E-book
18.9
drukowana A5
43.55
Szczypce do kurczaków

Bezpłatny fragment - Szczypce do kurczaków

Powieść satyryczna


Objętość:
222 str.
ISBN:
978-83-8126-957-5
E-book
za 18.9
drukowana A5
za 43.55

Rozdział 1

„Zatem, czy człowiek naprawdę może porzucić drugiego człowieka, nie ponosząc żadnej odpowiedzialności za czyn, którego się dopuścił, a następnie przejść do porządku dziennego nad swoją nieumiejętnością budowania związku i bezrefleksyjną zdolnością do rujnowania go, kiedy już pierwsza faza (zakochanie) zaczyna nieubłagalnie wkraczać w etap odpowiedzialności? Może trzeba nam jakiegoś arbitralnego (w pozytywnym znaczeniu) gremium mędrców, zdolnych orzekać o winie takiego człowieka i wymierzać mu sprawiedliwą karę? Czas najwyższy uświadomić w końcu młodym ludziom, że miłość nie jest zjawiskiem tranzytowym, a relacja z drugim człowiekiem to nie zabawa najnowszym modelem iPhone’a…” — Amorowicz skończyła właśnie kolejny felieton, gdy srebrny poblask ziemskiego satelity wyłonił się niespodziewanie zza dębu w Smutnym Ogrodzie i odciągnął jej uwagę od monitora. Z właściwą sobie egzaltacją podeszła do tarasowych drzwi i doznała podobnego uczucia, co wczoraj: potworny strach obleciał kobietę od stóp do głów i owładnęło nią przekonanie, że poza pracą naukową zostało jej jeszcze coś, co koniecznie musi doprowadzić w swoim życiu do końca. To coś stawało się jednak coraz bardziej niepokojące, zaś Aniela Amorowicz, jak przystało na szanującą się panią profesor, za wszelką cenę musiała powstrzymać w sobie żądzę wymierzania sprawiedliwości. Przyjrzała się raz jeszcze krągłemu księżycowi, którego prawą krawędź poszarpał i zaorał bezceremonialnie stuletni dąb, po czym usiała przed sześćdziesięciocalową paletą LED, służącą do odtwarzania reklam i podprogowej indoktrynacji (tudzież do ubezwłasnowolniania mas i lansowania populistycznych haseł), po czym, dotknąwszy pilota, którego design przypominał obecnie smukły dżojstik do wibratora, włączyła peowskie media i… dzięki bogu akurat nie było żadnej reklamy!

Mimo iż wśród akademickiego gremium uchodziła za kobietę niebywale egzaltowaną, w tej chwili — wolna od znudzonych spojrzeń studentów pierwszego roku — podrapała się wulgarnie w kroczu, poderwała kieckę i podwinąwszy pod siebie nogi, usiadła w fotelu przed cyfrową paletą. Felieton skończyła na poły wstawiona i jak zawsze w takich chwilach — nim jeszcze podprogowa fala tefałenowskiej dezinformacji zdążyła na moment zdestabilizować jej szare komórki — usłyszała monolog starej papugi, której były mąż nie miał serca jej odbierać. „Skurwysyn! Przecież on w ogóle nie miał serca” — pomyślała Amorowicz, patrząc na to wredne ptaszysko.

— Amorrrowicz, Amorrrowicz, ty starrra krrrowo! Zostawił cię sto lat temu! Zostawił cię sto lat temu! Amorrrowicz pisze durrrne felietony! Amorrrowicz pisze durrrne felietony! Srrra winem wytrrrawnym! Amorrrowicz, ty starrra krrrowo! Ten chuj moczy dźwignię w smarrrach! Ten chuj moczy dźwignię w smarrrach!

Profesor chwyciła właśnie za płaski laczek i z impetem rzuciła nim w drucianą klatkę. Ptaszysko zaskrzeczało przeraźliwie i łomocząc skrzydłami, poturbowało się na własne życzenie.

— Stul pysk, cholerna wiedźmo! — wrzasnęła kobieta, kiedy w Tefałenie podpierający się łokciem o stół cwaniakowaty pan podawał właśnie najświeższego newsa:

— Kolejny przypadek gwałtownego zgonu w trakcie wykonywania obowiązków publicznych. Tym razem, wczesnym popołudniem, w warszawskim sądzie okręgowym na Żoliborzu, doszło między innymi do zatrzymania akcji serca u pięćdziesięcioletniej sędzi prowadzącej słynną sprawę Gambel Srolt. Podczas wydawania wyroku trzydziestu lat pozbawienia wolności dla Jacka Ściemniacza, wiceprezesa spółki, sędzia doznała gwałtownego paraliżu prawej połowy ciała, oddała pod siebie kał i ześliznęła się z fotela sędziowskiego, uderzając głową o posadzkę. Śmierć nastąpiła na skutek natychmiastowego pęknięcia czaszki i wycieku płynu mózgowo-rdzeniowego. Obecne na sali osoby utrzymują, że tuż przed zdarzeniem ukazał im się księżyc w pełni nad głową samej sędzi. To już kolejny przypadek gwałtownego zgonu w trakcie wykonywania obowiązków służbowych, na oczach dziesiątek ludzi, w trakcie którego świadkowie widzieli nad głowami ofiar światło do złudzenia przypominające księżyc. Policja próbuje ustalić, czy osoby, które poniosły śmierć w tych niecodziennych wydarzeniach, nie padły ofiarą seryjnego mordercy. Sprawą zajęła się również Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz Ministerstwo Obrony Narodowej, bowiem — jak utrzymuje minister Antoni Dostojny — może chodzić o inwazję kosmitów z planety S.

Sędzia Jędza Bezduszna osierociła dwójkę dorosłych już dzieci, absolwentów prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim, oraz dwugłowego jamnika, o którym ostatnio rozpisywała się prasa brukowa przy okazji szeroko relacjonowanego rozwodu znanej sędzi. W kwietniu Jędza Bezduszna skończyłaby pięćdziesiąt jeden lat.

— Ale już nie skończy — spuentowała Aniela Amorowicz, dopijając butelkę otwartego wcześniej wina. — Ta wredna baba powinna wisieć za wargi sromowe na trzepaku pod śmietnikiem! — dodała, wykonując głową nieskoordynowane ruchy i machając butelczyną do szklanej ledowej palety.

— Zabił kurrrwę, zabił! Ten chuj moczy dźwignię w smarrrach!

Rozdział 2

Profesor obudziła się tego dnia z silnym bólem głowy i zakwasem na drodze krzyżowej, promieniującym przez pośladek aż ku pachwinie i ściankom pochwy. Była biegła w dziedzinie etyki i psychologii relacji międzyludzkich, nie miała jednak szerszej wiedzy z zakresu medycyny, co skutecznie uniemożliwiało jej konstruktywną analizę dopadających ją ostatnimi czasy boleści. Gdyby mąż ją teraz wymasował w pewnych miejscach — tak jak to robił niegdyś co poniedziałek i czwartek — zapewne zakwasy puściłyby jak ręką odjął; teraz jednak była zdana na samą siebie.

W porannym pośpiechu włożyła drżącego przyjaciela odwrotną stroną do komina i po tym, jak niespodziewanie wystrzeliła zeń bateria paluszek, ostatecznie zagnieżdżając się chyba gdzieś w jajowodzie (Amorowicz próbowała ją od razu wyjąć szczypcami do kurczaków, jednak bezskutecznie), dała sobie spokój z poranną terapią przeciwbólową i z bolącym krzyżem zamówiła taksówkę. Na wykład nie musiała się szczególnie przygotowywać. Treść swoich dwudziestu trzech publikacji w formie książek miała w głowie jak amen w pacierzu.

Taksówka przyjechała po dziesięciu minutach. Kiedy profesor wsiadła do auta, przyuważyła, że kolejny raz trafił jej się ten sam nieuczesany kierowca z włosami w uszach, któremu jadaczka nie zamykała się ani na chwilę. Ledwo zdążyła zamknąć drzwi, gdy dobiegło ją przygłupawe…

— Widza, że bez noc zaś żeście co wypili?

Egzaltacja nakazała jej nie reagować: zresztą w jajowodzie, jak jej się zdawało, miała chyba paluszek, bo ból zamiast schodzić, nasilał się.

— Oglondołech wczora w nocy dziennik i widziołech, że zaś tyn ksiynżyc sie ukazoł tym ludziyom, co to staro syndzina widzieli, jak se obulyła na ziemio. Widzieliście to bez noc na Tyfałyni?

Amorowicz udawała, że próbuje coś wypatrzyć przez szybę przemieszczającej się taksówki, i niepomiernie zajęta jest czym innym niż śmierć Bezdusznej Jędzy.

— Jo się tymu nie dziwia. Jak mnie się ostatnio na hasioku ukazoł ksiynżyc, to mi Pon Bóczek wzion se do siebie staro oma, co na jesiyni by kończyli dziewindziesiunt osim lot. Do kouńca gorzołka se popijała na noc. Oba dwa — ona a starzik, co majom teroski sto trzi lata.

— Mam baterię w jajowodzie!

— Że co to godocie? Kaj co mocie?

— Już nic.

Rozdział 3

Przyjechawszy na uczelnię (zwróćcie uwagę na ten staromodny imiesłów przysłówkowy uprzedni), profesor Amorowicz była zła jak pieprz: niezaspokojona dowewnętrznie, wedle jej przekonania — z baterią w jajowodzie, lekko na kacu i z głową wypchaną frazesami w znienawidzonej przez nią gwarze śląskiej („Widza, że bez noc zaś żeście co wypili…”). Nerwowym chodem podążała do głównego wejścia, nad którym ktoś ukrzyżował rząd neonowych liter układających się w nic nieznaczącą nazwę własną: Uniwersytet Śląski. „Równie dobrze ktokolwiek mógłby ukrzyżować na tej fasadzie nazwę Uniwersytet Warszawski, Wyższa Szkoła Ściemniania, Fabryka Dyplomów lub Kabaret XXI wieku” — profesor skonstatowała w myślach rzeczywistość i stanąwszy przed obrotowymi drzwiami (zwróćcie uwagę na ten staromodny imiesłów przysłówkowy uprzedni) — zapomniała, jak się nazywa.

„Jak ja się nazywam?” — rzekła do samej siebie profesor Amorowicz, a przypomniawszy sobie wpierw imię, a następnie nazwisko, pozwoliła, by obrotowa tuba wciągnęła ją do swego środka i przeniosła z zimnych i brudnych Kattowitz do ciepłego i odnowionego budynku rektoratu UŚ (notabene również w mieście Trzeciej Rzeszy…).

Katedra Relacji Miłosnych Uniwersytetu Śląskiego (lub jak kto woli — Fabryki Dyplomów…) mieściła się na ostatnim piętrze, tuż za Katedrą Bajek dla Dorosłych. Z obiema sąsiadowały: Katedra Wyzysku Człowieka, Katedra Samorealizacji, Katedra Akwizycji Asertywności oraz Katedra Analizy Merkantylizmu Cielesnego, zajmująca się propagowaniem operacji plastycznych i autopromocją jednostki. Amorowicz szczerze nienawidziła tych wszystkich katedr, które z psychologią i człowiekiem miały tyle wspólnego, co dupa z okiem — jak mawiała. Będąc kierownikiem Katedry Relacji Miłosnych i prekursorem Teorii Odpowiedzialnego Współżycia (kretyni myśleli, że Amorowicz pisze o seksie!), nie umiała pogodzić się z faktem, że w dzisiejszych czasach na Wydziale Psychologii durnowaci decydenci (pożal się boże dziekani!) wymyślali tak bzdurne kierunki, katedry, zakłady — a wszystko po to, by mieć jak najwięcej punktów i studentów i by za tymi (pożal się boże!) studentami od siedmiu boleści, od iPhone’ów i czego tam jeszcze, płynęły strumieniem elektroniczni Władysławowie Drudzy Jagiełłowie czy Zygmuntowie Pierwsi Starzy. „Elektroniczni — nadmieniam!” — grzmiała w myślach Amorowicz. „A ci wszyscy studenci od iPhone’ówfacebooków — które na wykładzie zawsze były ważniejsze od samego profesora — ci wszyscy studenci to motłoch, niemal zamiatany z ulicy i wsypywany do jednego zsypu, żeby tam tego śmiecia najwięcej się nazbierało i dało zrecyklingować!” — grzmiała w myślach Amorowicz, gdy nagle uderzył ją w twarz rażący promień słońca. Oto bowiem doktor Asertywniak otworzył na oścież drzwi od Katedry Akwizycji Asertywności, znajdującej się dokładnie vis-à-vis Katedry profesor Amorowicz, i wrzasnął:

— Pani profesor!… Jeśli jeszcze raz będzie pani tłukła do łba moim seminarzystom, że związków nie można zakańczać, to — jak boga kocham — poruszę tę kwestię u dziekana! Na miłość boską, jak długo jeszcze będzie pani lała takie farmazony?! Oni mają być asertywni, na boga! — pieklił się. — Boże jedyny, no oszaleć można z tą kobietą…

Amorowicz słyszała tę śpiewkę chyba po raz setny.

— Boga wspomina co drugie słowo, a diabeł mu szepcze każde z nich — burknęła do siebie profesor.

— No jak boga kocham!… No ileż można?!… — zrzędził dramatycznie młody Asertywniak, wywijając rękoma jak baletnica z Jeziora Łabędziego, nim łaskawie zamknął drzwi i wtaszczył za sobą słońce z powrotem do pokoju.

— Ciota! — syknęła profesor i weszła do katedry.

W zacienionym pomieszczeniu, w którym unosiła się woń martyrologicznej miłości aż po grób, zapach zmartwień i staroświeckich sloganów, siedziała już doktor habilitowana Miłosierdzia Julio Iglesias i zatroskanym wzrokiem patrzyła w stronę Amorowicz. Profesor Miłosierdzia była jej popleczniczką i orędowniczką tych samych idei, które obie proklamowały przed dwudziestoma laty w jednej ze swoich wspólnych książek. Miłosierdzia była wówczas żoną Bartolomégo Julia Iglesiasa, hiszpańskiego prekursora Teorii Asertywności i Hedonizmu.

— Anielko! Kochana ty moja! Coś ty znowu taka zatroskana? — spytała Miłosierdzia.

— Eh… Ten cholerny Asertywniak, szczeniak jeden… — Amorowicz rzuciła torebką w kąt. — Chyba mam coś w jajowodzie…

— Rak? — Miłosierdzia zrobiła przerażone oczy i wstała zza biurka.

— Oj, daj spokój. Jaki tam rak. Nic takiego. Ten smarkacz od Akwizycji znowu urządza swoje gody. Pedał jeden…

Miłosierdzia zrobiła jeszcze większe oczy i aureola troski i zaniepokojenia pojawiła się nad jej trwałą za sto dwadzieścia złotych.

— To on ci to zrobił? To z jajowodem. On, tak?…

— Oj, Miłosierdzia, proszę cię, nie gadaj głupot. Wszystko przez tego mojego Rzucariusza. Sama powiedz: wytrzymałabyś bez niczego przez dwadzieścia pięć lat?

— No… ja dopiero pięć, kochana. Bo ja tam wiem?… Ale co z tym Asertywniakiem? Coś ci zrobił?

— Sama sobie zrobiłam — odparła zawstydzona. — Rano włożyłam sobie wibr…

— Chyyyy!… — Miłosierdzia nabrała powietrza w płuca, które z krwią powędrowało ku osierdziu i wsierdziu. — Santo dios!

— Cholera, Miłośka, daj mi skończyć!

— No dobrze, no ale…

— No ta cała Kryśka Samowystarczalińska z Katedry Samorealizacji poleciła mi, bym sobie w końcu kupiła takie… no wiesz… no takie urządzenie na baterie i cholera — źle to włożyłam… — dodała ściszonym głosem. — No, próbowałam wyjąć tym… no… szczypcami do kurczaków, ale tylko se krzywdę zrobiłam.

— Anielko kochana!… To może do ginekologa? Tam na Mickiewicza przy tym liceum…

— A, cholera! Co ja się będę przejmować! Gdzie moja teczka, Miłośka?

— Y… przy komputerze dałaś, wczoraj… No ale…

— A, cholera jasna, idę na wykład. Mam seminarium z pierwszym rocznikiem. Potem pogadamy.


Amorowicz już otwiera drzwi…

— No ale co ty tam masz z tym jajowodem, Anielko?! — krzyczy za nią Julio Iglesias.

— Paluszek! — odkrzykuje Amorowicz i zamyka za sobą drzwi.

— Czekaj! — krzyczy Julio Iglesias do zamkniętych drzwi.

Amorowicz łapie z powrotem za klamkę.

— Co? — wsadza głowę do pokoju.

— Ale, taki do jedzenia? — przyjaciółka robi wielkie oczy.

Amorowicz rozgląda się po korytarzu i szepcze, artykułując wyraźnie głoski:

— Nie, głupia. Taki z Oszołoma, akumulatorek do ładowarki…

— A to są takie? — szepcze Miłosierdzia.

— No są. Później ci pokażę.

— Dobrze, tylko nie zapomnij, Anielko. Bo ty…

Amorowicz zamyka drzwi.

Rozdział 4

Początek października był tego roku pełen soczystych promieni słońca, resztek poświaty po pełni księżyca, lekko już kolorowych liści na koronach drzew wokół wydziału i jakichś takich niespokojnych quasi huraganów, sprawiających, że — mimo hulającego słońca — temperatura nie przekraczała ośmiu stopni.

„A do tego ten wiatr, tak zdradliwy, i tak cholernie zimny” — irytowała się Amorowicz, wchodząc do auli, w której ta bezmyślna młodzież pootwierała wcześniej wszystkie okna, zupełnie jakby za tymi oknami rozciągała się upalna plaża naturystów. Nim Amorowicz zdążyła dobiec do okiennicy przy samej katedrze i zatrzasnąć ją z hukiem, przeciąg zaczesał jej włosy w tył, obnażył coraz to wyższe z wiekiem czoło, a na domiar złego do oka wleciał jej jakiś paproch w akompaniamencie wirusów, grzybów i bakterii, które wdarły się agresywnie prosto do lewej dziurki w nosie (prawą miała zatkaną przez polip). „No, pięknie!” — pomyślała. Teraz uwierało ją już nie tylko w jajowodzie.

— Na moich zajęciach nie otwiera się okien! — rzuciła nagle profesor do niskiego trójnożnego mikrofonu, stojącego na śmiesznej ambonie. — I nadmieniam, drodzy państwo, że to, przy czym stoję, to nie jest ambona, tylko katedra lub (państwo lubicie takie nowsze słówka) co najwyżej pulpit! — sprostowała po tym, jak kiedyś jeden ze studentów pierwszego roku zapytał ją, czy uczelnia nie szuka konserwatora mebli, bo „ambona, na której pani stoi, wymagałaby konserwacji impregnatem”…). — A teraz pozamyka pani tam z tyłu te okna, bo się tu wszyscy pochorujemy! — dodała do trójnożnego mikrofonu, rozłożyła teczkę, wyjęła z szuflady pudełko wielkości paczki papierosów z jakimś kabelkiem i klamrą, po czym podpięła kabelek do żakietu. Od teraz słychać ją było wyraźnie w całej auli:

— Moje nazwisko Aniela Hipochondria Amorowicz-Skurwiel. (To drugie nazwisko po mężu — tak wyszło… Używam pierwszego).

Z tyłu sali rozległ się nagły chichot, środkowe rzędy lekko się poruszyły, zaś w pierwszych — słuchacze udawali zainteresowanych, lecz w policzki napierało im od środka powietrze z zadymionych od fajek płuc. Rzędy były zajęte wybiórczo: w każdym po parę samotników lub jakaś para (wyglądały jak szczerbate szczęki), co któraś fila była zupełnie pusta, a przedostatnia — zawalona od przejścia do okna łańcuchem żujących gumę Irokezów w czarnych lub brązowych skórach — zapewne jakimś klanem anarchistów, którego do tej pory Amorowicz nigdy nie miała okazji gościć na swoich wykładach. Wśród spóźnialskich, w tym czasie wchodzących jeszcze do sali, profesor przyuważyła jakąś długonogą Lafiryndę z gołym tyłkiem (w spódniczce węższej nić jej pasek), przystojnego młodzieńca o pięknych dłoniach i smukłych paznokciach („Ach, te dłonie!” — mimo paprochu w oku, profesor od razu je przyuważyła) oraz jakiegoś Jołmena w spodniach zwisających do kolan („Ten to dopiero musi mieć wielką mosznę” — pomyślała uszczypliwie Amorowicz).

— W skrócie: profesor Amorowicz. Będę z państwem miała seminarium z etyki relacji miłosnej i mam nadzieję, że za jakieś cztery lata z większością z państwa będę mogła się ponownie spotkać na seminarium magisterskim. Państwo lubicie rozmawiać o miłości, prawda?…

Cisza.

Z tyłu sali Irokezy żują gumę, ale patrzą w Amorowicz jak w słup soli. Miny mają niewybredne, jakieś takie — bezpłciowe.

Cisza.

W środku sali Jołmen gra w „Fuck this girl” — ostatni krzyk mody wśród androidowych gier, gdzie Antonio Banderas musi zaliczyć jak największą ilość transek w jak najkrótszym czasie i bez kasy na koncie.

Cisza.

Z przodu sali Lafirynda jeszcze się nie do końca umalowała w domu, bo teraz smyra taką mini miotłą pod rzęsą, nastraszając ją do górnych granic, jakby na znak, że Amorowicz prawi jakieś farmazony, a rzęsy się temu dziwią.

Głośno.

— Buahahahahahaha! Kurwa! Jebać GKS! Jebać GKS!…

— No proszę! Mówiłam tam pani z tyłu, żeby pani zamknęła to okno! — poderwała się nagle Amorowicz. — Proszę je zamknąć raz a dobrze! No przecież słyszą państwo, co się dzieje. Proszę spojrzeć: przy samej uczelni — gimnazjum sobie zrobili.

— Hehe… To gimba, psze pani.

— Słucham?! — pyta profesor.

— No gimba. Kolesie z lekcji zwiali i jarają, bo tu taki z dredami marychę popycha…

I nagle Amorowicz zrozumiała, że już od kilku dobrych lat gimbę to ona ma przecież na swojej auli: mogłaby równie dobrze uczyć, jak się maluje rzęsy i zalicza transki w „Fuck this girl”, a to stado baranów byłoby święcie przekonane, że to etyka relacji miłosnej, zaś do kolokwium trzeba znać podstawy makijażu i gry na androidzie.

Nie mogła się jednak poddać. Musiała nie tylko zachować pozory, ale dołożyć wszelkich starań, by tym młodym ludziom przemycić choć ułamek propedeutyki relacji międzyludzkich albo zmusić do choćby najpłytszej refleksji, nim tefałenowska propaganda zdezinformuje te ich zdredziałe kaski i te irokezowe pióropusze.

Amorowicz poczuła ukłucie w podbrzuszu i subtelnie przemieściła się w miejsce, gdzie katedra zasłoniła ją od stóp do ramion. Złapała obiema rękami za brzegi pulpitu — co sprawiło, że z uwagi na swój wzrost przypominała trochę kaczkę z rozpierzchniętymi skrzydłami — niezręcznie uśmiechnęła się do audytorium i świadoma, że nikt nie usłyszy, delikatnie wypuściła gazy z odbytnicy. „Żenujący jest ten fragment prozy” — rzekła w myślach Amorowicz. „Tej prozy życia” — dodała i choćby miała teraz zrzędzić sobie a muzom, zdecydowała się przemówić merytorycznie. Zdredziałe kaski, irokezowe pióropusze, Lafirynda i Jołmen — wszyscy jak jeden mąż wpatrywali się właśnie w pooraną zmarszczkami twarz sześćdziesięcioletniej profesor, a ta prawiła o największych w jej mniemaniu wartościach:

— Zapewne czytali państwo w liceum jeden z wierszy Alexandra Hausa pod tytułem „Pojęcia szlachetne”?

Jołmen chyba wrócił wzrokiem do „Fuck this girl”, a Lafirynda słuchała jak zaczarowana.

— Otóż w trzyczęściowym utworze, który widzicie państwo teraz na rzutniku…

POJĘCIA SZLACHETNE


Szacunek

Szacunek w związku

to nienakazywanie drugiemu

człowiekowi, by wpasował się w

globalne wzorce!

Jeśli przyjęło się go

z kurzą klatką,

to nie zmusza się go do tułaczki

na siłownię.


Współzależność

Z szacunku wyrasta

współzależność w związku.

Zdrowa współzależność!


Lojalność

Lojalność to dziś Śpiąca Królewna.

Obudzić ją może tylko… (?)

— Książę z Bajki?

[…] tylko… (?)

— Jezus Chrystus?

[…] tylko… (?)

— Pocałunek?

Szacunek! Prawdziwy szacunek,

do tego, którego się oswoiło!

…autor próbuje wywołać do tablicy trzy kluczowe pojęcia, na które powinno się zwrócić szczególną uwagę, jeśli pragniemy, by nasza relacja z drugim człowiekiem była udana, i jeśli marzymy o tym, by nasz partner pozostał z nami do samego końca… Musimy sobie przede wszystkim najpierw postawić pytanie, czym jest właściwie szacunek do naszego partnera, czym jest tak zwana współzależność w związku i czym jest albo czym powinna być lojalność… Proszę, może pani… — profesor wskazała dłonią na siedzącą w pierwszej ławce Lafiryndę, gdy ni stąd ni zowąd na auli rozległ się niebywale głośny dźwięk najnowszego samsunga galaxy w odsłonie jednego z najambitniejszych utworów muzycznych XXI wieku. Śpiewała znamienita polska śpiewaczka operowa, Kłoda Robaczywa, w utworze „Dwa grajki”.

Jeden z Irokezów podniósł się z krzesła i pomachał grającym samsungiem w kierunku katedry.

— Pani profesor, ja na chwilkę do toalety! — po czym przerwał gwałtownie koncert Robaczywej, przyłożył płaskie pudełko do ucha i zasłaniając nieudolnie ręką swój otwór gębowy, wykrzyczał: — Daj mi już spokój, kobieto! Nawet na wykładzie musisz do mnie dzwonić?! Nie wrócę do ciebie!… Czekaj, tylko wyjdę do kibla…

samsunga Jołmena wydobyło się w tym czasie głośne: „You’re a lucky man! Game over!”, okraszone jakimiś świstami, dzwonkami, skrzekami i muzyczką rodem z Dzikiego Zachodu, a zaraz potem młodzieniec z długą moszną obrócił się — niejako nafaszerowany ADHD — do jakiegoś ugrzecznionego chłopca, który siedział tuż za jego plecami, szturchnął go po bratersku i z wymalowanym na zębach szczenięcym uśmiechem, od ucha do ucha, szepnął:

— Kuźwa, stary, trzy i pół tysiąca punktów. Piąty etap, ziomek. Czaisz to?

I kiedy Amorowicz, doskonale już zaznajomiona z podobnymi występami, uparcie i konsekwentnie kontynuowała wykład, z każdym kwadransem zacne gremium studenckie (o jakże to uprzejme z ich strony, że raczyli oni zaszczycić Amorowicz swoim ciałem na wykładzie) oddawało się coraz bardziej własnym sprawunkom, zasypiało, wybudzało się, patrzyło, słuchało, myślało… (zaraz — myśleć, to na pewno nie myślało) — więc kiedy tak letargowało mniej lub bardziej samozachowawczo, do auli wrócił Irokez z toalety, usiadł w przedostatnim rzędzie, schował samsunga i nagle stało się coś, co wszystkim zmroziło krew w żyłach. Oto bowiem nad głową Irokeza ukazał się… księżyc w pełni…


Nim jeszcze księżyc w pełni ukazał się był nad głową Irokeza, profesor Amorowicz doświadczyła krępującej sytuacji. Podniecona bowiem niezmiernie swoim rutynowym akademickim występem, przechadzała się energicznie wzdłuż auli, gdy w pewnym momencie o mało się nie wywróciła, zahaczając o coś butem. O coś, co pierwsze zahaczyło o metalowy łącznik na schodkach wzdłuż audytorium i mogło stać się przyczyną tragedii.

— Proszę pani!… — zawołał wówczas młodzieniec o pięknych dłoniach, tuż po tym jak Amorowicz udało się jednak zachować twarz i spokojnie dotrzeć za katedrę. — Coś pani wypadło z kieszeni!… — Nieopierzony przystojniak, któremu na imię było Przecudowniś, nie zastanawiając się ani przez chwilę, natychmiast schylił się po zgubę, podniósł ją z ziemi i… nagle dało się zauważyć na jego twarzy taki grymas, jakby ktoś włożył mu do tej pięknej buzi całą główkę cytryny i wcale nie miał zamiaru wyciągać jej stamtąd szczypcami do kurczaków.


Student schodzi schodkami w dół auli i czuje, jak te jego piękne, anielskie paluszki ze smukłymi paznokciami trzymają coś obślizgłego. To coś ma chyba trochę taki zapach, jaki unosi się w domu jego babci z nad morza, gdy dziadek wraca z połowów. Niepojęte, co to może być. Woli się nawet temu nie przyglądać, jednak dziwi go fakt, że to coś o specyficznym zapachu jest dość twarde i szorstkie. Jakby zakrętka z butelki… Podchodzi do katedry i daje zgubę Amorowicz.

— A co to? — pyta zdziwiona Aniela. — To moje? — pyta jeszcze bardziej zdziwiona.

— Tak — odpowiada zawstydzony Przecudowniś i jego anielskie kwadratowe dłonie o smukłych paznokciach dotykają wyschniętej dłoni Amorowicz, kiedy ta — rozanielona na wskroś — w jednej chwili czerwieni się i uświadamia sobie, że teraz to ona trzyma w dłoni zakrętkę od dziurki na baterie do jej drżącego przyjaciela.

Rozdział 5

„Zatem, czy człowiek naprawdę może porzucić drugiego człowieka, nie ponosząc żadnej odpowiedzialności za czyn, którego się dopuścił, a następnie przejść do porządku dziennego nad swoją nieumiejętnością budowania związku i bezrefleksyjną zdolnością do rujnowania go, kiedy już pierwsza faza (zakochanie) zaczyna nieubłagalnie wkraczać w etap odpowiedzialności? Może trzeba nam jakiegoś arbitralnego (w pozytywnym znaczeniu) gremium mędrców, zdolnych orzekać o winie takiego człowieka i wymierzać mu sprawiedliwą karę? Czas najwyższy uświadomić w końcu młodym ludziom, że miłość nie jest zjawiskiem tranzytowym, a relacja z drugim człowiekiem to nie zabawa najnowszym modelem iPhone’a…” — profesor doczytywała właśnie końcówkę wczoraj spłodzonego felietonu, gdy srebrny poblask ziemskiego satelity wyłonił się znów niespodziewanie zza dębu w Smutnym Ogrodzie i kazał jej podejść do tarasowych drzwi. Doznała podobnego uczucia co wczoraj: otóż jeszcze bardziej potworny strach obleciał kobietę od stóp do głów i owładnęło nią przekonanie, że poza pracą naukową faktycznie zostało jej jeszcze coś, co koniecznie musi doprowadzić w swoim życiu do końca. To coś stawało się jednak coraz bardziej niepokojące, zaś Aniela Amorowicz, jak przystało na szanującą się panią profesor, za wszelką cenę musiała powstrzymać w sobie żądzę wymierzania sprawiedliwości. Przyjrzała się więc raz jeszcze krągłemu księżycowi, którego prawą krawędź poszarpał i zaorał znów stuletni dąb, po czym usiała przed sześćdziesięciocalową paletę LED, służącą do odtwarzania reklam i podprogowej indoktrynacji (tudzież do ubezwłasnowolniania mas i lansowania populistycznych haseł), po czym, dotknąwszy pilota, którego design przypominał obecnie smukły dżojstik do wibratora, włączyła peowskie media i… dzięki bogu akurat nie było żadnej reklamy!

Mimo iż wśród akademickiego gremium uchodziła za kobietę niebywale egzaltowaną, w tej chwili wolna od znudzonych spojrzeń studentów pierwszego roku, podrapała się wulgarnie w kroczu, poderwała kieckę i podwinąwszy pod siebie nogi, usiadła w fotelu przed cyfrową paletą. Skończyła czytać na poły wstawiona i jak zawsze w takich chwilach — nim jeszcze podprogowa fala tefałenowskiej dezinformacji zdążyła na moment zdestabilizować jej szare komórki — usłyszała monolog starej papugi, którą były mąż nie miał serca jej odbierać. „Skurwysyn! Przecież on w ogóle nie miał serca” — pomyślała Amorowicz, patrząc na to wredne ptaszysko.

— Amorrrowicz, Amorrrowicz, ty starrra krrrowo! Zostawił cię sto lat temu! Zostawił cię sto lat temu! Amorrrowicz, czyta durrrne felietony! Amorrrowicz, czyta durrrne felietony! Wibrrratorrr wsadza w cipsko! Wibrrratorrr wsadza w cipsko i nie umie wyjąć szczypcami do kurrrczaków! Szczypcami do kurrrczaków! Amorrrowicz, ty starrra krrrowo! Ten chuj moczy dźwignię w smarrrach! Ten chuj moczy dźwignię w smarrrach!

Profesor chwyciła znowu za płaski laczek i z impetem rzuciła nim w drucianą klatkę. Ptaszysko zaskrzeczało przeraźliwie i łomocząc skrzydłami, poturbowało się na własne życzenie.

— Zaraz ci ten wibrator do dupy wsadzę! — wrzasnęła kobieta, kiedy w Tefałenie podpierający się łokciem o stół cwaniakowaty pan podawał właśnie najświeższego newsa:

— Kolejny przypadek gwałtownego zgonu w tajemniczych okolicznościach. Tym razem, w godzinach porannych, na Wydziale Psychologii Uniwersytetu Śląskiego, doszło między innymi do zatrzymania akcji serca u dziewiętnastoletniego studenta biorącego udział w wykładzie u słynnej profesor Anieli Amorowicz, prekursorki nauk o relacjach miłosnych. W ostatnich minutach wykładu młody student doznał gwałtownego paraliżu prawej strony ciała, oddał pod siebie kał, a następnie wyrzuciło go z ławki, w której siedział, na odległość kilku metrów, tarmosząc nim po ziemi tuż pod nogami prowadzącej wykład przy ambonie… przepraszam: przy katedrze. Śmierć nastąpiła najprawdopodobniej na skutek natychmiastowego pęknięcia czaszki i wycieku płynu mózgowo-rdzeniowego. Obecne na auli osoby utrzymują, że tuż przed zdarzeniem ukazał im się księżyc w pełni nad głową młodego mężczyzny. Niepokoi fakt, że podobna sytuacja miała miejsce zaledwie dwadzieścia kilka godzin wcześniej, a dodatkowo na oczach dziesiątek ludzi, którzy widzieli nad głową ofiary światło do złudzenia przypominające księżyc. Świadkom udało się tym razem zarejestrować zdarzenie, jednakże na nagraniu nie widać, jakoby jakikolwiek księżyc zawisł uprzednio nad ofiarą. W tej chwili pokazujemy państwu materiał filmowy z miejsca tragedii. Uprzedzamy, że nagranie zawiera drastyczne sceny.

Amorowicz nie mogła na to po raz kolejny patrzeć. Zamknęła oczy i dopiła szybko resztę wina.

— Niewątpliwie, szanowni państwo, mamy tutaj niechybnie do czynienia z inwazją kosmitów z planety S. Pozwolę sobie wysunąć supozycję, iż najprawdopodobniej miał miejsce wybuch na planecie S, za który odpowiedzialność ponosi Federacja Rosyjska. Co do tego nie ma, drodzy państwo, żadnych wątpliwości — profesor patrzyła znowu w ledową platformę, gdy minister Antoni Dostojny wypowiadał się dostojnie przed kamerą.

— Irokez Asertywny, który dzisiejszego przedpołudnia poniósł tragiczną śmierć na auli Uniwersytetu Śląskiego, w kwietniu skończyłby dwadzieścia lat — ciągnął prezenter.

— Ta… Ale już nie skończy — spuentowała Aniela Amorowicz, kładąc butelkę po winie na podłodze. — Ten dzieciak powinien wisieć za napletek na trzepaku pod śmietnikiem! — dodała, wykonując głową nieskoordynowane ruchy, uprzednio beknąwszy swobodnie barytonem.

— To Wielki Barrrtek! To Wielki Barrrtek! Ten chuj moczy dźwignię w smarrrach!

— Ta… Strachu się dzisiaj najadłam i szok przeżyłam… Wielki Bartek. — W głowie Amorowicz szumiało, kręciło się, bujało; w jamie ustnej — śmierdziało.

Zasnęła.

— To Wielki Barrrtek! To Wielki Barrrtek! Idź do niego! Idź!

Rozdział 6

Jak to jest możliwe, że zakrętka od dziurki na baterię do drżącego przyjaciela ostała się we wnętrzu Amorowicz — kobieta nie potrafi pojąć. Była święcie przekonana, że w środku ugrzęzła jedynie bateria, a tu takie zaskoczenie. Co w takim razie z baterią? Przecież gdy wyjęła urządzenie z komina i zorientowała się, że coś jest nie tak, widziała, że w środku pałąka brakuje jednego z dwóch paluszków. Przecież nie wypadł do wanny — no, chyba że spłukała go strumieniem gorącej wody z prysznicowego szlaucha, którym zawsze po masażach przemywała srom.

Cokolwiek się stało w trakcie ostatniego aktu samozaspakajania, i tak nie warte było tak wnikliwej analizy, co ostatnie wydarzenie w czasie wykładu. Wczorajszej nocy profesor zmuszona była wypić aż całą butelczynę, by poradzić sobie jakoś z gwałtownym szokiem i pierwszymi migawkami traumy, których kiełkujące ziarno nie tak łatwo będzie wyplewić z podświadomości. Amorowicz uczestniczyła wczoraj w czymś, co do tej pory być może i śniło jej się w trakcie nienajlżejszych koszmarów, jednak — w czymś, czego z pewnością nie dało się tak łatwo wytłumaczyć.

Odeszła teraz do tarasowych drzwi, zerkających wprost na stary dąb w Smutnym Ogrodzie (ogród nazwała tak, gdy Rzucariusz Skurwiel wyznał jej niespełna tydzień po romantycznej kolacji pod dębem, że już jej nie kocha), przypomniała sobie przy okazji, że ten przytłaczający ją widok dębu obecnie wysysa z jej budżetu jakieś półtora tysiąca miesięcznie (dom pod hipoteką — remont kosztował; Rzucariusz nie miał serca jej go odbierać), i zapytała — nieco retorycznie — starej papugi:

— Powiedz mi, ty paskudne ptaszysko: Kim jest Wielki Bartek?

Czytelnik zapewne wyczuwa w tej chwili absurdalność nakreślanej przeze mnie sceny i albo śmieje się rozbawiony jej metafizycznym ujęciem, albo z politowaniem kręci głową i rzuca dziełem w kąt. Jeśli uczynił właśnie to drugie, to — hola, hola! — niech nie będzie tak gwałtowny w swojej ocenie, powstrzyma się i pozwoli mi wytłumaczyć się przed nim: mawiają przecież, że tak jak nie chwali się dnia przed zachodem słońca — tak nie ocenia się nocy przed nastaniem dnia. Mawiają albo nie?… Tak czy inaczej — jakkolwiek byśmy dziwili się zachowaniu profesor — naturalnym jest przecież, że człowiek w chwilach konsternacji i niezrozumienia rzeczywistości odwołuje się do erudycji i nadzwyczajnej intuicji swojej papugi (Państwo macie papugę?) i prosi ją o wyjawienie prawdy o świecie. Zasadne jest więc w tym ujęciu szukanie odpowiedzi na pytanie, dlaczego ubiegłej nocy papuga, której imienia jeszcze Czytelnik nie zna, sugeruje Amorowicz udać się do niejakiego Bartka…

— Kim jest Wielki Bartek? — powtarza Amorowicz i stuka w drucianą klatkę, by ptaszysko zareagowało.

Papuga, której imię dane właśnie będzie Czytelnikowi poznać, odwraca się do Amorowicz dziobem, patrzy w nią, jeszcze bliżej patrzy, wbija w nią obrzydliwie wybałuszone przez naturę ślepia i…

— Ebofilia nie wie! Ebofilia będzie wiedziała, jak księżyc pojawi się nad głową doktorrra! Nad głową doktorrra!

— To jak się już Ebofilia dowie, to niech łaskawie raczy mi zrobić sprawozdanie przez długie „rrr” — rzuciła profesor i z fochem na ustach odstąpiła od przesłuchania.

Bolała ja piczka.

Między bogiem a prawdą, kłuło ją wzdłuż pachwiny, od macicy aż po udo, ale przecież nie będzie już więcej grzebać tam w środku żadnymi narzędziami, bo kto wie, czy nie narobi sobie jeszcze większych spustoszeń. Musi to jakoś wytrzymać. Może bateria się rozpuści? Daj, boże!


***


— Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje! — egzaltuje się doktor Asertywniak kilka dni później, stojąc za katedrą, w sali, do której oczywiście wpada pełno radosnych promyków słońca, sprawiających, że w mózgu Feminicjusza Asertywniaka wydziela się dopamina z serotoniną. Razem z „fallopsyną” tworzą one w jego głowie istny koktajl Mołotowa, który wybucha za każdym razem, gdy Asertywniak jedzie na narybek do sąsiedniego województwa. A jeździ głównie wtedy, gdy jest słońce, bo głównie wtedy nachodzi go straszna ochota na zaspokojenie.

Jest dokładnie pięć po ósmej i rozpoczął się właśnie wykład z asertywności stosowanej trzydziestoletniego doktora Feminicjusza Asertywniaka, bratanka dziekana Wydziału Psychologii i geja pełną gębą i pełną du… (przepraszam).

Zgromadzona w auli młodzież uczestniczy w wykładzie po raz pierwszy w tym roku i zarazem po raz pierwszy w swoim bogatym i wartościowym dotąd życiu. Nie stroniąc od pewnej uszczypliwości, warto by w tym miejscu nadmienić, że owa młodzież już w gimnazjum była bardzo asertywna i umiała bezrefleksyjnie wyartykułować kategoryczne „nie” (właściwie to umiała chyba najlepiej), a mimo to przyszła dziś w komplecie (cały pierwszy rok!) na spektakl, w jakim za chwilę miał zagrać ekscentryczny i teatralnie nienaturalny doktorek umiejący — ach, jakże umiejący! — odmawiać i jasno wyrażać swoje zdanie, bo…

— …mój stryj tu jest dziekaaanem, proszęęę paaaństwa…

Ósma dziesięć. Za chwilę Czytelnik będzie mógł z ogromną atencją wysłuchać, co pan doktor ma do powiedzenia w zakresie relacji z drugim człowiekiem i w temacie umiejętnego pozbywania się tegoż człowieka (eufemistycznie rzecz ujmując: „odmawiania”, „wycofywania się”). Doktor zaczyna właśnie rozwijać wątek i podkreśla, że istotą zdrowych relacji z drugim człowiekiem jest umiejętne powiedzenie mu „nie”, a jeśli trzeba — „zachowawcze wycofanie się”. Utrzymuje, że u podstaw takiego zdrowego zachowania („postępowania” — powiada) leży wartość nadrzędna, jaką jest sam człowiek (znaczy ten, który mówi „nie” i „zachowawczo wycofuje się” — gwoli sprostowania, jeśliśmy nie do końca zrozumieli skrót myślowy sprawnego językowo doktora; Czytelnik wolałby teraz nie widzieć i nie słyszeć, w jaki sposób doktor przekazuje tę wiedzę: ręce roztańczone, biodra rozkręcone, nadgarstki jak przed grą na pianinie latają w powietrzu, grawitacja ich nie obejmuje). „Przez tę wartość nadrzędną, jaką jest sam człowiek, rozumiemy samego człowieka, to znaczy — nas samych, bo zrozumieć musimy, że my, jako my sami, jesteśmy najważniejsi w życiu dla nas samych i nikt za nas, znaczy — za nas samych, tak ważny dla nas nie będzie… jak my sami”.

Czytelnik może teraz zobaczyć, jak część studentów wgapia się z niedowierzaniem w Asertywniaka, ryzykując, że do otwartych ze zdziwienia ust wleci im jakaś uniwersytecka mucha (jakie to szczęście, że wśród tych studentów są jeszcze tacy, co rokują!…). Zachowanie studentów nazwać należy tak zwaną — zbiorową konsternacją.

Widzi teraz Czytelnik, jak Asertywniak rozpostarł górne kończyny niczym chrześcijański kapłan i zerka na tłum. Głowę wysunął lekko do przodu. Lekko — bo być może zwątpił i wystraszył się, że ktoś uderzy go jajkiem, a w głowie miał przecież nie byle jaki mózg.

— No co?! Czego państwo nieee rozumieeecie?

Widzi teraz Czytelnik, że niewiele widzi, bo studenci ani „be”, ani „me”, ani „kukuryku”. Scena pozostaje bez zmian. Wobec tak mało wyrazistej sceny, Czytelnik nie może za wiele oczekiwać od relacjonującego, zatem relacjonujący rezygnuje z tak zwanej wszechwiedzącej narracji i pozwala Czytelnikowi bezpośrednio przyjrzeć się słowom samego Asertywniaka:

— No dobrze — Asertywniak wywija nadgarstkami. — Powiedzmy, że jak jakiś koleś podejdzie do mnie i zaproponuje mi seks — (studenci nagle nastraszają uszy jeszcze bardziej niż przy miałkiej konsternacji) — to ja mu mówię: „Sorry, kolo, ale aktualnie mam faceta. Zgłoś się, jak będę go zmieniał; tak za rok, ale tego to ci nie powiem jeszcze na sto procent, ziomek”…

Aula jakby utonęła w ciszy i skupieniu. Wykład wymagał przecież sakramentalnego wręcz nastroju…

— Albo inny przykład: koleś po dwóch latach już mnie nie kręci (no bo, sorry, stary, nic nie trwa wiecznie!) i mówię mu, że musimy się rozejść. Oczywiście mówię to, jak przystało na cywilizowanych ludzi XXI wieku, a on mi zaczyna z płaczem, pada do kolan (jakieś esy-frazesy, lamenty, chuj-wie-co, kurwa, na kolację zaprasza…) — przepraszam państwa za tę wstawkę, ale sami rozumiecie — no to ja co robię? — pyta Asertywniak, jak ostatni przygłup, ostatnie dno, a nie żaden doktor. — No ja mu mówię: „Wypad, koleś! Wypad! No czego ty nie rozumiesz?! Żegnaj, Gienia, świat się zmienia! Sorry, Kaczory! Widzisz, że nam nie wychodzi! No sorry. To koniec!” — krzyczy podniecony swą mądrością Asertywniak i widzi, jak studenci wybałuszają na niego oczy. Na auli: cisza i skupienie — jak przed paroma minutami.

— Albo inny przykład — Asertywniak nakręcił się już jak podniecony zegar, nie bardzo mając pojęcie, jak szybko upływał mu czas… — Koleś ma dość laski, bo mu co chwilę zrzędzi o odpowiedzialności, no więc: co powinien zrobić? Co? — zapytuje asertywnie samego siebie. — No spakować szmaty i wio od laski, bo laska wywiera na nim presję, a kolo czuje się jak w klatce… Rozumieją państwo? Rozumiecie? Jak w klatce kolo się czuje, bo mu baba cały czas dziurę w brzuchu wierci o odpowiedzialności, o małżeństwie, o dzieciach… A może kolo nie chce mieć dzieci?

— Ale o tym chyba się wcześniej rozmawia?… — przerwał nagle Przecudowniś. Asertywniakowi aż gruchnęło wsierdziem, osierdziem i… chyba miłosierdziem, bo na chwilę zmiękł, spojrzawszy na Przecudownisia, zwolnił tempa i…

— Oj, no… Niby tak, ale wieee pan, jak to jest… — wsierdzie chyba pompowało mu właśnie krew do żołędzi. — Zdarza się, że kobieta i mężczyzna, wie pan, nie zawsze sobie to wszystko na początku wyjaśniaaają… — Jejku, jejku, jaki zachowawczy, jaki subtelny, jejku, jejku!… (to chyba ćwierkały ptaszki za oknem; na pewno nie ja-narrator).

— Tylko, jak można nie rozmawiać o tak istotnych sprawach? Jak można sobie tego nie wyjaśnić? — Przecudowniś najwyraźniej nie potrafił się pogodzić z tezą o normalności nieprowadzenia tak kluczowych dialogów, kiedy jest się w związku.

— Nie ma w tym nic nienormalnego, że nie rozmawiamy od razu o wszystkim i nie afiszujemy się ze swoimi potrzebami — Asertywniakowi świeciły się oczy, gdy zwracał się teraz bezpośrednio do Przecudownisia („Zajebiste usta! Odjebany koleś na maksa przez matkę naturę!”). — Wie pan, jak to jest — szczerzył wyszczotkowane wybielaczem zęby. — Przykładowo, ja też bym peeewnie panu na początku nie powiedział, że lubię sobie zmienić kolesia po paru latach, gdybym widział, że pan z tych, co to aż po grób i takie tam… No a wszystkiego trzeba przecież w życiu spróbować — uśmiechnął się kokieteryjnie. — A w ogóle, to jaaak panu na imieeę?… Bo mnie Feminicjusz…

Aula wybuchła śmiechem.

— No, dooobrze, dooobrze — doktor pomachał łapkami, jak pianista tuż przed wielką uwerturą. — Wróćmy do tematu — polecił i pstryknął jakimś pilotem w kierunku swojego laptopa, po czym na ścianie za jego plecami pojawił się tekst.

— Proszę popaaatrzeć. — Obrzydlistwo: wywinął tym „popatrzeć” zupełnie jak obrażona na cały świat aktorka na scenie ekscentrycznego teatru. — Mamy tu przed sobą jeden z wierszy tego piewcy wielkiej miłości, Alexandra Haaausa (czytaliście państwo jego wierszydła w szkole średniej?), w którym nawet taki apologeta jak Haus mówi, że trzeba korzystać z życia i nie zaprzątać sobie dekla pierdołami. O, może pan przeczyta, panie… Jak pan ma w końcu na imię?

Aula znów się roześmiała.

— Przecudowniś — odparł student, a gdy — co prawda zaskoczony sugestią Asertywniaka — zaczął recytować wiersz, wszyscy natychmiast spoważnieli i zastygli w niebywałym skupieniu: Przecudowniś miał bowiem nie tylko przecudowny głos, ale przy tym głos tak kojący i tak inny od skrzekliwego i burleskowego głosu Feminicjusza Asertywniaka…

ANTYWIERSZ IV

ZBIOROWA MĄDROŚĆ O MIŁOŚCI


najpierw pozwól sobie na żałobę

[zawsze coś się kończy, coś potem zaczyna]

nie leż długo w łóżku,

wyjdź do ludzi,

idź do kina

zadbaj o siebie:

kup sobie jakiś nowy ciuch,

idź na siłownię,

do kosmetyczki —

zobaczysz, to w

końcu

minie


pamiętaj:

indywidualizm, globalizm

i wsiebiewpatrzenizm


samorozwojizm

i noworelacjonizm


[…]


Nauczycielu, to jest wiersz?


[…]


To popłuczyny, kochany Noe —

tyle samo warte, co

zbiorowa mądrość…

Przecudowniś skończył. Gdzieś w tylnej ławce na sali, wysoko w ostatnich rzędach, rudowłosa Cizia Migdałowa-Szybkoręka, dziewiętnastoletnia, świeżo upieczona małżonka czterdziestoletniego Laskacza Szybkorękiego, poczuła, że na siedzisku ma dziwnie mokro. Z przodu Lafirynda też miała dziwnie mokro… Czyżby padało?

— O! I właśnie o to mi chodziło. Pięknie pan to przeczytał! — egzaltował się wyemancypowany Asertywniak. — Czyli nie żadne lamenty, ochy-achy czy co tam jeszcze, tylko odpowiadamy prosto w twarz: „Spoko, stary, spadaj, jak nie chcesz”; kupujemy sobie nowy ciuch, wio do kina, jakiś manicuuure, w przerwie na lunch sesja z botoksem (nie boli, polecam, napraaawdę polecam) i już kręcimy się na nowo […]. Ładnie pan to przeczytał. Poważnie. Ma pan baaardzo piękny głos…

Przecudowniś chyba poczuł się trochę zażenowany, lecz bynajmniej nie dlatego, że Asertywniak ewidentnie go podrywał (To „ewidentnie” to wy lubicie, młodzieży, używać, co? Lubicie?), ale ponieważ okazał się być na wskroś „tępą, przegiętą ciotą”.

— Dziękuję panu, tyle że problem w tym, panie doktorze, że Haus nie nawołuje w tym wierszu do samorealizacji po porzuceniu przez drugiego człowieka, ale kpi z tej samorealizacji. Nie widzi pan, że to, o czym mówi, nazywa ostatecznie „popłuczynami”? A nawet formę nadaje wierszowi taką, by rzeczywiście wyglądał jak popłuczyny.

— O! — podskoczył Asertywniak. — Pan pewnie od polonistów. Poeta, pewnie! Piękna apaszka na szyi, widzę…

Asertywniak chyba trochę się zmieszał. Zwątpił we własne IQ, zrozumiał najwidoczniej, że nic nie zrozumiał z wiersza tego miłosnego apologety Hausa, po czym przyjrzał się ostatnim wersom utworu raz jeszcze, przerzucił następnie wzrok na audytorium i zauważył ze zdziwieniem, że na twarzach studentów zagościło nagle niezrozumiałe przerażenie: patrzyli w jego kierunku zupełnie tak, jakby zobaczyli zjawę.

— No co? Co państwo tak na mnie patrzycie? –spytał i jakiś dziwny strach go obleciał w okamgnieniu. — No przecież można się chyba pomylić? No heeeloł…

Siedzący z tyłu sali Irokezy gwałtownie wysunęli z pod siebie krzesła, dało się słyszeć głośne szurnięcia metalowych nóg o posadzkę, trzaski drewnianych oparć o ścianę (aula była jeszcze z tych, co od dziesiątek lat nie widziały remontu) i Asertywniak zobaczył, ja ostatnie rzędy w popłochu opuszczają salę.

— Zaraz, zaraz!… Co się dzieje?! Jeszcze nie skończyłem! — krzyczał młody doktor, nieświadomy, że za to życie właśnie z nim kończy…

— Księżyc! Boże, to ten księżyc!!! — zaczęła wrzeszczeć kompulsywnie Lafirynda i wybiegać z ławki, przy akompaniamencie pisków i wrzasków pozostałych dziewcząt.

— O, kurwa! Ja pierdolę!!! — wykrzyczał jakiś rozhisteryzowany student i uciekając w popłochu, poturbował Cizisławę Migdałową-Szybkoręką: przewrócił ją, nadepnął na głowę, wyleciał jak poparzony z sali, i kiedy Cizia Migdałowa-Szybkoręka próbowała się podnieść (z wrzaskiem i piskiem na ustach), pociemniało nagle za oknem, księżyc rozjaśnił całą aulę i Asertywniakiem gruchnęło o sufit, jakby z siłą bomby wodorowej. Krew rozbryznęła się wówczas po twarzach uciekających studentów, zatrzasnęły się drzwi do auli, trzasnęło otwartymi okiennicami i już tylko wrzask i płacz tych, którym nie udało się zawczasu wydostać, wykładał asertywność stosowaną tak przejrzyście i tak czytelnie, że każdy ze słuchaczy mógł być pewny, że egzamin z życia zda z zamkniętymi oczami.

Po tym wydarzeniu dziekan Asertywniak zawiesił zajęcia do końca października i pogrążono się w wielkiej żałobie, histerii i strachu.

I tak nastał listopad.

Rozdział 7

Sprawy zaszły już zdecydowanie za daleko. Ponieważ upławy nasilały się z każdą godziną do tego stopnia, że przejechawszy palcem wzdłuż pachwin i przyłożywszy kciuki do nosa, dało się wyczuć lekką woń parmezanu, Amorowicz odwołała dziś pierwsze listopadowe zajęcia (po przerwie) i swoim fiatem 125p — którego mąż oczywiście nie miał serca jej odbierać — urządziła sobie natychmiastową wycieczkę do przychodni. Była szybsza niż pogotowie. W mig znalazła się na miejscu, wysiadła całkiem sprawnie z niezniszczalnego wozu, pogrzebała kilka sekund kluczykiem w drzwiach, szarpnęła, sprawdziła, czy zamknięte, szarpnęła jeszcze raz; światła nie zamrugały, auto nie zawyło, szyba została lekko niedomknięta, a Amorowicz w ułamku sekundy już stała w rejestracji przed jakąś niemrawą panią, której zapewne marzyły się wakacje z księciem na białym koniu.

— Do doktor Umiejewicz — dodała Amorowicz, przywitawszy się uprzednio grzecznie.

— Doktor Prawa Umiejewicz jest na urlopie, pani profesor — odparła Marzycielka Księciowicz-Białokoniowa.

— O jejku, jejku… — profesor splotła dłonie i podparła się nimi o podbródek: uruchomiła natychmiast, skądinąd przychodzący jej z łatwością, proces jednoczesnego myślenia i zamartwiania się. — To co my teraz zrobimy? — spytała, zupełnie jakby obie miały coś teraz razem robić…

— Doktor Kłamczucha przyjmuje jeszcze godzinę. Może do niej panią zapiszę?

— A co to za pani doktor? — dopytała Amorowicz z nutą nieufności w głosie.

— Lewa Kłamczucha, pediatra-ginekolog i geodeta-patomorfolog. Podobno wszechstronna. Jakiś czas temu pracowała w Rządzie, ale niech mnie pani nie pyta, co tam robiła, bo pani nie powiem.

— No, pani Białokoniowa, mnie pani nie powie? Ile my się znamy, pani Marzytko?

— Nie o to się rozchodzi, pani Anielko, że nie chcę powiedzieć. Ona po prostu ma wyczyszczoną kartotekę. Jedyne, co słyszałam, to to, że co jakiś czas jeździ do Federacji Rosyjskiej asystować przy sekcjach zwłok, jak jest jakaś katastrofa wiertnicza. Podobno dobra: ziemię przekopuje na głębokość pół metra, i wszystko przesiewa. By wydostać ciało, podobnież nawet wierci w skałach…

Amorowicz poczuła chyba konsternację i jakieś takie niedopasowanie do rzeczywistości. Spojrzała, czy nikt nie słucha.

— Pani Marzytko, ale żeby patomorfolog… — zrobiła niewyraźną minę.

— I przy okazji pediatra i ginekolog, pani profesor. Przypuszczam, że jest tak dobra jak doktor Umiejewicz.

Profesor nachyliła się w kierunku Białokoniowej:

— Jest pani pewna?

— Pewna.

— Wyciąga? — Amorowicz ścisza głos.

— Wyciąga. Te panie są już któryś raz w tym miesiącu. Co chwilę mają coś nowego do wyjęcia. — Wskazuje na siedzące w poczekalni niemrawe kobiety.

— Delikatna?

I tutaj Białokoniowa marszczy usta i stare czoło. Kręci głową.

— No właśnie nie. Ale podobno jak chwyci, to wyciąga wszystko.

— A pokazuje, co wyjęła?

I tutaj Białokoniowa znowu marszczy usta i stare czoło i jeszcze nozdrza robią jej się większe.

— No właśnie nie. Ale podobno od razu wyrzuca do niszczarki.

— Do czego?

— Kierownik mówi, że przytaszczyła ze sobą jakąś niszczarkę z Rządu.

Amorowicz sprawiała wrażenie lekko skonfundowanej. Zamyśliła się przez chwilę, a przypomniawszy sobie (zwróćcie uwagę na ten staromodny imiesłów przysłówkowy uprzedni), że po przejechaniu palcem w pachwinie i przyłożeniu go do nosa daje się wyczuć zapach parmezanu, postawiła wszystko na jedną kartę i postanowiła zaryzykować. „Niech mi ta Lewa Kłamczucha zrobi wreszcie z tym porządek, nim do końca przeklnę tego mojego Rzucariusza” — rzekła do samej siebie Amorowicz, a w kilkanaście minut później siedziała już w gabinecie Kłamczuchy z nogami uniesionymi w górę, ceremonialnie zawieszonymi na jakichś dwóch metalowych pałąkach. Srom miała rozdarty od wschodu na zachód (i od północy na południe), bo Kłamczucha rzeczywiście okazywała się być mało delikatna.

Kiść słonecznych promieni wpadła niespodziewanie do wnętrza gabinetu i jak na zawołanie upadła prosto na rozdarty komin Amorowicz. Kłamczucha aż podskoczyła z radości: srom miała teraz jak na oświetlonej scenie.

— Nie spinać pośladków! Rozluźnić! Ładnie nam słoneczko przyświeciło…

— Widzi pani tę baterię, pani doktor? — spytała Amorowicz, czując, jak łupie jej serce. — „Tyle nerwów, Boże Święty, tyle nerwów”.

— Jeszcze nic nie widzę, proszę pani — odparła Kłamczucha, a lewy kącik ust spadał jej jakoś tak dziwnie w dół, gdy generowała akustycznie swoją odpowiedź. — Nie spinać pośladków!

Gdy kiść słońca nagle rozbryznęła się nad kominem profesor i nie pozostało po niej ani śladu, lekarka, zapewne zawiedziona, że scena już nie bryzga światłem, podała miejscowo sól fizjologiczną i rzekła (lewy kącik ust upadł jej znowu jakoś tak dziwnie w dół):

— Ponieważ u pani nic nie widać na pierwszy rzut oka, muszę rzucić okiem na ujście jajowodu. Dałam pani miejscowe znieczulenie. Za trzy minuty zadziała, a pani w tym czasie się rozluźni…


Amorowicz leży jak kłoda z dwoma krzywymi konarami do góry i patrzy w sufit na chyba czterdziestowatową żarówkę. Światło jest tak mętne i ospałe, że profesor obawia się o swój wzrok — za bardzo musi go wytężać, by kontury przedmiotów nie zlewały jej się i by miały odpowiednią ostrość. Czeka aż zdrętwieją jej najpierw może uda, potem pewnie wargi, potem łechtaczka, następnie cały srom i w końcu podbrzusze. Czeka niecierpliwie. Nic się jednak nie raczy dziać. Jak wszystko czuła, tak wszystko czuje. Łypie podejrzliwie wzrokiem na Kłamczuchę.

— O, i już zaczęło działać — oznajmia lekarka w imieniu Amorowicz, gdy tej ostatniej odbiera mowę z niedowierzania, że też ta krzywousta baba wie lepiej od niej samej, kiedy i czy już zaczęło działać. Amorowicz tak bardzo oniemiała z wrażenia, że nawet nie zauważyła, jak lekarka gwałtownym ruchem wjechała jej laparoskopem najpewniej pod sam jajowód. Uświadomiła to sobie dopiero, gdy poczuła przeszywające ukłucie od ud do przełyku, pisnęła, zaciskając implanty, zsikała się i wtedy — przerażona podwójnie — usłyszała, że nie ma w środku żadnej baterii.

— Nie ma pani żadnej baterii, proszę pani. Na głębokość pół metra pani wjechałam i nic takiego u pani nie widać na pierwszy rzut oka. Te kłucia z tej strony to może być kamica. Nie ma pani czasem kamieni w lewej nerce?

Amorowicz zdołała wydusić z siebie jedno zdanie, cedząc je w zasadzie przez zęby: raz to z bólu, dwa — z sarkazmu albo ze złości:

— To pani rzuci okiem do tego drugiego jajowodu!

Lekarka szarpnęła endoskopem, wywinęła nim w środku („Nie spinać pośladków! Rozluźnić!”), jakby pchnęła z całej siły z drugiej strony („Nie ruszać się! Pieczołowicie badam!”), Amorowicz nieomal już mdlała ze strachu, a Kłamczucha — przyuważywszy, że słońce zaczyna zakradać się znowu do gabinetu, tym razem warknęła:

— No i teraz, jak mam włączony monitor, to ono mi tu wychodzi. Widzi pani? I jak ja mam na to rzucić okiem? — kiść słońca ukazała się orkiestralnie na monitorze i kompletnie przesłoniła swym rozbłyskiem obraz z laparoskopu.

— Wyjdę na zewnątrz i spuszczę rolety — rzuciła nagle ginekolog i… wyszła, zostawiając Amorowicz z endoskopem w rozwartym sromie. Wtem nagle słońce zeszło ze sceny, w gabinecie poszarzało, dało się przyuważyć mdławe i przygnębiające światło żarówki na suficie (gabinet Kłamczuchy miał tylko jedno małe okienko dość wysoko osadzone) i oczom Amorowicz ukazał się na monitorze obraz jakości HD, na którym drugie skrzypce grała błona śluzowa (Amorowicz obejrzała kiedyś sporo filmików na YouTube), zaś pierwsze — napis „Zelmer” i chyba „Made in China”.

— Jasny gwint! — wrzasnęła profesor, gdy niespodziewanie otwarto drzwi gabinetu i Lewa Kłamczucha wygenerowała krzywym kącikiem ust:

— No widzi pani? Właśnie zaszło. — Spojrzała w monitor, zmrużyła oczy, kiwnęła głową i też wrzasnęła: — No tak! Kolejna, co robi grilla nie tam, gdzie trzeba!

I dało się zauważyć w tej dziwadłowatej scenie, jak obie kobiety z wybałuszonymi oczyma wgapiają się, jak na zatrzymanym filmie w niemym kinie, w końcówkę szczypców do kurczaków.

— Co wy macie z tymi szczypcami do kurczaków? — zapytała beznamiętnie Kłamczucha.

Rozdział 8

Czymże jest miłość we współczesnym świecie,

Jeśli są szczypce do kurczaków giętkie,

Czymże jest związek, moje drogie dziecię,

Jeśli twa dusza przed iPhonem mięknie.


Ty Irokezie i ty Lafiryndo,

Durny Jołmenie i Asertywniaku,

Jak już wjedziecie na szczyty windą

To tam na górze wystarczy koniaku,

By usta zmoczyć co najwyżej,

Spojrzeć, powąchać, powiedzieć: ach!,

By zaraz potem spaść jak najniżej

Prosto do grobu z wielkim: bach!


Nie starczy życia na zamyślunek,

Na pokochanie, na przytulenie,

Zabraknie życia na pocałunek,

Zabraknie miejsca na uwielbienie

Drugiej osoby, co serce kładzie

Na wycieraczce, na balustradzie,

Na dużym stole i na stoliku,

W kuchni, w łazience i w piekarniku,

Bo zegar bije: bim-bam, bim-bam.

„Ja to mam w dupie, ja tylko gram

We własne życie, w realizację

Samego siebie, mam gdzieś stagnację

I równowagę, lojalność, honor,

Ja się pierdolę, bo się pierdolą

I ci co z dołu, z góry, z poddasza;

Jak mnie ten z góry do siebie zaprasza,

To wbijam w kiecę i szybko lecę

Aż na poddasze, na sam dach,

Robię, co trzeba, tak: rach-ciach

I spadam: narka, do następnego,

Jak mi się zachce, mój kolego,

Jak się nie zachce, to łapu-capu −

Sięgam po szczypce do kurczaków”.


A tak właściwie, to gdzie jest prawda

O świecie, ludziach, o miłości?

Może tej prawdy w ogóle nie ma,

Może zależy od właściwości,

Jakie jednostka reprezentuje,

Które jej wszczepił w czipie Bóg?

Może ta prawda jest jak parmezan,

Może ma zapach spoconych nóg,

A może pachnie jak las majowy

Z soczystym runem i trawą lub

Może ta prawda jest na poły:

Spocone nogi — majowy las;

Może tę prawdę znają krowy

I Wielki Bartek, co wciąż drwi z nas

Albo wymierza sprawiedliwość,

Uczy pokory, chce zbawienia?

A może on jest Carpe Diem;

Chce byś zawczasu pohulał, brachu,

Bo kiedy wjedziesz windą na szczyty,

Na górze staną resztki koniaku.

Zatem nie zwlekaj, by posmakować

I wina smaku, i piwa rajców;

Tyle jest przecież na tym świecie —

Popaprańców!


„A teros, prosza: Hitlera Cwanciś

Stoi zgarbjono na szczycie NATO,

Z Cyniśkiem Pluskiem, co lot mo zechcingś,

Godo mu w ucho, że go zesfato

Z tum całum Uńjum, zanim pierdolnie

Ta cało ichnio Plataforma,

A Cyniśk Plusk pjyknie zaglondo

W ślypia Hitlery i pado: «Okno

Byda se robił na przyiszłe łata,

Zanim Prawomir piźnie mi z bata

Bezpysk, po ślypiach i we kolana;

Wielki Prawomir, co spać idzie z rana,

Bo bez noc myśli, jak Pluska ciulnyć

Do najciynższygo bezmała wjynźynio!»

Jeronie jasny, jak sie to zmjenio

Wsziysko, tam-nazot, jak sinusojda −

A kaj je prowda, do tego nie dojńda!”.


„Ach, Dios mío, cóż to za życie;

Tyle niezgody, Santa Madonna!

Anielko moja, ukochana,

Jeszcze ci wróci kiedyś forma

I znajdziesz miłość z Guadalupy.

Ty już nie wsadzaj niczego do du…

Och, Dios mío, słowa nieczyste!,

A przecież wszystko tak oczywiste:

Bóg nas doświadcza z każdej strony,

Chce byśmy mieli więcej pokory.

Ty przecież światła jesteś nad mózgi,

Zaniechaj, proszę, używać rózgi

Na Rzucariusza, grzesznego brata;

Jeszcze to życie figla mu spłata,

Że się obali na biedne kolana.

Anielko moja, twoja wygrana

I tak jest w niebie u Pana Boga.

Jeszcze mu przyjdzie w życiu trwoga,

Zapłacze łzami od krokodyli,

A my będziemy sobie żyli

Szczęśliwi, mądrzy i bez urazy;

Kochana moja, tobie się marzy

Złajać mu skórę rzemieniem Boga,

Ale Anielko, niech trwoga, trwoga,

Powstrzyma cię przed kary biczem!

Bo nie daj Boże jeszcze go zniczem

Na Wszystkich Świętych poczęstujesz,

Bo sama widzisz, że księżyc blisko…

Tak jak matczyne żywi łożysko

Niemowlę w łonie, tak niechaj

Serce zapała twoje miłością

Nową do Rzucariusza i niechaj

Ranę w tobie zagłusza, wycisza,

Ściska i zasklepia, niczym klej

Święty, com go zmyśliła.

Anielko moja, o tobie pamięć

Będzie żyła na wieki wieków,

Boś ty jak święta; twoja teoria

Wniebowzięta, z moją pomocą,

Stanie się życiem, amen!, amen!,

Bo jeszcze los nam przywiezie wartko

Pod nowy dom zaprawę”.


— Aaaaaa! Ałaaaaa!!! Aaaaaa! — wrzeszczy w niebogłosy Amorowicz, kiedy Kłamczucha próbuje jej wyssać jakimś szumiącym odkurzaczem szczypce, które ugrzęzły w jajowodzie.

— Nie wiercić się! Nie wiercić! I nie przesadzać z tą paniką! — wierci w kominie Kłamczucha, a lewy kącik ust jakoś tak dziwnie jej opada… — To jest maszyna do aborcji! Pani myśli, że to się tak łatwo obsługuje?! Nie wiercić się, mówię! Pół metra w środku jestem! — Nagle Amorowicz kopie Kłamczuchę z całej siły w tę jej kłamliwą facjatę, pediatra-ginekolog ląduje jak rosyjski pilot na nierównej posadzce (brzoza spogląda zza okna w dół, do wnętrza gabinetu) i Amorowicz wstaje z fotela.

— Czekaj, ty małpo, jak cię spotkam gdzieś na ulicy! Z dupy ci zrobię garaż dla Tu-150! Ruskie ci w nią wjadą całym taborem! Cholerna sadystka od siedmiu boleści! Kłamliwa krowa! To znieczulenie to wsadź se w dupę!…

Trzask drzwi. Peerelowska klamka ląduje na ziemi.

— Białokoniowa! — krzyczy Amorowicz. — Aleś mnie wkopała!!!… Aleś mnie wkopała!!!…


Amorowicz opuszcza przychodnię.

Czytelnik próbuje zapanować nad wybałuszonymi oczyma: „Zajebista powieść! Jak Boga kocham — zajebista!”…


Pisarz idzie spać.

Rozdział 9

W tym samym dniu, gdy Amorowicz po raz kolejny stała się ofiarą złośliwego losu, doświadczywszy (Czytelnik raczy znowu zwrócić uwagę na ten staromodny imiesłów przysłówkowy uprzedni) bezrefleksyjnych poczynań nieudolnej lekarki, papuga Ebofilia urządziła sobie jedną ze swoich rytualnych wycieczek do miasta w poszukiwaniu nastoletnich chłopców. Miała bowiem, biedaczka, taką wstydliwą przypadłość rozglądania się za adolescentami, a następnie — wybrawszy jakiś obiekt westchnień — robienia mu z ukrycia zdjęć. Nacykawszy tych zdjęć iPhonem chyba ze trzysta… Stop.

Czytelnik dał się nabrać?…

Raczy Czytelnik po raz kolejny zauważyć spostrzegawczo, że rzecz w powieści nie jest o papudze — albowiem papuga Amorowicz, mimo swoich nadprzyrodzonych zdolności, nie stanowi ogniwa relacji międzyludzkich — lecz rzecz traktuje o Amorowicz, Miłosierdzi Julio Iglesias (po łacinie jej imię byłoby: Misericordia; ciekawe, prawda?), Asertywniaku, Migdałowej-Szybkorękiej i o samym Czytelniku, który zapewne do tej pory nieszczególnie był świadom faktu, że… nie znasz dnia ani godziny, gdy księżyc w pełni ukazać się może i nad twoją głową… Zapewne Czytelnik zastanawia się w tej chwili, czy popełnił kiedyś zbrodnię przeciwko drugiemu człowiekowi, albo też pomyślunki oddającego się tej niecodziennej lekturze krążą właśnie po mózgowych zwojach (nie wiedzieć czemu — przypominających kupę gówna) i składają się na reminiscencje na temat: „Czy ten, który mnie tak bardzo skrzywdził, zostanie pogłaskany przez księżyc?”. Temat, swoją drogą, mógłby być bardzo chodliwy (nie uważa Czytelnik?) i zaiste można by z niego uczynić coś w rodzaju retorycznej tezy (o ile takowa może w ogóle mieć miejsce) dla jakiejś obłąkańczej — myśli sobie zapewne Czytelnik — doktorskiej dysertacji lub profesorskiego druku zwartego. Amorowicz swego czasu niejednokrotnie zastanawiała się nad tym, czy nie napisać habilitacji na temat: „Unilateralne wycofanie się ze związku, a konieczność faktycznej penalizacji czynu — studium nad konsekwencjami bezpodstawnego porzucenia drugiego człowieka”; uświadomiwszy sobie jednak, że jej obłąkańcza praca wykraczałaby poza dziedzinę psychologii, sięgając aż do kanonów i meandrów filozofii i prawa, ówczesna pani doktor skupiła się na opisywaniu samej relacji z drugim człowiekiem, tego, jaka ona powinna być, by była zdrowa i udana, oraz tego, jak powinno się ją budować. Amorowicz wielokrotnie przywoływała również do tablicy takie pojęcia czy zjawiska, jak: szacunek do drugiego człowieka, współzależność w związku, honor i dotrzymywanie słowa, odpowiedzialność, lojalność i tym podobne, które — jak zauważała — z dekady na dekadę znikały z przestrzeni publicznej (wycofywały się nawet z bilateralnego dyskursu w intymnej tkance związku), a jeśli się już w niej pojawiały, były raczej opacznie wyjaśniane, rozumiane, a później — dezawuowane, wyśmiewane i uśmiercane, dokładnie tak, jak uśmierca się od lat związki międzyludzkie, traktując je jak „modę”, jak „zjawiska tranzytowe” — mawiała często Amorowicz.

— Wielki Barrrtek czeka na ciebie!!! Wielki Barrrtek czeka na ciebie!!! — grzmiała właśnie Ebofilia, patrząc, jak profesor siedzi nad laptopem i pisze być może nowy wykład: co jakiś czas Amorowicz łapała się za podbrzusze i przejeżdżała palcem w pachwinie, by sprawdzać, czy są upławy… Po trosze — bolał ją brzuch; po trosze — szczypce były nadal w jej wnętrzu…

— Masz mi coś do powiedzenia? — spytała Ebofilię.

— Idź tam, gdzie obrrrazy święte wiszą, a starrre baby na klęczkach skomlą!!! Tam za winklem mahoniowa budka, mahoniowa budka!!!… Czekaj na swoją kolej! Czekaj na swoją kolej! On zapuka trrrzy rrrazy, zapuka trrrzy rrrazy! Wtedy wejdź do budki! Idź i zamów księżżżyc!!! Idź i zamów księżżżyc!!!

— Ocipiałaś?! — poirytowała się Amorowicz. — Jaka mahoniowa budka? Każesz mi iść do spowiedzi?

— Spowiedź jest tam! Spowiedź jest tam! Tam, gdzie starrre baby na klęczkach skomlą!!! On wysłucha! Idź i zamów księżżżyc!!! Zamów księżżżyc!!!

Ponieważ księżyc rzeczywiście był już obecny na nieboskłonie, Amorowicz niebawem miała się szykować do spania i tuż przed snem chlapnęła jeszcze lampkę koniaku. Ciężko było odmówić sobie takiej przyjemności po tym, jak dzisiejszego przedpołudnia Lewa Kłamczucha doszczętnie zdewastowała jej srom i ujście jajowodów, poruszywszy tylko niepotrzebnie szczypcami, które dawały teraz jeszcze większe dolegliwości. Profesor przez chwilę zastanawiała się, czy po dwudziestu pięciu latach, które upłynęły od chwili, kiedy Rzucariusz dopuścił się zbrodni, nie czas już było skorzystać z usług profesjonalnych masażystów (choćby jakiegoś studenta), którzy przy użyciu mniej wyrafinowanego narzędzia (bezpieczniejszego — myślała Amorowicz) mogliby jej zrobić orkiestralnie masaż wnętrzności, tak by ją potem co najwyżej przez parę godzin jeszcze swędziało i lekko piekło, ale nie miałaby już tych źle pachnących upławów i napadów kolki pochwowej (jeśli takowa w ogóle mogła mieć miejsce), kłucia w podbrzuszu i prądów od pachwiny aż po dużego palucha u nogi. Swoją drogą, bóle sprawiały, że profesor w drodze powrotnej z przychodni miała problem z wciskaniem sprzęgła: za każdym razem bowiem, gdy zaczęła napierać stopą na twardy pedał w starym fiacie, zdawało jej się, że ktoś wbija jej nóż — przez udo, ku pachwinie, aż pod jajnik, gdzie końcówka szczypców gnieździła się frywolnie i skąd wcale nie zamierzała wyjść.

Amorowicz, tej nocy również upoiwszy się lekko trunkiem i — z uwagi na dolegliwości pozabiegowe — zbagatelizowawszy (imiesłów przysłówkowy uprzedni!) nagłe wystąpienie Ebofilii, poszła dość wcześnie spać, a gdy wstała piętnaście po szóstej — nim wzięła gorący prysznic, by rozpulchnić stężałą sześćdziesięcioletnią twarz i nikotynowe zmarszczki, oraz nim nałożyła na cerę grubą warstwę makijażu a na głowę modny kapelusz — poczuła, że w piczce nadal ją kłuje i że gdy zapiera się wyciągniętą nogą o kant stołu, ktoś wbija jej nóż — przez udo, ku pachwinie, aż po jajnik… Truizmem jest oczywiście nadmienić teraz zacnemu Czytelnikowi, że profesor zadzwoniła po taksówkę i że kiedy wsiadła do auta, jej oczom ukazał się znajomy nieuczesany kierowca z włosami w uszach, któremu jadaczka nie zamykała się ani na chwilę. Amorowicz ledwo zdążyła zamknąć drzwi, gdy dobiegło ją przygłupawe…

— Widza, że bez noc zaś żeście co wypili?

Egzaltacja nakazała jej nie reagować: zresztą w jajowodzie, jak już doskonale wiedziała, miała szczypce do kurczaków, a ból zamiast schodzić, nasilał się.

— Oglondołech bezmała już jakiś czas tymu dziennik na Tyfałyni i widziołech, co to się u wos porobiyeło na tym uniwersytecie. Nie boliżeście sie, jak pizło o sufiyt tym całym doktorym, a potym tam a nazot drzwjyrzami i oknami łonaczyło i ta młodo dziołcha po pysku kieryś podeptoł?…

Amorowicz udawała, że próbuje coś wypatrzyć przez szybę przemieszczającej się taksówki, i niepomiernie zajęta jest czym innym niż śmierć tego zarozumiałego pedała Asertywniaka.

— Jo się tymu nie dziwia. Jo bych dzisioj cało ta młodzież i tych młodych profesorów całych, co jedni a drudzy sum siebie warci… jo by im wsziskim takie wciry spuściył, że bez tydziń na tyj rzyci by nie usiedzieli. Ostatnio jakżech jechoł bez noc taryfum, to tako młodo siksa i taki młody łebóń (bo jo wjim… możno mieli po szesnoście lot) wzieni mi sie tu zaczyni gzić na zadku w aucie. Jak żech sie zatrzyimoł, jak nie wyskocza z taryfy i dowej na zadek!; wypierdoliłech jak jom, tak tego łebónia (a tak mu ta dzida durch stała!)… Jo padom: „Kaj wy mocie łojców?! Kaj?!” — sie pytom. — „W doma wos niczego nie nauczyli?!” — wrzeszcza na cały pysk, bo żech myśloł, że nie strzimom i jak przyfandzola kierymu, to ino kurzź a wiater…

Amorowicz myśli o tym, jak niesprawiedliwy i irytujący jest otaczający ją świat…

— Miał pan kiedyś szczypce do kurczaków w jajowodzie?! — rzuca w kierowcę, obrażona na tenże świat…

— Że co to godocie? Że kaj żech co mioł?

— A w rzyci!

Rozdział 10

Jest w życiu wzlotów i upadków wór,

Czasami człowiek bije głową w mur,

I do zesrania walczy o swoje,

A los mu mówi: „A to nie twoje!

Choćbyś się zesrał, i tak nie dam ci,

Bo w gwiazdach przecież zapisane dni,

Których historii wymazać nie mogę”.

I los mu mówi: „Trochę pomogę,

Uchylę bramy zamiany losu,

Lecz nie unikniesz mojego ciosu,

Bo jak już przejdziesz przez bram szczelinę,

To, jakem los, tak się odwinę,

Że przypierdolę w szczękę sromotnie,

A potem chirurg tę szczękę potnie,

By ją poskładać sprawnie na nowo,

Bym przypierdolić mógł surowo

Od nowa!”. Masz ci los: raz — cios; dwa — cios!


„Jo se tak myśla, jak w haźlu siedza,

Że na pierona mi ta cało wiedza,

Bo skuli mie tyn los niech się wypcho,

Jo i tak ino taksum jeżdżą gipko,

Po Katowicach, po Mikołowie;

Bez przerwy woża te gupie baby:

Tako profesor, co nic nie godo,

A bez noc pije, ożyroczka,

A tako mino mo ta boroczka,

Jakby jom kiery na trzepoku

Sztyjc loł po rzyici kablym z żeloska,

Abo jom szczipoł takim pieroństwem

do kurczoków”.


„Częstokroć, kiedy gram na pianinie,

Oddaję siebie Panu Bogu,

Choć «Przecudowniś» mi dano na imię,

Szczypcami chyba w trakcie połogu

Ciągnęli za głowę, barbarzyńcy,

Aż mi się skronie sprasowały,

Bo choć mi mówią, że jestem piękny,

To mnie się zdaje, że jestem mały:

Mały na duszy i z charakteru

I z orientacji też chyba lewy,

Bo choć tak duże mam przyrodzenie

I choć fortepian w palcu mam,

To kocham mężczyzn jak mało kto,

I na mężczyznach chyba się znam

Lepiej niż biskup z Dominikany,

Lepiej niż proboszcz z parafii obok,

I choć mi mówią, że jestem piękny,

To mi się zdaje, że jam pięciobok.

Bo czymże życie jest w zasadzie,

Jeśli poświęcasz mu swoje plany

I jeśli serce oddajesz komuś

I poprzysięgasz życie z nim skroić,

A on ci mówi, że chce czworobok,

Że jeszcze musi w życiu coś zbroić,

A z tobą jakoś tak nie wypada,

No i ty przecież fortepian masz,

A on by chciał się jeszcze najeść

Mięsiwa, steków i jaj, co masz

Ci los tak skąpi i ogranicza

We związku tym; a przecież wiesz, bo wiedzieć

Musisz, że w życiu szczęście — wiedzie prym,

Że w życiu liczysz na satysfakcję,

Że się nie liczysz z innym, lecz z sobą,

Fajnie mieć przecież ciemną karnację

I fajnie mieć przecież to, co zowią,

Kaloryferem lub czteropakiem

(Niektórzy zowią to kanciakiem);

Ale per saldo — co rzec więc pragnę —

Że w życiu ważna — realizacja

Z przedrostkiem «samo», z prefiksem «auto»,

Po niej istotna — satysfakcja,

Z przedrostkiem «samo», z prefiksem «auto»,

Co się punktuje razy dwa…

Ale per saldo — co rzec więc pragnę —

Że «samo auto» ten tylko ma,

Kto nie ma domu i miłości,

Nie umie kochać i nic nie widzi,

Bo krótkowzroczny i głupiutki,

A na dodatek się nie wstydzi,

Że drań!”


„Kiedy se śmigam na playstation,

Abo na maku lub androidzie,

To zajebiście ten czas mi biegnie −

Mam wyjebane na całe życie.

Bo na wykładzie i na laborkach

Babka lub kolo w kółko pierdolą:

Stara nawija jak pogięta,

Koleś przynudza, ziomki się wolą

Ponajebywać z fotek na fejsie,

Dla beki wchodzą na snapczata

I se ustawki robią z laskami

Lub z kolesiami, bo wolna chata

Wieczorem zawsze u kogoś będzie;

A kasa też by się przydała…

A że ziomkowi stoi kabała,

Ziomal se profil robi na fellow

I popierdala z kolesiem starym

W aucie pod mostem pod banderą

Lewackiej Unii — tralalala…

Ziomal udaje, kurwa, miłość,

W ślinę poleciał ze starym ciulem,

Laska już czeka, aż wróci z hajsem,

A ziomal ciśnie, ciśnie knurem,

Aż stary ciul w miłości tonie,

Portfel otwiera rozanielony,

Ziomek już wory chowa w bieliznę,

I każdy wogle — zadowolony

(Mimo że dziadzio na jajkach miał bliznę

Po nożu ziomka z bidula).

I co?… Że kolo coś nie ten teges?…

Ziomek się umi zorganizować!

Jak trzeba, nawet siądzie na sedes,

Żeby głęboko se przefiltrować!…

Patrzcie! O, patrzcie, kurwa, tam…

Buahahahahaah: na imię Jołmen mam!”


Po kilkutygodniowej przerwie na wykład Amorowicz zawitało trzy czwarte pierwszego roku. Wśród nieobecnych między innymi był akurat Jołmen, który przed południem ustawił sobie spotkanie z jednym ze swoich sponsorów — pilnie potrzebował gotówki, jako że pękła mu szybka w iPhonie i biedaczyna miał problemy z grafiką w najnowszej aplikacji. Abstrahując jednak od Jołmena, jeśli Czytelnik zadaje sobie właśnie pytanie, dlaczego po ostatnim złowieszczym wydarzeniu ktokolwiek w ogóle zagościł na wykładzie, jako narrator wszechwiedzący spieszę z odpowiedzią, że gro młodych ludzi uzmysłowiło sobie nagle, iż obydwa wydarzenia, których stało się świadkami, muszą mieć coś wspólnego z postawą wobec relacji międzyludzkich, a ściślej rzecz ujmując — z podejściem do związku dwojga ludzi. Zauważono bowiem, że zarówno świętej pamięci Irokez, jak też — świeć, Panie, nad jego duszą — Asertywniak wykazywali dość pogardliwą i lekceważącą postawę wobec szeroko pojętej miłości. Mimo że profesor wydawała im się lekko zdziwaczałą starszą panią w kapeluszu, treści, jakie próbowała im przemycić, zaczynały mieć w sobie to coś, co mogło rozjaśnić pewne sprawy, a być może nawet uniknąć kolejnej sceny ze złowieszczym księżycem w pełni — jawiącym im się niczym apokalipsa i ostateczność. Zresztą, co tu dużo mówić: jeśli ktoś nie rozumie, czym jest odpowiedzialność za drugiego człowieka, szacunek, honor, lojalność oraz różnica między było nie było neurotycznym zakochaniem a kochaniem — oczywistym jest, że nad jego głową prędzej czy później pojawi się zwiastun ostateczności i czystek w postaci księżyca w pełni. Niech Czytelnik nie stara się mnie przekonywać, że jest inaczej; domniemywał będę wówczas, że źle percypuje rzeczywistość i żyje bodaj w jakimś matrixie; jakże przecież ubóstwianym i czczonym przez niejednego Czytelnika. Mówię zgoła niedorzeczności? Ależ skąd!… Czytelnik źle percypuje… Wyprowadzę go z błędu.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 18.9
drukowana A5
za 43.55