zaraz spróbował, czy działa. Działało. Zaraz też porównał wskazania poprzedniego pulsoksymetru z nowym. Była różnica wskazań, ale niewielka. Na wszelki wypadek zrobił kilka prób, a stwierdziwszy, że różnica utrzymuje się, zapamiętał to, bo a nuż okaże się ważne?

Późnym wieczorem temperatura znów sięgnęła 38,5 oC, o czytaniu nie było więc mowy. Skonstatował, że mija dziewiąty dzień choroby. Zwykła grypa już by mijała, czy nawet już by minęła. Tutaj jednak pogarszało się. Jedyne, co było na plus, to to, że nadal nie miał kataru. Znał te choróbska z katarem — to przewracanie się na bok, by odetkać dziurkę, tę zatkaną, te dyżurne, podręczne chustki do nosa pod poduszką, oddychanie ustami, siąkanie, wysiąkiwanie się i stały napływ nowej treści, jeśli można się tak eufemistycznie wyrazić. Miał nadzieję, że uda się wykpić bez kataru.

Następnego dnia, a był to siódmy marca, nie odnotował co prawda zmian w stanie chorobowym, ale do południa poczuł się zdolny do czytania. Książka, której tytułu nie chciałby przekazać potomnym, tak była nikła w znaczeniu, stanowiła lekturę lekką i ciekawą, o wartkiej akcji. Było to już kolejne czytanie (pierwsze datowało się na czasy młodości). Wtedy jeszcze czytał z wypiekami na twarzy. Teraz dostrzegał mankamenty warsztatowe, bezzasadne namnożenie wątków, scenerii, zawiłości topografii powieściowej. Potwierdził mu się wszakże ewidentny talent autora i jasność opisu. Ale to tylko do południa. Potem twarz zaczynała pałać, co oznaczało wzrost temperatury. Gdy wstawał do łazienki, widział w lustrze świecącą skórę twarzy i blask oczu, podobnych teraz wilczym ślepiom.

Parametry choroby wyrażone w liczbach, nie wskazywały na polepszenie stanu. Nadal zmuszał się, by mierzyć kilka razy na dzień temperaturę, poziom cukru, saturację i tętno na pulsoksymetrze, ciśnienie krwi. Kartka z odczytami zapełniała się, może przyda się na co? Zatelefonował do brata, odczytał wyniki. Przed snem ciepłota ciała wykazywana przez termometr spirytusowy zbliżała się niepokojąco do 39 stopni. Stężenie cukru we krwi przekroczyło 220, częstomocz, który pojawił się przedwczoraj, utrzymywał się i ustalał jako stan stały. Zapalenia płuc chyba jeszcze nie było, bo nadal tylko pokasływał.

XII. Przesilenie

Gdy człowiek wybierze sobie życie zakonne, godzi się na to, że podlegać będzie regule, której nie ustanawiał, którą ktoś — przeważnie już dziś święty na ołtarzu — ustanowił dla niego wcześniej, zwykle przed wiekami. Odtąd wola kogoś innego będzie kierowała jego życiem. Jest to jakiś przedsmak owej ostatniej drogi, o której mówi Pismo: „Gdy byłeś młody, przepasywałeś się i szedłeś gdzie chciałeś. Przyjdzie dzień, że kto inny cię przepasze i powiedzie, dokąd nie chcesz”.

To właśnie przypomniało mu się w rygorach, jakim teraz podlegał. Nic tu nie przypominało leczenia, troski o chorego, o pacjenta — cokolwiek czyniły c z y n n i k i zewnętrzne, mogło kojarzyć się wyłącznie z kontrolą, z ograniczeniami jakby więziennymi. To porównanie — zrazu wydające się frazesem — nabierało prawdziwości, gdy przyjąć idealistyczną wizję więzienia: miejsce, w którym osoby pozbawione wolności z powodu popełnionych czynów przestępczych podlegają rygorom owego ograniczenia oraz poddani są wielkodusznie przez społeczeństwo procesowi w y c h o w a n i a dla przyszłego życia w tymże społeczeństwie. Stąd też — nie z klawiszami sprawa, lecz z w y c h o w a w c a m i.

Tak mu się skojarzyło, a idąc dalej przypomniał sobie, że w liceum, które ukończył jeszcze za czasów socjalistycznych, był taki przedmiot: „Przysposobienie do życia w rodzinie socjalistycznej”. Jako że był prymusem, to i z tego miał piątkę, czyli najwyższy wówczas stopień.

Schemat postępowania owego społeczeństwa wobec czyjejś choroby ustąpił wobec ważniejszego teraz schematu postępowania w sytuacji nadzwyczajnej, choć władze nie decydowały się nadal na wprowadzenie stanu klęski żywiołowej. Niby po co? Cóżby to usprawniło, co by dało pozytywnego? Nalegała na to głośna opozycja, ale był to chyba jej jedyny wówczas wkład w walkę. Stan klęski żywiołowej — nie jako konstruktywna myśl, lecz jako forma nacisku na rząd. Czy w warunkach ogłoszonej klęski żywiołowej, czy bez tego ogłoszenia — rzeczywistość byłaby ta sama. Stan klęski pewnie ograniczyłby dalsze obszary życia, które z pandemią niewiele miały wspólnego. Musiał jednak przyznać sam przed sobą, że ta myśl wynikała z takiej a nie innej „narracji” rządowej, a nie z własnej opinii.

Choć więc pacjent nadal wydawał się celem wszelkich podejmowanych działań, akcenty teraz rozkładały się inaczej. Nadal istnieli lekarze, nadal istniał potencjalnie kontakt z nim, podawano telefonicznie zestaw liczb, który w aptece (o ile znalazł się ktoś, kto wykupi lekarstwo) uznawany będzie za receptę — ale w praktyce relacja pacjent — lekarz mogła być określana przez wyrażenie „zero kontaktu”. Owe „zero” było od jakiegoś czasu modne, np. „zero tolerancji”, „zero pobłażania”, a „zero kontaktu’ też należało w tej grupie do wyrażeń najczęstszych. Gdyby trzeba było coś więcej, na pierwszym etapie samotności i opuszczenia musiałby to zdiagnozować sam chory, zarejestrować się na teleporadę i wreszcie — trafnie wypowiedzieć swą sprawę przy użyciu właściwych słów. Cokolwiek uczyni wtedy lekarz — uczyni stosownie do usłyszanego.

Teraz jednak ważniejszy był interes społeczny, który poświęcał jednostkę, by nie ucierpiał ogół. Chory stawał się potencjalnym źródłem rozprzestrzeniania się infekcji, stanowił zagrożenie (przy całym szacunku, zdawała się przy tym mówić telewizja), więc zrozumiałe już być powinny rygory kwarantanny i izolacji. W razie czego nie lekarz będzie decydował, ale Sanepid i Policja. Stąd będą płynęły napomnienia i ewentualnie kary. Mówi się jednak, że „mądrej głowie dość dwie słowie”. Było oczywiste, że trzeba się poddać temu reżimowi izolacyjnemu, a nie wszczynać sprawę np. o to „dlaczego po podaniu im właściwego adresu izolacji domowej, policjanci nadal dokonywali sprawdzenia pod adresem niewłaściwym i skąd wzięli ten adres niewłaściwy, skoro ani on, ani nikt z domowników nie podawał im wcześniej żadnego adresu — ani tego ani tego”. Taką wypowiedź zostawił sobie na czas po wyzdrowieniu, gdyby go ktoś o to ciągał i wywoływał do odpowiedzi.

Pogodzenie się z losem czerpał bynajmniej nie z poczucia bezbronności, wywołanego chorobą, przeciw której ludzkość nadal nie znalazła lekarstwa ani szczepionki. Pogodzenie się przyszło z myśli o literaturze. Nie mielibyśmy tych wszystkich poematów, powiastek i powieści poetyckich, jakie przywiózł Słowacki ze swej podróży na Wschód, do Ziemi Świętej, gdyby nie jego cierpliwość i samozaparcie, okazane na granicy Egiptu i Palestyny, gdzie wraz z innymi pielgrzymami, wędrowcami i kupcami musiał odcierpieć okres bezczynności pod namiotem kwarantanny.

Z prasy i telewizji wiedział (oczywiście już nie o Słowackiego tu chodzi), że Covid-19 trwa przeciętnie 21 dni, czyli trzy tygodnie, i albo przemija, uzbrajając przy okazji organizm w liczne przeciwciała, albo kończy się śmiercią (co rzadziej), przy czym śmiertelność odnotowywano niemal wyłącznie wśród ludzi wiekowych. W każdym razie zastanawiał się nad możliwością śmierci, ale na razie nie brał jej w rachuby — tyle jeszcze było do zrobienia, tyle zaczętych ważnych spraw, i tyle jeszcze książek do przeczytania, kilka też do napisania.

Dziś do Sanepidu i Policji, owych strażników jego więzienia dołączył Minister Zdrowia. Tak właśnie — „Minister Zdrowia” był podpisany SMS, jaki otrzymał. Napisał więc ów Minister Zdrowia, że ma się skontaktować z lekarzem POZ (Podstawowa Opieka Zdrowotna) w sprawie przedłużenia izolacji. W dzień odespał zaległości z nocy. Stan bezsenności nocnej ciągnący się długo po ułożeniu się do snu, przyczyniał się do powiększenia udręk choroby. Jeśli nawet sen przyszedł, był krótki i zamieniał się w koszmar, z którego budził się z drobną ulgą i większym zamieszaniem. Śniły mu się nadal jakieś ludzkie gremia walczące z chorobą, jakieś postacie pochylone nad mapami, radzące na sposobami pokonania pandemii. Była to niepokojące wizja. Wnioskował, że to nie przelewki, i sytuacja jest poważna, może już krytyczna. Nie mógł wtrącić swych trzech groszy, gdyż był tam jedynie biernym obserwatorem. Po przebudzeniu, a było to każdorazowo około godziny trzeciej, analizował treść takiego snu — czy coś z tego odnosi się jakoś do rzeczywistości. Mówią przecież Francuzi, że „la nuit porte conseil”.

Kiedy jednak przypominał sobie senną wizję i dostrzegał w tej powtórce owych sztabowców pochylonych nad mapą, przypominała mu się zaraz piosenka, śpiewana w czasach licealnych na obozie wakacyjnym:

Nikt nam nie zrobi nic,

Nikt nam nie zrobi nic,

Bo z nami jest

Bo z nami jest

Marszałek Śmigły-Rydz!


Kiedy znów udawało się zapaść w sen, gremia obradujące odżywały, ale też pojawiała się w śnie policja. Zaraz rozlegnie się dźwięk telefonu komórkowego i trzeba będzie wyskoczyć z łóżka. Budził się wtedy, nasłuchując, czy dzwonek pochodził z telefonu, czy przynależał do snu. Na pewno nie pochodził od drzwi wejściowych, gdzie zainstalowany był gong, łatwo rozpoznawalny. Uświadomiwszy sobie, że wyrwanie ze snu stanowiło na razie falstart, zapadał w sen, w który zaraz potem wchodziła Policja ze swymi żądaniami. Sen nie był krzepiący. Budzik terkotał o 7:00 i wzywał do odpowiednio wcześniejszego wstania, by na czas stawić się w oknie, już przygotowanym, uczesanym, umytym i w jakiejś koszuli. Tym razem „wezwanie do stawiennictwa” znalazło go przygotowanym. Zauważył, że telefony z radiowozu odzywają się około 10 rano, z niewielkimi odchyleniami. Była to jednak reguła ukuta ze zbyt nikłej ilości faktów powtarzających się, by się na nią powoływać, gdyby kto pytał, dlaczego itd. itp.

Brat-lekarz wydzwaniał kilka razy na dzień. Zapoznawszy się z wynikami ostatnich pomiarów saturacji, tętna, cukru i temperatury, zaczął mówić o szpitalu. Że „może zaistnieć potrzeba leczenia szpitalnego”.

To akurat jeszcze do niego od razu nie dotarło. Owszem, czuł się zdecydowanie przedszpitalnie, ale szpital to była na razie abstrakcja, podobnie jak śmierć. Nigdy wcześniej nie był w szpitalu, podobnie jak nigdy wcześniej nie przeszedł przez śmierć.

Nagle, ni z tego, ni z owego (wczoraj jeszcze tego objawu nie było), gdy zgiął się nocą w poszukiwaniu pantofla, zamierzając skorzystać z ubikacji, a znalazłszy wyprostował się, poczuł, że brak mu tchu, jakby go kto uderzył w splot słoneczny, jakby zapomniał umiejętności oddychania. Gdyby to trwało jakieś pól minuty dłużej, pewnie by się udusił. Ale trwało tylko kilka sekund, no, może kilkanaście, podczas których łapał powietrze, szeroko otwierając usta i dziwiąc się zarazem nowemu zjawisku. Co to było? Jeszcze nie pytał, co to będzie, bo nie wiązał tego z chorobą.

Powtórzyło się to tego dnia kilkakrotnie. Puste wdechy jakby bez zbawczego tlenu, połączone z graniem w tchawicy czy już w płucach. Czy to jest owo zapalenie płuc, do którego Covid prowadzi? Ale jeśli chodzi o kaszel, to tylko pokasływał, tu zmian nie było. Wskazania pulsoksymetru też jeszcze nie sięgały liczby alarmowej. Jednak cukier, mimo codziennego łykania metformaxu 850, z każdym dniem osiągał wyższe stężenie we krwi. To ostatnie zwłaszcza niepokoiło, bo nakładało się na chorobę, którą trudniej w takim wypadku wyleczyć. To połączenie cukrzycy i Covidu sprowadziło nagłą śmierć na Jarka Ihnatowicza.

Porannego ożywienia wystarczyło na tyle, by zakończyć czytanie książki, męczonej przez okres choroby. Nowej już nie zacznie.

Jeśli zaś chodzi o SMS-a od Ministra Zdrowia, to oczywiście jutro trzeba będzie się do tego zastosować i zarejestrować na teleporadę. Ale już dziś wiadomo, że rozmowa nie będzie dotyczyła jedynie przedłużenia izolacji, bo to jest oczywiste i poza dyskusją, skoro choroba doprowadziła go na kres wytrzymałości. Oczywista że nie chce iść do szpitala. Brat dostrzega taką konieczność, a z pewnością życzy mu jak najlepiej. Do szpitala kieruje jednak lekarz POZ, czyli „prowadzący”. Dalsza izolacja jest w każdym razie pewna, teraz chodzi jedynie o to, czy spędzi ją w domu, czy w szpitalu.

Po południu temperatura znowu wzrosła i nachodził go sen. W dzień sen przychodził łatwo, inaczej niż w nocy.

Marcowe słońce nadal wcześnie kładło się spać, więc by zdążyć, przemógł się i wstał do koniecznych robót. Wstawanie z łóżka też blokowało oddech i powstawszy należało najpierw przywrócić drożność tchawicy. Potem wyciągnął księgę „Poradnik prawnika”, by przypomnieć sobie, jakie są essentialia negotii dla sporządzenia ważnego testamentu. Data, podpis — konieczne. Forma jednoznaczna, formuły pochodzące z literatury pięknej lub filmu — niekonieczne. Ale też nie zakazane. Napisał więc: „będąc zdrów na ciele i na umyśle…..”. Potem dopiero zaczął się zastanawiać, czy to adekwatne do sytuacji. Czy aby na pewno ma prawo mówić, że jest zdrów na ciele? Albo czy jest psychiatrą, by wyrokować o swym zdrowiu psychicznym? Wiedział wszakże jak rozdysponować swym majątkiem, a ta pewność pochodziła jeszcze z okresu przedchorobowego. Długopis przerywał, co było denerwujące. Gdy kończył, usprawiedliwiał sam siebie, że lepszy rydz niż nic, że przynajmmniej jakoś swą ostatnią wolę wyraził. A przerywający długopis to głupstwo. Na kopercie napisał „Testament Hieronima Janeczki (Janeczko)”

Kopertę zakleił klejem i zabezpieczył taśmą klejącą, na wypadek, gdyby kogoś kusiło przedwcześnie. Miał do oddania pewną rzecz, którą mu pożyczył nestor Stowarzyszenia. Leżała sobie rzecz bezpiecznie na podkładzie z waty, w niedużym pudełku z grubej tektury. Żeby ewentualnie (jakby co) nie przeoczono tego, zostawi pudełko na biurku z komputerem, gdzie ślepy by zauważył. Na deklu pudelka napisał polecenie dla młodszego brata, by ten oddał to („w razie czego”) przewodniczącemu Stowarzyszenia.

Wieczorem brat-lekarz przywiózł mu zapasową piżamę i płaszcz kąpielowy. A więc to nie przelewki i szpital traktują w domu jako pewnik. Mama przygotowała ręczniki i mydło. On ze swej strony dorzucił do tego smartfona i czytnik ebooków. Pewnie i tak coś się zapomni.

W końcu obciął sobie paznokcie u rąk i u nóg. Stopy pewnie będą wystawały spod szpitalnego przykrycia, więc nie trzeba dodatkowo wystawiać się na komentarze.

XIII. W drogę, już na mnie czas

Byłaby w tej chorobie monotonia, jednostajne następowanie dni podobnych do siebie, gdyby nie szło coś ku lepszemu lub gorszemu. A tym się różniła ta choroba od grypy, którą przypominała objawami, że grypa po kilku już dniach mówiła pas i ustępowała, a przy tym tu cholerstwie objawy nasilały się i ani myślały ustąpić. Oto już dziś dwunasty dzień choroby (lub ósmy, jeśliby odpowiedni dokument miał okazać się ważniejszy), a wskaźniki osiągają wielkości najgorsze z dotychczasowych.

Noc była już całkiem do niczego. Powtarzał się schemat z ostatnich kilku nocy: kłopot z zaśnięciem, wstawanie bez celu, siadanie, układanie się to tu, to tu, w nogach, w odwrotnym kierunku, wychodzenie chwiejnym krokiem do ubikacji. Było to męczące, choć słowo „męczące” niewielu tu wyjaśnia. Męczące może być wejście na Giewont, jakże nieporównywalne. Była to męka, a jakże ją porównywać z Bożą Męką. Zbyt był rozproszony, by coś ofiarować, by cierpieć „na intencję”, by „współuczestniczyć” w Męce Zbawiciela. Przypomniał sobie znów (tak bowiem było już wczoraj i przedwczoraj), że jeszcze nie odmówił trzeciej części różańca. Więc odmawiał — zmagając się, przedzierając się przez gąszcz paciorków, walcząc ze słabością i niechęcią. Ale od lat nie było precedensu. Miałby być teraz?

Wyjścia do ubikacji powodowały niezrozumiałe ataki bezdechu, kiedy to głośno wciągnął powietrze, przywracając oddech; czuł wtedy, że udusi się, jeśli nie odzyska zdolności oddychania. Oddech powracał wkrótce, jeszcze w ubikacji, ale przyglądał się tej podstawowej funkcji życiowej, by znów jakimś pochyleniem się jej nie stracić.

Sny nadal były „policyjne”, przypominały mu, że nie wolno zaspać na godzinę kontroli (przyjeżdżali nadal około dziesiątej rano). Zobowiązał się przecież w piśmie do Sanepidu, że zaspanie już się nie powtórzy. Były to złe sny, koszmary, choć nie zrywał się z nich z krzykiem, jak to było za nocy szkarlatyny w dzieciństwie, ale niezmiennie go budziły. Znów jakieś gremia w tych snach obradowały, jakieś głowy pochylały się nad mapami sztabowymi, on też dorzucał swoje trzy grosze.

O 7:30 budził go budzik w starej Nokii, służącej już tylko do tego. Zmuszał się do powstania i już nie zasypiał przed chwilą kontroli policyjnej. Policjant w telefonie był niezmiennie sympatyczny i grzeczny.

Rankiem, jeszcze przed kontrolą policyjną, zarejestrował się na teleporadę. Tym razem inny doktor, nazwiskiem Schwartz, a może Szwarc albo Schwarz, bo nie widział tego nazwiska, tylko je słyszał, gdy wymówiła je pani z rejestracji. Doktor zatelefonuje około 12:15.

Przed kontrolą policyjną, korzystając z krótkich godzin porannej rześkości umysłu, zrobił wszystkie pomiary. Źle to wyglądało. Ledwie radiowóz odjechał zadzwonił brat-lekarz.

— Jak się czujesz?

— Źle — odczytał bratu wyniki pomiarów. Zauważalnie zwłaszcza spadła saturacja. Cukier jeszcze bardziej podskoczył, mimo brania metformaxu. Zdaje się, że brat już wczoraj wiedział, co będzie dzisiaj.

— Trzeba do szpitala. Ale ja nie mogę cię tam skierować. Od tego jest lekarz rodzinny.

— Będzie dziś dzwonił o 12:15. To jednak jakiś inny niż ten poprzedni.

— Jak się nazywa?

— Szwarc, nie wiem jak się to pisze.

— Dobra, przygotuj się. A teraz daj mi mamę.

Długo rozmawiał z mamą. Coś wyjaśniał. Torba do szpitala była już spakowana, ale chyba jeszcze coś mama doda.

Czym prędzej wziął ciepły prysznic. Znów złapała go ta duszność. Przewidywał to, więc tym razem nie zamknął drzwi łazienki. W razie czego szybciej go uratują, bez demolowania zamka lub matowej szyby w drzwiach.

Co się może w szpitalu przydać? Dorzucił do torby czytnik ebooków. Smartfon — absolutnie niezbędny. Chyba pozwolą ładować? W razie czego zapłaci za prąd.

A teraz — czekać na telefon lekarza.

Telefon odezwał się o czasie umówionym. Doktor Schwartz. Jego głos wypełniał słuchawkę, zagarnął ją całkowicie. Zdawało się, jakby niczego nie chciał się dowiedzieć, bo już wszystko wiadomo. Na swój sposób było.

— Dzwonił do mnie pański brat, tak że mam rozeznanie sytuacji. Rzeczywiście wygląda na to, że tu nie powinno się zwlekać.

Wypytał o wskaźniki, zwłaszcza interesowały go duszność i cukier.

— Zadzwonię o piętnastej. Ale niech pan będzie gotowy do szpitala. Zorientuję się w sytuacji i panu dam znać.

Czyli tym razem już się nie upiecze. Bez szpitala się nie obejdzie.

Zrelacjonował mamie rozmowę.

Torba już przygotowana.

— A może nie trzeba będzie do szpitala? — mama miała taką nadzieję.

— Raczej nie mam wątpliwości, trzeba iść. Radzili obaj. Są zgodni. To jeszcze nie konsylium, ale więcej niż jedna głowa.

Schwartz zadzwonił, także tym razem punktualnie.

— Przyjedzie po pana karetka, ale musi pan sam zatelefonować do dyspozytora — podał numer.

— Co mam im powiedzieć?

— No że ma pan Covid-19 i że lekarz rodzinny kieruje pana do szpitala. Nie wiem dokąd pana zabiorą, bo sytuacja z miejscami w szpitalu codziennie się zmienia, ale na pewno będzie to najbliższy możliwy szpital.

Tyle lekarz.

Przekazał więc mamie jak sprawy stoją. Będzie musiała radzić sobie sama, to znaczy liczyć tylko na pozostałych dwóch synów. Niech też nie zapomni, że jest do osiemnastego w kwarantannie.

— Biorę ze sobą komórkę. Zadzwonię do dzielnicowego, że mnie już w oknie nie będzie, ale ty zostajesz. Poproszę, żeby przyjeżdżali o jednej godzinie, żebyś mogła czuwać przy stacjonarnym.

— Może jednak nie wezmą cię?

— Wszystko wskazuje, że jednak tak.

Upewnił się telefonicznie u brata, czy ma telefonować do dyspozytorni pogotowia. Tak, ma.

Pod numerem telefonu, który mu podał doktor Schwartz czuwała jakaś kobieta. Wyrecytował, ze Covid-19, że lekarz, że skierowanie, że pogorszyło się, że trzeba do szpitala.

Okazało się, że niepotrzebnie tyle mówił. Pani to zupełnie nie interesowało. Powiedziała, że łączy rozmowę. Po chwili po drugiej stronie odezwał się inny kobiecy głos, tym razem o silnie uwydatnionym akcencie śląskim.

— No? Co tam?

Powtórzył, niemal słowa w słowo, co mówił wcześniej.

— No i co? — usłyszał jakby ironię czy zniecierpliwienie.

Zawahał się. Zrozumiał, że to na niego spada obowiązek przekonania tej kobiety o swojej racji.

— No… więc chodzi o to, żeby — może — przysłać karetkę.

— A po co wóm karetka?

— Żeby zawieźć mnie do szpitala! — zdziwiony, że musi takie coś mówić.

— A jakie mocie objawy?

Podał wskaźniki ostatnich pomiarów… Nie wiedział na co postawić nacisk. Postawił na poziom cukru…

— Takie coś to u nas jest nic.

— No nie wiem. Miałem zadzwonić i poprosić o karetkę. Bo jest zły stan.

— Kto wóm takich gupot naopowiadoł?

Znów się zawahał. Niezręcznie zwalać na lekarza albo zasłaniać się cudzym autorytetem. Ale jak dotąd wszystko miało wymiar urzędowy.

— No lekarz.

— Jaki lekarz?

Wolał nie wypowiedzieć nazwiska, żeby nie zaszkodzić.

— Rodzinny, z przychodni.

— Bez telefón?

— Tak.

— To wóm gupot naopowiadoł.

Trwało trochę, nim zrozumiał, że nie dysponuje żadnym argumentem „naukowym”, ani mocą sprawczą, by pokonać ten czysto ludzki — jak mniemał — wymiar oporu i uporu tej kobiety. Czuł raczej zawstydzenie niż oburzenie czy irytację. Oto bowiem wyszło na to, że zawracał głowę. Gdyby chociaż w tym momencie czuł się bardzo źle — ale nie. Natłok wrażeń, czekanie na telefony, rozmowy, ciężar obowiązku staranie się o karetkę rozjaśniły mu umysł, skoncentrowały myśli, odegnały słabość, pozwoliły zapomnieć o chorobie. Musiała słyszeć głos zdrowego człowieka, silny, pewny i spokojny, stąd ten brak wiary, że ma do czynienia z ciężko chorym.

Co teraz?

Wyszukał na ekranie historii w smartfonie numer Schwartza i nacisnął.

— No i jak tam?

Opowiedział, co zaszło. Kiedy powtarzał słowa tej kobiety, postarał się zacytować wiernie, słowo w słowo, nawet udało mu się odtworzyć śląski sposób mówienia. Już przy słowach „Kto wóm takich gupot naopowiadoł?” wyczuł jakby nerwowe poruszenie się po drugiej stronie linii. A kiedy kończył słowami „To wóm gupot naopowiadoł”, lekarz nie potrafił powstrzymać okrzyku. „No coś podobnego!”.

Lekarz obiecał, że karetka będzie. Gdy załatwi, to zadzwoni, proszę nie odchodzić od telefonu.

Dzwonek smartfona ozwał się po pół godzinie.

— Karetka zaraz będzie. Zabiorą pana do szpitala.

— Dziękuję, panie doktorze — znów poczuł zawstydzenie, że lekarz z łatwością osiągnął pozytywny skutek, podczas gdy jemu samemu odmówiono słuszności.

Słońce dopiero szykowało się do zajścia za horyzont, gdy przyjechało dwóch w karetce.

Okutani w białe kombinezony, twarze w maskach i za okularami w gumowych grubych oprawach, dłonie w niebieskich gumowych rękawicach. Wtedy po raz pierwszy zobaczył z bliska tych kosmitów, których codziennie pokazywali telewizji.

Jeden zasiadł za stołem i włączył laptop. Drugi rozpoczął serię pomiarów i dyktował. Wyniki pomiarów zgadzały się z tym, co zostało wcześniej przekazane lekarzowi i dyspozytorkom. Dokładnie taki cukier, taka temperatura i ciśnienie.

Ten od pomiarów zakonkludował, przygotowując zastrzyk.

— Takich przypadków mamy teraz wiele. Izolacja domowa całkowicie wystarczy. W porównaniu z tymi, których zabieramy do szpitala to jest tak jak katarek. Proszę odsłonić pośladek.

Zrobił zastrzyk.

Byli uprzejmi, zgodliwi. Zwinęli manatki, życzyli zdrowia i pożegnali się.

Poczuł ulgę. A więc i tym razem się upiekło. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Tu przynajmniej wszystko znajome, oswojone, a tam — niepewny los, jak gdyby uczenie się życia na nowo. No i w końcu było już jakieś badanie, jakiś kontakt z żywym człowiekiem, pomiary, zastrzyk, orzeczenie. „Dla nas to przypadek nie nadający się na szpital”.

Czyli — katarek (kataru akurat nie miał, ale zrozumiał metaforę).

Usiedli z mamą na wersalce. Opowiedział co i jak. Też była zadowolona z takiego obrotu sprawy.

— Zrobić jakiś podwieczorek?

Natychmiast powrócił jadłowstręt. Choroba przypomniała o sobie. Chwilowe zapomnienie było potrzebne, by sprostać telefonom i ratownikom medycznym.

Znów przycisnął numer Schwartza.

— No i co?

Opowiedział ostatnie wydarzenie. Jakie pomiary, jakie wyniki, że laptop, że stroje izolujące, że zastrzyk, takie a takie słowa. I że odjechali bez niego, a on to przypadek nieszpitalny, jakich wiele, coś jak katarek.

I znów usłyszał tamto: „– No coś podobnego!”.

I znów tamto: „– Proszę nie odchodzić od telefonu.”.

Nie minął kwadrans, jak znów słyszał głos lekarza:

— Zaraz po pana przyjadą. Proszę być gotowy.

Zawiadomił mamę, że jednak przyjadą. Zaniepokoiła się.

— Sama zostanę?

Jeszcze poszedł szybko do ubikacji, bo niewiadomo, co potem będzie. Jak długo będą jechali. A tu podwyższony cukier, częstomocz.

Wreszcie dzwonek do drzwi.

Znów dwóch, ale innych. Takie same kosmiczne stroje. Pewni siebie. Dwa anioły.

— Kto tu chory? Pan? A pani to kto? Aha, mama. Pani nie wolno być obecną przy badaniu. Proszę wejść do tamtego pomieszczenia. Aha, do kuchni. Proszę nie wychodzić. — Drugi już rozkładał laptop.

Badanie. Jeden badał: ciśnienie, cukier, coś tam jeszcze. Drugi wpisywał do laptopa. Potem ten od laptopa gdzieś zadzwonił. Zapytał o najbliższy szpital „covidowy” z wolnymi łóżkami. Ktoś coś mówił, ratownik powtórzył, upewniając się. Padła nazwa byłego miasta wojewódzkiego, w gruncie rzeczy kawał drogi. Brat lekarz, gdy brał pod uwagę taką możliwość, miał nadzieję, że to będą Tychy. Ale nie.

Rozmowa telefoniczna skończyła się. Potwierdzono mu, gdzie pojedzie.

— My też wolelibyśmy gdzieś bliżej, ale co zrobić, tylko tam są jeszcze miejsca. Jest pan spakowany?

Część druga

I. Światła nocy

Dużo świateł. Samochody jadące z przeciwka oślepiają. Neony stacji benzynowych, jakieś oświetlone parkingi przy zajazdach. Kolorowo. Latarnie wzdłuż drogi. W oddali rozsiane gęsto światła odległych domostw, skupisk, wsi, miasteczek. Woda w butelce bulgoce, zimny wiatr tlenowy z rurki w nosie każe myśleć o zwykłych skutkach dojmującego chłodu, do tego cukier wysoki, wszystko to moczopędne. Na razie dobrze, ale czy wytrzyma? Jest to droga w nieznane. Cel wytyczony, ale nie dający się zobaczyć w wyobraźni, więc jakby nieznany. Przypominają się migawki telewizyjne: przestronne czyste sale, wydzielone z jakichś dużych sal, sale na stadionie Dziesięciolecia, wiele łóżek, przy każdym aparatura elektroniczna, ekrany z pulsującymi wskaźnikami, kable, rurki, sterylność, kombinat szpitalny. Więc w wyobraźni coś takiego, typowego, innych szpitali w TV nie pokazywano.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 10.29
drukowana A5
za 55.5