E-book
23.63
drukowana A5
64.81
Stróż dnia, stróżka nocy

Bezpłatny fragment - Stróż dnia, stróżka nocy


Objętość:
453 str.
ISBN:
978-83-8384-632-3
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 64.81

Nie dam dedykacji

1. On

Zabił muchę w sklepie zoologicznym. Siadła mu raz i drugi na głowie, na ramieniu, a potem na ladzie, więc pac! i już po musze. Zanim zachwycił się własnym refleksem, już to pojął — zabił. Owada. Było, nie było — zwierzę. Było, nie było — w miejscu niestosownym. To jakby zamordować kogoś w sali porodowej. Jakby na durnia wyjść w czytelni. Jakby utracić czystość w mniszej celi.

A on zabił muchę w sklepie zoologicznym, do którego wszedł nie po to, by ją zabić. Nie wiedział, że będzie tam mucha, nie mógł wiedzieć, a jednak tam wszedł i to zrobił. Zabił muchę. W sklepie. Zoologicznym.

To wszystko dociera do niego powoli, coś jak w filmie, gdy klatka po klatce ujawnia się fabuła. Ktoś gonił, ktoś uciekł, ktoś kochał. A on zabił. Ofiara nie miała pojęcia, że nią będzie. A była to mucha w zoologicznym sklepie. Mucha domowa. Musca domestica. Potem to sprawdzi — bo wszystko musi sprawdzać, przetrząsać internet, szukając odpowiedzi, inaczej nie może, inaczej by nie zasnął, co więcej, nie przeżyłby, gdyby nie wiedział, od nazwisk poetów, po życiorysy bardów, przez nazwy łacińskie barbituranów, aż po stolice krajów Azji — że mucha dożywa przeciętnie do miesiąca, nie licząc rzecz jasna stanu anabiozy, gdy może zimować bezpiecznie w ludzkich domach. W tym sklepie zapewne mogłaby jeszcze pożyć. I przeżyć niejedno w ciekawym środowisku. Ryzyko zostania pokarmem dla jaszczurek wprawdzie było, ale czymże jest życie bez ryzyka?

I kto to mówi? — pomyślałby, gdyby to on był narratorem tej historii, lecz nim nie jest. Bo w swoim życiu niewiele ryzykował, miał wszystko skontrolowane, podliczone, pewne. Nie lubił ryzyka. Nigdy nie zagrał w cokolwiek na pieniądze. Nie bywał w kasynie, nie grywał nawet w karty. Nigdy nie poszedłby na wojnę, z jakimkolwiek wrogiem. Z jakimkolwiek hasłem na ustach. Za jakąkolwiek ojczyznę. Bo to niebezpieczne. Można stracić życie, a co gorsza zdrowie, rękę, nogę. Można stracić wszystko. A on nie lubił tracić. Wolał nie zyskać, byleby nie stracić. Miał pracę, miał mieszkanie, miał swoje puste życie, miał wszystko i nic, zależy, miał i nie miał, nieważne właściwie, po prostu nie grał w ciemno.

Więc zabił tę muchę, a potem będzie sprawdzał — że muchę spotyka się na całym wielkim świecie, że samiec jest mniejszy od samicy (to był samiec?), że kolor jej oczu określa się jako złoto-czerwono-brunatny, że macha skrzydłami od dwustu do tysiąca razy na sekundę (na sekundę!), w zależności od źródła. To spory rozstrzał, ale internet nie kłamie. Nigdy go nie okłamał. Nawet wtedy, gdy przeczytał w nim, że najlepszą płytą Milesa Davisa jest Kind of Blue, a on stwierdził jednak, że nie, że woli inne, to przecież nie przyznał, że była to pomyłka, że ktoś go oszukał, ktoś zwiódł, nie, nie, internet mówił prawdę, po prostu to on coś przeoczył lub czegoś nie zrozumiał, to w nim tkwi przyczyna błędnego postrzegania, to on nie potrafił się wstrzelić w płytę z gustem. Internet powiedział mu, że może kupić matę na ból pleców, że może ją mieć za dwa dni, że kurier dostarczy ją pod drzwi i w niskiej cenie. I mówił prawdę. Leżenie na kolcach neutralizuje bóle szyi i kręgosłupa, a dodatkowo wspiera funkcjonowanie układu sercowo-naczyniowego. Nie kłamał. Zanim kupił najnowszy model gramofonu, także poradził się internetu. Więc kiedy leży na kolcach, słuchając nieszczęsnej Kind of Blue lub jakiejkolwiek czarnej płyty z adaptera, ma tę świadomość, że nie jest oszukany. Że ojciec oszukał go nie raz, matka oszukała czasami, a świat oszukiwał raz za razem, ale internet nigdy.

Ale na razie jest w sklepie, zabił muchę, to wszystko powraca, zapętla się w jego pamięci, nie daje się skupić na żadnej innej myśli, jedynie ta mucha, w tym sklepie, w tym momencie. Zbyt długo nie zmienia pozycji — mucha tkwi między palcami a kawałkiem blatu, podnosi więc rękę, owad zostaje, przykleja się do dłoni, żółte wnętrzności są lepkie, dziwnie ciepłe. Strząsa to z siebie gwałtownym, pewnym ruchem i mucha ląduje na blacie — martwa i zmiażdżona. Czy ktoś mógł to widzieć? Czy ktoś już go nakrył? Może dziewczyna, która tam pracuje? Gdy ją zobaczył pierwszy raz w tym sklepie, miał déjà vu, bo był prawie pewien, że skądś ją zna, może ze szkoły. Tak, ze szkoły. Ale co ona tu robi? Pewnie, jak jego, przywiódł ją blichtr stolicy, przyszła na studia, została i tu żyje. Ale w sklepie? W tym sklepie? Tak blisko jego pracy? Przyglądał się jej za każdym razem, gdy tu wpadał, rzecz jasna ukradkiem, czekając tylko na ucieczkę wzrokiem. To duże miasto, ale świat jest mały. To mogła być ona, przypadek, jakich wiele. Bał się przypadków. Dlatego im dłużej to trwało, tym bardziej rosła pewność, że jednak to musi być córka właściciela, nie żadna na wpół zapomniana dziewczyna z jego szkoły. Czy widziała? Czy wie, że w jej sklepie miał miejsce akt morderstwa? Z jej strony wygląda to nie jak czyn w afekcie, a raczej zupełnie dokładnie zaplanowana zbrodnia. Bo bywał tu często, przychodził prosto z pracy i prawie nigdy (musiała to pamiętać) nie zabierał głosu. Po prostu chłonął wszystkimi zmysłami bogactwo tego wnętrza, kolory, zapachy, najrozmaitsze kształty. Granulki dla zwierząt, akwaria pełne rybek, jaszczurki i węże, a nade wszystko ptaki. Najchętniej podziwiał papugi, to dla nich tu przychodził, znał nazwy ich wszystkich, łacińskie, polskie, a nawet (o, błogosławiony internecie!) lokalne, z krajów ich pochodzenia. Lubił wiedzieć.

A zatem przychodził i patrzył na te ptaki. Nie wdawał się w żadne rozmowy, nie pytał sprzedawczyni o nic, czasami ona zaczepiała go pytaniem, bo chciała koniecznie wiedzieć, czego potrzebuje, co mu podać, a on wtedy tylko odburknął jakieś zdanie i się płoszył, zupełnie jak gdyby nakryto go na zbrodni. Tak jak teraz. Przychodził tak często, jak gdyby ją planował, jak gdyby zasadzał się na muchę od tygodni. To było tak proste, musiało tak wyglądać, aż sam czuł się winny, sam się skazał.

Popatrzył z dystansu, jaki go dzielił od dziewczyny. Pokazywała coś zawzięcie klientowi. Prócz nich nie było nikogo. Sklep był ciasny. Wszędzie walały się jakieś przedmioty, terraria, worki z karmą, stosy przeróżnych akcesoriów psich i kocich. Ptaki skrzeczały raz po raz, zagłuszając jego myśli, ale, co ważniejsze, być może także moment mordu. Miał tę nadzieję i trzymał się jej mocno.

— Czy ta karma ma atest Inspekcji Jakości Handlowej Artykułów Rolno-Spożywczych?

Klient oglądał tubki z karmą dla rybek. Dzieliły go od niego nie więcej niż trzy metry. Dziewczyna za ladą, ta niby-koleżanka, zdawała się świata nie widzieć poza rybim wiktem, wyjmując wciąż nowe pudełka, pudełeczka, i mówiąc, wciąż mówiąc, opowiadając o tym wszystkim, jak gdyby naprawdę było o czym opowiadać. A klient przebierał, wybierał, ciągle się zastanawiał, tu cena, tam wartość odżywcza, tu wielkość opakowań. Żadne z nich nie patrzyło w jego stronę. Jak gdyby byli wspólnikami jego zbrodni. Jakby się go bali. Bo zabił tę muchę, więc może zabić znowu, i może ich też pozabija, więc siedzą cicho, udają, że go nie ma. A on ich obserwował. Dziewczyna miała za sobą te wszystkie tubki z karmą, co chwilę się odwracała, by sięgnąć po kolejną. Ale na niego nie spojrzała ani razu. Ich blat od jego blatu dzieliło wielkie akwarium, być może nie mogła widzieć, co robił z rękami. Nie był pewien. Zbyt długo się zastanawiał nad tym wszystkim i nagle poczuł impuls. Ściągnął tę muchę z blatu na podłogę jednym ruchem, po prostu pstryknięciem, jak pstryka się czasami paproch z płaszcza. Przełknął ślinę. Przez moment nie miał odwagi, by podnieść wzrok na tamtych. Tętno przyspieszyło. Zasłonił tę muchę butami, jeszcze jej nie nadepnął, choć brał pod uwagę tę straszną ostateczność. Na razie się wiercił, wyglądał podejrzanie, a przecież ukrywał tylko mały muszy zewłok, nic wielkiego. A mimo to zwiększał wysiłkiem woli objętość ciała po to tylko, by schować przed oczami niepożądanych świadków dowód winy. A ci świadkowie nie mogli dostrzec muchy. Być może ten ruch jego ręki, gdy strząsał ją na ziemię, nic poza tym. Lecz oni zupełnie niczego nie widzieli, teraz wiedział, bo znów się odważył i podniósł na nich oczy. Nie miał pojęcia, jak długo trwał ten impas, być może minutę, być może dużo dłużej, aczkolwiek ten facet stał ciągle przed tym blatem, nie mogąc podjąć decyzji w sprawie karmy. Wciąż o coś pytał, obracał w palcach tubki, kazał podawać sobie kolejne i kolejne, jak gdyby od tego zależało cokolwiek na tym świecie.

Co mógł zrobić? Mógł tylko uciec z tą muchą, zabrać ją ze sobą, wykorzystując ten moment nieuwagi, gdy tamci zajęci byli wszystkim oprócz niego, gdy los najwyraźniej chciał sprzyjać właśnie jemu. Ale jak ten plan zrealizować? Musiałby się schylić, nagle zniknąć pod blatem, a to przecież mogło zaalarmować sprzedawczynię, zwrócić na niego jej nieco uśpioną uwagę. A tego nie chciał. Przez chwilę rozważał pozostawienie muchy w sklepie, przebiegłe ukrycie ciała w miejscu zbrodni, pod blatem, pod workiem z psią karmą, gdziekolwiek, byle ukryć, lecz strach go obleciał na myśl o konsekwencjach. O tym, że musiałby żyć w tej ciągłej niepewności, czy ktoś przypadkowo nie odkrył jego czynu, trafiając na muchę, zeschniętą muszą mumię. A potem po nitce do kłębka, do niego, do mordercy. Nie, odpada. Patrzy. Dziewczyna coś znowu tłumaczy klientowi. Słyszy co któreś słowo. Teraz, teraz, teraz. Jeszcze nie. Zbiera się na odwagę, bo jedno jest pewne, musi tę muchę zabrać, nie może zostawić jej truchła na podłodze, nie może jej ukryć czy choćby zdeptać butem. Jakoś nie potrafił. Znowu spojrzenie. Teraz. Skłon i wyprost.

Spojrzała na niego. Niby w impulsie, na sekundę, aby natychmiast odwrócić wzrok. A potem znowu, już spokojniej. Jakby się trochę obawiała, ale czego? Kogo?

— Czy pan czegoś potrzebuje?

To do niego.

Czy czegoś potrzebował? Wielu rzeczy. Ale akurat od niej? Niekoniecznie. Czego mógł oczekiwać od dziewczyny ze sklepu zoologicznego? Od osoby, która spędza całe dnie w tym dusznym pomieszczeniu, pachnącym pokarmem dla zwierząt, słabo wentylowanym. Wyobrażał sobie — natychmiast przeszło mu przez myśl — że jeden prysznic po takiej dniówce nie wystarczy. Że ta dziewczyna bierze kąpiel, kładzie się do łóżka, a ten, co z nią sypia, wciąż czuje tę psią karmę, te odchody papug. Kochał papugi, ale nie tę dziewczynę, dlatego jakoś zaczęła go nagle brzydzić.

Nie odpowiedział.

— Obsłużę tego pana…

Naprawdę go brzydziła.

— …a potem zajmę się panem.

Obrzydliwa.

Ale powinien zareagować, coś jednak odpowiedzieć, musiał wyglądać straszliwie dziwnie w tej niemej postawie. Ale czy dotąd przejmował się, co myślą o nim inni? Wszedł do tego sklepu z reklamówką z dynią. Obecnie leżała w bezpiecznym miejscu na podłodze. Co robił facet z warzywem w zoologicznym sklepie? Dopiero teraz zorientował się, że stoi na baczność, zupełnie sztywny, prosty, a w dłoni — to najważniejsze — dzierży martwą muchę.

Dziewczyna patrzyła na niego jeszcze chwilę, lecz najwyraźniej poczuła ostatecznie, że żadna reakcja z jego strony nie nastanie, na pewno nie teraz, może później. Klient ciągle nie mógł się zdecydować, ważył te tubki, woreczki w pulchnych dłoniach, które naprawdę wyglądały jak elementy wagi. Kręcił nosem, cmokał. Coś było ciągle nie po jego myśli.

— Może panu się spieszy?

To znów do niego.

Patrzyła mu prosto w te wytrzeszczone oczy, bo spiął się tak bardzo, że wyskoczyły z orbit.

— Nie, nie — powiedział.

— Na pewno?

— Tak, zaczekam.

Ten dialog kosztował go rok życia, może więcej. Zaczeka. Ale na co? Przecież przyszedł tu zupełnie po nic, popatrzeć na ptaki, oddalić trochę pustkę, co czeka jak zwykle w mieszkaniu, kiedy wraca z pracy. Co miałby chcieć od tej dziewczyny? O co ją poprosić?

Nie miał pojęcia. Tymczasem trzymał tę muchę w ręce za plecami, wyraźnie ukrywał przed światem jakąś zbrodnię. Jakąś! Zabił muchę w sklepie zoologicznym. Winien był mordu na bezbronnym stworzeniu. Miał na imię Sebastian i został mordercą. Czuł się winny. Był winny. A mimo to krył dłonie. Bo chciał je mieć czyste, bez kropli krwi ofiary, by nikt nie zarzucił mu niczego, o nic go nie oskarżył. Tymczasem z tej muchy zrobiła się już breja, czuł w palcach jej lepkość i miękkość, zluźnił uchwyt.

Mężczyzna przy kasie odwrócił się.

— Bardzo przepraszam.

— Nie szkodzi.

— Naprawdę, jeszcze chwila. To bardzo ważne, wie pan…

A on odruchowo pokazał gest: spokojnie; naprawdę nie szkodzi; poczekam, ile trzeba. I by to pokazać, wyciągnął obie dłonie. A gdy je wyciągnął przed siebie, w tej samej chwili je otworzył. Mucha wypadła. Nie wylądowała, jak zwykle ląduje na podłodze żywa mucha, po prostu walnęła o tę podłogę, spadła niczym kamień. A trwało to wszystko sekundę, może krócej.

— Mam cały dom w akwariach.

Facet wydawał się nieporuszony, ale dziewczyna wyraźnie drgnęła, widziała tę muchę albo ją usłyszała, jedno z dwojga. Bliskie spotkanie owada z ziemią było niemal bezdźwięczne, z kolei widok mogło przesłaniać jej akwarium.

— Jestem pasjonatem — powiedział klient.

Musiał nie wiedzieć, o co chodzi, stał i gadał, zafiksowany na jednym temacie, tylko rybki, jak gdyby prócz rybek nie było nic na świecie, nawet much, a ściślej: tej jednej, zupełnie martwej, zwanej musca domestica.

A on miał te ręce w górze, jakby ten drugi celował do niego z broni. Albo z ryby. Przez chwilę to sobie wyobraził: facet mógł trzymać w ręku rybę i nią mierzyć, to było komiczne, nie bardziej jednak niż to, co sam reprezentował — stał bowiem ciągle z tymi rękami jak ofiara.

— Wszystko w porządku? — zapytała dziewczyna.

— Tak, tak.

Opuścił ręce. Patrzył teraz na bok. Unikał jej oczu, a także oczu akwarysty, a nade wszystko chciał popatrzeć w dół, na ciało muchy.

Dziewczyna wychyliła się, wyjrzała zza akwarium, omiotła go wzrokiem od stóp do głów. Zauważyła muchę.

— Czy ja…? — powiedział klient.

— Tak?

— Chciałbym dokończyć.

— Już, już obsługuję pana. Co jeszcze?

— Chciałbym dokończyć to, co zacząłem mówić.

Dziewczyna przestała wpatrywać się w podłogę pod stopami tego dziwnego faceta z muchą — bo tak myślała o nim: dziwny facet. Spojrzała na tego, który do niej przemawiał, a potem raz jeszcze, ale na krótko, w stronę muchy.

— Proszę?

— Chciałbym dokończyć o tych rybkach, jeśli można.

— Ach, o rybkach.

— Owszem.

— Proszę mówić. Albo…

— Tak?

— Chwileczkę.

Zwróciła się znowu do tego dziwnego. Właściwie obaj byli dziwni. Samych dziwaków mi dzisiaj los przysyła — pomyślała.

— Czy wszystko w porządku?

— Dlaczego? — zapytał.

Musiało to zabrzmieć głupio, bo taka też była mina sprzedawczyni.

— To mucha? — zapytała.

— Nie.

Przykrył ją butem.

— Widziałam tam muchę.

— Musiało się tak zdawać.

— Nadepnął pan na nią.

— Nie może być.

Pokazał podeszwę.

— Tym drugim butem.

Zawahał się.

— Drugim?

— Tak. Tym drugim.

— No nie wiem.

— Ma ją pan pod drugim butem. Proszę go podnieść.

A więc wpadł. Jest głupcem. Dał się przyłapać w tak beznadziejny sposób. Co ma robić? Podniósł podeszwę.

— O, widzi pan?

— Ma pani rację.

— To mucha. Przepraszam najmocniej. Walczymy tu z muchami, ale wie pan…

Ona go przeprasza. On zabił muchę, a ona go przeprasza.

— Nie szkodzi — powiedział.

Zupełnie beznamiętnie, oszołomiony całą sceną.

— Proszę ją strząsnąć na ziemię, zaraz ją wyrzucę.

Wyszła na moment na zaplecze. On w tym czasie pozbył się muchy z buta. Leżała na podłodze, maleńki odprysk czegoś, na wpół breja.

Sprzedawczyni wróciła ze szczotką i szufelką.

— I już, po kłopocie.

Mucha leżała martwa na szufelce. Patrzył na nią.

Stali tak chwilę wszyscy troje jak w kościele, jakby ta mucha wymagała kontemplacji.

On zastanawiał się przez chwilę, co z nią zrobi.

— Wyrzucę ją do kosza na zapleczu.

Jakby czytała w jego myślach.

— Doskonale — powiedział.

Choć nic w tym nie było doskonałego, zupełnie nic z doskonałości.

— Te muchy — powiedział klient.

— Tak…

— Można na nie łapać ryby, wie pan?

— Na co można łapać? — zapytała sprzedawczyni.

Wróciła.

— Na muchę — powiedział klient.

— Ach, tak.

— Warto czasami taką upolować.

— Co pan powie?

— Owszem. To już nie sezon na muchy. A tu proszę.

Mówił raz w stronę dziewczyny, raz w przeciwną, jak gdyby koniecznie chciał włączyć wszystkich obecnych do rozmowy.

— Swego czasu bym pani nie odpuścił tej muchy — powiedział klient.

— Jak to?

— Zabrałbym ze sobą.

Dziewczyna się zaśmiała.

— Naprawdę. Ale już nie te czasy. Teraz to o, akwarystyka. Rozumieją państwo?

Popatrzył im w oczy, szukając zrozumienia.

— Może pan potrzebuje jeszcze akwarium do tych rybek?

— A nie, broń mnie Panie Boże. Żona by mnie zabiła. Zacząłem o tym mówić.

— O czym?

— Że mam cały dom w akwariach.

— Ach, tak. Rozumiem.

— Oj, nie rozumie pani, proszę mi wierzyć. Tego się nie da zrozumieć. To trzeba zobaczyć. Pani w tym sklepie tyle nie ma tego, co ja w domu.

— Naprawdę?

— Jak tu stoję. Upchane od podłogi po sufit. W każdym pomieszczeniu.

— W każdym?

— Nawet na desce klozetowej jedno stoi.

— Jak to?

— A widzi pani. Jednak się pani dziwi.

— Ale na desce? A jak trzeba skorzystać?

— To się zestawia na podłogę. A potem znowu stawia. Tylko trzeba uważać, bo tam na podłodze już stoją dwa akwaria, więc jest ciasno.

— I co pana żona na to?

— Nic w zasadzie. Właściwie to jesteśmy w separacji.

— Rozumiem.

— Tak?

— To znaczy…

On słuchał rozmowy, jak słucha się czasami kiepskich płyt. Bezrefleksyjnie.

— Chciał pan ten pokarm… — powiedziała sprzedawczyni.

— Tak, tak. Tylko, wie pani, ciągle nie wiem który. Różne już testowałem i jakoś tak nie jestem do żadnego przekonany. Po jednym te rybki jakieś takie drętwe. Po innym pobudzone. Sam już nie wiem.

— Sprawdzał pan w internecie? — zapytał.

— Proszę?

— W internecie.

Klient się zamyślił.

— Nie — powiedział.

— To źle. Tam pan znajdzie wszystko.

— Naprawdę?

— Oczywiście. Sprawdzić panu?

— Mógłby pan?

— Pewnie.

— Byłby pan tak miły?

— Czemu nie?

— Wspaniale. Będę wdzięczny.

On wyjął telefon, postukał parę razy i już miał w zanadrzu odpowiedź na pytanie.

— Mamy ten pokarm — powiedziała dziewczyna.

— Świetnie. Bardzo mi pan pomógł.

— Drobiazg. Podobno jest najlepszy. Poleca go dziewięćdziesiąt cztery procent użytkowników.

— Ojej. A co z resztą?

— To znaczy?

— Zostaje jeszcze sześć procent. Całe sześć procent.

— To niedużo.

— Niedużo? Dobre sobie. Wie pan, że tylko sześć procent ludzi w tym kraju pije wystarczającą ilość wody?

— Proszę?

— A pani o tym wiedziała?

— Skąd — powiedziała dziewczyna.

— A jednak.

— Przecież to burzy pańską teorię — powiedział.

— Jaką teorię?

— O tych sześciu procentach. Mówił pan, że to dużo, a potem, że tylko sześć procent.

— A no tak… To znaczy… Wie pan, ilu to jest ludzi, te sześć procent z czterdziestu milionów? Niech pan wyciągnie ten kalkulatorek i policzy. Mówię panu.

— Nie ma nas czterdzieści milionów.

— A ilu nas jest?

Sprawdził.

— Trzydzieści osiem milionów trzydzieści sześć tysięcy stu osiemnastu.

— Co pan powie? W takim razie wymieramy. Niedobrze. Wymieramy.

— Bez przesady.

— Ma pan rację, to ciągle dużo. W takim razie niech pan dzieli.

— Co mam dzielić?

— Albo mnoży. Cokolwiek. Byleby ten procent wyszedł. Znaczy się ta liczba z tego procenta.

— To będzie jakieś dwa miliony dwieście osiemdziesiąt tysięcy osób.

— Jakieś! Niech pan dokładnie policzy.

— Liczę dokładnie. Zaokrągliłem do trzydziestu ośmiu milionów.

— Czyli niedokładnie. Ale niech tam. Nie będę się z panem szarpał. W każdym razie wyszło na moje.

— To znaczy?

— To znaczy, że sześć procent to grubo ponad dwa miliony ludzi.

— Ale nie w przypadku użytkowników tej akurat karmy. To nie jest nawet sześć procent użytkowników internetu, ani nawet sześć procent użytkowników wszystkich karm. Po prostu to może być sześć procent ludzi z dwudziestu, bo ja wiem, pięćdziesięciu osób.

— A widzi pan. Niech to będzie, dajmy na to, dla łatwego rachunku, sto osób. I sześć z tych stu osób nie poleca tej karmy. Sześć! Rozumie pan?

— To nadal bardzo mało.

— Mało? Gdyby to była jedna osoba, to rozumiem. Mogła po złości skomentować albo źle użytkować pokarm. Ale sześć osób? Chyba pan sam nie wierzy, że to mało. Jak wytłumaczyć aż sześć różnych opinii? Jak pan to wytłumaczy. Pan. Właśnie pan.

— Ale sześć negatywnych opinii o produkcie nie oznacza sześciu wad tego produktu.

— Nie?

— Oczywiście, że nie. To równie dobrze może być jedna wada, która przeszkadza tym sześciu osobom. Albo nawet żadna wada.

— Żadna?

— Niech pan posłucha.

Wkręcił się.

— To może oznaczać — powiedział — że te sześć osób to tak zwani trolle. Zna pan to pojęcie?

— Co mam nie znać?

Nie wyglądał na takiego, który zna.

— Więc wie pan…

— Oczywiście, że wiem.

— Albo…

— Tak?

Facet wyraźnie uczepił się tego „albo”.

— Albo ta wada, rzekoma zresztą, przeszkadza tylko im. Nikomu więcej. Rozumie pan?

Dziewczyna za blatem była znudzona. Nie miała tam co robić. Żaden inny klient nie chciał przekroczyć progu sklepu. Było już dosyć późno, zbliżało się zamknięcie. A ci gadali i gadali jak najęci.

— Tylko im?

— Tak.

— Przecież jest ich sześciu. Sześciu! Nie jeden, tylko sześciu. To nie może być jakaś tam zwyczajna wada.

— Przecież dziewięćdziesiąt cztery osoby nie widzi tej wady.

— Mam pana! Nie widzi? Czyli ta wada istnieje, tylko oni jej nie dostrzegają, co?

— To znaczy…

— Nic z tego. Niech pan poszuka innej karmy. Będę wdzięczny.

— Ale ta jest najlepsza.

— Najlepsza? Niemożliwe.

— A jednak. Inne mają poniżej dziewięćdziesięciu czterech procent.

— Co za świat! Przecież te karmy do niczego się nie nadają. I czym ja przez cały czas karmiłem moje rybki? Nie dziwię się teraz, że słabo się chowają.

— Ale tłumaczę panu…

— Co mi pan tam tłumaczy? Ja zęby zjadłem na rybach, rozumie pan? Mam nawet w pralce małe akwarium, o takie, taką kulę, i je wyjmuję, jak piorę, a potem znowu wkładam. To znaczy żona to robiła, ale jesteśmy w separacji.

— Rozumiem.

— Co pan sugeruje? Że to zrozumiałe, że jesteśmy w separacji?

— Nic takiego nie miałem na myśli. Tylko…

Facet wyraźnie poczuł się urażony.

— Tylko co?

— Zacznijmy od początku.

— Podać tę karmę? — zapytała dziewczyna.

— Nie, nie. Broń Boże. Nie będę truł moich rybek.

— To są najlepsze pokarmy klasy premium. Zaręczam, że w naszym sklepie nikt nikogo nie otruł.

Ale zabił — pomyślał on. Ta mucha wciąż gdzieś jest, choćby w koszu. Mizerny, smutny dowód jego winy.

— Wie pani co, na razie się wstrzymam.

— Jak pan uważa.

— Rybki muszą coś jeść — powiedział on.

— Coś. Ale nie truciznę.

— No wie pan? Jak pan może? — powiedziała sprzedawczyni.

— To nie pani wina, że pani tu pracuje.

— Proszę pana, to nie jest praca, ale hobby. To sklep mojego ojca. Od dziecka mam styczność ze zwierzętami wszelkiej maści. Wiem, co mówię.

— Mimo wszystko uważam, że to nie pani wina. Po prostu każą to pani sprzedawać, więc…

— Kto mi każe?

— A choćby producent. Hurtownia. Kto tam jeszcze?

— To ja, jako doświadczona pracownica tego sklepu, dokonuję wyboru towaru, który do nas trafia. Nikt mi niczego nie każe.

— Tym gorzej.

— Dla kogo?

— Dla sprawy. Ma pani wolną wolę. A mimo to pani sprowadza tę truciznę.

— Przepraszam pana bardzo, ale chciałabym już skończyć tę dyskusję. Pan mnie obraża.

— Skądże.

— Pan godzi w autorytet sklepu. Wie pan, ile lat jesteśmy na rynku?

— Wierzę pani.

— A jednak kwestionuje pan to, co tu sprzedaję.

— To ten pan.

Spojrzeli na niego.

— Ja? — zapytał.

— Tak, pan. To pan mi powiedział, że to dziadowska karma.

— Ja powiedziałem?

— A nie? Te marne dziewięćdziesiąt parę procent…

— Panowie — powiedziała sprzedawczyni.

— Ma pani rację, nie czas na przepychanki słowne — powiedział klient.

— Ile razy można tłumaczyć, że…

— Panowie, naprawdę.

Zamilkł. Zamilkli obaj. Dziewczyna także zamilkła. A potem nagle się odezwała:

— Czyli nie chce pan tej karmy?

— Wybaczy pani, ale nie.

— Dobrze. Są jeszcze inni klienci. Słucham pana.

Zwróciła się tym razem w jego stronę, ostentacyjnie ignorując akwarystę.

On wciąż milczał.

— No słucham, w czym mogę pomóc?

— Pomóc?

— No, czym mogę służyć?

— Służyć? Właściwie…

— Przepraszam bardzo — powiedział klient — ale ja jeszcze nie skończyłem.

— Przecież powiedział pan, że nie chce nic kupować.

— Nie powiedziałem, że nic. Powiedziałem…

— Już dobrze. Pan mnie obraził. Teraz rozmawiam z tym panem. Stracił pan kolejkę.

— Ale chwileczkę. Ja panią obraziłem?

— Pan.

— Czym właściwie?

— Wie pan dobrze.

— Wybaczy pani, ale nie wiem.

— Może ten pan ma panu podpowiedzieć?

Spojrzeli na niego. Rozłożył ręce.

— Właściwie chętnie przepuszczę tego pana — powiedział.

— Dziękuję panu.

— Ja w zasadzie…

— Ale, panowie, nie wolno tak.

— Ten pan mnie przepuszcza.

— Ale pan nie chce karmy — powiedziała.

— Nie chcę.

— Karma wraca — powiedział on.

— Proszę?

— Nic, nic.

Klient wyraźnie był zdezorientowany, sprzedawczyni także. On jeden nadążał za tokiem tej rozmowy i mógłby właściwie łatwo nad nią zapanować, lecz musiałby wyjść z inicjatywą, a to trudne. I tak już nad wyraz rozbestwił się w tej konwersacji, zadawał pytania i dawał odpowiedzi, jak gdyby potrzebna mu była ta uwaga innych ludzi, ot, choćby dziewczyny ze sklepu i klienta. Rzadko rozmawiał z kimkolwiek poza pracą, zbyt często z kolei przemawiał sam do siebie. Miał w sobie coś z wariata i miał tego świadomość, a to go czyniło paradoksalnie kimś normalnym. I gdyby tylko nie ta mucha… Gdyby tak źle nie zaczął, zupełnie na otwarciu ta niepotrzebna zbrodnia, to wszystko by poszło inaczej, nie miałby z tyłu głowy, że oto jest zbrodniarzem, bo czuł się nim przecież i był nim w oczach ludzi, bo ci go widzieli, widzieli martwe ciało, a corpus delicti to jego własne ręce, te krwią naznaczone niewinne kiedyś dłonie. Gdyby nie to wszystko, może by umiał to jakoś poukładać, znaleźć się pośród języków obcych ludzi, lecz miał podejrzenia, że sam jest podejrzanym, a motyw rozmowy przedłuża się dlatego, że ktoś zawiadomił policję, a ta jedzie, i trzeba go tylko zatrzymać w miejscu zbrodni. Na gorącym uczynku. Lecz przecież nie ucieknie. Nie miał zamiaru uciec, miał tylko zamiar tam zostać jak najdłużej, bo tam go czekało cokolwiek, choćby kara, a nic nie czekało go w pustym mieszkaniu.

— Dobrze — powiedziała dziewczyna — niech pan już kupi cokolwiek panu trzeba.

— Potrzebuję karmę — powiedział klient.

— Pokazałam panu wszystkie nasze karmy.

— Wszystkie?

— Nawet tę najlepszą.

Na słowo najlepsza machnął ręką.

— Jestem w kropce — powiedział. — W bardzo złym położeniu. Prawie tak złym jak te pani karmy.

— Prosiłam pana, żeby pan nie obrażał.

— Przepraszam najmocniej, po prostu jestem wściekły. Co ja mam zrobić? Mam iść do konkurencji? Przecież ten pan powiedział, że to najlepsza karma.

— W całym internecie.

Uniósł telefon jak trofeum.

— Właśnie. I co ja mam począć? Czym karmić te rybki? Przecież ja chcę dla tych rybek możliwie jak najlepiej.

— Już wiem — powiedziała dziewczyna. — Skoro pan tyle ma tych rybek, to niech pan weźmie wszystkie te karmy i popróbuje.

— Przecież to testy na żywych organizmach.

— Proszę pana… Ten sklep istnieje od niepamiętnych czasów i nikt, nawet raz, nie przyszedł z reklamacją.

— Ta pani ma rację. To najlepsze wyjście.

— Nie jestem do końca przekonany.

— Dorzucę w gratisie…

Odwróciła się, patrząc po półkach, czym by go tu zaskoczyć.

— …te oto kamyki.

— Kamyki?

— A pewnie. Do akwarium jak znalazł. Widzi pan?

Klient nie był przekonany.

— W gratisie?

— W gratisie.

— Za darmo znaczy?

— Jeżeli kupi pan po jednej paczce każdej karmy.

— Czy mi są naprawdę potrzebne te kamyki? We wszystkich akwariach mam coś na wzór tych tutaj…

— To może zameczek?

— Zameczek?

— Do ozdoby. Wygląda stylowo i pełni ważną funkcję. Rybki tam lubią się chować. Świetna sprawa.

— Mam zameczki.

— Takiego pan nie ma. Dopiero co przywieźli. Najnowszy na rynku model zamku do akwarium.

— Gratis?

— Gratis.

— Nie jestem przekonany.

— To może…

Zaczęła się rozglądać.

— …już wiem. Filtr do wody.

— Mam już niejeden.

— Zawsze się przyda.

— Gratis?

— Gratis.

— Jeżeli kupię tę karmę?

— Wszystkie rodzaje.

— Dostanę trzy gratisy?

— Jeden gratis.

— Mówiła pani: kamyczki, filtr i zamek.

— A pan kręcił nosem.

— Właściwie w tym przypadku…

A on się odłączył na chwilę, już nie słuchał, na moment zapomniał o musze i tym wszystkim, był znowu klientem w zoologicznym sklepie, kimś takim, kto przyszedł poobserwować ptaki. Te wszystkie papuzie rasy, które znał na pamięć, potrafił rozróżniać po barwie upierzenia, potrafił podziwiać zamkniętą w klatce wolność, jak czasem podziwia się zaklęte w bursztyn życie, to dawno wymarłe owadzie ciche trwanie.

I znowu ten owad, ta mucha w jego głowie, jak powracający wraz z każdą nocą koszmar. A było już po wszystkim. Bo co go właściwie jeszcze mogło czekać? To był absurd. Nie było żadnego paragrafu przeciw niemu, nie było sędziego gotowego, by go skazać, nie mogło być mowy o grzechu. Powoli wracał spokój. Papugi skrzeczały, przestępowały z nogi na nogę, doniosłe i dumne, pomimo życia w klatce. Tamci widocznie doszli do porozumienia. Mężczyzna wyciągnął pieniądze, by zapłacić, dziewczyna w tym czasie wszystko zapakowała.

— Dziękuję panu — powiedział klient. — Kłaniam się.

Ominął go. Wyszedł.

— Ja też panu dziękuję — powiedziała sprzedawczyni. — Pomógł mi pan utemperować tego pana.

— Nie mam wrażenia, abym w czymkolwiek pomógł.

— Gdyby nie pan, on nigdy by nie poszedł. I nic by nie kupił.

Zrobiło mu się głupio. Bo czy on sam kiedyś wyjdzie? Czy sam cokolwiek kupi?

— Świetnie zagrała pani z tymi gratisami.

— Wziął wszystko, widział pan?

— Ludzie są przewidywalni.

— Tylko jak ja to wszystko wytłumaczę ojcu?

— Chyba nieczęsto ktoś kupuje wszystkie rodzaje karmy. To niezły zarobek jak na jeden raz.

— To prawda.

Uśmiechnęła się.

— A pan?

— Ja?

— Czego pan potrzebuje?

Tak wiele razy przychodził tu po pracy i nigdy nie wdawał się w żadne dyskusje. Gdy go pytała, czy coś podać, po prostu kręcił głową, czasami odburknął pod nosem, że dziękuje. Następnie wychodził, nigdy nic nie kupując, był typem klienta, którym sprzedawcy gardzą. Tak zwany oglądacz, uważny obserwator, jak biedny rencista jedzący szynkę wzrokiem lub jak alkoholik patrzący na rząd flaszek. Popatrzę, odejdę. To była ich dewiza. To była konieczność, czasami zaś potrzeba, zwyczajna rozrywka, zajęcie czymś złych myśli. I czasu, bo czasu ci ludzie zawsze mieli nadmiar.

Zatem przeważnie milczał. Bo co miał mówić? Miał jej powiedzieć coś o sobie? Kilka faktów o nim: zdarza mu się sięgać po dowód osobisty, żeby zobaczyć, kim jest; z tego samego powodu zrobił zdjęcie do dokumentów, chociaż nie było mu potrzebne; na zegarku ma zawsze złą datę w datowniku, bo ustawienie jej jest jego zdaniem zbyt skomplikowane; najbardziej cieszą go drobiazgi, takie jak zdrowy, lekki stolec z rana; wyrzuca śmieci do złych pojemników, bo nigdy nie nauczył się robić tego prawidłowo; niczego nie kupuje na zapas; nie używa tabletek przeciwbólowych, choćby głowa pękała mu na pół, a działo się to notorycznie; jakby nie patrzeć, był trochę dziwny, a przecież mógłby wymieniać i wymieniać, a nie robił tego, bo i po co?

Do najważniejszych faktów należał ten, że Sebastian był tym klientem oglądaczem. Jednak tym razem nie umiał odmówić, zabrnął już za daleko, musiał coś wymyślić. Rozejrzał się.

— Tę klatkę wezmę.

— Klatkę?

— Tak. Klatkę na ptaki.

2. Ona

— Zabrałeś mnie do muzeum, aby mi jęczeć do ucha? — powiedziała Weronika Maria.

Mówiła to półżartem, ale i z nutą żalu, choć była w tym wszystkim i krztyna kokieterii.

Wystawa malarstwa północy, stateczne postacie wpatrzone w cichą otchłań, ciasne i ciemne od cieni wnętrza domów, a nade wszystko te fale oraz chmury, wzburzone i gniewne, a momentami nieme. Wchodziły na siebie przez linie horyzontu, faktura z chropawej zmieniała się na gładką, widoczny był każdy ruch pędzla wielkich mistrzów. Łączyły się w sobie ich cechy osobowe, zbierały się tłumnie przymioty ich doświadczeń. Wielka sztuka. A wśród tego blichtru ta para jak z obrazka, na palcach obrączki niczym złocone ramy, a w oczach iskierki wciąż nieprzekwitłych uczuć.

— Pragnę cię.

Szepnął.

— Przestań.

Odsunęła się.

Była w widocznej, zaawansowanej ciąży. Dłoń spoczywała na odstającym brzuchu, lekko gładziła ciepły materiał swetra, na twarzy malował się udawany spokój, a wzrok sięgał płócien, nie jego oczu, nigdy.

On nie dostrzegał tego nowego życia, co tliło się w brzuchu jego młodziutkiej żony, tym bardziej nie zwracał uwagi na obrazy, przelotnie spoglądał i wracał wzrokiem do niej, a ręce szukały jej ciała, czasami znajdowały, lecz tylko do chwili, w której nadchodził protest.

— Co cię napadło? — zapytała.

— Nic.

— Nie tu. Przestań.

— A gdzie?

— Tu są ludzie.

— I co?

— Jesteś okropny.

Znowu go odtrąciła, zrobiła krok do przodu, aż prawie jej czoło spotkało się z obrazem. Poczuła coś w brzuchu. Czyżby jej dziecko zaczęło się stresować? Zamknęła oczy.

— Sławek…

Objął ją.

— Wszystko dobrze?

— Rusza się. Czuję.

— To dobrze.

— Nie.

— Dlaczego?

Próbował położyć na jej brzuchu swoją rękę. Wzbroniła mu.

— Ono czuje.

— Co czuje?

— I słyszy.

— Nie bądź głupia.

— Mówię ci. To dziecko wie wszystko. To dziecko… Nasze dziecko…

— Nawet nie ma płci. Dlaczego uparłaś się, żeby jej nie poznać?

— Nie tutaj.

— Wszystko nie tutaj. Nie dotykaj mnie tutaj, nie mów do mnie tutaj. Zachowujesz się jak dzikuska.

— Może nią jestem.

— Daj już spokój.

— Widać mnie chciałeś taką.

— I nadal chcę. Bardzo.

— Przestań.

— Bo co?

— Oglądaj obrazy.

Obrazy autorów, których nazwiska potrafili poprawnie wymówić tylko mieszkańcy Skandynawii. Obrazy zazwyczaj pełne mroku, ale czasem światła — świecącej z oddali latarni, wydobywającej się z komina samotnej iskry. Obrazy przytłaczające swoją wymownością, poruszające detalem, wyrachowaną głębią. Obrazy — pamiątki po dawno nieżyjących mistrzach, świątynie pamięci i skarbce ich emocji. Obrazy jak rzuty na ścianach, jak przepełnione znaczeniami znaki.

— Wolę ciebie.

— Po co mnie tu zabrałeś?

— Chciałem zrobić ci przyjemność.

Nachylał się, by szeptać jej do ucha, a ona co chwilę odpędzała go jak muchę. Próbował ją chwycić za dłoń albo zaczesać jej włosy za ucho, lecz ciągle dostawał sygnały, aby przestał. Chciał jej pokazać, że skupia się na dziecku — tu też każda próba dotknięcia brzucha kończyła się porażką.

— Kopie? — zapytał.

— Już nie. Może mi się zdawało.

— To stres. Musisz się rozluźnić.

— Jak?

— Mam na to sposób.

— Przestań. Skup się na obrazach.

— Popatrz na ten.

— Obrzydliwe.

— Co jest obrzydliwe?

— Nagość.

— Nagość jest obrzydliwa? Jest piękna.

— Może dla ciebie.

— To sztuka, kochanie.

— Od kiedy jesteś takim znawcą sztuki?

— Od kiedy ten obraz tak bardzo na mnie wpłynął. Poczułem, patrząc na niego, że cię pragnę. Bardzo. To musi być prawdziwa sztuka. Działa na emocje.

— Jesteś głupi.

— Bo czuję sztukę?

— Bo zmyślasz.

— Mówię prawdę. Naprawdę cię chcę, rozumiesz?

— Nie rozumiem. Dopisujesz ideologię do swoich niskich potrzeb. To zwykłe zwierzęce instynkty, nad którymi mógłbyś wreszcie nauczyć się panować.

— Ale nie chcę.

— No właśnie. Jest to możliwe, ale potrzeba chęci.

— A jest możliwe, by nie jeść albo nie pić?

— Z pomocą Bożą wszystko jest możliwe. Dlaczego nie modlisz się tak jak ja, prawdziwie? Chodzimy razem na wszystkie nabożeństwa, a ty ciągle myślisz o jednym, jak jakiś barbarzyńca.

— Bóg stworzył kobietę i mężczyznę, by zaludniali Ziemię.

— Nagle masz zamiar powoływać się na Biblię?

— To prawda czy nie?

— To prawda, oczywiście. Ale nie można popaść przy tym w grzech.

— Jak mamy zaludniać Ziemię, nie robiąc „tego”?

— Już to zrobiliśmy.

Pomasowała brzuch.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Że nie możemy tego robić, kiedy jestem w ciąży.

— Ty chyba zwariowałaś.

Przymknęła powieki, wstrzymując złość i smutek. Drżała nieznacznie, ale zauważalnie. Dłonie obejmowały wciąż brzuch jak muszle swoją perłę.

— Wero — powiedział.

— No co?

— Gniewasz się na mnie?

— Nie.

— Dlaczego taka jesteś?

— Jaka?

— Właśnie taka.

— Wiedziałeś, jaka jestem.

— I tak, i nie.

— To znaczy, że żałujesz?

Posmutniała jeszcze bardziej.

— Niczego nie żałuję — powiedział.

— Wiem, że żałujesz. Chciałbyś mnie mieć zupełnie inną. Mówisz, że nie wiedziałeś, jaka jestem, a przecież zdążyłeś mnie poznać przez te wszystkie lata.

— Nie powiedziałem, że nie wiem, jaka jesteś. Miałem na myśli, że czasem…

— Co? No mów.

— Przesadzasz.

— W czym znów przesadzam?

— W twojej zatwardziałości. Interpretujesz wszystko dosłownie, a tak się nie da, tak nie można.

— Co interpretuję?

— Wiarę, Boga, religię.

— Tych spraw się nie interpretuje. One po prostu są.

— No właśnie o tym mówię. Może powinnaś je poddać interpretacji? Dać sobie jakiś margines na działanie? Wszystko przyjmujesz za pewnik.

— O czym ty mówisz?

— Mówię o tym… Nie wiem, jak mam w ogóle z tobą rozmawiać.

Załamał ręce, westchnął.

— Powiedziałeś, że wszystko przyjmuję za pewnik. A jak mam inaczej wierzyć? Wiara jest wiarą. Nie można wątpić.

— Można. Na tym to właśnie polega, aby szukać, zadawać pytania.

— Jak to sobie wyobrażasz?

— Jesteśmy ludźmi, Wero. Tylko ludźmi. Nie bogami.

— Bóg jest jeden.

— I popełniamy błędy. Jesteśmy słabi i omylni. Upadamy. A potem podnosimy się i upadamy znowu. I tak w kółko.

— Co się z tobą stało? Wyszłam za człowieka wierzącego, dobrego katolika, a teraz wychodzi z ciebie ktoś zupełnie inny.

Odeszła parę kroków. Dogonił ją.

— Nie róbmy tu scen — powiedział.

— To ty robisz sceny, odkąd tu przyszliśmy.

— Zupełnie nie wiem, jak do ciebie dotrzeć.

— Boję się ciebie, Sławek.

— Co ty mówisz?

— Boję się. Zmieniłeś się. Od kiedy…

— Wcale się nie zmieniłem. Jestem taki sam. Wciąż cię kocham.

— Kochasz mnie inaczej.

— Tak samo albo jeszcze mocniej. Na pewno mocniej. Jak mam ci to jeszcze udowodnić?

— Nie chcę dowodów.

— A ja chcę ci je dać. Tylko musisz dać mi szansę.

— Nasze dziecko jeszcze się nie urodziło, a ja już mam wątpliwości.

— O czym ty mówisz, kochanie?

— Jesteś inny. Czuję to. Widzę. Boję się mojej przyszłości z tobą. Boję się o dziecko. Nasze wartości są najwyraźniej inne.

— Nie mów tak.

— To prawda.

— Jak możesz mieć wątpliwości wobec mnie? Jesteśmy razem.

— Sam powiedziałeś, że trzeba wątpić.

— Łapiesz mnie za słowa. Kierujesz przeciwko mnie broń wymierzoną w naszych wrogów.

— Kto jest naszym wrogiem?

— Świat.

— Jesteś okropny. Może mi powiesz jeszcze, że Bóg?

— Przez niego się kłócimy. Przez niego masz jakieś dziwne wątpliwości.

— Nie chcę tego słuchać.

Oddaliła się znowu. Zatrzymał się, odczekał, aż sam się uspokoi, by móc ruszyć z akcją uspokajania żony. Było to trudne. Czuł swoją bezradność, zupełnie nie umiał już kontrolować jej emocji. Była spokojna, a nagle wybuchała. Była oddana, dawała się prowadzić, by nagle wykazać się niezależnością. Była obca. Kochał ją zawsze, od pierwszych chwil poznania, i pragnął jej mocno, jak pragnie się bliskości. Znał jej poglądy, znał jej upodobania, lecz nigdy nie myślał, że są w nich tak odlegli. Przeciwnie — zdawało mu się, że są dobrani, być może czasami przesadzała z pobożnością, aczkolwiek nie przywiązywał do tego dotąd wagi. Był wychowany jako katolik w katolickim kraju. Chodził od święta do święta do kościoła, czasami też w niedzielę. Miał chrzest, komunię, bierzmowanie, w dzieciństwie służył do mszy. Nie wyobrażał sobie innego ślubu niż kościelny. Na piersi nosił krzyżyk i starał się być dobry. A jednak przy tej kobiecie wychodził na grzesznika. Na poganina, innowiercę, Bóg wie, kogo jeszcze. Przy jej religijnej postawie czuł się gorszy. Właściwie nie miał sobie nic do zarzucenia, lecz do czasu — bo odkąd ją poznał, zaczął się zastanawiać. Czy naprawdę wierzy? Czy naprawdę nie krzywdzi? Czy naprawdę ma szansę na zbawienie, w którym pokładał ufność? Raz po raz zadawał sobie te pytania, chociaż nie uważał, by między nim a kobietą, którą kocha, była jakaś przepaść. Była to może jedynie mała rysa i był prawie pewien, że na niczym nie zaważy. Zbyt często maleńkie rysy stają się czeluściami, lecz nie w ich przypadku, przecież tak się kochali. Tak się uprzejmie do siebie odnosili, tak się starali być wobec siebie mili, tak bardzo dobrzy, niemal do zagłaskania. Byli szczęśliwi. A teraz wkroczyło między nich to nowe życie, o którym nie wiedział niczego, nawet jak ma na imię. Bo jeszcze nie mieli imienia, nie znali nawet płci, bo Weronika Maria tak bardzo się uparła. Lekarz zaproponował badania prenatalne. Właściwie czemu nie, wszystko dla dobra dziecka. Lecz ona stanowczo odmówiła. Powoływała się na wiarę. Wiara jej zabrania. Bóg nie popiera takich badań, nie są miłe Bogu. Wtedy po raz pierwszy zaczął myśleć o religii jak o sekcie. O religii swoich przodków, o religii tak wielu jego rodaków, o religii tak wielu ludzi na świecie. O swojej własnej religii.

— Zróbmy te badania.

Próbował ją wtedy przekonać.

— Chyba nie mówisz poważnie?

— Jak najbardziej.

— Po co?

— To ważne.

— To grzech.

— Co ty mówisz?

— Wiara nam na to nie pozwala. Nie mnie, ale nam. Co z ciebie za katolik?

— Staram się ciebie zrozumieć. Jestem katolikiem.

— Katolik się tak nie zachowuje.

— Katolik myśli o dobru dziecka.

— Chyba swoim. A może to nie dziecko tylko płód, co?

— O czym ty mówisz?

— Chcesz wiedzieć, czy twoje dziecko będzie zdrowe, tak?

— Oczywiście, że chcę.

— Jesteś okrutny.

— Posłuchaj mnie…

— Nie chcę tego słuchać.

— Nie żyjemy już w epoce pierwszych chrześcijan. Świat poszedł do przodu. Medycyna się rozwija. Trzeba korzystać z dobrodziejstw nauki. Naprawdę tego nie rozumiesz?

— Co zamierzasz zrobić z tą wiedzą?

— W razie, odpukać…

— Nie wierzę w żadne odpukiwanie. Sądziłam, że ty też nie.

— Oczywiście, że nie, ale mówię tylko…

— Co zamierzasz zrobić, jeżeli dowiesz się, że twoje dziecko jest chore?

— Nie mówmy o tym. Wszystko będzie dobrze. Nasze dziecko urodzi się zdrowe i piękne. Po tobie, kochanie.

— Zabijesz je?

— Oszalałaś?

— Będziesz chciał je zabić?

— Ty chyba nie słyszysz, co mówisz.

— Swoje własne dziecko?

— Uspokój się.

— To dziecko, rozumiesz? Nie płód, nie zarodek. Dziecko. Człowiek.

— Oczywiście, że to dziecko.

— A ty chcesz je zabić, wyskrobać, zamordować…

— Boże…

— Nie bluźnij przeciwko Bogu.

— To ty cały czas bluźnisz. Przeciwko zdrowemu rozsądkowi. Nie zamordowałbym własnego dziecka. Jak to w ogóle brzmi? Przez myśl mi to nie przeszło.

— Więc po co chcesz wiedzieć?

— By w razie czego móc je leczyć.

— Sam chyba w to nie wierzysz.

— Wierzę. Dlaczego mam nie wierzyć?

— Bo lekarz nie będzie go leczył. Będzie chciał je zabić.

— Skąd ten pomysł?

— Tak robią lekarze w przypadku chorych dzieci.

— Lekarze leczą chore dzieci.

— Zabijają.

Załamał ręce.

— Nie pozwoliłbym zabić naszego dziecka — powiedział.

— Więc zostawiłbyś mnie?

— Co?

— Gdyby nasze dziecko było chore, zostawiłbyś mnie z nim samą, tak?

— Nigdy bym cię nie zostawił.

— A dziecko?

— Dziecka też nie.

— To po co upierasz się przy tych badaniach?

— Już ci mówiłem. To dobrodziejstwo nauki. Wszyscy je dzisiaj robią.

— Nie obchodzą mnie wszyscy. Ciebie też nie powinni. Kiedy cię poznałam, miałeś inne wartości.

— Nadal mam te same wartości.

— Byłeś wierzący.

— Nadal jestem.

— A jednak zachowujesz się, jakbyś nie był. Jak gdybyś nie miał żadnych zasad, nie uznawał żadnych świętości. A człowiek wierzący musi mieć zasady. To one nas tworzą, czynią nas ludźmi.

— Mam zasady.

— Ale jakie? Twoją zasadą jest segregacja dzieci? Na zdrowe i chore? Na lepsze i gorsze? Chciałbyś się wyrzec własnego dziecka?

— Wiesz, że tak nie jest.

— Nie wiem, Sławek. To jest najgorsze, że nie wiem.

— Zapewniam cię, że mówię prawdę.

— Ja nic o tobie nie wiem. Nie jestem ciebie pewna. Ja cię w ogóle nie znam, mam wrażenie.

— Znasz mnie doskonale. Nikt tak mnie nie zna jak ty. Rozumiesz? Żadna kobieta mnie tak nie poznała. Tylko ty.

— A jednak znam cię za mało. Mężczyzna, którego poznałam, za którego wyszłam, był kimś innym.

— Zawsze byłem taki.

— Gdybyś był taki zawsze…

— To co?

Spuściła spojrzenie.

— No powiedz. Co wtedy?

— Nie wyszłabym za ciebie — powiedziała.

A jego świat runął być może pierwszy raz, lecz nie ostatni.

Odrzucił od siebie tamtą rozmowę. Był w muzeum. Starał się już nie myśleć o przeszłości, choć ta ciągle wracała, nie dawała o sobie zapomnieć tak do końca, ostatecznie. Wtedy nie udało mu się jej przekonać. Teraz znów musi o czymś ją przekonywać. Musi udawać, że jest kimś, kim nie jest, lub może przeciwnie — wciąż udowadniać jej, że jest tym, kim jest.

Podszedł do niej.

— Zmieniłeś się, Sławek.

— Powtarzasz się.

— Będę to powtarzała, aż wreszcie to zrozumiesz.

— Co mam zrozumieć?

— Że musisz coś z tym zrobić.

— Z czym?

— Ze swoim życiem. Z naszym życiem. Nie jesteś już sam. Jesteśmy razem. A już niedługo będzie z nami maleństwo.

Patrzyła na swój brzuch jak na oblicze bóstwa. To, co zadziało się w jej wnętrzu, było cudem. Było błogosławieństwem od Boga, Bożą łaską, największym darem, jaki można otrzymać. Było spełnieniem jej marzeń, jej kobiecych instynktów, jej pragnień, od czasów zabawy lalkami. Było ważne. Najważniejsze. I chciała to dzielić z tym danym jej przez Boga, z tym jej przeznaczonym, z jej ślubnym, ukochanym. Nie chciała być sama. Nie była sama. Była z nim, tworzyli jedno ciało, złączeni na zawsze świętym małżeńskim węzłem. Musiała w tym wytrwać, cokolwiek by się działo, na dobre i złe, w nieszczęściu, w smutku, w biedzie. W każdym stanie. Musiała to zrobić. Musiała. Lecz czy chciała?

— Powiedz, co mam zrobić, a to zrobię — powiedział.

— Nie możesz tego robić tylko dla mnie, a powinieneś dla siebie.

— Powiedz co.

— Dla siebie, pamiętaj. Dla własnego zbawienia.

— Jeżeli będzie trzeba, podpalę to muzeum, podpalę to miasto, podpalę cały świat, rozumiesz? Zrobię wszystko.

— Nie mów takich rzeczy.

— Zrobię to.

— Nie musisz. Nie możesz. Nie…

— Posłuchaj. Kocham cię. Pragnę cię. Nie chcę cię stracić. Nie mogę. Jeżeli będzie trzeba, będą dla ciebie cierpiał. Jeżeli będzie trzeba, oddam za ciebie życie. Zrobię po prostu wszystko, by to trwało, by nasze szczęście się nie skończyło przez jakąś głupią wiarę czy niewiarę.

— Jesteś podły.

— Bo kocham cię do szaleństwa? Bo świata poza tobą nie widzę? Bo ty jesteś całym moim światem?

— Bo mnie traktujesz, jakbym była Bogiem.

— To źle?

— Bóg jest jeden. Nie można mieć przed nim innych bogów. To się nazywa bałwochwalstwo.

— Kobieto, co ty mówisz? Powinnaś się cieszyć, że szaleję za tobą. Że cię ubóstwiam, że chcę cię wycałować całą, każdy milimetr, każdy zakamarek…

— Przestań.

— Nie przestanę. Normalna kobieta dałaby się pokroić, żeby…

— Normalna kobieta!

Miała wrażenie, że wszyscy na nich patrzą. Że wszyscy wstrzymali nagle podziwianie sztuki i stoją wpatrzeni w młode małżeństwo, w nich, niczym w dwie rzeźby. On też poczuł dziwną niezręczność. Pochwycił jej łokieć, nachylił się nad uchem.

— Mówmy trochę ciszej — powiedział.

— Nazwałeś mnie nienormalną.

— Nieprawda.

— Kłamiesz.

— Jeszcze troszkę ciszej.

— Niech wszyscy dowiedzą się, jak mnie traktujesz.

— Traktuję cię jak Boga. Sama to powiedziałaś. Nie można być traktowanym lepiej.

— Nie można być traktowanym gorzej. Nie można traktować nikogo jak Boga, powinieneś o tym wiedzieć.

— Wolałabyś, żebym traktował cię jak szmatę?

Poczuła, że łzy cisną jej się do oczu. Odeszła jeszcze dalej. Nie chciała z nim rozmawiać. A jednak to w końcu jej mąż, to jemu ślubowała, to z nim ma to dziecko, które wkrótce urodzi. Miała przy sobie chusteczkę, ukradkiem otarła oczy, bo znów była pewna, że wszyscy na nią patrzą, właśnie na nią.

— Nie zasłużyłam sobie na to.

— Wiem. Przepraszam.

— Jestem twoją żoną. Matką twojego dziecka. Katoliczką.

— Wiem.

— A mimo to…

— Popatrz na mnie.

Nie podniosła oczu.

— No popatrz.

Twardówki były czerwone, wilgotne, opuchnięte.

— Nigdy bym ciebie tak nie potraktował. Nigdy. Nigdy o tobie bym tego nie powiedział.

— Powiedziałeś.

— Nie powiedziałem. Po prostu byłem wściekły. Nie chcesz być dobrze traktowana, więc jak mam cię traktować?

— Ty nic nie rozumiesz.

— Więc mi wytłumacz.

— Zmieniłeś się.

— To ty się zmieniłaś.

Zaskoczyło ją to. Wyraźnie wybiło z rytmu, który był rozchwiany, był jednak jakimś rytmem trzymającym ją w ryzach.

— Nie kochaliśmy się od tygodni, od miesięcy — powiedział. — Co mam zrobić, żeby się to zmieniło? Czekałem na ciebie do ślubu, tak jak chciałaś. Czekałem cierpliwie, choć to nie było łatwe. Ale dlaczego mam czekać i po ślubie? Na co? Chcieliśmy mieć dziecko, staraliśmy się o nie. A teraz, kiedy je mamy, kiedy za chwilę będziemy je mieli, ty się odsuwasz ode mnie, uciekasz. Nie można sprowadzać seksu do płodzenia dzieci.

— To grzech.

— Jesteśmy małżeństwem.

— To nadal grzech.

— Ciebie coś opętało.

Przytknęła chusteczkę do oka.

— Nie płacz mi tylko — powiedział.

— To przestań dawać mi powody do płaczu.

— Chodź.

Objął ją. Ona się opierała, ale z przekory, bez determinacji.

— Ominęliśmy mnóstwo obrazów — powiedział. — Wróćmy tam, dobrze? Spróbujmy raz jeszcze zachwycić się tym wszystkim.

Musiał poczekać chwilę, aż ona się uspokoi. W końcu przytaknęła. Wrócili do miejsca, z którego uciekała, do nagiej dziewczyny, właściwie prawie dziecka, któremu piersiątka dopiero zakwitały.

— Jak można malować takie bezeceństwa? — powiedziała. — A jeszcze co gorsza publicznie je wystawiać?

— Jest piękna.

— Kto?

— Dziewczyna. Nie tak jak ty, ale jest piękna.

— Ta wszechobecna seksualizacja… To przecież ociera się o pedofilię.

— Przesadzasz.

— Nie przesadzam.

— Jak dla mnie wszystko jest w porządku. To artystyczna wizja. Piękno cielesne domaga się pomników. I malarz stawia mu pomnik przy użyciu pędzla. Unieśmiertelnia je. Zaklina w płótno, pozwala je podziwiać. Ten obraz ma ponad sto lat. Wiele zmieniło się od tego czasu. Ludzie są trochę inni, świat jest trochę inny, ale obraz trwa. Czy to nie piękne?

— Nie ma tu nic do podziwiania.

— A mnie to porusza.

— Gołe baby? W dodatku nieletnie. Nie mogę na to patrzeć.

— To przypomina mi o tobie.

— O mnie?

— To przypomina mi, jak bardzo jesteś piękna. Jak bardzo cię chcę. Jak bardzo…

— Znów to robisz. Przestań.

— Nie przestanę. Zbyt długo na ciebie czekałem. Całe wieki. Czuję się trochę jak ten malarz, wiesz? Jakbym cię widział sto lat temu albo dawniej. Jakbym utrwalił twoją wizję w swojej głowie, a potem cię nie miał przez setki lat i tylko trwał z tą wizją. Z niczym więcej. A ja chcę więcej. Potrzebuję więcej.

— Skup się na krajobrazach.

— Nie mogę.

— Nie bądź dzieckiem.

— Przy tobie nie mogę się skupić na niczym.

— Jesteś człowiekiem. Masz wolną wolę. A zachowujesz się jak zwierzę. Nie lubię tego. Nie podoba mi się to. Nie chcę, by tak było.

— Popatrz na ten.

Pokazał jej obraz. Naga kobieta, dojrzalsza od poprzedniej, siedziała na łóżku w dość pożądliwej pozie. W dziele chodziło o grę świateł i cieni, o ekstrawagancki ruch pędzla, może o coś jeszcze, lecz on widział tylko tę postać w centrum sceny, z wyraźnym zarysem podbrzusza oraz piersi.

— Wygląda jak ty — powiedział.

— Też jestem taka pulchna?

— Też się nie depilujesz.

— Jesteś… chamski, wiesz?

— Mogłabyś zacząć. To nic złego. Już tyle razy ci mówiłem. Chciałbym spróbować z tobą nowych rzeczy, a do nich wręcz niezbędna jest gładka skóra.

— Nie chcę próbować żadnych nowych rzeczy.

— Zgódź się. Zobaczysz, jak będzie przyjemnie.

— Chyba tobie.

— Nie mnie. Nam będzie. A w tym przypadku nawet głównie tobie.

— Nie interesuje mnie przyjemność.

— A sprawianie jej innym?

— Nie w taki sposób.

— Jestem twoim mężem. Przysięgałaś mi.

— Co ci przysięgałam? Na pewno nie takie rzeczy.

— To też kwestia estetyki, higieny…

— Wiem, że współczesne kobiety się depilują.

— Więc co cię powstrzymuje?

— Nie potrzebuję gonić za modą. Nie jestem jak jedna z tych głupich celebrytek. Nie jestem zabawką w rękach mężczyzn. Przedmiotem, rzeczą. Jestem kobietą, matką.

— Przestań już to podkreślać. Jesteś taka młoda.

— I co? Dlatego mam być głupia? Dlatego mam czekać z wyjściem za mąż, z urodzeniem dziecka, choć tego wymaga ode mnie moja rola na tym świecie? Mam się bawić? Mam szaleć, aż będzie za późno na cokolwiek?

— Jedno drugiego nie wyklucza.

— To nie dla mnie. Nie tak mnie wychowano. W co innego wierzę.

— Ja nie mam już siły.

— Ja muszę mieć za dwoje.

— Za troje, bo jeszcze dziecko.

— Dziecko już policzyłam.

— To znaczy, że mnie nie wzięłaś pod uwagę?

— Jesteś dorosły. Poradzisz sobie.

— Mam walić konia jak jakiś gówniarz? Mając żonę?

Oddaliła się, wściekła. Poszedł za nią.

— Posłuchaj mnie — powiedział.

— Jesteś wulgarny. Nienawidzę tego.

— Nie po to brałem ślub…

— Wreszcie mówisz prawdę. Więc ożeniłeś się ze mną dla… Nie przejdzie mi to przez gardło.

Znowu się oddaliła. Dogonił ją.

— Ożeniłem się z tobą z jednego powodu. Kocham cię i chcę z tobą być. Chcę mieć z tobą to dziecko, które w sobie nosisz, a może następne i następne, ile los nam ześle.

— Bóg.

— Proszę?

— To Bóg zsyła dzieci.

— Poprzez stosunek.

— Poprzez łaskę.

Westchnął. Rozejrzał się wokoło. Wolno mijali ich inni zwiedzający, czasem ktoś spojrzał w ich stronę, ale nie nachalnie. Nie byli atrakcją, bardziej ciekawostką, ot, dwoje młodych ludzi zajętych bardziej sobą niźli sztuką. Tak o nich myśleli. On to wiedział. Byli tam już długo, a przecież nie był to koniec jego planów na ten wieczór. Musiał działać.

— Próbowałem po dobroci, ale się nie da — powiedział.

— Będziesz mnie bił?

— Co?

— Uderzysz mnie?

— Ty jesteś…

— Jaka?

— Nie wiem właśnie.

— Chora? Powiedz. Nienormalna?

— Dziwna.

— Bo jestem konserwatywna?

— Jeśli taka z ciebie konserwatystka, to pozwól prowadzić się mężczyźnie. Rób to, co każe ci twój mąż, ulegaj mojej woli. Chyba o to w tym chodzi, nie?

— Nie wtedy, kiedy namawiasz mnie do złego.

Chwycił ją za łokieć. Opierała się.

— Posłuchaj mnie uważnie — powiedział. — Jesteśmy małżeństwem. Mieszkamy z twoją matką, nie mamy prywatności. Zabrałem cię tutaj, ale to nie koniec. Mam plan na ten wieczór. Nie było łatwo, ale się udało. Tylko musisz mi pomóc.

— Puść mnie.

— Dlaczego taka jesteś? I nie pytaj: jaka. Jesteś dla mnie niemiła, oschła.

— Wydaje ci się.

— Jesteś niedotykalska.

— Wkradasz się w moją przestrzeń.

— Bo mam do tego prawo. I powiem ci więcej: dopiero zaczynam to robić. Za trochę ponad godzinę mama wychodzi do filharmonii.

— Do filharmonii? Mama nigdy nie była w filharmonii.

— Kupiłem jej bilet. Wszystko zaplanowałem.

— Przecież ona nie znosi muzyki poważnej.

— Mają tam jakiś festiwal religijny.

— Jakiś? I ciebie to nie zainteresowało?

— Zainteresowało. I dlatego postanowiłem wysłać tam mamę.

— A o mnie nie pomyślałeś?

— Oczywiście, że pomyślałem o tobie. Dlatego ciebie zapraszam w tym czasie do sypialni.

— Co?

— Posłuchaj. Mamy wolną chatę. Skończymy z tymi obrazami, pójdziemy na szybką kolację, a potem…

— Jesteś okropny. Ukartowałeś to wszystko, wypchnąłeś mamę z domu, jak jakiś… no nie wiem.

— Jak ktoś, kto chce być z tobą.

— Jesteśmy ze sobą cały czas.

— Ale nie w ten sposób.

— Jestem w ciąży.

— I co z tego?

— Jak to, co z tego? Urodzę twoje dziecko.

— Wiesz, że mnie to cieszy. Ale co to zmienia? To znaczy między nami. Niczego nie powinno.

— Ale zmienia wszystko.

— Daj spokój. Jak to sobie wyobrażasz? Dziecko nie może nas oddalić, musi nas połączyć, zbliżyć jeszcze bardziej.

— Ty nic nie rozumiesz.

— Więc mi wytłumacz.

Miała ochotę ponownie otrzeć łzę, ta jednak nie pojawiła się w kąciku oka, wchłonęła się, nim zaistniała.

— Nie można tego robić, kiedy jest się w ciąży — powiedziała.

— Co? Kto ci tak nagadał?

— Nikt mi niczego nie musiał gadać. To oczywiste.

— Boisz się o dziecko? Będziemy uważać. Wiem, że nie można naciskać brzucha, nie martw się, nie będę.

— Nie o to chodzi.

— Znajdziemy jakąś wygodną pozycję dla nas dwojga.

— Nie chcę niczego znajdywać.

— Moglibyśmy to zrobić, no wiesz…

— Niczego nie wiem.

— Więc o co chodzi? Chyba nie myślisz, że mógłbym zrobić małemu krzywdę? To wprawdzie mi imponuje, ale nie dosięgnę go, naprawdę.

— Jesteś obrzydliwy. Nikogo nie będziesz dosięgał, bo nie będziesz miał okazji.

— Ale dlaczego?

— Ty nic nie rozumiesz? Bo mamy już dziecko.

— I co?

— Rusz trochę tą głową. Ta żądza zwierzęca całkiem już cię ogłupia.

— Mamy dziecko. I?

— Po co mamy to robić, skoro już jestem w ciąży?

— Ale kochanie…

— Nie próbuj mnie przekonywać.

— Ty chyba nie mówisz poważnie. Żartujesz, tak?

— Nie jestem w nastroju do żartów.

Widział, że nie jest. Mówiła prawdę. Tak samo jak wtedy, gdy odmówiła badań prenatalnych. Lub jeszcze wcześniej — kiedy kazała mu pościć do nocy poślubnej. A i gdy noc nadeszła, wahała się długo, zrobili to szybko, mechanicznie, nie pozwalała na żadne pieszczoty, po wszystkim płakała, jak płacze się po stracie, nie dawała się przytulić. Jak gdyby coś jej zabrał. Jak gdyby uchwycił jej dziewictwo w dłoń i sobie poszedł — poszedł i nie zamierzał wrócić. Za każdym z tych razów mówiła całą prawdę. Naprawdę widziała świat przez pryzmat swoich zasad, tych już niedzisiejszych, mdłych fundamentalizmów. Nie mógł w to uwierzyć, a uświadamiał to sobie wyraźniej z każdą chwilą, że związał się węzłem małżeńskim, dla niego — nie tylko dla niej — również świętym węzłem, z kobietą tak bardzo oderwaną od realiów, tak bardzo nienadającą się do życia w wielkim świecie, tak bardzo nierealną, że przezroczystą, obcą. Świat takich ludzi połyka i wypluwa. Niszczy. Świat takich ludzi doświadcza, nie oszczędza. A im pozostaje jedynie siąść i płakać. Spojrzał w jej oczy. Zdawały się zaszklone, zupełnie jak gdyby miała za chwilę się rozkleić. Była to kontynuacja płaczu — płakała wcześniej i teraz dopłakuje. Wiedział o tym. Nie dokończyła tego płaczu sprzed godziny, może z rana, może z wczoraj. Bo wiecznie płakała, zawsze był jakiś powód. Tak dłużej nie można. Ale co miał zrobić?

Kochał ją. Kochał. Jak kocha się raz w życiu. Jak to śpiewają w tych durnych pioseneczkach — dorosły mężczyzna wyśpiewuje miłość, zapewnia, że ta, którą kocha, jest jedyna, że tak można kochać jedynie raz, nie więcej. I to prawda. Bo można kochać setki razy, ale tak — tylko raz. I on tak kochał. Przecież nie była pierwsza. Choć o tym nie wie, nie była nawet druga. A gdyby wiedziała, pewnie by go nie chciała, pewnie religia nie pozwoliłaby jej wyjść za niego. Ale nie chwalił się tym, przemilczał te tematy, a ona wierzyła, że była jego pierwszą. Tak jest lepiej. Ważne jest przecież nie to, ile ich było, nie pierwsza, nie druga, nie trzecia, lecz ostatnia. A tą ostatnią jest Weronika Maria. I będzie nią zawsze, to jej ślubował wierność. Bo chociaż kochał te wszystkie poprzedniczki, bądź tak mu się tylko zdawało, że je kocha, to ona jest jego jedynym zakochaniem, jedynym prawdziwym uczuciem w całym życiu. I to może było jego przekleństwem, jego błędem. Że tak w to uczucie się rzucił, bez hamulców. Że tak go wciągnęło jak rzeka, aż dno ujrzał. Że to mógł być jego koniec, nie początek, i zamiast zaczynać nowy etap z kobietą, której pragnie, zaczynał się kończyć jako człowiek, jako mężczyzna, zewsząd nadchodził kres wszystkiego.

Lecz jeszcze wtedy nie myślał aż tak kategorycznie. Jeszcze się bronił, próbował się ratować, próbował się trzymać spódnicy Weroniki Marii, jak dziecko się trzyma i nie chce puścić matki. Wierzył, że wszystko się ułoży, że wszystko będzie dobrze i tak dalej. Wierzył, a może tylko powtarzał sobie te formułki, jak czasem, gdzieś w środku nocy, powtarza się słowa otuchy, te skierowane do samego siebie, nieocenione i najszczersze. Chciał w nie wierzyć. A żona dawała mu co rusz powody do zwątpienia. Co rusz nie był pewien, co stanie się za chwilę. Czy znowu zapłacze i każe się zostawić, czy może uśmiechnie się lekko i pozwoli dotknąć. Bo sam krótki dotyk, niewinny, prosty dotyk w relacji ich urósł do rangi wydarzenia. Był jak sakrament, który należy przyjąć raz, czasami więcej razy, lecz rzadko, lecz tylko w szczególnych sytuacjach. Była tak krucha. Dotykał jej czasem z przestrachem, że ją skrzywdzi, że może uszkodzić jej delikatną skórę, że może zostawić na jej ciele niechciane skaleczenia. Że pod dotykiem jego dłoni rozpadnie się na zawsze. Że będzie ją musiał poskładać z setek części, z milionów najmniejszych cząsteczek tego świata. Bał się tego. A każdy dotyk miał coś w rodzaju echa, powracał do niego, lecz nie jak inny dotyk, nie tak jak odpowiedź pieszczoty na pieszczotę, lecz jak odezwa prawie niedosłyszalna, jak cień, który zawsze towarzyszy bryle ciała, aczkolwiek właściwie można by go pominąć. Dla niego to były momenty najważniejsze, bo czuł ją przy sobie, pomimo jej oschłości, pomimo jej niemal dziewiczej wstydliwości, pomimo wytyczanych jasno granic ich kontaktów. I choć to za mało dla niego, tych kilka głuchych szeptów, tych kilka półślepych, zbyt pożądliwych spojrzeń, tych kilka tarć skóry o skórę, bliski zapach, to wszystko tworzyło całokształt ich relacji. Im mniej tego było, tym bardziej to doceniał.

Nie miał wyjścia. Bo ją trzeba było oblegać niczym twierdzę, a żadne z oblężeń nie mogło trwać zbyt krótko. To były ataki zdobywające zamek, godzinne podjazdy, miesięczne eskapady, prawdziwie podziwu godne zastawianie wnyków, wycieńczające wprost rajdy po wciąż niczyjej ziemi, nużące starania o jeden krok do przodu, tylko tyle. Cierpliwość ćwiczona od pierwszych wspólnych godzin, od pierwszych nieśmiałych prób przedarcia się przez zasieki. I ta nagroda w postaci pierwszej nocy. Czuł, jakby była mu zupełnie obca, jak gdyby nie znał jej wcale w momencie posiadania, jak gdyby to ciało, którego tak pożądał, nie było otwarte na niego, nie było mu oddane. Czuł się dziwnie. Dokończył, co zaczął, i miał poczucie winy. Zupełnie jakby ją zgwałcił. Albo to robił nie z nią, z kobietą, z żoną, lecz z kimś na wzór bóstwa, rodzajem absolutu, jakby wytrysnął nasieniem w sam środek świętej hostii.

Nie chciał bluźnić. Lecz im była świętsza, tym człowiek przy niej gorszy. Im lepszy dawała przykład, tym bardziej człowiek zbaczał. Nie powiedziałaby o sobie, że jest idealna, a jednak dążyła do jakichś ideałów, do wzorów spisanych przed laty w świętej księdze, do archetypowych zachowań kobiety, żony, matki. Przecież o tym wiedział. Znał ją. Godził się z tym. A jednak to wszystko wzmagało się i rosło, jak rośnie czasami w człowieku groźna torbiel, co tylko z pozoru nie budzi niepokoju, a z czasem, gdy jest już za późno, po prostu unicestwia. Odrzucał te myśli. Przecząco kręcił głową, starając się skupić na chwili, którą zastał, na miejscu publicznym, w którym się nagle znalazł, jak gdyby ktoś wstawił go w ten kadr, ustawił jak do zdjęcia, choć musiał pamiętać, że wszedł tu dość klasycznie — drzwiami — w dodatku z kobietą, na którą teraz patrzył, a która nosiła pod sercem jego dziecko, to wciąż bezimienne, bezpłciowe ludzkie dziecko.

— Chodźmy już stąd — powiedział.

— Dokąd?

— Do restauracji. Zarezerwowałem dla nas stolik.

— Nie widzieliśmy jeszcze wszystkich obrazów.

— Bo za dużo rozmawiamy. Skupmy się bardziej na czynach, nie na słowach. Przelećmy szybko do końca tej wystawy i idźmy coś zjeść, może to nam pomoże.

— W czym?

— W porozumieniu.

— Przecież…

— Nie zaczynajmy znów tego tematu. Nie rozmawiajmy o tym teraz, proszę.

I zatoczyli łuk na końcu sali muzealnej, kierując się prosto do wyjścia.

Wyszli.

3. On

Zapadł już zmrok o tej porze roku i gdyby chcieć określić porę doby, trzeba by powiedzieć — był to wieczór. Noc się dopiero zbliżała, bardzo wolno, dla niego zbyt wolno, bo chciał móc w końcu zasnąć, zapomnieć o świetle poranka i południa, zapomnieć o cicho gasnącym dniu, wiodący go do cienia, wiodącym go w stronę spokoju, dniu bez właściwości, zwyczajnie codziennym, jasnym fragmencie doby. Zbyt jasnym. Bo on nie bał się nocy, bał się dni. To one przeciwko niemu toczyły swoją armię. Choć bronił się przed nią, jak mógł, był wiecznie ciężko ranny. Jedynie nadejście ciemności dawało mu wytchnienie, języki pomroki lizały jego rany, a nocne powietrze koiło w chwili próby.

Nigdy nie wracał do mieszkania tuż po pracy. Starał się wracać do niego jak najpóźniej. Zazwyczaj przystawał przy każdej wystawie sklepu. Zazwyczaj z powagą oglądał manekiny, zupełnie jak gdyby to byli żywi ludzie, dla niego prawdziwsi niż ci, których spotykał, ci mijający go bez słowa na ulicy, bez uśmiechu, o twarzach zszarzałych, wyblakłych i nijakich, spieszący donikąd lub w określonym celu, dla niego nieważne, bo każdy z nich był obcy i każdy rozmywał się za pierwszym lepszym rogiem, znikał w dali. Zazwyczaj wpatrywał się nie w ludzi, tylko w rzeczy. Ciekawił go system tworzenia witryn w każdym sklepie. Nie lubił momentu dnia, gdy opadały kraty, a czarne żaluzje spadały ciężko, z hukiem. To było jak zamknięcie wesołego miasteczka, coś smutnego, coś, co pamiętał z dzieciństwa lub tylko sobie wyobrażał. Lubił ciekawe przedmioty, ich niecodzienne kształty, kolory zza szyby, których nie śmiałby dotknąć. Z tego powodu nadrabiał nieco drogi, by choćby na chwilę zajść do kapelusznika. Zajść! Przecież on nigdy nie wchodził do środka, z wyjątkiem kilku sklepów, na czele ze spożywczym, kończąc na zoologicznym. Wystawę kapeluszy wprost uwielbiał. Nawet nie przyszedł mu do głowy dalszy krok, swobodne wejście, po prostu podziwiał z chodnika pióra, wstążki, paski, te wszystkie dodatki dla eleganckich kobiet, te wszystkie akcenty dla wyzwolonych mężczyzn, mających odwagę wyróżniać się wśród tłumu. On w ten tłum się wtapiał. Nie pomyślał nigdy, by to się mogło zmienić. Chował się, przechadzał blisko ścian, w półcieniach arkad, by tylko ci wszyscy sztuczni ludzie — każdy niósł w ręce telefon jak pistolet, i on też — sztuczniejsi niż figury na wystawach sklepów, nie mogli od niego nic chcieć, nie mogli go zawłaszczyć, w jakikolwiek sposób. Prowadząc takie życie, zachwycał się tym wszystkim, co było odmienne, niezwykłe, kolorowe. Dlatego tak sobie upodobał kapelusze. A kapelusznik wystawiał same arcydzieła. Te na potrzeby filmu, teatru, telewizji, a także dla indywidualnej klienteli — czuł się jak w galerii. Z tych samych powodów przystawał przy butikach, oglądał projekty stylizacji, szykowne propozycje — i znów nie pomyślał, by wejść i się rozejrzeć, by dotknąć materiał lub poczuć jego zapach. Tym razem miał jeszcze jeden pretekst — miał ze sobą klatkę. Prócz dyni to ona dawała mu alibi.

Łóżko, puste i samotne, wołało go z daleka. Sebastianie, Sebastianie — jak Samuelu albo Absalomie, jak scena wyjęta z Biblii tylko po to, by zaistnieć we współczesności. Nie przyspieszał kroku. Po prostu nie zatrzymywał się co chwilę przed sklepami, nie stawał co kilka metrów podziwiać serię witryn, unikał kuszących go raz po raz nowych doznań, a często tych samych, które już raz przeżywał, a mówiąc dokładnie — przeżywał wielokrotnie, bo przecież tak często nie mogło się to wszystko zmieniać, zazwyczaj zmieniało się z porami roku, a te przecież także miały swój czas i swoje miejsce, nie dało się tego przyspieszyć w żaden sposób. Nie patrzył też ludziom w okna. Nie szukał w nich spokoju, nie szukał łagodnych odblasków żarówki u sufitu, nie szukał schowanych za firankami doniczkowych kwiatów i tego wszystkiego, co zawsze tam znajdował. Szedł przed siebie. Próbował nie patrzeć na boki, na auta, na tramwaje, próbował nie skupiać spojrzenia na betonowej dżungli, na jakże nieśmiało prześwitującej gdzieś przyrodzie, budzącej do życia ten świat nawet o takiej porze. Jakoś się wstydził tej klatki, jakoś mu źle z nią było i nie mógłby wejść z nią do sklepu, czułby się bardzo dziwnie. Z dynią tak, ale nie z klatką. Jak gdyby miał trzecią rękę. Albo ekstrawagancki kapelusz na głowie. Coś pomiędzy jednym a drugim. A on tak nie umiał, nie chciał się rzucać w oczy, nie pragnął uwagi, bo tak się odzwyczaił, bo już od tak dawna nikt się nim nie kłopotał, nikt nie dostrzegał, że taki ktoś istnieje. Pracował od niedawna w nowej firmie. Nie zdążył jeszcze dobrze poznać wszystkich pracowników. Oceniał ich pozytywnie, byli mili, lecz czy obiecywał sobie coś po tych relacjach? W poprzedniej pracy nie nawiązał żadnych znajomości. Odchodząc stamtąd, spalił za sobą mosty. Ale co gorsza — on palił je przed sobą. Nim ktoś się zdążył zbliżyć, na starcie był spalony. Nie dawał do siebie dostępu, a co naprawdę było w tym tragiczne — już sam nie pamiętał hasła, które by go otwarło.

Tak szedł przez te wszystkie ulice i aleje, bo lubił przedłużać sobie powrót, lubił spacerować, właściwie unikał tramwajów, autobusów, unikał wszystkiego, co oszczędzało czas, bo nie chciał go oszczędzać, chciał, by mijał. I w końcu się znalazł już na ostatniej prostej. Obijał klatkę i dynię o uda w jednostajnym rytmie. Latarnia przed kamienicą świeciła bardzo jasno, za jasno, nie w jego guście, nie tak, jak chciałby, by świeciła. Otworzył kluczem furtkę, nigdy nie używał kodu, od drzwi oddzielał go jedynie wąski chodnik. I znów ujrzał światło, kolejne, jeszcze gorsze, bo to pulsowało na czerwono — dosłownie pulsowało. Ktoś przypiął do ogrodzenia rower i nie wyłączył światła. Tylne światełko słało dokoła znaki i wyglądało przedziwnie — jasny atrybut życia na porzuconym, martwym jednośladzie. Coś jak gasnąca świeczka na zapomnianym grobie. Ale światełko nie gasło. Wciąż pulsowało tym jednostajnym rytmem, doprowadzało do szału brutalną nachalnością, aż chciało się podejść i wyłączyć je albo wyrzucić, cokolwiek, po prostu oddalić od siebie to światło jak najdalej.

Lecz nim kierowało zupełnie co innego. Pomyślał życzliwie o właścicielu światła. Zostawił je pewnie bezwiednie działające, na pewno zapomniał o nim w pośpiechu życia. Świeciło się na darmo. On nie znał nikogo z sąsiadów, nie rozpoznawał twarzy, czasami się kłaniał komuś napotkanemu w korytarzu, lecz automatycznie. Nie zwracał uwagi na innych, z wzajemnością. Aczkolwiek nie zwalnia go to z zachowywania podstaw uprzejmości. Światełko ma w środku baterię, która się wyczerpuje. A gdyby tak po całej nocy pracy przestało nagle świecić? Co wtedy? Właściciel roweru być może mógłby zginąć, bo nie brak nieuważnych kierowców samochodów, a zmrok o tej porze roku zapada coraz szybciej. W ten sposób on sam, pośrednio, poprzez zaniechanie, byłby winien śmierci. Zabiłby. Ponownie. Już nie tylko muchę, ale istotę wyższą. To przerodziłoby się w recydywę. Stałby się gorszy, niż był, niż sam o sobie myślał. Musiał działać.

Najpierw się rozejrzał. Nie było żywej duszy. Zakładał, że ktoś może kręcić się w pobliżu, może za moment wróci, wyłączy światełko albo wsiądzie na rower i odjedzie. Odczekał minutę, może dwie, przecież miał czas, nigdzie się nie spieszył. Patrzył na okna, w których tliło się życie, poznawał je po tym za jasnym blasku świateł, po tych pojawiających się gdzieniegdzie cieniach ludzi, sylwetek kobiecych i męskich, czasami nawet dzieci. Stał tak, dzierżąc w dłoni reklamówkę z dynią, a co może ważniejsze — pustą klatkę na ptaki. Miał dziwne wrażenie, że tkwi w niej jego serce. Wystarczy otworzyć ją, a mogłoby ulecieć, poczuć wolność. Lecz nie miał odwagi sięgnąć do zasuwy drzwiczek, nie umiał zawalczyć o ten istotny mięsień, co ciągle pracował, pompując krew, przedłużając życie. Serce podeszło mu do gardła, zaczęło szybsze bicie, poczuł je już nie w tej klatce z drutu, lecz piersiowej, własnej. Nie mógł dłużej czekać. Postawił dynię na chodniku, klatki zaś nie wypuścił. Nie wiedział dlaczego. Zbliżył się do światła, a to wciąż tętniło czerwono niczym serce, wołając go niemo, by podszedł jeszcze bliżej. Nachylił się, wymacał po ciemku mały włącznik.

— Ej, kolego.

To do niego. Ktoś nazwał go kolegą.

Odwrócił się. Zobaczył na progu budynku ciemną postać.

— To mój rower.

Przez długą, zbyt długą chwilę milczał. Próbował odnaleźć się w niekomfortowej sytuacji, wyjaśnić przed sobą — najpierw przed sobą — co tu robi, by móc zacząć myśleć klarownie i przyswajać fakty. Tymczasem wprost wbiło go w ziemię, nie wiedział, co się dzieje, ta postać, mężczyzna, zeszła z trzech niskich schodów, a potem stanęła tuż przed nim, bez strachu, w konfrontacji, a on ściskał w dłoni tę klatkę niczym oręż.

— Mówię do ciebie.

— Do mnie?

— Nie udawaj. Co chciałeś zrobić?

— Ja? Nic.

— No przecież widzę.

Przeciwnik był pewny siebie, nie agresywny, ale pewny, i to wystarczyło, by zbił go z pantałyku. Był odważny. To wystarczyło, by go uczynił tchórzem. Był górą. A skoro jeden jest górą, drugi musi być dołem.

— Chciałeś ukraść mój rower? Jak tu wszedłeś?

On wzruszył ramionami.

— No mów.

— Mieszkam tu.

— Mieszkasz? Jaki jest kod do furtki?

— Nie mam pojęcia.

— Mieszkasz tu i nie masz pojęcia?

— Nie używam kodu.

— Więc jak tu wszedłeś?

— Otworzyłem furtkę kluczem.

Wyjął z kieszeni klucze i pokazał. Mężczyzna zmrużył oczy, przyglądał się dokładnie.

— To może być jakikolwiek klucz do czegokolwiek — powiedział.

Sebastian milczał.

— No mów.

— Co mam mówić?

— Chciałeś mnie okraść?

— Nigdy niczego nie ukradłem.

— To co tu robisz?

— Już mówiłem. Mieszkam tu.

— Jakoś ci nie wierzę. Nie kojarzę cię.

— Ja też tu nikogo nie kojarzę.

— Nawet mnie?

— Nawet.

— Dlatego pomyślałeś, że możesz bezkarnie ukraść mój rower?

— Niczego nie pomyślałem.

— A może trzeba było pomyśleć.

— Może. Nie wiem. Chciałem tylko pomóc.

— Pomóc? W czym?

— Światełko się świeciło.

Pokazał.

I rzeczywiście świeciło się nadal.

— I co? — zapytał mężczyzna.

— Chciałem je wyłączyć.

— Po co?

— Żeby się nie świeciło. Żeby bateria się nie wyczerpała. Nie wiem.

— Przecież to nie twój rower.

On się zastanowił. Ten facet miał rację. Wtrącił się w cudzą sprawę i teraz ponosi tego konsekwencje. Musi się tłumaczyć. Najlepiej nie mieszać się w życie innych ludzi. Najlepiej się martwić o siebie, nie o innych. Gdy kto go poprosi, może rozważyć pomoc, lecz tylko rozważyć, porównać za i przeciw, czy jedna bądź druga decyzja może mu przynieść jakąś korzyść lub nie przynieść straty. Nie można natomiast wtrącać się nieproszonym, nie można na siłę nikogo uszczęśliwiać. Teraz wiedział. Może gdyby wcześniej poradził się internetowych forów, nie byłoby go tu, w tej stresującej chwili, w tej pełnej napięcia niekomfortowej scenie, a nade wszystko zaś zgoła groteskowej, bo musiał tłumaczyć obcemu człowiekowi, że jest tym, kim jest, i nie jest tym, kim nie jest.

— No mów.

— Już mówiłem.

— Co już mówiłeś?

— Wszystko. Nie mam niczego więcej do dodania.

— Na swoją obronę?

— Nie mam zamiaru się bronić. Nie jestem niczemu winny.

— A jednak się tłumaczysz.

Czy tylko winny się tłumaczy? — pomyślał. Bzdura. Tłumaczy się przede wszystkim ten, kto nie zawinił. Bo nie ma nic gorszego od niesłusznego oskarżenia. Nie ma większej bezradności niż ta, gdy stajemy przed zarzutem o cokolwiek, to może być sprawa ogromnej wagi albo błaha — i gdy jesteśmy niewinni. Potwarz odbiera siły. Oszczerstwo sprawia, że nie jesteśmy sobą. Chcemy powiedzieć, jak było, chcemy się tłumaczyć i wtedy słyszymy ten frazes: winny się tłumaczy. A co ma zrobić niewinny? Tylko milczeć? Czy nie ma prawa do obrony swoich racji? Ten, kto jest winny, w przypadku oskarżenia ma chociaż pewność, że zrobił to, co zrobił. Że jeśli poniesie karę, to zasłużył. Że jeśli ktoś go potępi, to dlatego, że ryzykował potępienie. I przegrał. Trudno, może innym razem. Niewinny tymczasem nie zasłużył na to. Nie ryzykował potępienia. Nie może przegrać w nierównej walce, na którą się nie godził. Musi i chce opowiedzieć swoją wersję zdarzeń, co nie oznacza przyznania się do winy. Wprost przeciwnie.

Już chciał to wszystko wyjaśnić facetowi, gdy ten nagle zbliżył się na niebezpieczny dystans i dotknął go w bark, a potem zaraz popchnął. Było to dziwne, nie chciał się konfrontować, nie chciał, by ktoś go dotykał, kimkolwiek był ten człowiek, nie szukał z nim starcia, stosował argumenty, a siłą się brzydził — tak brzydził, aż poczuł mdłości.

— No mów.

— Zostaw mnie.

— Bo co?

— Bo nic. Po prostu zostaw.

— Przestałeś się tłumaczyć?

— Może i tak, skoro to nic nie daje.

— Chciałeś zamydlić mi oczy byle kłamstwem?

— Niczego nie chciałem. I wciąż niczego nie chcę. Chcę tylko wrócić do mieszkania. Mieszkam tutaj. Na trzecim, ostatnim piętrze, bez windy zresztą. Na poddaszu. Muszę się tam wdrapać. A jestem zmęczony, późno wróciłem z pracy. Niosę tę dynię i klatkę właściwie nie wiem po co.

Tamten popatrzył na reklamówkę z dynią, a potem na klatkę. Niczego nie rozumiał. Nie umiał połączyć tej dyni i tej klatki, nie wiedział właściwie, czemu by miały służyć obie naraz. Bo jakoś nie przyszło mu do głowy, że to odrębne byty, że należałoby oddzielić je od siebie, że dynia jest dynią, a klatka właśnie klatką, nikt nie chciał próbować schować tej dyni w klatce lub zrobić cokolwiek innego z nimi dwiema naraz. Było to jednak coś, czego się zaczął trzymać — warzywo i klatka na ptaki, druciany, dziwny przedmiot, wtargnęło to wszystko w tę ich rozmowę dosyć nagle, zabrało kawałek przestrzeni, rozporządzało czasem, aż facet nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Mężczyzna, na którego patrzył, ten potencjalny złodziej, był kimś określonym właśnie przez to, co przyniósł. Nie był zwyczajnym złodziejem. Był złodziejem z dynią i klatką na ptaki. Był kuriozalnym złodziejem. Te fanty czyniły scenę rzeczywistą, zwracały uwagę na siebie z jakichś przyczyn, choć można je było spotkać w wielu domach i niejeden człowiek mógł mieć ze sobą klatkę albo dynię, lecz nigdy razem, lecz nigdy jednocześnie, a to już sprawiało, że trzeba się zatrzymać, że trzeba pomyśleć, kim jest ten nocny złodziej, i co nim kieruje, a wreszcie — o czym myśli.

Bo facetowi przyszło na myśl, że on może ukradł też dynię i klatkę, że może przechadza się po okolicy w jednym celu — by kraść co popadnie, cokolwiek wpadnie w ręce, choćby to były dynia albo klatka. Co taki człowiek może zrobić z dynią? Nie wyglądał na kogoś, kto potrafiłby z niej coś przyrządzić. To nie było takie znowu pierwsze lepsze warzywo. I po co mu klatka na ptaki? Czyżby hodował papugę lub kanarka? Nie wyglądał na to. Prawdę mówiąc, nie wyglądał na kogoś, kto mógłby posiadać jakiekolwiek zwierzę. Facet nie wiedział, dlaczego, ale tak o nim myślał. Myślał o nim, jak o kimś, kto nie potrafi gotować, z wyjątkiem może najprostszych starokawalerskich potraw, i kto nie hoduje niczego, nawet kwiatka. I myślał, że musiał to ukraść, nie miał wątpliwości, choć ciągle nie wiedział, po co mu to było. Może po nic. Może to jeden z tych złodziei kleptomanów, co kradną jedynie po to, aby kraść. Bardzo możliwe.

— Jak pomalowane są ściany w korytarzu?

Tu go miał. Na pewno nie miał pojęcia, że…

— Wcale nie są pomalowane. Są z gołej czerwonej cegły. W moim mieszkaniu jedna ściana też jest taka.

Facet popatrzył w okna korytarza. Światło się nie świeciło. Niczego nie było widać.

— A tam, gdzie nie ma gołej ściany, wokół drzwi?

— Klasyczna biel.

Facet się zastanowił.

— No dobra — powiedział — może i tutaj mieszkasz. Ale nie zmienia to faktu, że chciałeś mnie okraść. Sąsiad sąsiada. Wstyd.

— Nikogo nie chciałem okraść. Jedyne, czego chciałem i chcę nadal, to położyć się do łóżka i zasnąć.

Sam chyba nie wierzył w to, że to się uda.

— Złodziej nie śpi — powiedział mężczyzna.

— Może i wszyscy złodzieje nie śpią, ale nie każdy, kto nie śpi, jest złodziejem.

— No proszę, jaki filozof.

— Nie ma w tym żadnej filozofii. Chciałem dobrze, a wyszło jak zwykle. Chciałem pomóc. Nie róbmy z tego afery.

— Odpuszczę ci raz, to będziesz próbował znowu.

— Pomagać? Już nie będę. Nikomu. Nie za taką wdzięczność.

— Kraść.

— Nie potrzebuję roweru. Wszędzie dojdę pieszo.

— To dziwne. Nie masz auta?

— Nie mam.

— A autobusy, tramwaje, metro?

— Prawie nie korzystam.

— Bardzo dziwaczny z ciebie złodziej.

— Lubię spacerować.

— Z dynią i klatką pod pachą?

— Na przykład.

— Bardzo dziwne.

Mierzyli się wzrokiem jeszcze pewną chwilę i żaden nie wiedział, w którą stronę to zmierza. Facet przyłapał złodzieja na gorącym uczynku, ale właściwie co miał dalej robić? Jak się zachować? Jak go ukarać? Miał go bić? Miał zawiadomić policję? Sąsiadów? Kogokolwiek? Zbyt długo trwała ta rozmowa, by coś zdziałać, za bardzo przyzwyczaił się do obecności tego kogoś, powinien od razu uderzyć z całą siłą, tymczasem rozmienił na drobne swoją pewność siebie.

— Mogę już iść? — zapytał Sebastian.

Zapytał, jak gdyby potrzebował pozwolenia.

— Dokąd? Kraść?

— Spać.

— Wiesz, co to sumienie? Ono ci nie da zasnąć. Przynajmniej nie powinno. Zaśniesz?

— Będę próbował.

— To może się nie udać.

— Ostatnio słabo sypiam, fakt.

— Bo kradniesz.

— Bo myślę.

— Jak kraść.

— Jak żyć.

— Jak żyć z kradzieży.

— Jak żyć ogólnie.

Mężczyzna też chciał żyć, miał plany na ten wieczór. Zamierzał wsiąść w końcu na rower i odjechać. Nie było potrzeby przedłużania konwersacji, a jednak ta sama z siebie ciągnęła się zbyt długo. Ktoś musiał to przerwać, jakoś to podsumować, dojść w końcu do sedna tej zagmatwanej sprawy. Musiał działać.

— Powiem tak — powiedział. — Trochę mi się spieszy. Nie będę wyciągał wobec ciebie konsekwencji. Ale daję ci ostrzeżenie. Będę cię obserwował. Jeżeli jeszcze raz zobaczę cię przy tym rowerze, rozwiążę to inaczej. Rozumiesz mnie?

Ten milczał.

— Rozumiesz?

— Chciałem tylko wyłączyć to pieprzone światło.

— Taki jesteś dobry? A gdybym, będąc pewien, że światło wciąż się świeci, wsiadł sobie na rower i odjechał w noc, bez światła, i gdyby potrącił mnie jakiś morderca w aucie, jakiś słabowidzący kierowca lub ktokolwiek, to co wtedy z twoją dobrocią? Pomyślałeś o tym? Mogłeś mnie zabić.

Przeraziło go to. Naprawdę nie przyszedł mu do głowy ten scenariusz. Dopiero teraz stał się jasny, jak światło, które próbował wyłączyć. Które mogło doprowadzić do tragedii. Czuł się winny. Znów czuł się winny. Jak długo to jeszcze potrwa? Jak długo poczucie winy będzie powracać na nowo z każdą chwilą? Dlaczego zabija niemal bezwiednie, tak po prostu? Zasłużył na karę. Był gotów się jej poddać. Nie tylko był gotów — chciał zostać ukarany. Bo tylko to mogło przywrócić go do pionu, odegnać złe myśli o samym sobie, świecie, ludziach, pozwolić mu nie tylko zasnąć, ale i wstać z łóżka. Bez tego nie będzie mógł normalnie funkcjonować, nie będzie mógł zebrać się, by pójść do pracy, przekonać sam siebie, że to jest takie ważne — istnienie wśród innych istnień, bezkonfliktowe, godne, prawdziwe istnienie warte tego miana. Taka była prawda.

— To prawda — powiedział.

— Przyznajesz się?

— Sądziłem, że więcej szkody wyrządzi wyczerpana bateria. Widocznie się myliłem. Nie przemyślałem tego. Nie pomyślałem, że…

Czuł się jak dziecko karcone przez rodzica. Czuł się bezbronny i słaby. Prawie nie oddychał. Myśli błądziły po głowie jak po lesie, a świat dookoła wirował coraz bardziej. Tłumaczył się. Lecz jako winny czy niewinny?

— Niech ci będzie — powiedział tamten. — Powiedzmy, że ci wybaczam. W końcu nic się nie stało. Chociaż mogło się stać. Pamiętaj o tym.

— Będę pamiętał.

— Przemyśl to sobie na spokojnie. Zastanów się następnym razem, zanim znów wtrącisz się w nie swoje sprawy.

Oj, będzie o tym myślał. Pół nocy mu to zajmie. Może w ogóle tego dnia nie zaśnie. Najadł się wstydu i strachu, nie było nic gorszego na kolację. Oj, zastanowi się, czy warto być uprzejmym. Będzie miał to w głowie, w tym ciasnym, ukrytym głęboko miejscu z tyłu czaszki. Nie zapomni.

Facet ominął dynię, klatkę, jego, wziął rower i wyprowadził go za ogrodzenie na ulicę. Światło pulsowało. On patrzył jeszcze jakiś czas, jak znika w dali, a potem, gdy nic już nie było widać, sam postanowił ruszyć.

Był cały zesztywniały. Schylił się po rzeczy, które zostawił na chodniku, podszedł do drzwi, otworzył je kluczem, manewrując przy tym całym ciałem, zajętym trzymaniem zakupów, i wszedł wreszcie w przestrzeń stworzoną z gołej cegły, gdzieniegdzie jedynie poprzeplataną białą farbą. Catering dietetyczny przy co drugich drzwiach niby znak czasów. Zawsze to samo — idąc, poprawiał ludziom wycieraczki podłogowe, zahaczał o nie niby to przypadkiem i jak najszybszym, jak najkrótszym ruchem nogi ustawiał je prosto. Wiecznie leżały krzywo. Nie mógł zrozumieć, jak można to wytrzymać. Jego wycieraczka jako jedyna leżała prosto, jakby dopiero co ją tam położył. Ludzie byli różni. Zdążył przyzwyczaić się do ich nieznośnej asymetrii, do ich zupełnej ignorancji w rzekomo błahych sprawach, a tak naprawdę kluczowych, na nich był zbudowany wszechświat, na nich zasadzał się człowieczy los — był tego pewien.

Wspinał się stopień po stopniu po starych, stromych schodach, zerkając raz po raz na drzwi sąsiednich mieszkań. Wpatrując się w oczy judaszów, w jednookie twarze drzwi, jak gdyby tam ktoś zawsze patrzył, wiecznie wyglądał i oczekiwał jego najścia, więc chciał mieć z nim kontakt, chociażby urojony, chociażby chwilowy, ale jednakże kontakt, być może jedyny, na jaki mógł się zdobyć.

Numery na drzwiach wolno się przesuwały, czasami miał wrażenie, że zmieniają miejsce, że tu gdzie obecnie dostrzegał jedenastkę, poprzednio na pewno była dziewiątka, może szóstka. Jakoś to wszystko tak drżało, było płynne, korytarz falował, a on był krą na wodzie, samotnym rozbitkiem wyrwanym lodowcowi, niesionym na oślep przez bezlitosne fale.

W końcu dopłynął. Znów szarpał się trochę z kluczem, popchnął drzwi, wszedł i od razu je zamknął. Popatrzył na wnętrze. Klasyczne studio mężczyzny z korporacji. Mógłby powiedzieć „kawalerka”, ale studio brzmiało lepiej. Katalogowe sprzęty, brzydkie, ale drogie. Okno dachowe w niskim skosie. Tapeta w modnym wzorze. Poupychane wokoło niepotrzebne gadżety.

Odłożył dynię na stół i zaraz o niej zapomniał. Nie zapomniał natomiast o klatce. Nie wiedział, co z nią zrobić. Do tego stopnia, że kilka razy zbierał się, by ją odstawić, ale nie wiedział gdzie. Nigdzie nie pasowała. Chciał ją odłożyć na stół, tuż obok dyni, lecz jakoś zupełnie inaczej wyobrażał sobie miejsce dla niej. Chciał ją postawić na łóżku — to bez sensu, przecież za chwilę musiałby ją zdjąć, by się położyć. Tak się przymierzał, nigdzie jej nie stawiając, na blat, na podłogę i na wiszącą półkę. Nigdzie. I tak z nią został, z klatką trzymaną w ręce, jak jakiś pradawny łowca ptaków, którym nigdy nie był. Stał i rozmyślał. Nad sobą, nad dniem, który za nim, nad konfrontacją z ludźmi, nad wszystkim, co samo do niego przychodziło, nie musiał zupełnie wysilać wyobraźni, nie musiał pamiętać — to pamiętało samo. Był wściekły, a jednocześnie zrezygnowany z tej wściekłości, przeklinał wewnętrznie, na zewnątrz nieruchomy, jak gdyby ta klatka na ptaki czyniła z niego drzewo. Wreszcie spojrzał w górę. Lampa wisząca u sufitu miała klosz z drucików i na nim powiesił klatkę za wystający haczyk. Mógł odetchnąć.

Pierwsze co zrobił po odłożeniu klatki, to ściągnął ubranie, odłożył je do szafy i już całkiem nagi położył się na łóżku. Nie wiedział, która godzina. Pewnie za wcześnie na sen, to go nie obchodziło. Może dlatego, że nie zamierzał jeszcze spać. Sięgnął po leżący blisko łóżka masturbator. Najprostszy na rynku, to jego pierwszy taki zakup. Kawałek rączki z otworem symulującym pochwę. Tu nie chodziło o mechaniczne zaspokajanie potrzeb. Chodziło o coś więcej. Zdecydował się na ten gadżet dla tej namiastki ciepła, dla tego cienia bliskości, których tak potrzebował. Trochę plastiku i innych sztucznych tworzyw dawało mu to, czego nie znalazł nigdzie indziej. Obecność.

Pamiętał, jak przeszukiwał internet, by to znaleźć. Wybór na rynku jest ogromny, dla każdego coś miłego. Cipka Francuzki. Cipka nastolatki. Cipka ulubionej gwiazdy porno. Wszystkie cipki świata. Oryginalne wnętrze ze stymulującymi wypustkami. Substancja idealnie odwzorowująca ludzką skórę. Dwadzieścia pięć centymetrów długości, dwa centymetry elastycznej średnicy wnętrza. Produkt wodoodporny, łatwy w użyciu i w czyszczeniu. Jedwabista powłoka. Anatomiczna struktura. Doskonała imitacja realnych doznań. Funkcja ssania. Każdy z produktów proponowanych przez internet miał podobne cechy, a jednak tak różne, aż wydawało się, że tak jak nie ma dwóch takich samych płatków śniegu, tak samo nie ma dwóch bliźniaczych wagin. W końcu zdecydował się na jedną z nich. Był w fazie testów. Poleżał jeszcze chwilę z masturbatorem w dłoni, patrząc w sufit, starając się wolno oddychać, ustabilizować oddech, a potem się podniósł, nastawił czarną płytę, a był to jego ulubiony cykl Mahlera Kindertotenlieder, opłakujący śmierć dzieci poety Rückerta. Orkiestrze towarzyszył rozpaczliwy głos, wprost maniakalny wysiłek żałujący straty. Nie lubił w muzyce klasycznej wokalu, wolał inne instrumenty, bo głos był co prawda instrumentem, lecz najmniej szlachetnym. Nie był stworzony przez człowieka, ale niemalże był nim, zbyt ludzki, przesiąknięty ludzką pychą. Niemniej to jedno jedyne, składające się z pięciu utworów dzieło budziło jego zachwyt. Dla niego robił wyjątek. Mógł słuchać godzinami udręczonego śpiewu, zapętlać bez końca intymny żal solisty, chłonąć smutek, sprawiać, by mieszał się z jego własnym smutkiem. Był to tak zwany utwór na dobicie, a innych właściwie na płytach nie posiadał.

Nim wrócił na łóżko, sięgnął po lubrykant. Przez chwilę wymuszał na sobie erekcję, a gdy się udało, zaczął właściwą masturbację, do czego służył mu szczęśliwie nowy gadżet. Trwało to całe trzy utwory, do czasu, aż się zmęczył, ale to zmęczył zmęczeniem wręcz nieludzkim. Nudził się bardzo w tej seksualnej samotności i zwykle uprawiał autoerotyzm w trzech podejściach, dzień po dniu. Dopiero za trzecim dochodził do orgazmu, a wcześniej pozwalał, by członek wolno opadł, znużony wysiłkiem, jednostajnością doznań. Tak też było wówczas. Leżał, czekając, aż serce zwolni bicie, a dzieło Mahlera osiągnie wielki finał — tonację durową i nastrój transcendencji. Tak zgrał się z orkiestrą i długo nie mógł zasnąć, aż wreszcie sen przyszedł jak złodziej w środku nocy, jak morderca. Niczym on.

4. Ona

Salon rozświetlił się zbyt jasnym światłem. Za oknem późny wieczór. W powietrzu ledwo wyczuwało się drobinki podniecenia. Osiadały na meblach — na ławie, kanapie i fotelach, komodzie i oszklonej szafce, w której trzymano szkło z tak dawnych czasów, że matka nie pamiętała już, czy to ze ślubu, z chrzcin czy też z imienin. Cienie oparły się o białe ściany. Na jednej z nich widniała Matka Boska — ta już na pewno ze ślubu, prezent od proboszcza, na drugiej Ostatnia wieczerza w zmniejszonej, dekoracyjnej wersji, z wypukłymi postaciami w kolorze srebra. Parę dewocjonaliów upchnięto też na szafce, nad drzwiami obowiązkowy krzyżyk. Blisko okna — także obowiązkowy — włączony telewizor, który pracował non stop, nawet przy Wigilii, a co dopiero przy takiej tam rozmowie przed zaśnięciem.

Matka siedziała na wprost telewizora. Grzała to swoje stałe miejsce jak wadera, przykuta do tego fotela, że bardziej już nie można, z małymi przerwami na kościół i to wszystko. Była jak stały element krajobrazu, rzucona na ścianę rzutnikiem oczu domowników. Drugi fotel był pusty. Kanapę zajmowało młode małżeństwo. Siedzieli blisko siebie, ale trzymali pewien dystans, którego nie można było dopatrzyć się od pierwszej chwili. Po kilku kolejnych widziało się wyraźnie, że jest między nimi jakaś zbyteczna przerwa, nieznaczne wahanie mężczyzny, bardziej znaczące zaś z jej strony. On może chciałby chwycić ją za rękę albo położyć swoją dłoń na ciążowym brzuchu, ale nie zebrał się na taki krok z prostej przyczyny — i nie chodziło tu o obecność matki. Przyczyna tkwiła w Weronice Marii.

— Gdyby tak zechciał urodzić się w dniu Piotra i Pawła… — powiedziała matka.

— Mamo…

— Co, Marysiu?

— Wiesz, że tak nie będzie.

— Daj trochę pomarzyć.

— Co to za marzenie? Urodzi się wtedy, kiedy Bóg zechce. A we wspomnienie świętych apostołów byłam w początkach ciąży, powinnaś o tym wiedzieć.

— Wiem, wiem.

— Mama tak zawsze musi swoje wypowiedzieć — powiedział Sławek.

— Gdzie koniec czerwca, a gdzie ta wczesna jesień? Poza tym, mamo, nie wiadomo, czy to chłopiec.

— Wolałabym chłopca.

— Mamo!

— Oj, przestań już, Marysiu.

— Nie mam zamiaru przestać. Urodzi się chłopiec lub dziewczynka, jak Bóg zechce.

— Amen.

— I co by się nam nie urodziło, będziemy bardzo kochać.

— Amen, amen. Ale…

— Co, mamo?

— Niech mama nie kończy. Wero jest niespokojna w ciąży — powiedział Sławek.

— Nie broń mnie.

— Nie bronię ciebie. Bronię mamę.

— Przed czym?

— Przed tobą.

— Głuptas.

Dotknęła go przelotnie, a potem zmierzwiła mu włosy. Powrót do dawnej pozycji zajął jej dwie sekundy.

— Tak tylko rozmawiamy — powiedziała matka.

— Słowem też można zgrzeszyć.

— A pewno. I to jeszcze jak.

— Dlatego niech mama nie kończy — powiedział Sławek.

— Co ja zrobię, że wolałabym chłopca?

— Mamo!

— Co, córuś?

— Jak możesz tak powiedzieć? Wolałabyś chłopca? A jeśli urodzi się dziewczynka?

— Mówiłem, żeby sprawdzić.

— Cicho, Sławek. Nie będę niczego sprawdzać. Nie potrzebuję.

— A pomyślałaś o mnie? Pytałaś mnie o zdanie?

— Znam twoje zdanie. I cały czas o tobie myślę. Nie dajesz o sobie zapomnieć takimi uwagami.

— Ale prosiłem cię tylko o to jedno.

— Prosisz mnie o wiele rzeczy. O zbyt wiele.

— Ale, Wero…

— Już dobrze, dzieci, dajcie spokój.

Umilkli na moment wszyscy. Przez ciszę przedzierał się tylko ściszony telewizor.

— Nie muszę wiedzieć, jakiej płci jest dziecko — powiedziała Weronika Maria. — I tak je kocham.

— Kochamy je wszyscy, córuś. A prędzej czy później i tak się wszystko okaże. Nawet prędzej, niż myślisz.

— Otóż to. Nie będę niczego przyspieszała.

— Dobrze mówisz.

— A Sławek ciągle mówi, że źle.

— Nie słuchaj Sławka.

— No wie mama? — powiedział Sławek.

Teściowa dała mu znak, że tak tylko mówi.

— Nie kłóćcie się, dzieci.

— Ja się nie kłócę — powiedziała Weronika Maria.

— To bardzo dobrze, Marysiu. Nie ma się o co kłócić.

— Dobrze, że chociaż ty, mamo, przyznajesz mi rację. Nie potrzebuję żadnych dodatkowych badań.

— To przecież nie są żadne inwazyjne badania, Wero.

— Skąd wiesz? Jesteś lekarzem?

— Od kiedy ufasz lekarzom?

— Nie ufam nikomu, gdy chodzi o moje dziecko.

— Nasze dziecko, Wero.

— Nie kłóćcie się.

— Daj spokój, mamo, tylko rozmawiamy.

— Rozmowa ma zazwyczaj prowadzić do porozumienia, Wero. Tymczasem nasza zmierza donikąd. Tak jak zwykle.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Tylko to, co mówię.

— Że nie da się ze mną porozumieć?

— Bardzo trudno.

— A w swoim oku nie widzisz belki? Tylko w moim drzazgę?

— Kochanie…

— Jak on ładnie do ciebie mówi, Marysiu.

— Odpowiedz — powiedziała Weronika Maria.

— To jakiś absurdalny zarzut. Nie ma żadnej drzazgi ani belki.

— Jak to nie ma? A co jest napisane w Biblii? Podważasz święte słowa?

— Nie. Chodzi o to…

— Już ja wiem, o co chodzi. Zmieniłeś się, Sławek.

Oddaliła się jeszcze bardziej. Podkuliła nogi, ramiona skrzyżowała nad wydatnym brzuchem. Wargi wydęła, a oczy wywróciła. Cała ona.

— Wero…

— Nie mów do mnie.

— Dzieci…

— Tylko ty, mamo, mnie rozumiesz.

— Oczywiście — powiedziała matka.

— Nie muszę sprawdzać płci dziecka, prawda?

— Oczywiście. Ale nie zmienia to faktu, że wolałabym chłopca.

— Mamo!

— No co?

— To nie jest lalka.

— A pewno. Przekonasz się, że nie jest. Niejednej nocy nie prześpisz, a i w dzień nie usiądziesz na chwilę przy małym dziecku.

— Wiem.

— Oj, nie wiesz, nie wiesz. Wam, młodym, wydaje się tylko, że wy wszystko wiecie. A jak przychodzi co do czego…

— Mamo…

— No co?

— Nie traktuj mnie jak dziecko.

— Jesteś moim dzieckiem. Więc jak cię mam traktować? Tak samo będziesz traktowała swoje własne dziecko. Bo jak inaczej? Zawsze będzie twoim dzieckiem. I o tym właśnie mówię. Ty tego nie wiesz, bo tego nie przeżyłaś.

— Już przeżywam.

Gładziła się po brzuchu.

— Dopiero zaczniesz — powiedziała matka.

— Daj, Boże, bym wreszcie zaczęła.

— Lepiej nie przyspieszać — powiedział Sławek.

— I kto to mówi? Sam chciałeś przyspieszać.

— Niby co?

— Płeć dziecka.

— Nie przesadzaj.

— Znowu robię coś nie tak?

— Nie o to chodzi.

— Lepiej nie tłumacz mi, o co, bo wyjdę na najgorszą.

— Nie jesteś najgorsza.

— O, proszę. Dziękuję, łaskawco.

— Nie to chciałem powiedzieć. Nie jesteś najgorsza, bo jesteś najlepsza. Najlepsza żona i najlepsza matka.

— To się dopiero okaże.

— Poradzisz sobie — powiedziała matka. — Dobrze cię wychowałam, dasz sobie radę ze wszystkim, jestem pewna. Poza tym Sławek ci pomoże.

— Wolałabym usłyszeć, że ty mi pomożesz, mamo.

Sławek się oburzył.

— No wiesz? — powiedział.

— Pomogę ci, pomogę. Ile tylko będę miała sił, to ci pomogę. Jak długo będę mogła, to będę pomagała.

— Masz mnóstwo sił.

— Tak ci się zdaje, Marysiu. A lata już nie te, co dawniej.

— Przestań.

— Choćby ten telewizor. Ściszyłeś, Sławek, a ja tam nic nie słyszę. Coś tam mi mruczy przy uchu, ale nie rozumiem. Daj trochę głośniej.

— Porozmawiajmy trochę w ciszy, mamo.

— To w ciszy czy porozmawiajmy? Zdecyduj się, Marysiu.

— Choć raz bez telewizora. Nie chcę, by dziecko chłonęło te głupoty.

— To wcale nie są głupoty. Wiesz, ile życia jest w tym telewizorze, ile prawdy?

— Nie widzę tam życia ani tym bardziej prawdy.

— Bo nie oglądasz tych programów, które trzeba.

— Oglądaj sobie, co chcesz, ale musisz teraz?

— Mam podzielną uwagę.

— Oj mamo, mamo…

— Tylko że nic nie słyszę. Daj głośniej, Sławek.

— Ani mi się waż — powiedziała Weronika Maria.

— A oczy też nie te. Może tak przybliżyłbyś ten telewizor, Sławek?

Żona spojrzała na niego i wiedział już, co robić.

— Siedzi mama tylko całe dnie — powiedział — i ogląda. A potem się dziwić, że wzrok i słuch szwankują. Więcej ruchu by się mamie przydało.

— A kto chodzi do kościoła dzień w dzień?

— Kościół ma mama blisko.

— Ale chodzę.

— Powinna mama częściej mieć wychodne. Na przykład do filharmonii czy opery. Trzeba korzystać z życia.

Spojrzał na Weronikę Marię. Ta odwróciła wzrok na samo wspomnienie tego, co robili. I to kiedy — zaledwie godzinę temu, nim wróciła mama. Poczuła się brudna, dosłownie i w przenośni, choć przecież dotykał ją mąż, ten sprzed ołtarza. To jego szept szumiał jej w uszach aż do teraz, to jego spojrzenie zachłannie ją pochłaniało. To jego ciało, jego… Poczuła niesmak w ustach. Spojrzała na niego, by tylko sprawdzić, czy wciąż patrzy. Patrzył. Ponownie uciekła oczami. Chciała też uciec ciałem, wszystkimi członkami i fragmentami, których pragnął. Pierś, udo i łono o ciemnych, gęstych włosach, to wszystko i więcej jeszcze chciała ukryć. Tylko obecność matki sprawiła, że została, że płacz jej nie porwał, nie uniósł, nie pogrzebał.

— A wiesz, że bym jeszcze poszła? — powiedziała matka.

— To świetnie, co, Wero? Sprawdzę dla mamy repertuar.

— Pięknie było, Sławek. Jak oni pięknie grali! Nie to, co u nas w kościele ta organiścina. Kiedyś myślałam, że ładnie gra, ale… Bez porównania. Przepięknie się tego słuchało. I jak głośno! Wszystko słyszałam, nic mnie nie ominęło. A jak śpiewali! Jakie głosy, stroje. Pięknie do Boga się modlili, przecudownie.

— Słyszysz, kochanie, jak mamie się podobało? Koniecznie trzeba to powtórzyć. Już sprawdzamy…

— Sprawdź, sprawdź — powiedziała Weronika Maria.

A on się rozochocił, by za moment zgasnąć.

— Sprawdź, to i ja pójdę razem z mamą.

— Ale, Wero…

— Skoro to takie piękne, chętnie pójdę. Wiesz przecież, że bardzo lubię takie rzeczy.

— Po co ty mamie jesteś potrzebna? Prawda, mamo? Mama doskonale sobie sama poradziła.

— Pewno, że sobie poradziłam. Ale z Marysią raźniej będzie. Chodź, Marysiu, ze mną.

— Tylko nie to…

— Co ty, Sławek, zazdrościsz? Też chodź razem z nami.

— Może innym razem…

Spojrzał na Weronikę Marię. Ta niemo triumfowała. Ledwo zauważalnie drżała, nie potrafiła się uśmiechnąć, nie mogąc lub nie umiejąc cieszyć się z wygranej. Ale jednak czuła, że już była w potrzasku i w ostatniej chwili wyrwała się na wolność. Mały sukces. Aczkolwiek wiedziała, że Sławek nie odpuści. Że będzie wciąż knuł, realizował te fortele, te niecne zamiary wciągnięcia jej do łóżka, w tę sferę, gdzie czuła się, jakby kroczyła nad przepaścią albo stąpała boso po kruchym lodzie. W tę sferę, która dla niej mogła właściwie nie istnieć, ograniczając się jedynie do misji reprodukcji. W tę sferę tak bardzo ją odpychającą, przeraźliwie śliską, każde dotknięcie czuła jak dotknięcie gada. Każdy jęk męża była dla niej jak bluźnierstwo. Każde spojrzenie było podszyte diabłem. Te wszystkie gesty, te ruchy — czuła mdłości. Dotknęła swojego brzucha. Poczuła ciepło dziecka. Poczuła podskórnie bicie małego serca. Poczuła, że kocha, jednakże jakim kosztem, jak wiele trzeba przejść, by zaznać szczęścia matki. Jak wiele musiała poświęcić. Czy Bóg jej to wybaczy?

— Tak mało czasu spędzamy ze sobą we dwoje — powiedział Sławek.

— No przecież mówię, chodź z nami.

— We dwoje, mamo…

— A w czym ja wam przeszkadzam? Możemy siąść osobno.

— W niczym nam nie przeszkadzasz, mamo — powiedziała Weronika Maria.

— Tak, w niczym, w niczym. W niczym nam mama nie przeszkadza. Nie ma takiej czynności, w której by mama mogła nam przeszkodzić. Nie ma dla młodego małżeństwa takich sytuacji, w których by mama przeszkadzała. Żadnych. Wcale.

— I dobrze, Sławek, że tak mówisz. Dobry chłopak jesteś. Dobrze ma z tobą ta Marysia. Co, córeczko?

Sławek się załamał.

— Tak, mamo, mam ze Sławkiem nie najgorzej.

— Nie najgorzej? Dziewczyno, przecież ja wielbię każdą rzecz, której dotknęłaś…

— Nie wygłupiaj się…

— …ubóstwiam każdy skrawek ziemi, po którym stąpasz…

— Mama słucha…

— …chciałbym całować…

— Sławek!

— Mów, Sławek, dobrze, dobrze.

Matka się zaśmiewała.

— Po prostu cię kocham — powiedział.

Ona nie zareagowała. Siedziała, jak dotąd, naburmuszona, niemal smutna, jak gdyby ta noc, gdy mu uległa, tkwiła jej kością w gardle.

— Moje dzieci — powiedziała matka. — Jakże wy pięknie do siebie mówicie. Jakże wy pięknie razem wyglądacie. Jak, nie przymierzając, ja w mojej młodości z twoim tatusiem nieboszczykiem.

— Świętej pamięci.

— Świeć, Panie, nad jego duszą.

Weronika Maria się przeżegnała.

— Uda się wam. Wszystko będzie dobrze. Chłopczyk urodzi się zdrowy i piękny.

— Nie wiemy, czy to będzie chłopczyk, mamo.

— Czuję, że będzie. Mam nosa do takich rzeczy.

— Nie nastawiaj się.

— Żeby się nie rozczarować, mówisz?

— Jak możesz tak mówić? Po prostu się nie nastawiaj. Rozczaruje cię wnuczka, naprawdę?

— Czego ty nie rozumiesz, Marysiu? Mam jedną córkę, więc chciałabym wnuka. To normalne.

— To nie jest normalne. Aż boję się urodzić. Boję się przy was urodzić własne dziecko.

— Dlaczego przy nas? Co ja ci zrobiłem?

— Chciałeś badania. Nadal chcesz.

— Ale nie po to, żeby… Właściwie co mi zarzucasz?

— Nie będziecie kochać mojej córki.

— Marysiu…

— Ty chyba oszalałaś. Poza tym nie wrzucaj mnie i mamy do jednego worka. Nigdy nie powiedziałem, że wolałbym mieć syna.

— Wiem, że byś wolał.

— Mówi się nawet: córeczka tatusia. Wolę córkę.

— A jednak kogoś wolisz. Nie będziesz kochał syna?

— Ja zwariuję.

Wstał.

— Siadaj, Sławek — powiedziała matka.

Zrobił kółko po salonie i usiadł.

— Nie kłóćcie się. Pójdziemy do opery. Czy do filharmonii. Gdzie ja byłam, Sławek?

— W filharmonii.

— Właśnie. Bardzo mi się podoba filharmonia, Sławek. Dobrze, że mnie tam wysłałeś. Chętnie jeszcze pójdę. Ale tym razem biorę was ze sobą.

— Mamy własne plany.

— Jakie?

— Właśnie, jakie? — zapytała Weronika Maria. — Nie mamy żadnych innych planów.

— Ja mam.

— Trudno. Pójdziemy bez ciebie.

— Mam plan dla nas obojga.

— Ja znam te twoje plany.

— Jaki masz plan, Sławek?

— Kupię mamie bilet do filharmonii.

— Ale na ładny koncert. Religijny.

— Właśnie taki.

— A wy dokąd pójdziecie?

Do łóżka — chciał powiedzieć. Ale powstrzymał się w ostatniej chwili.

— To będzie nasza mała tajemnica.

— No dobrze. Nie mam pojęcia, dokąd możecie pójść sami.

— Ja też nie — powiedziała Weronika Maria.

— Zabrałem cię do muzeum.

— Nie zdążyłam wszystkiego obejrzeć.

— Bo to był tylko jeden z kilku elementów planu.

— To nie był żaden element, tylko pretekst.

— Do kolacji?

— Do…

Ugryzła się w język.

— Jak było w tym muzeum? — zapytała matka.

— Same gołe baby.

— Bój się Boga, Sławek. I ty zabrałeś Marysię na takie bezeceństwa?

— Niech mama jej nie słucha.

— Źle mówię?

— Dwa czy trzy akty. A reszta przepiękne krajobrazy albo wnętrza domów.

— Te trzy wystarczyły. Niesmak pozostał.

— Bez przesady. To wielka sztuka.

— Znalazł się znawca.

— A pewnie, że się znam.

— Na gołych babach chyba.

— Lecz tylko tych z obrazów. Gdybyś tak dała mi się lepiej poznać…

— Przestań!

— Oj, dzieci, dzieci…

— Jesteś wulgarny, Sławek.

— Mówię prawdę. Rzadko widuję gołą babę, jak to nazwałaś.

— Uspokój się…

— Jestem spokojny.

— Oj, dzieci…

Mrok za oknem gęstniał. Dało się dostrzec latarnię po drugiej stronie drogi, a światło latarni mieszało się ze światłem żyrandola. Cienie na ścianach powoli dygotały, mieszając się raźno z blaskiem telewizora. Gdyby ktoś zajrzał przez szybę, ujrzałby troje ludzi — trzy drzewa na wyspie podłogi, chwiejne i samotne. Co by o nich pomyślał? Co łączy tych dwoje na kanapie? Kim jest starsza kobieta? Nie dało się rozeznać. Nie było dowodów na ich wzajemne więzy, na bliskość łączącą małżeństwa w pewnym wieku, na starczą powagę matrony na fotelu. Nie było wskazówek, jak łączyć kropki w łamigłówce. Nie było punktów stycznych. Nie było tu harmonii. Nie było niczego, co mogłoby poświadczyć, że ten jasny pokój, wyrwany ciemni nocy, jest miejscem jakiegokolwiek cudu, jaki się zdarza między ludźmi. Jest miejscem sprzężenia wytęsknionych sił witalnych. Jest miejscem, gdzie czasem zagląda zmęczony, stary Bóg.

— Wracając do tego naszego chłopczyka…

— To nie jest chłopczyk!

— Marysiu…

— Dlaczego się unosisz? — powiedział Sławek. — Nie znasz jego płci. I w tym właśnie problem. Gdybyś zechciała poznać, nie byłoby rozmowy.

— Dobrze mówisz, Sławek.

— Źle mówisz.

— Ty za to nie tylko źle mówisz, ale i źle robisz.

— Źle? Chyba nie wiesz, co to znaczy zło. Ja właśnie robię dobrze. Dążę do dobra. Kieruję się dobrem. A ty? Do czego dążysz? Czym się kierujesz?

— Dążę do tego, co ty. Chcę naszego szczęścia.

— Zupełnie inaczej rozumiemy szczęście.

Patrzyła na matkę i było jej coraz bardziej głupio. Odsunęła się od męża jeszcze bardziej. Miała wrażenie, że ciągle pachnie seksem, choć wzięła długi prysznic, płakała pod prysznicem. Miała zaczerwienione oczy od tego płaczu, w dodatku piekły ją od światła i telewizora. Matka niczego nie zauważyła. A może nie chciała zauważyć? Czy mogła wiedzieć, jak wykorzystali jej nieobecność, co robili? Czy wyszłaby z domu, gdyby o tym wiedziała? Byli małżeństwem — przekonywał Sławek, ale czy wszystko usprawiedliwia małżeński węzeł, choćby święty?

Po wyjściu z muzeum udali się na kolację. Sławek czarował, próbował ją zdobywać, zupełnie na nowo, jak w czasach pierwszych randek, choć tu bardziej śmiało, sięgając jak po swoje, raz dłoń na kolanie, raz w okolicy ucha, a ją to wzdrygało, zniechęcało do jedzenia. Kolacja minęła jeszcze szybciej niż wystawa. To on tak się spieszył, wciąż zerkał na zegarek. Musimy już iść — powiedział w końcu, a pod nią ugięły się nogi, choć siedziała. Podparła się mocno o oparcie krzesła, a świat zawirował, serce zmieniło bicie. Powtórzył z naciskiem, że muszą iść, mają przecież plany, a ona od razu automatycznie odmówiła, kręcąc głową. Poszeptał jej trochę na ucho, stosował lekki dotyk, a ona stopniowo zsuwała się z oparcia. Miała pewność — nie mogą tu zostać, muszą iść do mieszkania, a tam, w pustym mieszkaniu czekało puste łóżko, w sam raz dla nich dwojga, jakby na miarę szyte. Wpadła w panikę. Chciała przekonać go: jeszcze nie teraz, zostańmy choć chwilę, zjadłabym jeszcze trochę. On znał te numery i był bardzo stanowczy, tak bardzo jak jeszcze nigdy przy niej. To też ją przeraziło.

A teraz siedziała na kanapie i wszystko to wracało. Coś jak wspomnienie z odległych, gorszych czasów. Lecz to wydarzyło się właściwie przed momentem, ich łóżko jest jeszcze gorące od ich potu, ich ciała wciąż jeszcze pachną wzajemnie sobą jak dwie zapachowe świece, które ktoś przypadkiem lub celowo zostawił w jednym pomieszczeniu. Tuż obok, tak blisko, że znów się odsunęła, siedział jej mąż, ten, który jej to zrobił, ten, który wdarł się w jej ciało jak narwany, a potem nie wypuścił jej z rąk, póki nie skończył. Na fotelu matka. To wszystko pod jej dachem. To wszystko pod dachem jej i świętej pamięci ojca. Pod dachem rodzinnego domu jej dzieciństwa, czasów niewinnych i beztroskich, a przede wszystkim czystych, bo dziś ciągle czuła się zbrukana całym światem, nasieniem mężczyzny, jego gorzkawym potem, jego śliną. Wszystkim.

Widziała to wszystko niczym w telewizorze. Wrócili do mieszkania, zdjął jej płaszcz, był szarmancki, zaproponował, że zrobi jej krótki masaż, to ją odpręży, a ona powiedziała mu o bólu głowy. On się zaśmiał. Mam na to sposób — powiedział. Wiódł ją do sypialni, całował po szyi, ugryzł ją w płatek ucha. Zapiszczała. Ale nie była w stanie już się bronić. Była stracona i dobrze to wiedziała. Zaczął zdejmować z niej wszystko, co na sobie miała, a ona prosiła go słabo, coraz słabiej, aby przestał. Gdy byli już nadzy oboje, przez chwilę się zawahał, nie wiedział, jak zacząć, przyglądał się jej ciału. Ten brzuch bez okrycia zdawał się jeszcze większy, to łono z cieniem włosów wcale nie zachęcało. A jednak wygrała w nim żądza posiadania, zbyt długo żył w poście, z daleka od jej ciepła. Obrócił ją tyłem jednym wprawnym ruchem. Zaprotestowała. Nie słuchał protestów i wszedł w nią, zbyt gwałtownie, aż krzyk, podszyty strachem o dziecko pod jej sercem, wyrwał się z jej ust na wolność, nazbyt głośno. Pchał mocno, nie zważał na jej dwuznaczne jęki, nie jęki rozkoszy, lecz zwykłej bezradności, pchał dotąd, aż skończył, aż opadł ze stęknięciem, tuż obok splamionej małżeńskim seksem własnej żony.

Z pewnością żadne z nich nie czuło się z tym dobrze. Z pewnością nie można tu było mówić o spełnieniu. Zobaczył ją całą we łzach, zrobiło mu się głupio, zapłacił za swoją przyjemność jej cierpieniem, choć przecież w normalnej relacji element ten nie istniał — nie było cierpienia, była jedynie rozkosz, a jednak na twarzy kobiety rysował się niepokój, jak gdyby ją zgwałcił, a przy tym zmasakrował, jak gdyby wyzywał ją przy tym od najgorszych. Można z niej było wyczytać niemal rozpacz, jakieś rozdarcie wewnętrzne i zewnętrzne, jakąś przedśmiertną agonię, bliskość śmierci. To wszystko sprawiło, że zaczął się jej brzydzić. Miał ochotę splunąć na jej odkryte ciało. Nawet nie miała siły okryć się prześcieradłem. Odwrócił się od niej i poszedł do łazienki. Potem przez długi czas się do niej nie odezwał. A potem wróciła matka i trzeba było żyć dalej, jakoś to rozegrać.

— Gdyby tak w dniu Piotra i Pawła się urodził… — powiedziała matka.

Sławek uprzedził reakcję Weroniki Marii.

— Przypuśćmy, że to będzie chłopiec — powiedział. — Dlaczego Piotr lub Paweł?

— Bo to święci.

— Jest wielu świętych.

— Tych najbardziej lubię. Może dlatego, że jest ich dwóch. I ładne te imiona mają. Zwłaszcza Piotr jest ładnie.

— Mnie się nie podoba — powiedziała Weronika Maria.

— Dlaczego, Marysiu? Tak chciałam, żeby był Piotr albo Paweł. A najlepiej Piotr Paweł albo Paweł Piotr.

— Nie podoba mi się Piotr i już. Jakoś tak za poważnie się wydaje. Piotrek, Piotruś, ładnie. Ale Piotr?

— Nikt by nie mówił Piotr. Ja mam na chrzcie Sławomir, a wszyscy mówią Sławek.

— Oj, Sławek…

— Sama widzisz.

— Nie chcę Piotra i już.

— I tak się nie urodzi w Piotra i Pawła. Przepadło — powiedziała matka. — Ale w jakiegoś świętego na pewno się urodzi. I imię po świętym musi być. A najlepiej po dwóch. Tak jak ty, Marysiu. Weronika Maria. Po świętej Weronice, która otarła świętą twarz Jezusa, i po jego matce, Najświętszej Panience naszej.

— Po świętym się zgadzam, to obowiązkowo, ale nie będzie miał dwóch imion.

— A to dlaczego?

— Bo to kłopot, mamo.

— Jaki to kłopot? Sama masz dwa imiona.

— Dlatego wiem, co mówię. Jedni mówią Weronika, inni Maria. Pogubić się można. Imię musi być jedno.

— A jak mu się nie spodoba?

— Spodoba się. Na pewno.

— A tak miałby wybór.

— Jaki to wybór, mamo? I tak każdy mówi, jak mu pasuje.

— Może i prawda.

— Nie rozmawialiśmy jeszcze o imieniu — powiedział Sławek.

— O imionach — powiedziała Weronika Maria.

— Czyli jednak będzie miał dwa, Marysiu? Brawo!

— Jedno. Ale nie wiemy, czy będzie to chłopiec, czy dziewczynka. Musimy mieć w zanadrzu dwa imiona.

— Prawda.

— Jak by nie było, będziemy je kochali.

— Oczywiście. Ale inaczej kocha się Piotra, a inaczej Pawła.

— Co przez to rozumiesz?

— Imię ma znaczenie. A najważniejsze, że imię to też patron.

— Będzie miało patrona, to najważniejsze.

— Ale odpowiedniego.

— Będzie odpowiedni.

— Nie tam żadnego Tomasza niewiernego czy innego.

— Nie będzie to Tomasz.

— A kto to będzie? — zapytał Sławek.

— Zobaczysz.

— Czy ja będę miał cokolwiek do powiedzenia w tej sprawie?

— Nie znasz się na świętych.

— Czy jest według ciebie coś, na czym się znam?

— Oj, dzieci, dzieci…

— To tylko imię.

— Tylko i aż, Wero.

— Nie nadam mojemu dziecku imienia, które mi się nie podoba. A przede wszystkim, które nic nie znaczy.

— Ja też nie nadam mu imienia, którego nie lubię. I co teraz?

— To imię ci się spodoba.

— Co to za imię?

— Święte.

— W to nie wątpię.

— To ważne — powiedziała matka. — Słyszał ktoś kiedyś o świętym Sławomirze?

— Dziękuję mamie…

— Nie gniewaj się, Sławek.

— Ale ja się wcale nie gniewam…

— Imię powinno z Biblii pochodzić.

— Właśnie takie będzie. Biblijne — powiedziała Weronika Maria.

— I musi mieć znaczenie.

— Sławomir ma znaczenie.

— Daj spokój, Sławek.

— Moje imię jest staropolskie. Nie to, żebym jakoś bardzo je lubił, ale ma piękne znaczenie. Składa się z członów „sława” i „mir”. Ten, który zdobywa sławę poprzez pokój. Ten, który słynie z pokoju. Ten, który…

— Pogrążasz się.

— Mówię prawdę, przecież to oczywiste, mamo.

— Nie kompromituj się, Sławek. To nie jest święte imię. Nigdy go nie słyszałam z ambony podczas czytań.

— Co nie oznacza, że…

— Oj, Sławek.

— Dajmy mu Sławomir junior.

— Nigdy w życiu! — powiedziała Weronika Maria.

— Dlaczego?

— Żaden junior.

— To chociaż na drugie.

— Nie będzie mieć drugiego.

— Tak właśnie wygląda rola ojca — powiedział Sławek. — Jak trzeba zrobić dziecko, to ojciec jest nagle dobry, a potem…

— Nie bluźnij, proszę cię.

— Może nazwijmy go Bogdan albo Bożydar?

— Oszalałeś?

— Przecież te imiona oznaczają dar od Boga.

— Dar od Boga to w języku biblijnym Mateusz.

— Piękne znaczenie — powiedziała matka.

— Wolę polskie imiona.

— Dlatego nie ty będziesz decydował — powiedziała Weronika Maria.

— To kompletnie bez sensu. Zachwycacie się jednym imieniem, choć ma to samo znaczenie, co to drugie imię, które z kolei odrzucacie. A podobno imię ma znaczyć.

— Nie bluźnij, Sławek. Dobry chłopak jesteś dla Marysi, ale nie bluźnij.

— To walka z wiatrakami.

— Z wiatrakami możesz walczyć, ile ci się podoba. Nie walcz tylko z Bogiem.

— Czy według mamy walczę z Bogiem, chcąc nazwać syna imieniem Bożydar?

— Oj, Sławek, Sławek. Zacznij ty częściej do kościoła chodzić.

— Chodzę często.

— W dzień powszedni cię tam nie ujrzą.

— Święcę dzień święty.

— Codziennie jest dzień święty, Sławek. Bóg każdy dzień stworzył.

— Na co dzień pracuję. Mam rodzinę…

— Możesz na wieczór pójść.

— Mówimy o imionach. Skupiamy się na męskim, a co jeśli to dziewczynka?

— Dla dziewczynki też mam imię — powiedziała Weronika Maria.

— Już się boję.

— Wolałabym się skupić na imieniu dla chłopca — powiedziała matka.

— Może i mama ma rację, zakończmy najpierw temat chłopca.

— Wciąż nie wiadomo, jakiej płci jest dziecko. — powiedziała Weronika Maria. — To się okaże dopiero przy porodzie. Już niedługo.

— Przypuśćmy, Wero, że to będzie jednak chłopiec. Jak chcesz go nazwać?

Weronika Maria przez jakiś czas milczała, jakby musiała zastanowić się nad tym pytaniem. Tymczasem od dawna miała gotowe imię, zwlekała tylko z jego wypowiedzeniem. Jak gdyby bała się zapeszyć — ona, katoliczka, córka swojego Pana. Jak gdyby czuła, że jest jeszcze za wcześnie, że dziecko powinno najpierw ujrzeć świat, by nosić imię. Lecz tak naciskali, spojrzenie męża, niecierpliwość rodzicielki, to wszystko stawiało ją pod ścianą. Musiała mówić. Musiała coś powiedzieć. A miała zasadę wyssaną z mlekiem matki, że kiedy mówiła, to mówiła prawdę.

Trzymała drżącą dłoń na wzdętym ciążą brzuchu i stresowała się, jak tylko kilka razy w życiu. Zupełnie jakby od tego cokolwiek zależało. To tylko imię. Można je było zmienić. Nawet nie miała pewności, czy urodzi chłopca. W ogóle nie miała pewności, czy urodzi, choć to straszne — była w rękach Boga i tylko Bóg decydował o życiu i o śmierci. Musiała się modlić o cud tych narodzin. Modliła się codziennie. Modliła się tak żarliwie jak jeszcze nigdy wcześniej. Modliła się w swoim imieniu, w imieniu męża, matki, a przede wszystkim w imieniu tego dziecka, co było jeszcze nieme, miało grzech pierworodny. Trzeba je będzie szybko ochrzcić — pomyślała. Trzeba je będzie prowadzać do kościoła. Trzeba je będzie szybko nauczyć modlitw. Trzeba je będzie zawierzyć Panu Bogu, jak ją zawierzono w dzieciństwie, by mogła czerpać z tej łaski aż do dzisiaj.

— No jak? — zapytała matka.

Ona zwlekała. Myśli błądziły jeszcze po kątach, pośród cieni, a wyobraźnia już ją czyniła matką tego dziecka, nie tylko nosiła go pod sercem — nosiła go na rękach, a potem patrzyła, jak rośnie, jak staje się dorosły, jak z Bożą pomocą buduje swoją przyszłość, zakłada rodzinę, ma własne dzieci, daje jej wnuki, a ona z radością przeżywa wszystko to jak godna matka. Uśmiechnęła się do samej siebie. W końcu przerwała ciszę. Była gotowa odpowiedzieć.

— Dam mu na imię Jakub — powiedziała. — Chroniony przez Boga. Kuba. Kubuś. Jakub.

5. On

Wsiadając do windy w budynku, gdzie pracował, napotkał spojrzenia zupełnie obcych ludzi. Nic im nie powiedział. Nie przywitał się, odwrócił plecami, skulił w sobie i tylko po cichu liczył piętra. W ręku trzymał reklamówkę z dynią. Być może zwróciło to uwagę innych, ale właściwie o to nie dbał, nikt też go nie zaczepił, nikt nie zdecydował się zagaić zwykłej gadki, że o też porze roku pogoda jest taka lub taka. Wszyscy skupiali się na tym, by dojechać, wysiąść z tej windy i oddać się robocie, a potem wyjść wreszcie na wolność, tylko po to, aby nazajutrz znowu tu powrócić.

Wysiadając, także nic nie powiedział, ani dziękuję, ani do widzenia, jak mają w zwyczaju niektórzy ludzie z korporacji, a czego on zupełnie nie rozumiał. Przyłożył przepustkę do czytnika i otworzył drzwi. Szedł korytarzem, mijając liczne biura, machając tą torbą z warzywem dość beztrosko, a można powiedzieć, że jak na niego za beztrosko. Lecz czemu właściwie nie miałby być beztroski? Miał dynię, miał klatkę na ptaki, chociaż nie wiedział jeszcze, co z nią zrobi, miał wczoraj udany seks z masturbatorem, choć niezakończony wprawdzie orgazmem. Może dzisiaj. Nosił co prawda w sobie ten ciężar dozowanego podniecenia, lecz jakoś mu było z tym dobrze, jakoś się przyzwyczaił. A może tylko udawał, że jest dobrze? Może jedynie zaklinał rzeczywistość? Sam czasem gubił się we własnych przemyśleniach, we własnych nastrojach, nie wiedział, co jest prawdą, jak się naprawdę czuje. Dlatego wybierał poddanie się losowi, rzucenie się w wir rwącej wody, w potok życia.

Szedł korytarzem do ostatniego biura, by spędzić w nim kolejne osiem godzin swego życia. Nie bał się tego. Czasami wręcz to lubił. Czasami potrzebował takiego wyjścia z domu, zwykłego kontaktu z realnym światem, z prawdziwymi ludźmi. Czasami udawał przed sobą, że umie się odnaleźć — w tym świecie, wśród tych ludzi, że jest kimś towarzyskim, potrafi prowadzić rozmowę, potrafi zażartować, potrafi uchodzić za sympatycznego. Sprawiało mu to trudność, ale czasami miał ochotę się postarać.

Od rana praca toczyła się powoli, duch korporacji dopiero się przebudzał, światła przy biurkach i światła komputerów wkraczały wolno w zbyt ciemną jeszcze przestrzeń. Gdzieniegdzie słyszał rozmowy albo śmiechy, szumiała drukarka, dzwoniły telefony. Usiadł na swoim stałym miejscu i odetchnął.

— Pokaż mu, Aga — powiedział Aktor.

— Za krótko się znamy — powiedziała.

Najbliżej trzymał się z Aktorem i Agnieszką, a może to oni najbliżej z nim trzymali. Zagadywali go jako nieliczni, kiedy tutaj przyszedł, chcieli poznawać, co myśli i co lubi. Nie rozmawiali wyłącznie o urlopach i pogodzie. Koniecznie chcieli wiedzieć, skąd przybywa, dokąd zmierza, stawiali egzystencjalne pytania, czasami zbyt intymne, starali się dociec, kim jest ten cichy facet, który zrządzeniem losu dzieli z nimi pokój. Po prostu chcieli go poznać. Na początku był nieufny, osłaniał się, przybierał maski, nie odpowiadał wcale lub półgębkiem, aż w końcu powoli nabierał przeświadczenia, że w sumie nie musi się ukrywać, akurat nie przed nimi. Stopniowo dawał się zapraszać na piątki po pracy, był na etapie, na którym sam zagajał, oni lubili jego oschły dowcip, bardzo ciekawił ich jego sposób bycia. Był dla nich pewną zagadką, zamkniętym puzdereczkiem — koniecznie chcieli zdobyć do niego kluczyk. Zazwyczaj tacy ludzie jak on, zamknięci w sobie, powiedzmy sobie szczerze — dziwni, sprawiali, że ludzie woleli ich unikać. Czasami jednakże było zgoła odwrotnie — taka nieprzenikniona postać przyciągała, pragnęło się wejrzeć w jej wnętrze, w głąb niej, bardzo głęboko, by poznać tajniki takiej osobowości, by czerpać z doświadczeń jej życia, by się od niej uczyć. Do tego potrzebna była spójnia charakterów, niezbędne podłoże w postaci mentalności, stosowna wrażliwość na określone bodźce, a może po prostu ludzka życzliwość wobec bliźnich.

— Daj spokój. Pokaż mu.

Agnieszka i Aktor. Nawet ich lubił, musiał przyznać.

Agnieszka to typ prymuski, wiecznie na czele rankingów, zawsze przygotowana. Przeważnie ubrana w swetry albo golfy, ukrywające przed męskim wzrokiem duże piersi, a może po prostu ich nieeksponujące. Na nosie, uroczo zadartym, bestsellerowe okulary na jedną trzecią twarzy, za nimi zbyt skromnie podane, ładne, niebieskie oczy. Włosy niedługie, lekko pofalowane. Głos miała raczej stłumiony, nie dawał się łatwo zapamiętać, wprost przeciwnie — za każdym razem, gdy się odzywała, zdawać się mogło, że czyni to ktoś nowy, a może że ona robi to po raz pierwszy. Tylko z pozoru była tak powściągliwa, bo bardzo lubiła znaleźć się w towarzystwie, lubiła się bawić i tańczyć, miała po prostu zasadę — najpierw robota, potem przyjemności. Cała Aga.

Aktor gładziutko ogolony, by było widać każdy mięsień twarzy, by mógł popisywać się mistrzowską wręcz mimiką, aby uwodzić już samą tylko twarzą. Głos radiowca. Do tego uroda zupełnie nieradiowa, można powiedzieć, że telewizyjna, albo, by sprawić mu przyjemność — filmowa, teatralna. Ileż on spędzał czasu przed lustrem nad fryzurą. Dość staromodnie zaczesywał się do tyłu i żaden najmniejszy nawet włosek nie odstawał. Jak on to robił? Ubierał się także na niedzisiejszy sposób, a może po prostu szykownie, odwieczna marynarka, koszula, czasem mucha. Codziennie wyglądał inaczej, tyle miał tych zestawów, kolorów, materiałów. Wyraźnie odżegnywał się od sportowego stylu, tak bardzo modnego wśród ludzi w jego wieku, a tak pospolicie pozbawionego gustu, wszechobecnego w biurach i na ulicach. Ach, ten Aktor.

— Wstydzę się — powiedziała Agnieszka.

Bardziej dla żartu niż z prawdziwego wstydu.

— No weź.

— Aktor, ty zdrajco!

— No pokaż mu, niech sam oceni.

— Przecież prosiłam cię, to miała być tajemnica.

— Prosiłaś mnie? Kiedy?

— Cały czas trułam ci, żebyś się nie wygadał.

— Jakoś nie skojarzyłem. Poza tym, błagam cię, to nasz kolega z pracy, nie, Sebastian?

— Miałeś nie mówić do niego Sebastian.

— Przecież to jego imię. Jak mam mówić? Seba? To nie przystoi mężczyźnie na pewnym stanowisku.

— Mówisz o sobie czy o mnie? — zapytał Sebastian.

— O nas obu. Obaj mamy to samo stanowisko, ale właściwie nie chodziło mi o pracę. Miałem na myśli pewien stan psychiczny, pewną strukturę osobowościową. Obaj nosimy koszule zamiast bluz z kapturem. Sam ten fakt czyni z nas, nie bójmy się słów, elitę.

Agnieszka się zaśmiała.

— Jak widać, ty tego nie zrozumiesz, Aga.

— Aga? A czemu nie: Agnieszko?

— Czepiasz się.

— Nie zwracaj uwagi na mój śmiech. Coś mi się przypomniało zabawnego. Mów dalej, chętnie słucham.

— Nawet udawać nie umiesz.

— To nie na mnie mówią Aktorka, ale na ciebie Aktor.

— Głupia ksywa. Ja nawet lubię swoje imię, w przeciwieństwie do Sebastiana. Dlaczego ty właściwie nie lubisz swojego imienia?

— Swojego nazwiska też nie lubię.

— Ojej.

— W ogóle mało w sobie lubię.

— A lubisz siebie?

— Jesteś aktorem czy psychiatrą? — zapytała Agnieszka.

— Niestety ani jednym, ani drugim. Lubisz siebie, Sebastian?

Mógł się zawahać, zanim odpowiedział, ale właściwie nie miał takiej potrzeby.

— Prawdę mówiąc, nie.

— Może w tym tkwi klucz do poznania twojej osoby.

— Do poznania przez nas? — zapytała Agnieszka.

— Przez samego siebie. Choć wiedza na temat jego podejścia do własnego ego wydaje się niezbędna, by poznał go ktokolwiek.

— Musisz wybaczyć Aktorowi, że mówi o tobie, jakby cię tu nie było.

— Niczego nie musi mi wybaczać.

— Znów powiedziałeś to tak, jakby tu nie siedział.

— Czepiasz się słówek.

— Naprawdę mówisz jak psychiatra. Lekarzu, lecz się sam.

— Sama się lecz.

— Jesteś niemiły.

— Nie słuchaj jej, Sebastian.

— Seba — powiedziała Agnieszka.

— Nadal nie rozumiem, dlaczego nie Sebastian. Co, panie Sebastianie?

— To imię jest za długie — powiedział Sebastian. — Ma trzy sylaby.

— I co z tego, że trzy?

— Agnieszka też ma trzy — powiedziała Agnieszka.

— To co innego. Moje trzy sylaby bardziej mi uprzykrzają życie. Zanim przedstawię się jakiejś kobiecie i je wypowiem, zdążę dwa razy się zająknąć.

Agnieszka i Aktor się zaśmiali.

Jemu nie było do śmiechu.

— Dobre, stary — powiedział Aktor.

— Nigdy w ten sposób do tego nie podchodziłam. Ja tak po prostu wypowiadam swoje imię w takich sytuacjach. Nie myślę o tym, ile ma sylab.

— I nigdy nie zdarzyło ci się przy tym zająknąć? — zapytał Aktor.

— Chyba ani razu.

— A ja się jąkam — powiedział Sebastian.

— A on się jąka, Aga, słyszysz?

— Słyszę, że na mnie mówisz Aga, a na Sebę Sebastian.

— Może boję się, że się zająknę, wypowiadając twoje imię.

— Bardzo śmieszne. Ty się w ogóle czegokolwiek boisz, Aktor?

— Boję się śmierci na scenie. Dlatego rzadko na nią wchodzę.

— Rzadko na nią wchodzisz, bo rzadko masz propozycje. A swoją drogą podobno każdy aktor marzy, żeby umrzeć na scenie. Ty nie?

— Już ci mówiłem.

— Ale nie mówiłeś dlaczego.

— Bo to by było zbyt banalne. Aktorzy nie mogą umierać na scenie, a górnicy w kopalniach. Przynajmniej nie wszyscy. To doprowadziłoby do tragedii.

— Coś w tym jest.

— Kafka urwał swoje opowiadanie dosłownie w połowie zdania, wpół słowa. Gdy się to czyta, człowiek myśli, że facet pisał to i nagle umarł. Dostał zawału czy coś. Stracił przytomność i walnął głową w klawiaturę komputera. No dobra, wtedy nie było komputerów. Walnął o cokolwiek, o kartkę albo maszynę do pisania. Gdyby wszyscy pisarze kończyli w ten sposób, jak wydaje się, że skończył Kafka, mielibyśmy miliony niedokończonych książek. Do czego by to doprowadziło, jak myślicie?

— I tak mamy mnóstwo niedokończonych książek — powiedziała Agnieszka. — Nieważne, czy pisarz umrze przy pisaniu, czy przy robieniu prania. Wystarczy, że umrze, nie kończąc ostatniego dzieła. A któreś dzieło musi być ostatnim.

— Można założyć, że skończył je i przestał pisać. A dopiero potem umarł.

— Można. Dlatego nie mówimy o milionach dzieł, ale o tysiącach.

— Może setkach.

— Po każdym pisarzu zostaje coś niewydanego. Potem rodzina wydaje to po śmierci, zazwyczaj wbrew jego woli.

— Tego nie wiemy.

— Oni też tego nie wiedzą. Dlatego możemy zakładać brak woli.

— Brak to nie to samo co wbrew.

— Czepiasz się. Doskonale wiesz, o co mi chodzi, i jestem pewna, że masz takie samo zdanie, ale szukasz dziury w całym tylko po to, by mnie wkurzyć.

— By się nie zgodzić. A to nie to samo.

— By działać mi na nerwy.

— By ta dyskusja trwała. Przyjemniej się pracuje, dyskutując, co nie, Seba?

— Teraz to nagle Seba? — powiedziała Agnieszka.

— Trzeba to uszanować, jeśli ktoś chce być Sebą. Nie lubię cygańskiej muzyki, ale jeśli ktoś chce jej słuchać, nie mogę mu zabronić.

— Nie słuchaj go, Seba. Wcale nie porównał cię do cygańskiej muzyki.

— To prawda. Porównałem do niej tylko jego imię. A właściwie zdrobnienie jego imienia.

Agnieszka prychnęła z pogardą.

— Widzę, że jesteś zniesmaczona.

— Nie pierwszy raz, od kiedy razem pracujemy.

— Powinnaś już przywyknąć. Powinnaś też przywyknąć do tego, że jak już wkręcę się w jakiś temat, natychmiast pojawia mi się do niego mnóstwo odnośników i kontekstów. Mówiłem o Kafce. Ale sprawa Seby przypomina mi innego pisarza. Ciekaw jestem, czy zgadniecie którego.

— Nie czytamy w twoich myślach.

— Wiele tracicie. Ale odpowiadaj za siebie, Agnieszko. Może Seba czyta. W myślach, rzecz jasna. Bo że nie czyta książek, to niestety wiem. A tak na marginesie: dlaczego, drogi Sebo, nie czytasz książek?

— Bo ja wiem…

— Zastanów się. Dlaczego dorosły mężczyzna, żyjący w wielkim mieście, wykształcony, potrafiący nawet dość dobrze się ubrać, nie czyta książek?

— Nie męcz go — powiedziała Agnieszka.

— Nie męczę. Nie musi odpowiadać.

— Nie odpowiadaj, Seba.

Przez chwilę trwała cisza. Słyszeli tylko stuknięcia klawiatury i ciche brzęczenie jednostek komputerów. Inne niewielkie grupki także rozmawiały, próbując przepędzić jakoś kolejny dzień roboczy. Dzień się rozjaśniał, przestało być ponuro, ktoś podniósł rolety, wpuszczając trochę słońca. Może nie było tak źle za tamtą szybą? Może nie byłoby kiepsko wyjść na zewnątrz? Zostawić to wszystko, ten pokój, pracę, ludzi, po prostu się podnieść w połowie rozmowy i umrzeć — jak pisarz w połowie swego dzieła. Zostawić za sobą zdziwione twarze, powiększone źrenice i otwarte usta. Zostawić za sobą coś jeszcze — cząstkę siebie, bo przecież nie wszystek umrę, nie cały też odejdę. Zawsze coś po nas zostaje. Choćby CV w szufladzie kierownika. Choćby drugie śniadanie w lodówce biurowej kuchni. Choćby cisza.

On nie próbował się tej ciszy wymknąć, przeciwnie — próbował zespoić się z tą ciszą, próbował usilnie być nią, mieć na imię cisza, w końcu tak łatwo wypowiedzieć te dwie sylaby. Lecz cisza nie była mu przychylna, nie chciała, by ją posiadł, dyskretnie dawała mu sygnały, by z nią zerwał, by w końcu powiedział to, co naprawdę myśli. Czy potrafił? Czy mógł zaufać podszeptom jakiejś ciszy? Nie ciszy przez wielkie C, po prostu ciszy. Tej, która była z nim w każdym dniu życia, czasem w środku nocy, gdy budził go sen, niekoniecznie zły, czasami dobry — właściwie te dobre sny były o wiele gorsze, bo w nich był szczęśliwy, czuł mgławicową bliskość, nie umiał jej nazwać, lecz czuł. To było straszne. Sen go wybudzał do życia, a życie nie było snem, nie miało w sobie nic ze snu, nawet z koszmaru. Życie miało w sobie coś ze śmierci. Bo przecież nie było w nim jawnej makabry wojny czy kalectwa. Nie było w nim żadnych kataklizmów ani chorób. Lecz była w nim pustka — jak w śmierci — martwota, zgon za życia. Dlatego nie można tu mówić o śnie, złym czy dobrym. Bo w śnie zawsze coś się dzieje. A w jego życiu nie działo się nic. I właśnie ta cisza, która go otaczała i która kusiła go do pójścia krok do przodu, ta cisza to była odmiennie zwana nicość, ta sama, do której przywykał przez dekady.

I w końcu się zerwał. To nie był lot. Zerwał się z łańcucha. Ta cisza trzymała go za gardło i puściła. Mógł poczuć suche powietrze klimatyzatora, aż zadrapało go w krtani, chciał rzucić się do okna, lecz to się nie otwierało, był w wieżowcu, jedynym źródłem wiania była klimatyzacja. Chciał się w to okno zanurzyć, przebić szybę, nie aby uciec, lecz aby celebrować — tę chwilę radości, w której znów poczuł wolność, ten moment, gdy zeszło napięcie z całego jego ciała, gdy cisza odeszła jak przyszła — nie wiadomo kiedy.

Odezwał się.

— Mogę odpowiedzieć.

— Możesz czy zrobisz to chętnie? Bo wiesz, nie chcę cię zmuszać.

— Chętnie odpowiem.

— I to jest nasz człowiek, Agnieszko. Chce z nami gadać. To już dużo.

— Powinno się płacić ludziom za gadanie z tobą — powiedziała Agnieszka.

— Mnie powinno się płacić za gadanie z ludźmi. Przynajmniej niektórymi.

— Nie masz na myśli nas?

— Nie, skądże. Wprost przeciwnie. Gdybym miał tu siedzieć cały dzień, nie otwierając gęby…

— Oj, nie wytrzymałbyś.

— Obawiam się, że mógłbym nie wytrzymać.

— Ale, ale… Nie dajesz dojść do głosu.

— Przecież mówisz.

— Sebie…

— Przecież mówi. Mów, stary. Będę do ciebie mówił „stary”, dobrze, stary? Tak jakoś lepiej mi wychodzi.

— Mów, jak wolisz — powiedział Sebastian. — Wszystko zależy od tego, kto to mówi. Ludziom, z którymi czuję się swobodnie, pozwalam na więcej.

— Brawo! Polać mu. Jakiś afterek po robocie?

— Ja nie mogę — powiedziała Agnieszka.

— Nie bądź nudna.

— Przecież wiesz, że nie mogę.

— Jak to?

— Od tego się zaczęła ta rozmowa…

— A!

— No właśnie.

— No przecież miałaś mu pokazać.

— Aktor!

— To nasz człowiek. Słyszałaś, jak pięknie powiedział? Czuje się z nami dobrze.

— Przy tobie to nie takie łatwe.

— Przy tobie za to nie da się inaczej.

Zrobił maślane oczy.

— Oj, Aktor. Weź się do roboty.

— Przecież cały czas pracuję. Samo siedzenie w tym pokoju jest jak praca. Grekom by za to płacili dodatkowo. Tylko za to, że zechcieli tu przyjść.

— Nie jesteśmy w Grecji.

— Też żałuję. Taka sjesta. To byłoby coś. Powinni to wprowadzić u nas.

— Powinni zakazać pracy w korporacji.

— Powinni to zaliczyć do szkodliwych warunków.

— Powinni… Ej, czy to jest dynia?

Spojrzeli na dynię wszyscy troje, zupełnie jak gdyby każde z nich widziało ją po raz pierwszy.

— Nie zauważyłam jej wcześniej.

— Po co przyniosłeś tę dynię? Jeszcze kawałek do Halloween. Postaw ją tam.

On się zawahał.

— Właściwie to…

— Tam będzie dobrze wyglądała. Możemy w niej wyciąć oczy i zęby.

— A później zrobimy z niej zupę. Mniam. Uwielbiam.

Sebastian wyjął dynię z reklamówki i przyjrzał się jej niczym Hamlet czaszce Yoricka. Naprawdę przypominała czaszkę. Nawet wyobrażał sobie puste oczodoły, wydrążone kuchennym nożem zęby. Czytał w internecie, że w scenie z czaszką Hamlet nie wypowiada słynnych słów „być albo nie być”, robi to w zupełnie innym miejscu, choć ludziom wydaje się, że właśnie tutaj. Można to zaliczyć do tak zwanego efektu Mandeli, o którym także wiedział z sieci. Co ciekawe, teorię o Hamlecie spopularyzował właśnie internet poprzez serię grafik ukazujących głównego bohatera z czaszką w ręku i podpisanych cytatem „to be or not to be”. Był w tej przeważającej, jak się zdaje, grupie osób, które nie przeczytały dramatu Szekspira, a jednak nie powielał fałszywych informacji, bo w inny sposób interesował się światem. Wysnuwał wniosek, że większość ludzi nie tylko nie czyta książek, ale w dodatku nie czyta internetu — nie tak jak powinna go czytać. Nie szuka tam wiedzy, przydatnych wiadomości, ciekawostek, ale — by się nie silić na wyszukane słowa — po prostu głupot. Użytkownicy sieci oglądają zdjęcia, ale nie czytają podpisów. Nie czytają nawet naklejek na opakowaniach produktów żywnościowych, przez co nie wiedzą, co jedzą. Nie wiedzą, jak żyją, po co żyją, czym jest to ich marne życie. Choć nie był dumny z tego, że nie czytał książek, był dumny, że posiadł umiejętność składania liter i budowania zdań, był dumny, że nie żyje w kulturze obrazkowej, ikonicznej, emotikonicznej. W końcu był dumny, że wciąż się edukuje, choćby był tylko omylnym autodydaktą.

Dlaczego nie czytał? Odpowiedź była równie trudna jak to, dlaczego przyniósł dynię. Przecież zakupił ją dla siebie, do mieszkania, nie do pracy, a tak już do niego zdążyła przylgnąć ciężkawa reklamówka, że niemal bezmyślnie zabrał ją, gdy wychodził. Przyjemnie było czuć ciężar w lewej ręce, gdy prawa odzwyczajała się od niesienia klatki. Jeżeli zostawi tę dynię, jak chciałby tego Aktor, będzie powracał do mieszkania bez ciężaru w dłoni. Ciężar przesunie się w okolice serca, a może wyżej — do głowy, a stamtąd runie jak lawina głazów w całe ciało. Nie chciał tego. A jednak nie umiał wyjaśnić, o co chodzi z dynią. Trudno. Jakoś przeżyje ten powrót bez warzywa, a później zakupi kolejne i będzie go pilnował, już go nie odda.

Podniósł się, położył dynię we wskazanym miejscu, usiadł z powrotem i przyjrzał się tej dyni, już teraz z dystansu. Była ciągle jego dynią, ale powoli zaczynała wyglądać obco, coraz bardziej. Już przyzwyczajał się, że nie jest jego, stopniowo godził się z nieuniknionym. Wciąż patrzył tęskno, z podskórnym żalem, z jakimś rodzajem krzywdy, lecz to, co przyniosło mu przerwanie ciszy, dawało mu teraz możliwość odetchnięcia. Był ponad to. Nie przejmował się. Po pracy także istnieje jakieś życie, istnieje czas do zagospodarowania, są sklepy warzywne, w których sprzedawca tylko czeka, aby mu sprzedać dynię. Będzie dobrze.

— Trzeba zaplanować bal halloweenowy — powiedziała Agnieszka.

— Koniecznie z przebraniem — powiedział Aktor.

— Ja mam już pomysł. Będę młodą Cruellą De Mon.

— Sexy.

— A ty?

— Jeszcze nie wiem.

— Kogo chciałbyś zagrać, Aktor?

— Hamleta.

— A ponoć unikasz banałów.

— Hamlet nie jest banałem. Hamlet jest legendą.

— Mógłbyś zorganizować sobie czaszkę i zagajać do każdej dziewczyny: być albo nie być, oto jest pytanie.

— Oto jest banał.

Agnieszka pokazała mu język.

— A ty, Seba? Za kogo się przebierzesz? — zapytała.

— Zapytaj go najpierw, czy się wybiera.

— Dlaczego miałby się nie wybrać?

— Nie wiem. Wypadałoby zapytać. Idziesz z nami, stary? Nie wiemy jeszcze co prawda dokąd, ale wiemy kiedy. To już coś.

— Znajdziemy jakieś sympatyczne miejsce. W ostatni weekend października będzie wiele możliwości.

— Mógłbyś się przebrać za Freddy’ego Kruegera. Widzę cię też jako postać z Batmana. Może Dwie Twarze albo po prostu Joker?

— Dlaczego akurat oni? — zapytała Agnieszka.

— Bo to szaleńcy.

— Jesteś okropny.

— Jestem spostrzegawczy.

— Ja widzę Sebę jako superbohatera. To może być Batman albo inny taki.

— Naprawdę? — zapytał Aktor.

— A czemu nie?

— To do niego kompletnie nie pasuje. Mówię ci, Freddy Krueger, ewentualnie ktoś w stylu wrogów Batmana.

— Ale można się przebrać na zasadzie przeciwieństwa. Nawet powinno się tak robić.

— Czyżbyś sugerowała, że Sebastian nie nadaje się na superbohatera?

— Ty to zasugerowałeś. Ja miałam na myśli, że jest dość nieśmiały jak na główną postać. W ten sposób mógłby się przełamać.

— Freddy Krueger jest główną postacią.

— Ale nie jest superbohaterem.

— W pewnym sensie jest. Jest bohaterem i jest super.

— Dajmy Sebie zdecydować.

— Zastanawia mnie jeszcze, co sprawia, że jesteś przeciwieństwem Cruelli. A będąc ścisłym, że to ona jest twoim przeciwieństwem.

— Dlaczego miałaby być?

— Sama to powiedziałaś dosłownie przed chwilą. Coś w stylu, że kostium powinien być przeciwieństwem tego, kto go nosi.

— Właściwie to tak. Naprawdę muszę to tłumaczyć akurat tobie, Aktor? Czy aktor, grając, jest sobą, czy kim innym? Czy kiedy zakłada maskę, nie zmienia się w kogoś, kim nie jest? Czy nie na tym polega gra aktorska?

— W pewnym sensie tak. Ale dalej nie rozumiem, co cię tak bardzo odróżnia od Cruelli. To piękna kobieta.

— Nie kokietuj.

— Jak rozumiem, przebierzesz się za Emmę Stone, nie za Glenn Close czy Victorię Smurfit?

— Tych dwóch ostatnich nawet nie znam.

— Może to i lepiej. Kocham Emmę Stone. Ma genialne nogi.

— Jest chyba dość niska.

— A kto powiedział, że genialne nogi muszą być długie? Ich genialność tkwi zupełnie w czym innym.

— Sądzisz, że moje nogi są tak dobre?

— Tego nie powiedziałem.

— Świnia.

— W sumie mogłabyś przebrać się za świnkę Piggy. Też miała fajne nogi.

— Nienawidzę cię.

Sebastian słuchał ich i był wprost przerażony. Miałby się wybrać na bal halloweenowy? Miałby się przebrać? On? Ot tak po prostu wyjść do ludzi, w dodatku w masce? To tak jakby nosić kapelusz — wszyscy na ciebie patrzą. Maska dawałaby pewną anonimowość, ale jednak. Ktoś mógłby poznać go po głosie lub sylwetce — nieważne, że prawie nikogo nie znał w tym wielkim mieście. Nieważne, że prawie nigdzie nikogo nie znał. Nieważne. Sam sobie wydałby się kimś ekstrawaganckim, a zawsze robił wszystko, by się nie rzucać w oczy. Sam w swoich oczach stałby się kimś, kim nie jest. Wyszedłby z jamy, w której żył całe życie. To byłby wielki krok dla niego, choć żaden dla ludzkości. To byłoby jak porzucenie cienia. Jak przełamanie ciszy.

— Ja chyba nie pójdę — powiedział.

— Dlaczego? Miałam dla ciebie super pomysł na kostium.

— Chyba mam plany.

— W Halloween? Idziesz gdzieś z przyjaciółmi?

Już chciał zapytać: z kim? Ale się powstrzymał.

— Być może.

— Jakie ty możesz mieć plany, stary? Chyba nie będziesz czytał książki?

— Daj mu już spokój z tym czytaniem. Przyznał się, że nie czyta. To odwaga.

— To głupota.

— Aktor!

— Wybacz mi, stary, ale zbyt wielu jest idiotów, którzy chwalą się publicznie, że osiągnęli sukces, mimo że nie przeczytali w życiu żadnej książki. Tym sukcesem jest oczywiście to, że mogą pokazać swoją tępą gębę w telewizji. Szczycą się własną głupotą. Głupota jest modna. Dobrze się sprzedaje. To nie oznacza, że ty taki jesteś. Gdybym uważał, że jesteś, pewnie nie traciłbym czasu, aby cię nawracać. Bo jest to jakaś próba nawrócenia. Widzę w tobie potencjał, dlatego cię namawiam. W tamtych nie ma żadnego potencjału. Oni są straceni.

— Seba, powiedz mu coś.

— Co ma mi powiedzieć? Mówię prawdę.

— Okej, nie czyta. Trudno. Musisz jakoś z tym żyć.

— Pytanie, jak on z tym żyje.

— Może w domu rodzinnym nie miał tradycji czytelniczych.

— A myślisz, ze moi rodzice czytali? Mój ojciec ledwo potrafi się podpisać.

— Ty jesteś wyjątkowy, Aktor.

— Wcale nie chciałbym taki być. Wolałbym, żeby otaczali mnie ludzie inteligentni, oczytani.

— Seba jest inteligentny.

— Dlatego powinien czytać. Dlaczego nie czytasz, stary?

— Nie mam pojęcia — powiedział. — Po prostu nigdy nie czytałem.

— To jest do ciebie zupełnie niepodobne. Zrobię ci listę lektur. Przeczytasz?

— Spróbuję.

— Na początku będziesz cierpiał. Twoje zwoje mózgowe zaczną się rozszerzać. To będzie niemal fizyczny ból. Twój organizm będzie się bronił, będzie próbował cię zniechęcić, lecz musisz to przezwyciężyć, rozumiesz? To tylko tak na początku, z braku przyzwyczajenia, z braku wprawy. Potem stopniowo będziesz się uspokajał, poczujesz ulgę, zaczniesz przyjmować coraz większe dawki, zaczniesz rozumieć coraz więcej, zaczniesz szerzej myśleć. To trochę jak z rzucaniem palenia. Na początku wydaje się to niemożliwe. Potem, gdy poznasz już piękno zaklęte w książkach, będziesz mi wdzięczny, będziesz mnie chciał całować, a ja powiem wtedy: daj spokój, Sebastianie, naprawdę nie trzeba, przesadzasz, weź, już przestań. Wyobraziłem sobie to. Zupełnie śmieszna scena. Ale i wzruszająca.

— Znów nazwałeś go Sebastianem.

Aktor ją zignorował.

— Będę twoim duchowym ojcem — powiedział. — Będę kimś w rodzaju guru. Będę nauczycielem, który wskaże ci drogę. Będę autorem twojego sukcesu życiowego. Będę twoim bogiem.

— Nie słuchaj go, Seba.

— Musisz mnie posłuchać. Jedyna twoja nadzieja tkwi w książkach. Bez nich zginiesz. Przepadniesz, rozumiesz? Nie daj omamić się ludziom, którzy nie czytają. To złe towarzystwo. Nie ufaj im. Nie zadawaj się z nimi. Unikaj ich jak ognia. Choćby paliła cię głowa od wysiłku i choćbyś nie widział na oczy, choćby ci ręce drżały od przewracania stron, nie możesz ustać. Nie możesz się poddać, Sebastian. Nie możesz zejść z tej ścieżki, którą ci wskazałem. To bardzo ważne. Kiedyś zrozumiesz, jak bardzo.

— Nie nazywaj go imieniem, którego nie lubi.

— À propos. Miałem powiedzieć wam o tym pisarzu, który skrócił imię, zresztą z podobnych powodów, dla których ty skracasz swoje, stary. Też chciał podrywać dziewczęta i też miał w imieniu trzy sylaby.

— O kim mówisz?

— Werble poproszę. And the winner is… Mat Nować.

— Nie mam pojęcia, kto to jest — powiedział Sebastian.

— Bo nie czytasz. A ja cię zaliczyłem do elity, stary. Nie wystarczy się dobrze ubrać, trzeba jeszcze mieć o tu.

Postukał się w głowę.

— Chociaż — powiedział — jeśli nie masz o tu, to dobrze się nie ubierzesz. Dlatego to wszystko powinno iść ze sobą w parze. Wciąż nie mogę pojąć, jak to możliwe, że nie czytasz.

— Internet zastępuje mi książki. Może dlatego. Kiedyś były encyklopedie, a dzisiaj…

— A dzisiaj też są. I nie próbuj szukać Nowacia w internecie. Wszystko, co o nim przeczytasz, to bujdy.

— Nować jest przereklamowany — powiedziała Agnieszka. — Czytałeś Punkt rosy?

— Pieprzę Punkt rosy. Pieprzę tę książkę równie mocno, jak pieprzy ją sam Nować.

— Po co on właściwie ją wydał, skoro tak jej nienawidzi?

— Może zmusili go, rzucili mu się do gardła. Poza tym on nie nienawidzi tej książki. On ją prywatnie nawet bardzo lubi. Od lat zapowiada wersję bez cenzury. Nie mogę się jej doczekać. Wyobrażasz sobie? Prawdziwy Nować w Punkcie rosy, taki jak w Ludziach i pistoletach albo późniejszych książkach, ta jego niczym nieskrępowana technika strumienia świadomości, ocierająca się miejscami o poezję, ta zabawa formą, plastyczność, szacunek do każdego słowa. Jakże byłaby to piękna powieść, bez ingerencji tych ciotek redaktorek! I będzie, będzie taka, niech tylko ją wyda bez cenzury.

Entuzjazm Aktora niebezpiecznie rósł, a oni dali mu przestrzeń swoim milczeniem, aby trochę przygasł. Pracowali. Dzień się rozświetlał, migotał szarym światłem, rozmowy wzmagały się i cichły, potem znów wzmagały. Pili herbatę lub kawę, patrzyli czasem w okno, widzieli, jak słońce przemieszcza się po niebie wraz z chmurami, jak pięknie zabarwia budynki, drzewa, ludzi. Dynia wciąż tkwiła na honorowym miejscu, czasami oko Sebastiana uciekało w tamtą stronę. To był akt tęsknoty, nieopisanej straty, godzenie się z nią było procesem, nie działo się od razu, musiało przetrawiać się powoli w jego głowie. On czuł tak jak nigdy związek jelita z mózgiem. Czuł, że organizm składa się z połączonych naczyń, a każde naczynie jest jednakowo ważne. Porzucał myślenie, starał się mocno skupić, a dynia wracała niczym złowrogi symbol.

Aktor, po długim czasie, jak gdyby ocknął się z letargu, przypominając sobie właściwy temat dnia.

— Pokaż mu — powiedział. — Zapomniałaś mu pokazać.

— Nie zapomniałam, tylko nie zamierzałam.

— Nie zamierzałaś, ale już zamierzasz.

— Nie.

— Chłopak umiera z ciekawości, o co chodzi, nie, stary?

— Nie jest taki jak ty, żeby się wtrącać w cudze sprawy.

— Bez przesady. Jaka to cudza sprawa? Jesteśmy przyjaciółmi.

— Przyjaciółmi? Pracujemy razem.

— I chodzimy na imprezy, panno Cruello.

— Niech będzie, Hamlecie, przyjacielu. Ale tak zbudowałeś napięcie wokół tej zagadki, że Seba się rozczaruje, gdy dowie się, o co chodziło. To w końcu nic takiego.

— Ale na całe życie.

— Nie przesadzaj. W dzisiejszych czasach można to wywabić.

— Tatuaż? Ups… Wygadałem się.

— Paplasz jak stara przekupka.

— Agnieszka ma tatuaż. Pokaż mu.

Zawahała się.

— Nie daj się prosić — powiedział Aktor.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 64.81