E-book
23.63
drukowana A5
56.83
Świetne samopoczucie twoją lampą Alladyna, czyli jak sprawić, że marzenia same się spełniają

Bezpłatny fragment - Świetne samopoczucie twoją lampą Alladyna, czyli jak sprawić, że marzenia same się spełniają


5
Objętość:
204 str.
ISBN:
978-83-8384-515-9
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 56.83

NIECH ŻYJE ŻYCIE

Marzeń motyl muska gładką toń

Jak dmuchawiec

Lekki jak piórko i latawiec

Mogliby go sięgnąć prawie

Ci, co w obawie

Z winy wykuci kamienia

Toną odjętego od ust pragnienia

Gdyby tylko w topieli

Czarny woal z duszy ócz zdjęli

Że raj ich nie czeka za grzeczność…

Puść co dla myśli sprzeczność

Złotych kajdan konieczność

Żyć, bić sercem — to niebezpieczność

Ale myślisz, że łatwiej — w żalu na dnie wieczność?

— Agnieszka Pareto

Jak niby samopoczucie miałoby być lampą Alladyna?! Co ma piernik do wiatraka?

Z pozoru brzmi absurdalnie, prawda? Tyle, że nie jakiekolwiek samopoczucie może być lampą Alladyna, ale zasadniczo jedynie to świetne. Bo tylko ono ma moc “spełniania” naszych życzeń. “Prawdziwych” życzeń, czyli tych, które chcemy, żeby się spełniły, bo dowolne samopoczucie też ma moc “spełniania”, tyle, że tego, czego nie chcemy. Zakładam jednak, że tego nikt sobie raczej, świadomie przynajmniej, nie życzy.


Phi! — ktoś może wydąć usta. A co ma piernik do wiatraka? Co ma świetne samopoczucie do spełniania życzeń i to jeszcze automatycznie?


I jest w tym pokpiwaniu sporo racji, choć nie cała.


A w ogóle, to dlaczego piszę “spełnianie” życzeń w cudzysłowie? To jakaś metafora jedynie albo żart?


Używam cudzysłowu, aby podkreślić niemagiczność tego procesu. Niedosłowność. Bo nie są to żadne czary–mary. Żadne ponadnaturalne zjawisko. Jest to natomiast naturalny, zgodny z prawami Natury — jak grawitacja — skutek znajdowania się w pewnym stanie, nazwijmy to, energetycznym, kiedy nasz poziom energii jest intensywny — bardzo wysoki. A kiedy mamy wysoki poziom energii, to nasz świat zewnętrzny staje się podobnie “naenergetyzowany” i promienieje — zdrowiem i urodą, młodością, atrakcyjnością, radością i bogactwem materialnym. Odzwierciedla nasze wnętrze jak tafla lustra.


Zaprotestuje ktoś inny — wielu ludzi ma świetne samopoczucie, i co z tego? Ma świetne samopoczucie i kłopoty mimo to.


I to też jest niezłe pytanie. No, bo, słusznie zresztą, wskazuje na pewną niespójność rozumowania autorki. Przynajmniej pozorną niespójność. Pytający bowiem zapewne wie z własnego doświadczenia i podejrzewa, że u innych jest podobnie — że każdy człowiek dąży instynktownie do tego, aby się czuć świetnie i robi to każdego dnia, w każdej sekundzie swojego istnienia oraz że pewnie nieraz to świetne samopoczucie udaje mu się osiągnąć. A mimo to spełnienia marzeń nie doświadcza. Jego świat nie promienieje ani trochę. No, więc, całkiem słusznie, może pokpiwać z wywodu autorki, prychając, że no i gdzie ta lampa, w takim razie? To przecież śmieszne. Kropka. Koniec tematu. Idź, kobito, paść krowy — jak zwykł mawiać mój dziadek w sytuacjach stwierdzenia niekompetencji rozmówcy w omawianej kwestii.


Koniec tematu? Ale czy na pewno? To dlaczego, pomimo tego instynktownego dążenia i ludzkich działań w jego kierunku, praktycznie 24/7, tyle jest na świecie nieszczęść, biedy, kłopotów z sylwetką i ogólnie wyglądem, chorób, bólu i dolegliwości, wszelkiego cierpienia, ludzie mają nędzny poziom relacji, problemy finansowe, żyją w strachu o przyszłość swoją, swoich dzieci i generalnie swoich bliskich, cierpią brak sensu i celu w życiu, brak misji, brak wyższego celu swojego życia, oprócz płaskiej, przyziemnej egzystencji? No, dlaczego? Za mało się starają?


Nie sądzę. Śmiem twierdzić, że starają się nawet za bardzo.


Co jednak tu najistotniejsze — śmiem również twierdzić, że starają się w niewłaściwy sposób. Niewłaściwy w sensie — nieskuteczny, co widać na załączonym obrazku. Załączonym obrazku świata pełnego nieszczęść i cierpienia wszelkiego autoramentu.


Kiedy człowiek używa do czegoś niewłaściwego sposobu, to żadna ilość wysiłku nie zmieni faktu, że jest to sposób nieskuteczny, a zatem, jak sama nazwa sugeruje — nie owocuje skutkiem (w domyśle: zamierzonym, pożądanym). Jedynym skutkiem jest utrata energii i rozgoryczenie osoby usiłującej. Plus — jej nędzna rzeczywistość, gdyż ten spadek energii i frustracja rozchodzą się jak kręgi na wodzie na całe życie jednostki, jej rodziny, znajomych, społeczeństwa i całej ludzkości, że o Wszechświecie już nawet nie wspomnę. I… powodują sprzężenie zwrotne. Nieskuteczność ludzkiego działania ma większe konsekwencje niż zwykliśmy sobie z tego zdawać sprawę. Ma konsekwencje o dramatycznej skali i intensywności.


Ale po kolei i wracając do konkretu. Jaki to jest w takim razie ten skuteczny sposób? Jak skutecznie dojść do świetnego samopoczucia i tego niby automatycznego spełnienia marzeń? Zresztą — nadal to nie wyjaśnia — po pierwsze — jaki ma związek świetne samopoczucie z lampą Alladyna i — po drugie — dlaczego niby, skoro wielu ludzi ma świetne samopoczucie — również ty, Czytelniku(–czko) — to nie każdy ma w życiu tak, że spełnia się w nim to wszystko, czego pragnie — “tylko” dlatego, że się świetnie czuje. I to spełnia się w dodatku samo — bo to o to tu chodzi — bez wysiłku i ciężkiej pracy z jego strony. Przecież gdy człowiek zje dobrego pączka z marmoladą czy ajerkoniakiem, to się świetnie czuje, czy tak? Czy to zatem oznacza, że ma jeść te pączki, żeby na konto spływało mu więcej pieniędzy? Albo cera mu się poprawiła? Albo miłość w jego związku rozkwitła bujnym kwieciem? Zdrowie wróciło? Rak się cofnął? Dług spłacił? Biust podniósł albo pośladki nabrały sprężystości? Skóra zrobiła się młoda i jędrna, a ciało gibkie i zgrabne?


Z tego by wynikało, że robienie tego wszystkiego, co przynosi świetne samopoczucie, jest drogą wprost do pełni sukcesu w każdej dziedzinie. I wielu zdaje się nawet osiągać coś, co sami nazwaliby świetnym samopoczuciem. Czemu więc jednak tych odnoszących sukces i spełniających marzenia jest w sumie tak stosunkowo niewielu? Coś jest nie tak z tą teorią o lampie i świetnym samopoczuciu czy może jest tu jakiś knyf, na dole strony małym druczkiem zapisany? Ukryte drugie dno?


Jaki sens miałoby dalsze nawet czytanie tej książki, skoro Czytelnik(–czka) już teraz i to pewnie od dawna wie i bez mojego zapewniania, że nie dość, że dążenie do świetnego samopoczucia każdy ma zapisane w instynkcie, to na dodatek każdy wie najlepiej jak dążyć? I wszyscy pewnie dążą nieustannie, wypatrując do niego każdej kolejnej okazji? A mimo to, żadne marzenia same im się nie spełniają, tylko dopiero wtedy, kiedy albo im się poszczęści jak ślepej kurze ziarno albo się naharują, a krwawy pot będzie im spływał po krzyżu.


Cóż. Powiem tak. Nie pisałabym tej książki, gdyby nie było o czym, mimo wszystko. Gdybym nie dostrzegała potrzeby zwrócenia Państwa uwagi na coś bardzo doniosłego, co może w istotny sposób podnieść jakość nie tylko życia jednostki, ale — jako że wszyscy jesteśmy połączeni — życia całej naszej planety, a w konsekwencji — całego Wszechświata. Jest więc nad czym się pochylić, prawda?


Moim celem zatem jest pomoc w uświadomieniu Czytelnikowi(–czce) w maksymalnie prosty i przystępny sposób istnienia absolutnie nierozerwalnego związku pomiędzy standardem jego życia a tym, jak się czuje. Związku, który jest bezpośredni. Jak człowiek i jego odbicie w lustrze. Uświadomienie takie, to krok w kierunku życia, za którym Czytelnik(–czka) tęskni i do którego dąży, ale z jakiegoś powodu ciągle nie udaje się mu/jej go osiągnąć. Krok, którego wykonanie wymaga powrotu do pierwotnej wiedzy, z jaką się rodzimy, oduczenia tego, co zostało nam błędnie wpojone jako prawdziwe “dla naszego dobra” i odrzucenia czegoś — bardziej niż przyswojenia — aby lekko i radośnie żyć, w dobrobycie i zdrowiu.


Wiedza oparta na prawach Natury i jej zastosowanie w praktyce, to prawdziwa potęga. Nikt nie kwestionuje, co nam daje znajomość i zastosowanie zasad fizyki. Zasady rządzące ludzkim zdrowiem, bogactwem, doskonałymi relacjami, i wszystkim tym, co ważne w naszym życiu, reguluje to samo prawo, stojące ponad wszystkimi zasadami. Jego znajomość i prawidłowe zastosowanie gwarantują uzyskanie pożądanych wyników, tak jak pokonanie siły grawitacji ziemskiej gwarantuje unoszenie się w przestrzeni kosmicznej i nie upadanie na ziemię.


Książka ta w swoim założeniu nie ma być filozoficzna, ale bardzo praktyczna. Stosowanie w życiu opisanych w dalszym ciągu zasad i doprowadzenie do stanu, iż staną się drugą, a w zasadzie pierwszą naturą, naturalną jak oddychanie, prowadzi w prostej linii do stanu, w którym jako konsekwencji doświadczamy spełnienia swoich wszystkich pragnień. Nie zadziewa się to jednak za sprawą machnięcia magiczną różdżką jakiejś wróżki, ale na skutek własnych decyzji, opartych na znajomości praw Natury i ich konsekwentnego wprowadzania w czyn, 24/7.


Świetne samopoczucie mamy zapisane w instynkcie. Jest jak termostat. Ono oznacza po prostu zdrowie i równowagę duchowo — psychiczno — emocjonalno — fizyczną, ujmując rzecz z punktu widzenia szerokiego obrazu ludzkiej istoty.


Wielu ludzi od tak dawna już nie czuje się naprawdę świetnie, w sensie równowagi na wszystkich wyżej wspomnianych polach, iż częstokroć błędnie interpretuje własny stan, nazywając świetnym coś, co świetne nie jest, ale w porównaniu do znanej beznadziei takie się może wydawać. W porównaniu do stanu ujemnego, wiele stanów ogólnej przyjemności, które na chwilę powodują samopoczucie bliskie zera, ale dalekie od dużego plusa, można uznać jako świetność. Ten relatywny stan nie daje jednak efektu “spełniania” marzeń, i to, co odzwierciedla, jest energetycznie od niego dalekie.


Po czym to można poznać, że nie jest to ten stan równowagi, który jest zdrowiem i harmonią w stu procentach? Bo — i to jest bardzo dobry wskaźnik świetności samopoczucia — na innych polach sytuacja jest kiepska. A w każdym razie mało zadowalająca. Nie do końca taka, jaką by się chciało. Zdrowie stuprocentowe natomiast działa jak naczynia połączone. Jeśli jest wynikiem pełnej równowagi, równoważą się automatycznie wszystkie pozostałe dziedziny życia człowieka, do postaci optymalnej — obfitej, zasobnej, bogatej, radosnej, szczęśliwej. Pełnej miłości, bo też stuprocentowe zdrowie na wszelkich poziomach jest pochodną miłości człowieka do samego siebie, która jako naturalny produkt uboczny daje w rezultacie owoce w postaci miłości na zewnątrz.


Spełnianie marzeń, to nic innego jak manifestacja na zewnątrz tego, czym człowiek emanuje od wewnątrz. Kiedy jest ucieleśnieniem komfortu, jego życie zewnętrzne prezentuje się jako jego odbicie i wyraża w różnorodności i bogactwie jego form, wyglądem zależnym od indywidualności tego człowieka. Życie jest obfitością i kiedy jest “żywe” — dosłownie kipi bogactwem. Widać to szczególnie w świecie roślin i zwierząt. Zdrowych i w stanie dzikim (cywilizacja i jej mentalne toksyny udzielają się zwierzętom udomowionym, stąd ich nie stawiam jako przykład). One nie wiedzą, co to skromność. Życie nie jest skromne. Życie jest bezwstydne w swojej ekspansywności i puszeniu się swoim nadmiarem. Zdrowa roślina, kiedy ma optymalne warunki rozwoju, zachwyca swoim kwieciem i owocem. Zwierzę pyszni się gęstością i blaskiem swojego futra, kolorem łusek, kształtem ciała i wyszukaniem formy ruchu, umiejętnościami, zdolnością przetrwania i do potęgi n–tej mnogością cech i charakterystyk, zapewnianych mu przez życie — wszechogarniającą i wszechpleniącą się energię, przenikającą i spowijającą wszystko, co jest.


No, dobrze, ale nadal nie mamy wyjaśnionego, dlaczego niby to świetne samopoczucie, to miałaby być nasza lampa Alladyna. I jak mamy dać się przekonać do robienia tego, co już robimy, bo przecież wszyscy się staramy, jak możemy, aby się świetnie czuć. Co miałoby nas do tego zmotywować — bo to jest jakoś ciągle niejasne.


Otóż — nie wystarczy czuć się świetnie w naszym mniemaniu. Jeśli nie odnotowujemy w naszym życiu nieustannie zmian na lepsze, w kierunku, który jest nam upragniony, to znaczy, że nasze świetne samopoczucie nie jest tak naprawdę świetne. Nie świetne w tym sensie, który powoduje widoczne skoki zmian na zewnątrz. Ta świetność, o którą tu chodzi, to nie to, co się nam wydaje, ale pewien stan, który jest energetyczną trampoliną do zmian naszego stanu posiadania. Świetność, to stan takiego naszego BYCIA, które prowadzi do POSIADANIA. A zatem nie wystarczy to, co się “wydaje”. To za mało. To trochę tak jakby chcieć odpalić rakietę, ale nie potrafić doprowadzić do uzyskania odpowiedniej, aby to się stało, siły ciągu. Pomimo naszego narzekania i jęczenia: “No, ale ja się tak staram!” — rakieta nie odpali, jeśli nie ma odpowiedniej mocy do wystartowania. Starania, jeśli nie prowadzą do KONKRETNYCH WYNIKÓW, są daremne i szkoda na nie energii.


Ta książka zmierza do wskazania, skąd się bierze ludzka nieskuteczność w osiąganiu marzeń i zwrócenia uwagi na sposoby, jak się jej trwale pozbyć, zamieniając ją w SKUTECZNOŚĆ — w sensie sztuki osiągania upragnionych wyników. I że w żadnym razie nie jest to dziełem przypadku i chaotycznego, siłowego, wymuszonego, bezładnego STARANIA — żeby dostać pochwałę, piątkę czy szóstkę — ale wyrazem tego, kim się w procesie przeobrażania do swojej najlepszej wersji człowiek STAŁ, w rezultacie czego osiągnął UPRAGNIONY EFEKT w postaci życia, które jest tego odzwierciedleniem.

To nie jest jedyna droga do spełniania marzeń

Jest ich wiele. Można również spełniać swoje marzenia wielkim wysiłkiem i ciężką pracą. Czując się źle przez całą drogę do celu. Ciężką pracą, w sensie pracy mozolnej i takiej, której się generalnie jest niechętnym. Ale wykonuje się ją dla osiągnięcia tego, czego się pragnie — i tylko po to, bo gdyby nie to, nigdy by takiego zajęcia człowiek nawet kijem nie tknął — i to właśnie ten cel jedynie jest w stanie nieco osłodzić tę krwawicę. Czyli — zasuwa jak chomik w kołowrotku dla tej krótkiej chwili radości. Ulotnej zresztą. Pewnie robi tak większość ludzi na świecie, stąd tyle dramatów i nieszczęść, bo przy długim biegu można się zmęczyć, zwłaszcza, gdy człowiek żyje w wiecznym strachu, że gdy będzie za wolny, za stary, za jakiśtam — to mu się nie uda dobiec do mety. Albo — gdy mu się to nawet jakoś udało — to, że za chwilę ktoś mu to może odebrać albo straci to z jakiegoś innego powodu, bo w końcu “Nic nie może przecież wiecznie trwać. Co zesłał los, trzeba będzie stracić”.


Ta droga jednak, która jest tematem niniejszej książki, w przeciwieństwie do tej siłowej, nie bazuje na konkurencji i wyścigu oraz wysiłku. Ze strachu, że trzeba się sprężyć, bo zabraknie, trzeba się wytężyć, bo lepsi i młodsi zgarną to, do czego się człowiekowi nie uda dopchać.


Z tym, co proponuję, jest właściwie nawet odwrotnie. Wysiłek na tej drodze osiągania szczęścia jest wręcz niewskazany, bo popsuje cały efekt. Zresztą — jest nawet daremny, bo jest z nim jak z grawitacją na przykład — nie da się przyspieszyć czy spowolnić żadnym wysiłkiem grawitacji. Z zasadami rządzącymi osiąganiem prawdziwego, “marzeniotwórczego” świetnego samopoczucia, jest identycznie. Albo się człowiek zastosuje do jej “przepływu” i działania, albo nie. I jakkolwiek zrobi — zetknie się z konsekwencjami swojego działania — spełnią się jego marzenia albo spełni się to, czego chce za wszelką cenę uniknąć. Nie ma tu więc żadnej wielkiej filozofii. Nikt raczej nie dyskutuje z kiepskimi wynikami jazdy lewą stroną drogi w Polsce. Sporo osób wie, że stosowanie się do określonych przepisów służy bezpieczeństwu i przyjemności z jazdy. Myśleniem życzeniowym, a nie opartym o fakty, byłoby chcieć osiągnąć to samo, jeżdżąc jak się chce, gdzie się chce, niezależnie od znaków i wszelkich przepisów. Innymi słowy, byłoby to nieskutecznym sposobem na osiągnięcie efektywnej jazdy. Czemu w osiąganiu spełnienia marzeń miałoby być inaczej? Świat, pomimo swojej komplikacji, w pewnych aspektach jest bardzo prosty. Da się w nim odnaleźć powtarzalne schematy. Ilość form jest nieprzebrana, ale zasady, czyli pewne wspólne mianowniki dla zjawisk da się zaobserwować i gdy człowiek rozpozna, na czym dana rzecz polega, może — stosując się do jej zasad — osiągać pożądane efekty w powtarzalny sposób. Tak jak z przepisem kulinarnym. Jeśli znam proporcje składników, żeby upiec ciasto, i technologię jego pieczenia, za każdym razem — naturalnie jeśli zastosuję się do zasad, które rządzą pieczeniem ciast — parametrów pieczenia i wszelkich koniecznych warunków, w których ciasto osiągnie pożądany wygląd i konsystencję — osiągnę ten sam wynik. I zawsze będzie to takie samo ciasto. Oczywiście nie czepiajmy się detali, że jajko jajku nierówne, a przy pełni księżyca będzie się piekło inaczej niż w nowiu… Chodzi o pewną zasadę. Schemat postępowania. Ale też — normalną, życiową elastyczność, umiejętność “tańca” w odpowiedzi na przychodzące zmiany.


Droga, o której piszę, to droga energii, a nie siły. To droga witalności i żywotności, a ta nie pochodzi z wyrypy, krwawicy i mozołu. Gwałtu na ludzkiej woli. Ten właśnie człowieka odziera z energii i oddala od marzeń. Od marzeń spełnianych lekko. Bo te osiągane drogą morderczej pracy nadal mają szansę, tyle, że okupione są zmęczeniem i cieszy w nich tylko wynik, a nie również cała wiodąca do nich droga, że o korzyściach pochodnych tej drogi nawet nie wspomnę.


Natura, gdy ją choć trochę poobserwować, nie chowa zazdrośnie dla siebie tego, jak dochodzić do spektakularnych wyników, stosując w praktyce jej prawa. Gdy popatrzeć na szybującą minimalnym ruchem skrzydeł mewę, zaczynamy rozumieć, czym te prawa są, a przynajmniej — jak wygląda ten, kto się do nich stosuje. Nie wysila się, a nawet bawi — i ma.


Można po trupach biec do celu. Czemu nie? Można. Wliczając w to własnego trupa i trupy naszych partnerów, dzieci czy innych bliskich. Trupy, to oczywiście przenośnia na śmiertelne zaniedbania we własnym życiu, ciele, umyśle i sercu — w procesie osiągania celów i spełniania marzeń drogą siły. Ważny jest dla nas tylko cel, a cel uświęca wszelkie środki. Ale uświęca tylko w tym świecie, w którym jest niewystarczająco i trzeba się spieszyć, rozpychać łokciami, wygrywać, zazdrościć, bardziej starać, oszukiwać, porównywać, potępiać, wywyższać czy zaniżać. Każdemu wolno żyć w tym świecie, bo w nim marzenia też są osiągalne i nikomu życia w tym świecie nikt nie zabrania.


Ale jest też opcja luksusowa, choć przez to, że mało uczęszczana, wydaje się dzika, zachwaszczona i mało przystępna. To jednak wyłącznie pozory. Jest dzika, to fakt, ale dzika dzikością żywotności, nieprzewidywalności — jak to życie — zmienności, obfitości form, kształtów, zapachów i nowości, w której coś się ciągle rodzi i pojawia tam, gdzie wcześniej było coś innego. Zapewnia wędrowcom masę atrakcji. Tylko tym jednak wędrowcom, którzy chcą tej wędrówki i wiedzą, że po wejściu na tę drogę potrzebują schować swoją potrzebę racji i postawę wielepa (“wiem lepiej”) w kieszeń i nauczyć się być jak naukowiec, który obserwuje i bada zależności, aby je potem, zgodnie z istniejącym Porządkiem, zastosować na swoim polu. Naukowiec wie, że nie wie. Ale się chce dowiedzieć.

Co to w ogóle jest “to” świetne samopoczucie, które ma moc lampy Alladyna?

Co to w ogóle za stan, o którym już tyle razy wspomniałam? I skąd w ogóle wiedzieć czy się człowiek w tym stanie znajduje czy nie?


Skąd to wiedzieć? Odpowiem od razu — po tym jak wygląda nasza rzeczywistość. I jak się w związku z tym, co widzimy, czujemy.


Jak to!?


Mówiąc trywialnie — po tym, czy kiedy na nią patrzymy — czujemy się szczęśliwi i spełnieni. Czy to, co się w niej znajduje, nas zachwyca. Jest takie, jakie zawsze pragnęliśmy, żeby było. Czegokolwiek to dotyczy. Jeśli tak jest — to znaczy, że już tam jesteśmy. W świetnym samopoczuciu — lampie Alladyna. Jeśli nie — to czas nam do niego w drogę. Chyba, że wolimy zostać tam, gdzie jesteśmy.


Wracając jednak do pytania, czym tak naprawdę jest “to” świetne samopoczucie


Potrzeba nam zrozumieć różnicę pomiędzy tym, co się powszechnie uważa za świetne samopoczucie a tym, które stanowi lampę Alladyna — tym stanem bycia, które daje nam wymarzony stan posiadania. Krótko mówiąc — nie każde świetne samopoczucie jest tym świetnym “właściwym”, które sprawia, że marzenia się spełniają same z siebie.


Współcześnie “ten stan” zyskał sobie miano koherencji serca i umysłu, ale wielu mówi o nim, iż to idealna zgodność świadomości i podświadomości, wewnętrzny spokój, stan zen, zjednoczenie ojca i syna i ducha świętego, całkowite wyciszenie, brak myśli, zetknięcie z prawdą, oświecenie. To stan, w którym materializuje się to, czego się pragnie. Jeśli faktycznie się tego pragnie. Bo samo “gołe” myślenie się nie manifestuje. Jedynie to myślenie, które “naładowane” jest energią pragnienia czy tęsknoty.

Aby zacząć zmierzać ku świetnemu samopoczuciu, trzeba sobie uświadomić, że się takowego nie ma

Powtórzmy to jeszcze raz, bo to ważny wątek.


Skąd mamy wiedzieć, że nie jesteśmy w stanie świetnego samopoczucia — tej lampy Alladyna, “spełniającej” nasze życzenia? Nawet jeśli nam się wydaje, że jesteśmy, bo na przykład obejrzeliśmy fajny film albo zjedliśmy dobry obiad czy mieliśmy fajną rozmowę z przyjacielem albo udaną randkę, dostaliśmy właśnie podwyżkę czy jesteśmy na wakacjach na wyspie Bora Bora?


Po naszym otoczeniu mamy wiedzieć. I uczuciach, jakie w nas są na jego widok. Po naszej rzeczywistości. Po jej jakości. Po tym jak prezentują się nasze relacje z innymi ludźmi (tak, tak — szczególnie z naszymi krewnymi i najbliższymi nam emocjonalnie osobami), nasz majątek, praca i wszelakie zajęcia, zdrowie, wygląd, uroda. Czy nam się to podoba? Cieszy? Zachwyca? Jest super?


Ale “nie liczy się”, kiedy tylko jeden aspekt naszej rzeczywistości będzie taki fantastyczny. Albo nawet wszystkie, z wyjątkiem jednego. Niee — nie tak łatwo, drodzy Państwo! Wszystkie co do jednego mają być super! Bo jeśli tak nie jest i którakolwiek z dziedzin naszego życia “kuleje” (na jej widok, na myśl o niej czujemy się nieprzyjemnie) — to znaczy, że nie jesteśmy w stanie “tego”, “właściwego” świetnego samopoczucia, czyli w stanie wysokiego poziomu energii, “wysokich wibracji”, w którym manifestuje się to, czego pragniemy. Nie mamy takiego samopoczucia, jakie moglibyśmy mieć, i które odzwierciedlałoby się w naszym życiu jako spełnione marzenia.


To oczywiście powiedziane bardzo nietechnicznie, ale dla naszych rozważań szczegóły, jak to działa od kuchni, nie są potrzebne, gdyż zaciemniłyby nam tylko obraz. Nie musimy się znać na mechanizmie zegarka, aby precyzyjnie umieć określać czas, prawda? Musimy potrafić obsługiwać mechanizm uzyskiwania świetnego samopoczucia, aby osiągać wyżyny w swoim własnym życiu, ale nie potrzebujemy dokładnie znać samej jego konstrukcji. Chyba, że kogoś to akurat interesuje, samo z siebie, ale w takim wypadku odsyłam go do jednej ze stosownych, fachowych lektur w tym temacie. Dla większości jednak Państwa raczej w zupełności wystarczy wiedzieć, co konkretnie (z)robić, aby znaleźć się w tym stanie. Albo — czego zaniechać, co nie działa, a więc jest niekonstruktywne, na tej drodze.


Tak. Ważne jest wiedzieć precyzyjnie, jakie wykonać kroki na drodze do świetnego — tego “właściwego” świetnego samopoczucia.


Pierwszą rzeczą, która jest niezbędna, jest uświadomienie sobie miejsca, w którym się człowiek znajduje TERAZ. I zasadniczo możemy się znajdować w dwóch takich miejscach:


— Stan, w którym nasze życie wygląda idealnie — dokładnie tak jak to sobie wymarzyliśmy. Jesteśmy zadowoleni i szczęśliwi, mamy doskonałe zdrowie, relacje, finanse, robimy to, co kochamy. W tym wypadku — potrzeba dalszej lektury książki jest pod znakiem zapytania — chyba, że Czytelnik o jakiejś dziedzinie “zapomniał” i nie do końca zdając sobie z tego sprawę — znajduje w się grupie drugiej, opisanej poniżej.


— Stan, kiedy uświadamiamy sobie, że nasza rzeczywistość odbiega wyglądem od wymarzonej. Wniosek: jeszcze nie mamy “tego” świetnego samopoczucia. Jesteśmy niezadowoleni i nieszczęśliwi na widok tego, co widzimy w naszym otoczeniu. A przynajmniej na widok lub na myśl o jakichś konkretnych fragmentach naszej rzeczywistości, które odbiegają od ideału wedle naszego własnego wzorca.


I jeszcze — bardzo istotna rzecz. Rozwinę ją szczegółowo w następnym rozdziale, ale już teraz wprowadzę element, na który dobrze jest bacznie zwrócić uwagę przy określaniu miejsca, w którym się znajdujemy TERAZ. Nie mając przyzwyczajenia do świetnego samopoczucia, będącego przedmiotem naszych rozważań, możemy ulegać iluzji, że już je osiągnęliśmy, uznać całą tę książkę za stek bzdur i pozbawić się szansy na spełnienie marzeń w sposób lekki, dość łatwy i przyjemny. Tyle — że nie zmieni to faktów. Odległość od samospełniającego marzenia samopoczucia pokazują nam bowiem niezbicie WYNIKI, czyli fakty, czyli PRAWDA o naszej sytuacji, niezależnie od tego, czy w to wierzymy czy nie i jakie mamy na ten temat zdanie.


Co nas może wprowadzać w błąd i kazać twierdzić, że “już przecież mamy świetne samopoczucie, więc gdzie ta wymarzona rzeczywistość?”


No, właśnie. Już tłumaczę. Istotnym symptomem, że jeszcze nie jesteśmy w stanie “lampy Alladyna” — oprócz niezadowalających wyników na zewnątrz, choćby w jednej dziedzinie naszego życia — jest warunkowe zadowolenie. Od czasu do czasu bywamy zadowoleni, doświadczając naszej rzeczywistości. Czym to się różni od tego stanu, którego szukamy? Dlaczego to nie “to”?


Warunkowe zadowolenie, to taki rodzaj dobrego czy nawet świetnego samopoczucia, które “włącza się” warunkowo, czyli wtedy, kiedy spełniony zostaje jakiś warunek. Gdy warunek nie jest spełniony — “włącza się” niezadowolenie. Taka życiowa huśtawka czy wahadło. Albo — włącznik światła. Pstryk! — coś lub ktoś włącza nam uśmiech, pstryk! — wyłącza, a na twarz wypływa grymas niezadowolenia. I jesteśmy przekonani, że powód do przerzucenia “wajchy” — “pstryczek” znajduje się na zewnątrz nas, czyli albo w postaci osoby, rzeczy, zjawiska, okoliczności albo myśli na jej temat (myśl o tym, co jest na zewnątrz nas — też jest warunkiem “zewnętrznym”).


Ponieważ od obrazu, który widzimy, do uczucia, jakie on w nas przy–wołuje, dzieli nas pewnie sekunda albo nawet nanosekunda, wydaje nam się, że to coś, co zobaczyliśmy czy ten ktoś, z kim jakoś “nieciekawie” mamy do czynienia, załączył nasze nieprzyjemne samopoczucie. Nie spotkawszy się z tym zjawiskiem wcześniej, nie zauważamy tego, co FAKTYCZNIE w nas ten płomień zapaliło. I bynajmniej nie jest to ani rzecz, ani zjawisko, ani osoba. Tym czymś jest nasze doświadczenie tej rzeczy, tej osoby czy tego zjawiska. Nie one same w sobie. To, w jaki sposób ich doświadczamy, a co jest wyuczone i uwarunkowane. To nie jest prawda o tej rzeczy, tej osobie czy tym zjawisku.


Wiąże się z tym bardzo ważna konkluzja, o zasadniczym wpływie na nasze życie: ktoś, kto wierzy, że jego nastrój i co za tym idzie — samopoczucie — zostało spowodowane przez jakikolwiek zewnętrzny warunek — nie jest w stanie świetnego samopoczucia, którego odbiciem jest życie marzeń, życie jak ze snu. Jest to bowiem wiara, że to ktoś inny stworzył to doświadczenie, a nie my sami, w związku z czym, nie bierzemy za nie odpowiedzialności. Nie przyjmujemy do wiadomości, że skoro my je stworzyliśmy, my też jako jedyni możemy je zmienić na inne, zgodne z prawdą. Niezależnie zaś, w co wierzymy i co komu zarzucamy — tylko my sami tworzymy nasze doświadczenia — to, jak odbieramy, to jak się czujemy w związku z czymś lub kimś. Jeśli więc czujemy się z czymś/kimś źle — to dlatego, że jest coś w nas, co “każe” nam tak odczuwać. I obawiam się, że nie chce być inaczej. Możemy zaprzeczać faktom, ale nie one na tym tracą. Tracimy na tym my, jeśli nie przyjmujemy tego do wiadomości i nie podejmujemy odpowiedzialności za to, co stworzyliśmy. Odpowiedzialności za doświadczenie, za odbiór rzeczywistości.


Aby to Państwu zilustrować, poniżej podaję kilka przykładów z codziennego życia wielu z nas. Zobaczmy jak się “przełączamy” z tym, jak się czujemy, w zależności od tego, jak zmienia się to, co wierzymy, że jest warunkiem naszego samopoczucia, kiedy wierzymy, że to od niego ono zależy. Podkreślam — wierzymy, że to on nam “to” robi — a nie że on nam to robi faktycznie. Co nie jest prawdą, bo robimy to sobie sami… Wiem, wiem — to może być mocno kontrowersyjne. Ale — do rzeczy.


Przyjrzyjmy się uważnie — może to będzie nasz pierwszy raz w życiu — kiedy zaobserwujemy, że mamy w sobie taki “mechanizm”. Zwróćmy uwagę na moment “przerzucania wajchy” — od dobrego samopoczucia do złego i odwrotnie — w nas samych. Najpewniej — w naszym ciele, gdzie coś się zadzieje, na co zwyczajowo nie zwracamy uwagi, a co ma wielkie znaczenie, o czym się przekonamy później.


To, co jest faktycznym “złoczyńcą”, to to coś, co w nas tę “wajchę” przerzuca. Co to jest i jak się tego “pozbyć” czy zneutralizować? — o tym w dalszej części książki. W tym momencie jednak proszę o koncentrację na przykładach, gdyż moment, kiedy zauważamy, iż znajdujemy się w mocy czegoś, co nami steruje od wewnątrz — a to jest celem tych ilustracji — jest dla całego przedsięwzięcia spełniania naszych marzeń bezwysiłkowo — kluczowy. Dopóki wierzymy, że jesteśmy ofiarą czegokolwiek i kogokolwiek z zewnątrz, czyli dopóki wierzymy, że nasz nastrój jest wynikiem czyichś działań czy jakiejś określonej sytuacji, a nie — że sami nim zarządzamy — będziemy się starali i staramy się wysiłkowo, siłowo i rozpaczliwie zmienić lub wyeliminować to, co nam się w naszym życiu nie podoba. Dopóki jest w nas taki “pstryczek — przełącznik” nastroju i samopoczucia, o którego istnieniu nie mamy zielonego pojęcia — jesteśmy w niewoli.


A zatem — przykłady.


Zaglądamy na konto i widzimy, że świeci pustkami, a tu jeszcze nie wszystkie rachunki zapłacone, a do wypłaty całkiem sporo czasu — “włącza się” nam stres i podenerwowanie, może nawet frustracja albo wręcz panika. Proszę w tym miejscu zwrócić uwagę na pojawiającą się zależność: nasza uwaga skupiona na liczbach na koncie — i reakcja na to, co widzimy. Może ssanie w brzuchu, może napięte ramiona i kark, przyspieszone bicie serca? Sprawdźcie sami. Tak naprawdę — jest to reakcja nie na to nawet, co widzimy, tylko na to, jak to, co widzimy, rozumie nasz umysł. Jak to interpretuje. Jako coś złego czy jako coś dobrego. Jako przyjemne doświadczenie, czy nieprzyjemne doświadczenie. Możemy zaobserwować, że przyjemne/nieprzyjemne nie wynika z samych cyfr, które widzimy, ale tego, jakie uczucia do jakich cyfr przypisujemy. Ale — jeśli jest to za dużo na raz — też w porządku. W zupełności teraz wystarczy, że zauważycie, Państwo, swoją reakcję. Bodziec do tej reakcji — to liczby na koncie (zero, w tym wypadku) i uczucie/odczucie (w ciele, ale nie tylko) na ten widok. Mamy to? Okej. Nagle w ciągu dnia ktoś nam płaci za fakturę czy cokolwiek i pieniądze wpływają na konto. Widzimy większą liczbę — inny zestaw cyfr — pojawia się w nas reakcja na ten widok (innych cyfr niż zero) — ulga, ciało się na chwilę rozluźnia, nierzadko zalewa nas fala euforii. Proszę zauważyć wystąpienie swojej reakcji. Jakieś cyferki na koncie — i co w nas każe nam podskakiwać z radości. Zero na koncie — coś w nas zarządza w reakcji stres. Czujemy w swoim ciele ten “pstryczek”? Znakomicie. Kilka dni później pieniądze znów się kończą i patrzymy na znajome zero — i znów na “pstryczek” zalewa nas stresem i paniką. I potem znowu pojawia się kolejna płatność — może nawet dość spora — i “pstryczek” przełącza nas w tryb radości, ulgi i co tam jeszcze mamy w repertuarze — generalnie haj. Idziemy do pubu świętować, choć z tyłu głowy czai się już lęk przed tym, co niechybnie wkrótce znów się stanie… To nasz “pstryczek” podpowiada, żeby się zanadto nie cieszyć, bo… I tak wygląda nasz cały czas: góra–dół–góra–dól. Roller coaster. Warunek naszego samopoczucia w tym przykładzie — przyjemnego albo nieprzyjemnego: pieniądze czy ich brak, a raczej moc, jaką ich obecności albo brakowi przypisujemy, gwoli ścisłości.


Naturalne nam się wydaje, że człowiek się cieszy, gdy ma na koncie pieniądze, a jak nie ma — to nie. A TO NIE JEST NATURALNE! TO JEST WYUCZONE! A SKORO JEST WYUCZONE, TO MOŻNA SIĘ TEGO OD–UCZYĆ! Pieniądze same z siebie są neutralne i one — jako takie — ani nas nie cieszą ani nie martwią. Dopiero cała sieć przypisanych im skojarzeń i znaczeń. Jakości naszych z nimi doświadczeń. Proszę podetkać pod nos Indianinowi z głębin Puszczy Amazońskiej walizkę z kilkoma milionami dolarów jako dar dla niego i zaobserwować czy wpadnie w szał euforii na ich widok czy raczej nie zrobi to na nim żadnego wrażenia. Albo osobie w ostatnim stadium raka. Albo komuś, komu właśnie zmarło dziecko… czy na pewno “pieniądze” są sprawcą tego, co czujemy na widok ich braku czy jakiejś ich ilości, uznanej za “dużą”?


Spójrz na taki przykład. Kieszonkowiec w sklepie kradnie ci z plecaka saszetkę, w której trzymasz zwykle portfel — i akurat dzisiaj zawierał — dużą ilość gotówki, którą podjąłeś(ęłaś) z bankomatu, żeby zapłacić za coś, co możesz zrobić tylko gotówką, prawo jazdy, dowód osobisty i paszport z wizą na planowany na jutro wyjazd do Stanów, na wakacje na Florydzie, i karty kredytowe. Kiedy się orientujesz, że saszetki nie ma — prawie dostajesz zawału. “Uczciwy” złodziej po paru godzinach daje ci znać na komórkę, że saszetka “się znalazła” i możesz ją odebrać pod wskazanym adresem. Spieszysz w to miejsce, otwierasz ją nerwowym ruchem i wyciągasz z niej paszport, dowód i prawo jazdy jako pierwsze, bo to one mają w twojej sytuacji największe znaczenie. Karty kredytowe też są. Pieniędzy, rzecz jasna, nie ma, ale mimo to czujesz ulgę. Zwróć uwagę — zero pieniędzy, strata dużej ilości gotówki i … ulga. Jak to możliwe? Ulga przy zero pieniędzy?! Przy dużej stracie? Cieszysz się, że złodziej zabrał pieniądze, ale że zostawił to, co miało dla Ciebie większe znaczenie w tej konkretnej sytuacji, bo żadne pieniądze nie dałyby rady kupić paszportu, wizy i prawa jazdy (planujesz w USA wynająć samochód), abyś mógł(mogła) jutro na swoje wymarzone wakacje pojechać. Wszystko by przepadło, gdyby złodziej ukradł nie pieniądze, ale całą resztę.


Zauważ, że skoro jest możliwe, aby czuć coś pozytywnego w sytuacji, którą uważasz za “oczywistą” do nieprzyjemnego samopoczucia — tu: mając zero pieniędzy — oznacza to, że to nie one muszą decydować o twoim samopoczuciu. Co innego o nim decyduje. Pytanie — CO? To istotne pytanie zresztą. Zajmiemy się odpowiedzią na nie później. Na tym etapie najważniejsze jest, aby osłabić tę dotychczasową pewność, że zero pieniędzy = obowiązkowo stres. “Dużo” pieniędzy = obowiązkowo radość.


Osłabienie tej pewności odbiera jej moc dyktowania ci jak się “masz” czuć, kiedy masz ich miliony albo zero (i wszelkie opcje pośrednie). Miliarder, patrząc na swoje miliony, czuje pewnie to samo, co Ty na widok dziesięciu złotych. Gdyby to pieniądze decydowały o uczuciach i samopoczuciu, i on i Ty czulibyście na widok czy myśl o określonej kwocie identycznie. A tak nie jest.


Zmiana samopoczucia jest naturalną i automatyczną konsekwencją nie wysiłku, lecz różnego sposobu, w jaki postrzegamy tę samą sytuację. Tego, jakie mamy doświadczenia z typem zdarzeń, osób czy rzeczy, które interpretujemy jako podobne. Typowym przykładem jest szklanka do połowy pełna czy do połowy pusta, czyli ta sama sytuacja postrzegana z dwóch różnych punktów widzenia — z punktu widzenia różnych doświadczeń ze szklanką, której połowę przestrzeni wypełnia woda. Jeden człowiek z jednego końca stołu patrzy na pół szklanki wody i się cieszy, a drugi — patrząc z drugiego na tą samą szklankę — frustruje.


A teraz wyobraź sobie rzęsisty deszcz. I raz patrzysz na niego z perspektywy wieśniaka w Afryce, którego rodzina cierpi głód z powodu suszy, a raz — turysty z Polski na wakacjach gdzieś, gdzie w ulotkach biura turystycznego, w którym wykupił wycieczkę, było gwarantowane cały czas słońce, i tego pragnął na swój urlop. Czy to ten deszcz generuje to, co czujesz, kiedy o nim myślisz? I w jednym i w drugim przypadku, to ten sam ulewny, rzęsisty deszcz. I nic więcej. Sam deszcz nie ma znaczenia. Kto więc pociąga za twoje sznurki?


Czy gmach twojej wiary nieco się zarysował?


A brylant, w cywilizowanym świecie wart miliony dolarów? Czy sam z siebie wzbudza radość na swój widok? Pomyślicie, Państwo, że oczywiście! Każdy chciałby taki mieć! Ale czy na pewno i w każdych okolicznościach tak samo? Co czuje na jego widok osoba umierająca z pragnienia na pustyni — nie mająca grama wody ani możliwości jej kupienia, bo zero sklepów w promieniu dziesiątek kilometrów?


Tak, wiem. W naszej cywilizacji nie uczy się nas takiego spojrzenia na sprawy. Gdyby tak było, świat byłby znacznie szczęśliwszy, gdyż ludzie czuliby, jak wielki i jak jedyny mają wpływ na swoje samopoczucie. Świetne bądź kiepskie. Wystarczyłoby, żeby ktoś, do kogo mają zaufanie, zasugerował im, że to, co czują, nie jest “przez” nic ani nikogo. Że przyczyna jest gdzieś indziej. Gdybyśmy zamiast “Przestań tak hałasować, bo mamusię przez ciebie głowa boli”, usłyszeli “Kochanie — boli mnie głowa. Wyłącz, proszę, tę zabawkę. Ten dźwięk jest dla mnie teraz za głośny”, otrzymalibyśmy ważną lekcję — że źródłem bólu głowy mamy nie jesteśmy my i nie jest on naszą winą, a mama wie, że tylko ona może wziąć za niego odpowiedzialność, czyli zadbać o warunki, w których ten ból przejdzie. Jeśli nie wyłączymy hałaśliwej straży pożarnej — wyjmie ją nam delikatnie, acz stanowczo z ręki i schowa, po czym odda jak ból jej już minie. Bez gniewu, bez obwiniania, bez upokarzania i wtrącania nas do lochu poczucia winy na całe lata. Ona wie, że chętnie będziemy z nią współpracować, jeśli stworzy dla nas wybór — uczynienia czegoś dla jej dobra — z naszej własnej wolnej woli, ale bez karaniabez obarczania poczuciem winy, jeśli odmówimy, bo jeszcze mamy mały rozumek. Tylko wtedy, kiedy mamy wybór, robimy to chętnie. I jeśli nie boimy się kary — krytyki, wykluczenia, poczucia winy, zimnego traktowania, bicia i upokorzenia. Jeśli mama nas nieświadomie okłamie — że to przez nas ją boli głowa — zmuszeni będziemy się bronić przed tym niesłusznym oskarżeniem “niegrzecznością” albo — uwierzywszy jej na słowo — ukarzemy sami siebie, uwierzywszy w swoją nieczułość i niewrażliwość, poczuciem winy. I tak nam zostanie, aż tę “klątwę” odczarujemy, odkrywszy prawdę na jej temat. Chyba, że będziemy mieli pecha i umrzemy, dożywszy do końca naszego życia i nigdy nie mając okazji tej prawdy doświadczyć.


Dobra wiadomość jest taka, że — mimo że nas tego nikt wcześniej nie nauczył (bo sam nie wiedział, najwyraźniej — mama tego nie zrobiła przez złośliwość, ale jej własną ignorancję) — to możemy się tego nauczyć TERAZ. Nigdy nie jest na taką naukę za późno. Co więcej — tak naprawdę, nawet nie musimy się niczego UCZYĆ, w sensie czynnym. Wystarczy, że tego wszystkiego, czym obrośliśmy i co nie jest prawdą, się OD–UCZYMY.


Wracając jednak do przykładów z codziennego życia większości osób w naszym świecie. Kolejna typowa dość sytuacja. Jesteśmy sami — nie mamy partnera, a wokół nas sami sparowani ludzie, z rodzinami, w szczęśliwych (przynajmniej na oko) związkach. Czujemy się smutni, jest nam źle i mamy przekonanie, że to uczucie wynika z braku stałego towarzystwa przy naszym boku. Poznajemy kogoś i ze smutku przeskakujemy w euforię i haj, zakochanie, zauroczenie — wydaje się nam, że osiągnęliśmy szczęście. Ale za chwilę haj mija i zamienia się w rutynę. Okazuje się, żę partner nas nie rozumie i znów zaczynamy się czuć samotni — tym razem w związku i — jesteśmy w czarnej dziurze. Albo nas zostawia dla kogoś innego. Rozpacz, frustracja, depresja. Mija jednak jakiś czas i znowu poznajemy kogoś, kto jest “lepszy” od tamtego. Ponownie mamy motyle w brzuchu i myślimy, że to “ten” (albo “ta”). Nie posiadamy się ze “szczęścia”. Ale niezałatwione u korzenia problemy za jakiś czas “odrastają”. Zauroczenie się złuszcza i wkracza “szara” codzienność. Już nie jesteśmy tak atrakcyjni dla partnera, a on dla nas. I znów smutek. I znów frustracja i rozpacz osamotnienia, mimo że ktoś jest u naszego boku. Góra–dół–góra–dół. Roller coaster. Warunek naszego samopoczucia w tym przykładzie — nieprzyjemnego albo przyjemnego: obecność (lub nie) w naszym życiu partnera, który “doprowadza” nas do stanu euforii albo frustracji, a ściślej — osoby, której nieświadomie przypisaliśmy moc wpływu na nasze samopoczucie. Jej zachowaniu względem nas.


Wyjeżdżamy na luksusowe wakacje. Euforia. Wracamy do szarej rzeczywistości. Znów praca 9 — 17. Opadnięte skrzydła, zmęczenie, beznadzieja. Na myśl, że dopiero za rok wakacje — przygnębienie i słabość. W miarę jednak zbliżającego się terminu urlopu — nastrój się poprawia. W końcu wyjazd — i znajomy haj, szał ciał, raj i odlot. I znów powrót do szarości po wakacjach. Góra–dół–góra–dół. Roller coaster. Warunek naszego samopoczucia w tym przykładzie — przyjemnego albo nieprzyjemnego: przypisanie konkretnemu odcinkowi w roku i określonemu działaniu (i miejscu nierzadko oraz widokom czy temperaturze powietrza i wody) mocy wprawiania nas w doskonały nastrój i świetne samopoczucie. Co gorsza — przekonanie, że to oczywiste, że to te wakacyjne miejsca mają taką moc i że nie da się takiego stanu osiągnąć w domu, chodząc do pracy. Więc nawet się nie próbuje poszukać skarbu, mając cały czas skrzynię złota pod stołem w kuchni (dokładniej — w sobie).


Podobnie z syndromem piątku–piąteczka–piątunia. Haj weekendowy, a potem poniedziałkowa dolina. A nawet już popołudniowo–niedzielna. Czy można żyć tak, że piątek będzie się wydawał okropny, a poniedziałek cudowny? Albo że dzień tygodnia nie będzie miał znaczenia? A gdy są wakacje? Albo gdy ktoś pracuje w systemie brygadowym? Czym wtedy piątek się różni od poniedziałku? Czy to zatem dzień decyduje o naszym samopoczuciu?


Przykładów można by mnożyć. Są to opisy sytuacji, w których nasza wiara w to, że to wydarzenia, pieniądze czy ludzie “powodują” nasz dobry albo zły nastrój, generuje naszą rzeczywistość. Decyduje o jej jakości. Instynktownie dążymy do tego, aby się dobrze czuć, ale jeśli błędnie wierzymy, że cokolwiek, oprócz nas samych, może nas uszczęśliwić, jako “naturalne” uważamy gonić za czymś, co kojarzymy z naszym “uszczęśliwiaczem”. Problem jednak w tym, że w tym samym celu — unikamy tego, co interpretujemy jako “unieszczęśliwiacz” — tego wszystkiego, co nieprzyjemne, lub próbujemy to zwalczać. To jednak nie zmienia faktu, że doświadczamy przykrych tego konsekwencji, gdyż postępujemy według własnego widzimisię — niewłaściwe — czyli niezgodnie z prawami Natury. Znamy je czy nie — nieznajomość prawa nie zwalnia nas z odpowiedzialności = doświadczania skutków tego jak się do niego stosujemy. Podkreślam, że chodzi o prawa, którymi się rządzi rzeczywistość, a nie prawa, które wymyślił człowiek.


Dlaczego unikanie tego, co nieprzyjemne, miałoby być “niewłaściwe”? Ponieważ “nieprzyjemność”, to nie jest stała cecha tego, co unikamy, lecz jedynie nasze tego lub czegoś podobnego doświadczenie — nieprzyjemne skojarzenie. Jeśli wierzę, że wszystkie kobiety są złe, to kiedy napotykam na swojej drodze nieznaną kobietę… co się dzieje? Przypisuję jej to, co myślę o “wszystkich” kobietach, choć tej konkretnej nie znam. Jeśli jednak tego o sobie nie wiem, iż w ten sposób oceniam czy osądzam — tracę na tym, co mogę zyskać, rezygnując ze swojej optyki na rzecz poznania faktów — w tym wypadku: konkretnego, żywego człowieka, który jest unikalny i nie da się go objąć tym uogólnieniem, które mam na temat “wszystkich” kobiet (nie będąc nawet w stanie wszystkich znać, nota bene).


Wiedząc, że gdy patrzymy na rzeczywistość i pojawiają się w nas uczucia, oznacza to, że mamy do czynienia z naszym osądem — tym, co myślimy o tym, na co patrzymy, a nie z tym, na co patrzymy faktycznie. Jakie ta wiedza (lub niewiedza) ma konsekwencje? Kolosalne! Gdyż — aby poczuć się świetnie niezależnie od tego, co widzimy, wystarczy poznać fakty. Prawdę. I to da nam to świetne samopoczucie, którego szukamy. Spłynie na nas w postaci oświecenia. Eureki. Nie trzeba nic zmieniać na zewnątrz, aby to osiągnąć. Ba! Nawet jest to wysoce niewskazane. Droga do oświecenia wiedzie poprzez porzucenie osądów na temat rzeczywistości. Aby je jednak porzucić — potrzeba odkryć, że się je w ogóle ma!


Droga do posiadania prowadzi z bycia — nie odwrotnie. Ze stanu nieprzekłamywania rzeczywistości — “właściwego” świetnego samopoczucia — stanu bycia tu i teraz. Doświadczania tu i teraz.


Aby dojść do takiego stanu bycia, w którym nasze posiadanie jest dokładnie takie, o jakim zawsze marzyliśmy, potrzebujemy rozejrzeć się wokół. To rzecz podstawowa. Patrząc na to wszystko, zajrzeć sobie do wnętrza, do swoich uczuć. Jakie uczucia przy–wołuje w nas ten widok czy myśl? Cieszy nas? Czujemy błogość? Zachwyt? Czy raczej odwrotność — rozczarowanie, zawód, smutek, rezygnację, wstyd?


Jeśli to drugie, to znak, że jesteśmy gdzieś w drodze do naszych marzeń. To dobrze. Nawet jeśli niezbyt przyjemnie. Sam fakt, że czytacie, Państwo, te słowa, świadczy o tym, że macie już dość podróżowania do marzeń drogą znoju, która — zamiast was do nich zbliżać — wysysa was z sił i jeśli nawet nie oddala od celu, to nie powoduje zbliżania do niego.


Jesteście w bardzo dobrym miejscu. Zaczynacie coś istotnego dostrzegać. Zatrzymaliście się. Czujecie, że coś nie działa i chcecie coś z tym zrobić albo chcecie, aby zrobił coś z tym dla was ktoś inny. Dotychczasowe sposoby zawiodły. Nie wiecie jeszcze jak to zrobić w “inny” sposób, ale jest w was wola tej zmiany. A przynajmniej brak woli do tkwienia dłużej w dotychczasowej sytuacji. To dużo. Rozglądacie się, próbując zrozumieć co zrobić, żeby “tam” w końcu dotrzeć. Do wymarzonego życia.


Doskonały moment. Jeszcze nie wiadomo, jaki zrobić kolejny krok, ale przynajmniej powoli się wykluwa, że krok według starego wzorca już nie wchodzi w grę.


Podsumujmy.


Jesteśmy w miejscu, w którym nie cieszy nas nasze życie — w jednym czy więcej aspektów.


Staraliśmy się ze wszystkich sił, ale mimo to, nie osiągnęliśmy takich efektów, o jakie nam chodziło. Ciągle coś jest nie tak.


Zaczynamy podejrzewać, że coś robimy źle, ale nie wiemy co.


Ogarnia nas zniechęcenie, że nigdy nie uda nam się zdobyć tego, co zazdrościmy innym, bo brakuje nam czegoś, co mają oni — jakiegoś talentu czy możliwości poza naszym zasięgiem.


Chcielibyśmy przynajmniej wiedzieć czy wypróbowaliśmy wszystko i dać sobie spokój czy może jednak znaleźć coś, co nam otworzy oczy i pociągnie w nowym kierunku. Ta książka daje jakąś na to nadzieję. Poczytamy i zobaczymy.


Coś w tym jest, co zostało już powiedziane — że faktycznie mamy w życiu taką huśtawkę — roller coaster, co jest męczące. I to życie w wiecznym strachu, że jest za mało, że nawet jak teraz przez chwilę jest, to za chwilę zabraknie, że się nie da rady, że ciągle coś od kogoś czy czegoś zależy, że inni mają zawsze lepiej i łatwiej.


To też dość ciekawa teza, że najpierw trzeba zadbać o swoje samopoczucie — faktyczne, cokolwiek to oznacza, żeby stworzył się taki stan bycia, z którego powstanie posiadanie. Na razie trochę to enigmatycznie brzmi i filozoficznie, ale nie bez sensu. Nie wiadomo jeszcze jak do tego dojść, ale będzie to stopniowo wyjaśnione. Na razie fajnie jest wiedzieć, że nie jest się w czarnej D, tylko w bardzo dobrym miejscu. To daje nadzieję. Większą lekkość.


No i dobra wiadomość, że każdy może mieć takie wymarzone życie, jeśli pozna tę wiedzę i ją poprawnie zastosuje. Nie trzeba być geniuszem. To dla wszystkich, którzy to zrobią. To jest chyba najbardziej motywujące.

Świetne samopoczucie świetnemu samopoczuciu nierówne

Nikt nie jest głupi. Każdy ma w instynkcie wdrukowane dążenie do tego “właściwego” świetnego samopoczucia, które — coraz świetniejsze — pojawia się w miarę coraz pełniejszej realizacji naszego potencjału. Mamy to w ustawieniach fabrycznych.


Nasiąkając w procesie od narodzin do dorosłości przekonaniem o ograniczeniach w jego osiągnięciu, nauczyliśmy się, że wiele rzeczy, których z całego serca od dziecka pragnęliśmy — jest niemożliwych do uzyskania. “Bo tak już jest na tym świecie” — usłyszeliśmy — i uwierzyliśmy na słowo. Albo — jeśli nawet uda się je jakimś cudem w przybliżeniu osiągnąć — są wynikiem okupienia ich poświęceniem, czyli, nazywając rzecz po imieniu — robieniem czegoś wbrew sobie. Rzeczywistość, która nam to pokazywała — najczęściej w osobach naszych rodziców — jeszcze bardziej nas w tym utwierdziła.


Jako dzieci znajdujemy się w stanie “tego” świetnego samopoczucia z założenia i wszystko wydaje nam się możliwe. Mało tego — wszystko JEST możliwe. I łatwe. Bezwysiłkowe. Czujemy to całymi sobą, a czucie jakby się to, czego się pragnie, już miało tu i teraz, jest wszakże kluczem do manifestacji.


Nie każde świetne samopoczucie dorosłego świadczy o wysokim poziomie energii, który to dopiero — jak u dzieci — jest lampą Alladyna i “wysyła na orbitę” (nietechniczne stwierdzenie) nasze życzenia. Podejrzewam, że osoba, która przyjmuje w żyłę dawkę narkotyku, czuje odlot, i na swój sposób osiąga rodzaj świetnego samopoczucia — albo ktoś, komu uda się zemścić na wrednym sąsiedzie. Jakkolwiek może nam się wydawać, że świetnie się z tym czujemy, z punktu widzenia energetycznego są to “świetne samopoczucia” o charakterze deprywacyjnym (zabierającym energię) niż wynikającym z układu win — win, które ładują energetycznie wszystkich w danym układzie. Te “odloty” czują osoby emocjonalnie znieczulone, które przy tego typu aktywnościach odbierają swój stan jako mniej nieprzyjemny w porównaniu do cierpienia, w jakim żyją chronicznie. Świetne samopoczucie, które w takich momentach ulgi odczuwają, jest bardziej na zasadzie kontrastu do ich zazwyczaj marnej egzystencji niż wynikające z wysokiego poziomu energii samego w sobie. Kiedy z dużego minusa wchodzimy w zero — możemy to odczuwać wręcz jako haj, w istocie jednak, to ten kontrast sprawia to odczucie. W bezwzględnych wartościach jest to jednak nadal zero. Manifestacji marzeń jest potrzebne więcej i to na plus. Chyba, że ktoś marzy o zerze.


Już w poprzednim rozdziale powiedzieliśmy sobie, że o “właściwym” świetnym samopoczuciu możemy mówić dopiero wówczas, gdy ani jedna dziedzina naszego życia nie “kuleje”, czyli iż opromieniamy nim każdą jedną — wszystkie jednakowo, ze skutkiem sukcesu w każdej z nich. Zatem — gdy gdzieś w naszym życiu brakuje harmonii, a nam się wydaje, że czujemy się świetnie, a zatem liczymy na “nagrodę” w postaci spełnionych marzeń — potrzebujemy spojrzeć na swój stan bardziej krytycznie i przyznać, że to jednak jeszcze nie “to”.


Wspominaliśmy już, że “właściwe” świetne samopoczucie sygnalizuje fakt, iż wszystkie dziedziny naszego życia jednocześnie funkcjonują na wymarzonym poziomie.


Zaznaczyliśmy także, iż czasem ulegamy iluzji, że już w nim jesteśmy, myląc właściwe świetne samopoczucie ze świetnym samopoczuciem warunkowym, zależnym od wystąpienia określonego warunku. Kiedy warunku brak — wpadamy w niezadowolenie i frustrację.


Poniżej — jako kolejna wskazówka, pomocna w określeniu miejsca, w jakim znajdujemy się dziś oraz tego, do którego dążymy — charakterystyka obu stanów.

Co charakteryzuje “właściwe” świetne samopoczucie

Wysoki poziom energii, witalność, poczucie własnego potencjału i mocy sprawczej, zdrowe ożywienie, spokój, jasność umysłu, obecność — osadzenie — w ciele i umyśle, włączona świadomość (gotowość do podejmowania decyzji z “wyższego” poziomu — kreacji, a nie — wyuczonego “autopilota” — reakcji na bodźce z otoczenia). Stan ten występuje również, kiedy chwilowo konto opróżnia się do zera, opuszcza nas miłość naszego życia, ulegamy poważnemu wypadkowi samochodowemu, włamywacz oczyszcza nasze mieszkanie z majątku, świat się wali, nasza oferta zostaje odrzucona, zwalniają nas z pracy, a mamy kredyt hipoteczny do spłacenia itp.

Co charakteryzuje “oszukane” świetne samopoczucie

Sztucznie wywołany haj, który opada, kiedy tylko substancja się zużyje czy reakcja na obiekt zewnętrzny wyczerpie, strawi, złuszczy — efektem czego pojawi się jeszcze gorsze samopoczucie niż przed zażyciem substancji (to może być coś “niewinnego”, jak jedzenie czy papieros, niekoniecznie heroina) czy kontaktem z obiektem, na który reagujemy hajem (człowiekiem, jakimś miłym doświadczeniem typu zakupy, wczasy, seks, awans, podwyżka).

Nie wychodzi jak “powinno”, bo nie znamy zasad, według których po prostu wychodzi i już

Sztuka bycia, którego konsekwencją jest życie jak ze snu, to sztuka życia tak jakby wszystko było idealne. Nawet, jeśli aktualnie nie jest. Brzmi idyllicznie i nierealnie? Nic dziwnego. W porównaniu ze sposobem życia, do jakiego się przyzwyczailiśmy — musi się tak wydawać. Jesteśmy nauczeni kulturowo, że nasze życie jest idealne tylko wtedy (jeśli w ogóle), kiedy spełnione są warunki ideału. Nasze warunki ideału. Czyli na przykład — w zależności od tego, jak kto ma skalibrowany ideał — kiedy mamy pełne konto, kiedy jesteśmy we wspaniałym związku, kiedy nasze zdrowie i kondycja są na najwyższym poziomie. Do głowy nikomu nie przyjdzie, że można być szczęśliwym z pustym kontem. Ale — jak już wspomnieliśmy to wcześniej, jest to szczęście czy świetne samopoczucie warunkowe. I moment szczęścia już zawiera w sobie ziarno nieszczęścia. Kiedy szczęście się pojawia, już z tyłu głowy rodzi nam obawę, że “nic nie może wiecznie trwać”. Prawie zatruwa nam radość świadomością, że lepiej się za bardzo nie cieszyć. Fala szczęścia jest kapryśna, osiąga swój punkt kulminacyjny, po czym zaczyna się wycofywać. A nam jest przykro i żal. Chciałaby dusza do raju. Kwestia natomiast, że raj jest stanem ducha, a nie posiadania, a ten nie zależy od przypływów i odpływów fal, które następują niechybnie w świecie, w którym żyjemy i są zjawiskiem naturalnym.


Aby osiągnąć świetne samopoczucie bezwarunkowe — naszą lampę Alladyna — potrzeba nam wyzwolić się z przywiązania swojego nastroju do wyniku na zewnątrz — tego czy fala przyszła, czy jest w swoim apogeum, czy właśnie się wycofuje albo jest wręcz w zaniku.


Powtórzę to raz jeszcze, bo ta charakterystyka prawdziwego świetnego samopoczucia będzie się przewijać przez całą tę książkę i jest to NIEZALEŻNOŚĆ, CZYLI BRAK UZALEŻNIENIA TWOJEGO SAMOPOCZUCIA OD TEGO JAK PREZENTUJE SIĘ TWOJA RZECZYWISTOŚĆ. Innymi słowy — czujesz się świetnie nawet wtedy, gdy na zewnątrz jest “źle”. I to bynajmniej nie dlatego, że stała(e)ś się nagle zimną suką czy zimnym draniem. Ba! Jesteś bardziej wrażliwym człowiekiem niż poprzednio, lecz różnica polega na tym, że nie reagujesz już na to, co się dzieje w twoim życiu, EMOCJONALNIE. Przestajesz być marionetką, którą ktokolwiek czy cokolwiek pociąga za sznureczki, aby wykonała takie czy inne zadanie lub czuła to czy coś innego.


Czy to oznacza, że staniesz się cyborgiem i nie będziesz czuć emocji? Obojętnym zombie? Wręcz przeciwnie.


Fala — również fala emocji, którymi targanych jest większość ludzi, ma taką naturę, że jest zmienna i zawsze będzie przychodzić i odchodzić. Czy to z kolei oznacza, że już na zawsze jesteśmy skazani na emocjonalną huśtawkę, proporcjonalną do aktualnego stanu fali?


Też nie.


To jednak zależy wyłącznie od nas. Czy doświadczony surfer cierpi, gdy fala, na której płynął, wyczerpuje się w drodze do plaży? Czy wpada we frustrację, że koniec przejażdżki i teraz, to już tylko kierat? Nie. Przeskakuje na kolejną, bo wie, że fale “tak mają”. Ma wiedzę o falach i z niej korzysta dla swojej frajdy. Wie jak na nich “jeździć” i wie, że czasem któraś go skotłuje albo nawet podtopi, kiedy nie będzie wystarczająco umiejętny i uważny — obecny w swoim ciele i umyśle jednocześnie, tak aby wczuwać się na bieżąco w jej energię i dostrajać do niej całego siebie. Każda fala jest trochę inna. Nie wystarczy raz się o nich nauczyć, jakie są i potem tylko odcinać kupony od tej wiedzy, nie będąc czujnym, uważnym i skupionym. Ceną za to jest doświadczenie wpadnięcia do wzburzonej wody — i dyskomfort w przypadku niedoświadczonego surfera, który komfort czerpie wyłącznie z miłej przejażdżki, a nie z całego spektrum bogatego doświadczenia.


Niejeden, będący we wczesnej fazie nauki surfer, kiedy spada z deski i daje się fali “starmosić” — czuje złość na falę, że go tak “potraktowała”. A przynajmniej tak mu się wydaje, że ona miała jakieś wobec niego “intencje”. Nadaje jej taką rolę i znaczenie i przypisuje swoje emocje jej działaniu. Ma ochotę ją za to ukarać — wziąć odwet za jej “atak” — bić ją pięściami, kiedy ta bezceremonialnie go podtapia. Ale czy tak naprawdę “robi to” fala? Czy fala go podtapia? Czy ma tu miejsce świadomy akt podtapiania surfera przez falę? Nie. “Robi to” nieumiejętność surfera. Fala sobie płynie, a surfer, który nie umie jej wykorzystać do tego, aby się po niej ślizgać, tonie. On sam siebie podtapia. Gdyby był bardziej elastyczny, potrafił zręczniej balansować na desce i dał się prowadzić fali, zamiast na niej wymuszać swój niezdarny, sztywny ruch, wynik byłby spektakularny zamiast opłakanego.


Jaki z tego wniosek, bo reguła ta jest uniwersalna i tyczy się wszystkiego w świecie, w którym żyjemy?


Poznać prawa, jakimi się rządzi życie. Jeśli chcę w matematyce uzyskać wynik cztery, to choćbym nie wiem jak się starała dodać dwa do trzech, pomnożyć pięć przez siedem czy podzielić dziesięć przez sześć — czwórka za nic nie będzie się chciała w wyniku pokazać. Nawet jeśli się zirytuję i zawezmę — nic z tego nie wyjdzie, bo nie ilość mojego wysiłku będzie decydowała o wyniku, którego pragnę, lecz zastosowanie się do zasad, którymi się rządzi otrzymywanie liczby cztery — w tym wypadku zasad matematyki. Ten, kto zna zasady, bez wysiłku i na luzie, a wręcz — z uśmiechem satysfakcji na obliczu i poczuciem sukcesu — otrzyma cztery za każdym razem, kiedy zastosuje odpowiednie zmienne i działania zgodne z istniejącym i działającym niezawodnie matematycznym prawem.


Skąd więc pomysł, że upragniony wynik otrzymamy według zasad naszego widzimisię?


Odpowiedź na to jest dość prosta — bo tak się nauczyliśmy od tych, którzy w najlepszej wierze przekazali nam swoją wersję wiedzy o tym jak się dochodzi do określonych wyników. A ich wyniki były, jakie były, ale wówczas nie potrafiliśmy z nich i z tego, co mówili, wyciągnąć właściwych wniosków.


Czy można coś z tym teraz zrobić i odkręcić te wszystkie błędy, które nieświadomie od tamtego czasu popełniliśmy?


Ależ tak! Jak najbardziej!


Tylko — jak to zrobić?


Otóż — powtarzam i będę powtarzać do znudzenia: poznać zasady, według których osiągamy to, czego pragniemy.


Pierwszą z nich jest — zatrzymać się, gdy czujemy frustrację czy jakiekolwiek nieprzyjemne emocje i odczucia. Zaprzestać działania na siłę i na oporze. Pozwolić na falę emocji. Tak, dokładnie. Aby stać się niezależnym od przepływających przez nas emocji, potrzebujemy najpierw zauważyć, że… jesteśmy od nich zależni i działamy bezmyślnie pod ich dyktando.


Frustracja oznacza, że coś idzie nie tak. Niezgodnie z prawami Natury, które dążą do największej możliwej efektywności przy jednoczesnej lekkości. Nawet jeśli nie mamy jasności, co idzie źle, na tym etapie nie jest to istotne. Ważne, aby zauważyć, że coś się w nas dzieje. Przyjąć do wiadomości, że coś nie gra. Zatrzymać się i nie próbować nic na siłę zmieniać. To tak jakby, jadąc samochodem, odkryć, że maszyna jakoś dziwnie opornie jedzie, mimo wciskania gazu niemal do deski. Jeszcze nie wiemy, co powoduje ten efekt, ale spuszczamy nogę z gazu i zatrzymujemy auto, gotowi sprawdzić, co jest przyczyną tego stanu. A przynajmniej — gotowi nie “cisnąć” więcej, dopóki sprawa się nie wyjaśni. Czujemy się zaalarmowani. Nasz wcześniejszy “spokój” (w cudzysłowie, bo z prawdziwym spokojem ten stan nie miał nic wspólnego) został zaburzony przebiciem się do naszej świadomości, że nie jest dobrze. I to jest pierwszy ważny krok w kierunku świetnego samopoczucia. Odkrycie, że jesteśmy w fatalnym.


A zatem — na początek wystarczy w zupełności odnotować fakt swojego niezadowolenia, kiedy cztery nie chce wyjść nijak, pomimo starań (metaforycznie, rzecz jasna). Nasze niezadowolenie pojawia się, ponieważ jesteśmy przekonani, że “powinno” wyjść cztery według wiedzy, którą posiadamy. Potrzeba temu uczuciu zaufać. Jak zaufać? Przede wszystkim — nie ignorując jego obecności działaniem na siłę, wymuszając ruch, choć czujemy dyskomfort. Pozwolić mu na pełne objawienie się, bez najmniejszych prób tłumienia go czy odwracania od niego uwagi z naszej strony. Tylko/aż tyle. Aż samo minie. Bo minie — pewnie zajmie to sekundy do minut maksymalnie.


Na początku nie będzie wiadomo “co” jest nie tak. Będzie tylko wiadomo, że coś nie idzie tak jak “powinno”.


Kiedy pozwolimy sobie na przeczekanie niezadowolenia aż pojawi się choćby cień ulgi, możemy się zacząć zastanawiać — może po raz pierwszy w życiu — o co tutaj może chodzić i dlaczego nie jest tak jak oczekujemy.


Odpowiedź pewnie nie przyjdzie od razu, bo nie jesteśmy w ogóle przyzwyczajeni do zatrzymywania się, gdy coś nie działa — po pierwsze, a po drugie — brania pod uwagę, że może w tym wszystkim popełniamy jakiś myślowy błąd — dokonujemy błędnego założenia. Zresztą — skąd niby mamy tak w ogóle rozumować, karmieni całe życie różnymi wersjami prawa Murphy’ego na takie okazje, że kiedy, na przykład, coś idzie źle, to znaczy, że powinniśmy wziąć większy młotek? Skoro dotąd wytłumaczeniem braku pożądanych efektów było niedostateczne staranie czy wysiłek, jak ma nam przyjść do głowy, żeby się zatrzymać, kiedy ogarnia nas panika, że zaraz się wszystko rozleci, kiedy tylko puścimy (nie mówię o ratowaniu życia w nagłych przypadkach — to jest wyjątek) i zastanawiać?


No, właśnie. Raczej nam to do głowy, samo z siebie, nie przyjdzie. Skoro jednak Czytelnik(–czka) dotarł(a) do tej książki i do tego w niej miejsca, czas na małą konfrontację i akt wiary — przynajmniej na początek. Nie potrzeba wierzyć w prawdę, prawda? Jeśli wiemy, zwłaszcza z własnego doświadczenia, że coś działa, nie potrzebujemy w to wierzyć. To po prostu działa i już. W tym wypadku JA WIEM (autorka), że to działa, bo wypróbowałam to wielokrotnie ze skutkiem sukcesu (otrzymania pożądanego wyniku na żądanie), więc jeśli Czytelnik(–czka) ma do mnie choć trochę zaufania, może przyjąć (założyć), że jeśli się zastosuje do odpowiednich (właściwych) zasad, zarządzających tym procesem, istnieje szansa na to, że jemu/jej też się to uda.


Zatem — zgodnie z pierwszą, dość prostą zasadą — jeśli coś nie działa albo idzie źle — na początek potrzeba się zatrzymać i zaniechać dotychczasowych wysiłków. Tylko/aż tyle.


I zaraz potem — wczuć się w siebie i swoją frustrację — czy jakiekolwiek nieprzyjemne uczucie, które towarzyszy temu “niewychodzeniu” (niepożądanemu skutkowi czy skutkom).


Co to znaczy “wczuć się w siebie i swoją frustrację”?


Dla wszystkich tych, którzy nie są przyzwyczajeni wczuwać się w swoje emocje — mała analogia do znanych fizycznych odczuć, takich jak choćby “igiełki” odczuwane w zdrętwiałej kończynie, która powraca do czucia. Czy robimy coś z tym odczuciem? Nie. Po prostu przyjmujemy je do wiadomości. Utrzymujemy z nim mentalny kontakt, tak że wiemy dokładnie, jaką to odczucie ma intensywność, w którym miejscu naszego ciała zachodzi i jak przebiega, aż do całkowitego zaniku i powrotu pełnego czucia w kończynie.


Z frustracją i wszelkimi innymi odczuciami jest podobnie. Dopóki w nas trwają — potrzeba nam tylko utrzymywać z nimi kontakt, obserwując ich przebieg, aż do momentu, kiedy — nie podsycane żadną reakcją i działaniem, oprócz obserwacji — znikną samoistnie. “Rozpuszczą się” niczym para wodna w powietrzu.


Po co nam przeczekiwać te nieprzyjemne emocje, a nie działać, kiedy są w nas tak intensywne?


Nikogo nie dziwi, że potrzeba przeczekać igiełki w zdrętwiałej kończynie, a nie chodzić (jeśli to na przykład noga), kiedy jeszcze w nas kłują, prawda? Gdyby z taką nogą stanąć do pierwszego tańca młodej pary na naszym własnym weselu, na oczach tłumnie zgromadzonej rodziny i wycelowanych w nas oczu licznych kamer, na których ten taniec zostanie utrwalony na wieki? Czy widzimy konsekwencje nieprzeczekanego zdrętwienia? Czy o taki efekt nam chodzi? Czy zdajemy sobie sprawę z tego jak bardzo od nas samych te konsekwencje zależą? Kto nam każe się spieszyć i stawać do walca, kiedy noga nie ma jeszcze czucia, jeśli nie my sami? Inni nas mogą popędzać — to fakt, ale to my ostatecznie podejmujemy decyzje czy ulec ich naciskom czy chwilę poczekać, znając konsekwencje o wchodzeniu w działanie, z nogą drętwą ciągle jeszcze niczym kawałek drewna.


W stanie intensywnych emocji nasze ciało naturalnie zwalnia, aby dać większą przestrzeń przepływowi, który transformuje energetyczne blokady. Ruszając się w sposób wymuszony, w przekonaniu, że musimy, akurat przez te kilka minut, które ten dyskomfort potrwa — utrudniamy naturalny proces. Zamiast krócej — przebiega dłużej, zamiast lżej — ciężej i przynosi gorsze efekty niż kiedy na chwilę się po prostu ruchowo “wyłączymy”. Prosta matematyka. Nic nie musimy, rzecz jasna. Warto jednak mieć większy wybór.


Emocje zaciemniają naszą ocenę rzeczywistości. Sprawiają, że jesteśmy ślepi i nie działamy adekwatnie do tego, co jest. Przez to — generujemy konsekwencje inne niż byśmy naprawdę chcieli, będąc przekonani, że biorą się one z jakiegoś złośliwego splotu okoliczności. Wiatru w oczy, kłód pod nogi i noża w plecy. Nieświadomi — zaprzeczamy sami sobie.


Weźmy sobie taki przykład samodzielnego generowania marnych skutków w oparciu o błędne założenie, którego — nie mając o tym pojęcia — swoją decyzją dokonujemy. Pod wpływem słów partnera czujemy złość. Myśląc, że (tak interpretując jego słowa) chciał nam celowo dokuczyć, “kontratakujemy” jakimś przykrym tekstem pod jego adresem. Nasz “kontratak” (celowy cudzysłów) oznacza, że to, co powiedział, zostało przez nas zinterpretowane jako jego atak na nas. Reagujemy na coś, co wydawało nam się stuprocentową prawdą. Gdyby jednak zapytać partnera przed tą reakcją, zdziwiłby się tej interpretacji i powiedział, że absolutnie nie miał tego na myśli. A przynajmniej nie było żadnej w tym celowości z jego strony, o którą go podejrzewaliśmy. Zaatakowany przez nas natomiast, jeśli sam nie potrafi radzić sobie z własnymi emocjami, bo nie ma stosownej wiedzy — odeprze nasz faktyczny atak swoją reakcją i… konflikt gotowy. Wierząc, że on zaatakował pierwszy, kończymy z poczuciem osamotnienia, niezrozumienia, niesprawiedliwości… On — w przekonaniu, że dostało mu się za niewinność — kończy podobnie. Wszyscy rozchodza się do swoich kątów, ostrzeliwać przeciwnika z daleka ostrzałem swojego żalu, że “jak on mógł/jak ona mogła?” i “co ja jej/jemu takiego zrobiłe(a)m?”


Znana skądś sytuacja?


Emocje, zwłaszcza te nieprzyjemne, są jak gorący ziemniak, który jak najszybciej chciałoby się odrzucić, żeby nie parzyły. Koszt jednak tego odrzucenia jest wielki. Utknięcie w niepożądanej i, co gorsza, nieprawdziwej rzeczywistości. Powielanie w nieskończoność tego, czego nie chcemy. Gdzie żaden wysiłek nas z tego zaklętego kręgu nie wydostanie.


Wysiłek — nie, ale odwaga do stanięcia naprzeciw piekącemu bólowi emocji — tak. Stanięcia naprzeciw, czyli… świadomego odczuwania — obserwacji w czasie, gdy nas opanowuje i pozwolenia na to zalanie nas całkowicie na te kilkanaście sekund czy kilka minut — aż całkowicie się rozpuści i wchłonie, uwalniając życiodajną energię jako produkt uboczny tej reakcji.


Nie da się pominąć tego kroku na drodze do osiągnięcia stanu świetnego samopoczucia — lampy Alladyna. Jeśli ktoś się łudzi, że spełni swoje marzenia w zgodzie z prawem Natury — lekko i bezwysiłkowo, żyjąc z wieloletnim smutkiem, żalem, gniewem, wstydem, poczuciem winy, niewypłakaną żałobą czy innymi gnijącymi zwłokami, zamkniętymi w szafie swojego umysłu, serca i ciała — myli się sromotnie.

Mówimy o samo. po–czuciu, ale czy my w ogóle umiemy czuć?

Jak czuć? Czy my przypadkiem nie mamy tych problemów w pierwszym rzędzie dlatego, że nie czujemy, nie wiemy, że czujemy albo czucia unikamy? A może kojarzymy pojęcie “czucia” z kompletnie z czymś innym niż ono jest?


Przykład — propozycja tego, jak sobie to przypomnieć.


Zatem — jak czuć? (praktyka, mająca na celu przywrócenie kontaktu ze starą umiejętnością, którą mamy wbudowaną i w stałym “wyposażeniu fabrycznym” — wystarczy kilka chwil i wszystko naturalnie nam się przypomni…)


Usiądź i rozluźnij całe ciało. Zamknij oczy, żeby nie musieć ogarniać tylu bodźców na raz — ze świata zewnętrznego i z twojego wnętrza. Staraj się poczuć, gdzie przebiega linie graniczna twojego ciała. Pomyśl — skąd wiesz, gdzie się zaczynasz, a gdzie kończysz? Przecież tego nie widzisz, bo masz zamknięte oczy (chyba, że oszukujesz). Aha. Czytasz moje instrukcje, to jak masz zamknąć oczy. Okej, rozumiem teraz. No, to przeczytaj, a potem zamkniesz i po kolei sobie zrobisz to, o czym teraz powiem.


Co to za uczucie, kiedy czujesz siebie niejako od środka? Co za odczucie ci mówi, że jesteś? A może nie masz już ciała? Skąd wiesz, że je masz?


Zrelaksuj wszystkie mięśnie. Sprawdź czy nie masz zaciśniętych szczęk czy pięści. Poruszaj mięśniami twarzy, karku. Sprawdź czy się jakoś automatycznie nie spinasz i nie kulisz w sobie.


Słyszysz na zewnątrz jakieś dźwięki? Dochodzą Cię jakieś zapachy? Skąd wiesz, że coś słyszysz czy czujesz? Przecież nikt ci tego nie mówi: “Uwaga, teraz słyszysz szczęk garnków z kuchni”. “Uwaga, teraz doleciała do Ciebie smużka zapachu płynu do prania z suszącej się nieopodal na suszarce bielizny”.


Nie, nie ma słownych instrukcji od nikogo, a mimo to wiesz to.


To teraz wejdźmy głębiej. Sięgnij uwagą na przykład do twoich stóp. Jakie wrażenia odbierasz z tamtego rejonu? Pieką, swędzą, mrowią, czujesz, że po prostu są i nie umiesz nazwać tego odczucia, ale masz pewność, że to o to chodzi? A może pojawił się jakiś skurcz ni stąd ni zowąd? Boli?


Czy jakieś odczucie przywołuje twoją uwagę, bo jest silniejsze niż to, co dochodzi do Ciebie od twoich stóp? Czy coś się wybija i przebija ponad inne odczucia? Podąż za tym uwagą, ale nie staraj się nic z tym robić. Po prostu zachowuj się tak jakby ktoś przyszedł do twojego domu, ale Cię nie widział. Masz więc okazję, że jako duch towarzyszysz mu wszędzie tam, dokąd się w twoim domu uda, obserwując go beznamiętnie i nie dając mu odczuć swojej obecności.


Czujesz napływ jakiejś mocniejszej fali? Rozpoznajesz to uczucie, bo ma dla Ciebie znaną ci nazwę? Złość, wstyd, smutek? A może to po prostu kłucie w lewej dłoni? Czy potrzeba ci to nazywać? Jeśli nie masz na to nazwy — to niekoniecznie — a nawet, jeśli masz, to tak samo. Gdybyś nie znał(a) żadnego języka, słowa w ogóle nie przychodziłyby ci do głowy. Po prostu czuł(a)byś — oczywiście jeśli był(a)byś świadom(a)y i obecn(a)y w swoim ciele.


Czy to jest dla Ciebie stosunkowo nowe, że tak intensywną uwagę poświęcasz teraz temu, co czujesz? Czy zazwyczaj twoja uwaga skupiona jest na wiszącej przed Tobą marchewce (zadaniach do wykonania, osobach z twojego otoczenia, bieżących wydarzeniach, które mają wpływ na Twoje życie) i tylko tam ją kierujesz? Czy gdy czujesz coś od wewnątrz, to — jako czemuś nieistotnemu — nie dajesz temu posłuchu, bo nie nauczyłe(a)ś się jak bardzo jest to istotne i jeśli tego nawykowo nie robisz, mści się to na Tobie skutkami nieprzyjemnych konsekwencji w twoim życiu?


Wczuj się w siebie głęboko. Oddychaj. Sprawdź czy masz zrelaksowane mięśnie. Może nagle pojawi się, niemal jak aktor na oświetlonej punktowo ciemnej scenie, jakiś wyraźny detal — może fala czegoś, co odczuwasz jako przeciąg — powiew powietrza, podczas gdy tak naprawdę jest to odczucie przepływu fali energii? Może będzie czysta i neutralna, a może przyniesie ze sobą coś, co “zahaczy” się o twoją świadomość, niemal jak ryba, która zaplątała się w sieci, i zwróci Twoją uwagę. Skłoni do zatrzymania na niej.


Co wtedy robić? Nic nowego. Po prostu towarzyszyć temu odczuciu. Nie próbować na nie w żaden sposób wpływać — zresztą, już sama świadoma obserwacja na nie wpływa i tak. Nie potrzeba wygarniać tej “ryby” z sieci. Zmienia się pod Twoim “spojrzeniem”, tak jakby grudka masła topiła się pod wpływem padających na nią promieni słońca. Swoją uwagą wytapiasz cały “negatywny” ładunek, który z czeluści nieświadomości wyciągnęła dla Ciebie ta emocjonalna “rybka”. Gdy wytopi się do postaci czystej, popłynie dalej, niezatrzymywana już dłużej przez “oczka sieci” Twojej świadomości.


Nie rób nic w rozumieniu aktywnego robienia, bo — obserwując — robisz i tak, przyzwalając na działanie energii. Nie rób nic w sensie angażowania mięśni do działania w świecie zewnętrznym.


Kiedy poświęcisz czas na praktykowanie takiej uważności, skoncentrowanej na swoim wnętrzu, z czasem przestaniesz jej potrzebować. Osobno. Skoro włączysz tę praktykę w swoje codzienne czynności, staną się one Twoją drugą naturą, niczym nowy nawyk typu prowadzenie samochodu, z całą komplikacją złożonych sekwencji czynności. Staną się one automatyczne i nie będziesz potrzebować o nich myśleć.


Tak naprawdę jednak — nawyk bycia w sobie, kiedy wykonujesz zwykłe, codzienne czynności, jest powrotem do pierwszej natury. Od–uczeniem się bycia swoją uwagą wyłącznie na zewnątrz, której nabyliśmy w procesie “cywilizacyjnym”, stawiającym wyłącznie na działanie, a po macoszemu traktującym “niedziałanie” (pozwolenie na działanie innym siłom niż nasze świadome). Integrując tę praktykę, przyczyniamy się do powrotu równowagi do naszego życia. Dopuszczamy po latach energetycznego “duszenia się” — nasz wydech i wreszcie możemy zacząć pulsować płynnie, rezonując harmonijnie z rytmem życia.

Aby osiągnąć stan, w którym marzenia same się spełniają, trzeba działać, kiedy trzeba i zaniechać działania… też, kiedy trzeba

Tylko, kiedy “trzeba” i według jakich kryteriów to “trzeba” ocenić?


Wdzięk, z jakim żyją dzikie zwierzęta i ich niezwykła skuteczność wynikają z ich umiejętności życia w sposób zoptymalizowany. Zoptymalizowany pod kątem zużycia energii. Minimalnym wysiłkiem energetycznym dla uzyskania maksymalnych efektów, w pełnej zgodności z prawami natury. Lub — prawami energii — jak kto woli. One po prostu poruszają się lekko, nie dzielą na dobre i złe, tylko działają, kiedy potrzeba, a nie działają — kiedy nie. Ich mechanizm decyzyjny jest oparty na właściwych założeniach. Są czystym przejawem życia i dążeniem do jego jak najpełniejszej ekspresji i ekspansji. Żyją jak najpełniej, wypełniając swój życiowy potencjał.


To prawda, one nie mają ludzkiego umysłu. Dlatego im łatwiej (?), bo nic im z ich wnętrza nie podpowiada niczego, co przemawia na ich szkodę, w przeciwieństwie do uwarunkowanych cywilizacyjnie umysłów ludzi.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 56.83