„Wyobraźnia bez wiedzy może stworzyć rzeczy piękne.” — Albert Einstein
„Człowiek tylko wówczas jest szczęśliwy, kiedy interesuje się tym, co tworzy.” — Erich Fromm
Psychonauta — (od stgr. ψυχή (psychē „dusza/duch/umysł”) i ναύτης (naútēs „marynarz/nawigator”) osoba doświadczająca celowo wywołanych zmian świadomości(doświadczeń psychodelicznych), w celu poznania swojego umysłu poprzez bezpośrednie doświadczenie. Zmiana stanu świadomości może zostać wywołana poprzez zażycie psychodelików jak również deprywację sensoryczną. Osobę wywołującą u siebie świadome śnienie określa się mianem oneironauty (celem psychonauty są również doświadczenia związane ze świadomym snem). Natomiast przez obenautę rozumie się osobę, która celowo wywołuje u siebie odmienny stan świadomości, określany jako doświadczenie poza ciałem — OOBE. — Wikipedia
Cywilizacjom Pozaziemskim
Dedykowane
Akta I. Czarny scenariusz
Raport #1. Serce ciemności królestwa Cieni
To był koniec.
Nie byłem pewny czy te wszystkie miejsca, stany i osoby miały ze sobą coś wspólnego, oprócz mnie, obserwatora. Czy to tylko zbieg okoliczności. Faktem było to, że znalazłem klucz i uciekałem. Przed czymś. Kluczy było trzy i każdy pasował. A ja nie miałem żadnego. I otworzyłem bramy czegoś, co nie powinno nigdy być otwarte. Nie mogłem się oprzeć pokusie bycia na krawędzi wszelkiego zrozumienia w chwili, na granicy obłędu. I ujrzeć je. Serce ciemności królestwa cieni. Tkwiąc w szponach śmierci.
Gdy to poczułem zacząłem się dusić. Drętwieć. Marznąć. Pożerany przez sny i wizje. Zimno przyniosło ciemność, gdzie życie było złudzeniem. Nadeszło wraz ze spadkiem ciśnienia krwi. Mój umysł uległ zaćmieniu. Moje ciało natomiast się zapadło w miękkie i sypkie głębiny. Przez nie stałem wklęsły i tak opadałem, zagłębiając się w chorobę, od dawna nadciągającą, by w jej następstwie pochłonąć mnie bez jaźni. By ostatecznie pozostawić silne wrażenie na mnie, bym mógł je dalej przekazać, pozostając na potencjalnych lekarzach…
Nie bałem się, będąc odpowiednio przygotowanym iluzjonistą wykorzystującym współczesną alchemię rozumu i nauk przyrodniczych, dzięki którym mogłem zapanować i wpłynąć, by na powrót wszystko stało się fizyczną podstawą, a nie duchowym poglądem, jaki z łatwością odrzuca wszystko to, co materialne. Bo możliwości dające pozbycie się ciała, z sekundy na sekundę decydują o tej decyzji. Bo jak nie zadecydować, będąc w tego rodzaju poszerzającym się stanie. By oddać się nieograniczonej sile nieskończonego potencjału możliwości robienia wszystkiego bez jakichkolwiek ograniczeń.
Broczyłem w nowym porządku. Cienie pożerały moje palce, by w świetle dnia pozostawać na dłoniach. Zmieniam strukturę nieba nad moim pałacem. Chcę znaleźć się na krawędzi. W pierwotne miejsce, do którego nie ma wstępu światłość. Po brzegi absolutu. W akcie czystej kreacji. Dotykiem nadając kształt formie. Sproszkowane miejsca pobudzam w niepokojącym oczekiwaniu, by ujrzeć kompletną zapaść wszystkiego.
Musiało się stać coś tak straszliwego, że straciłem rozum. Nie mam innego wyjaśnienia. Bym mógł to zrozumieć, muszę to znaleźć i zmierzyć. Prawdopodobnie z najgorszym, możliwym doświadczeniem. Niezrozumiałym, najczarniejszym scenariuszem, nie do ogarnięcia. Im bardziej staram się złożyć wszystko do kupy, tym mocniej się to rozpada. Spróbuję w takim razie rozwalić ten chaos, na jeszcze bardziej niemożliwy do złożenia logiczny porządek.
To niemożliwe. To się nie dzieje naprawdę.
Wszystko stanęło na głowie. Cały obraz za oknem był wywrócony do góry nogami.
— Teraz wszystko stało się jasne.
Kiedy te wszystkie trzaski odbite we mnie po mózgu transplantacji, rozerwą szponami wolny umysł. Tylko szaleństwo wydawało się mieć sens. Niczym zastygłe fragmenty elektronicznego serca rozlane wolnością elementarnego nieba, gdzie ziemia jest morzem martwym. Starym, zastygłym morzem krwi. Namierzając chwilę, od której się to zaczęło, obudziłem się w moim ulubionym śnie o splątane korowodem sieci zniszczeń myślenia. Nie wiedziałem, kim jestem. Czy istniałem w miejscu, którego nie ma, czy to miejsce istniało, a ja nie? Dlaczego byłem pocięty? Całe ciało było w bliznach. Gdzie jestem? Skąd się tu wziąłem i dlaczego? Które wydarzenia były najpierw? Które były prawdziwe? Które były moje?
Pod podszewką wszystkiego, kryje się brutalność i surowość słowa obdartego z wszelkich metafor, odniesień i punktów zwrotnych. Wszystko staje się jasne. Bez niedomówień i możliwości innej interpretacji. Czarno na białym. Jeśli nie ma kogoś, kto opowiedziałby twoją historię, to już jesteś martwy.
— Chcę wyjść!
Nie umieranie jest najgorsze, lecz ponowne narodziny. Lepiej jednak być bez właściwości i nagi. Tak jak teraz. Musiałem dowiedzieć się, kim jestem i co się dzieje z moim ciałem. Nie będzie gorzej niż jest, jeśli to możliwe! Czy to ja byłem w lustrze? — Był to najgorszy, jaki tylko można sobie wyobrazić z możliwych, czarny scenariusz. Wije się na szczudłach nicości. Lodowata prędkość. Nie miałem nic do stracenia. Lustro mówiło:
Nic nie daje większego kopa niż ona, Śmierć!
Strzelam złotym wczoraj. Lustruję. Ciągnę własne jutro. Wszystko było kłamstwem i nic nim nie było. Wszystko skomasowane doświadczeniami i napięciami sygnalizującymi, musiały w pewnej chwili pęknąć. Eksplozja jest nieunikniona. Można dawać radę, lecz podświadomość zawsze wie lepiej. Ona także może nie wytrzymać. Gdy to nastanie zaleje umysł śniącego koszmarami, o jakich śniący nie śmiał śnić w swych dotychczasowych koszmarach. Sen świadomy. Pobudzający. Sen, którego nie można się obudzić. A w nim śniący śni o śmierci w nim…
Jedyne, co mogłem zrobić, to pozostać świadomy i pozwolić na wyzwolenie błysku DMT z szyszynki. Po drugiej stronie wykorzystuję umiejętności nabyte podczas świadomych snów, by móc otwierać drzwi. Miałem 49 dni na to.
Trzy klucze — Nazar, Psyche i Soma. Otwierają Trzecie Oko prowadzące do Gabinetu Osobliwości. Napisane było: Cabinet de curiosites. Gabinet pracy zawodowej poszukiwacza rzadkich kuriozów. Odnalazłem właściwe drzwi. Wtedy stanął przede mną On. Spytałem nieznajomego z nienaturalnie wielkim uśmiechem.
— Co mam zrobić? Jestem gotowy.
— Weź moją twarz, a ja wezmę twoją.
— Ale to nie jest twoja twarz. Nie jesteś prawdziwym klaunem.
— Po czym poznajesz?
— To proste. Nie masz nosa.
— Twoja twarz też nie jest prawdziwa. Ja ją zrobiłem.
— To tym się zajmujesz? Robisz maski?
— Nie. Ja robię twarze.
— Dobra. Powiedz mi, co mam zrobić.
Kimkolwiek byłem. Pozostałem sobą. Chwilowo.
I powiedział mi, że dzięki jednemu z kluczy, który posiadałem, a zwał się Nazar miałem odnaleźć dwa pozostałe. Nie byłem pewny dwuznaczności, czy chodziło o moją duszę, czy o mebel z lustrem, gdy ten mówił „Psyche”. Tak samo nie wiedziałem, czy „Soma” oznacza mityczny narkotyk, czy też moje własne ciało, które pozostawiłem w świecie materialnej iluzji.
Chodziłem po suficie, bo tak przyciągała mnie grawitacja. Dla mnie stan normalny, dla innych niepojęty. Było to warte wszystkiego. Musiałem czekać na zaćmienie słońca, by ujrzeć księżyc. Ten skrywał odbite wschody i zachody galaktyk, o których widoku poza, inni mogli tylko marzyć. Śnić. Ścigało moje trupie ciało, jak i mój własny mózg, uciekający w miejsce, w którym może spokojnie zapomnieć o samym sobie i zgnić we własnym koszmarze. Pejzaże nie były złudzeniem wyobraźni. Miejsce trawiła obecność skraplająca się monotonnie pod powierzchnię maniakalnego szaleństwa. Próbowała zatuszować subiektywne pojęcie płynącego czasu, nadając własną stronę, jakiej nie jest w stanie nikt zaobserwować, obliczyć, ani pojąć…
...By ujrzeć ciemną stronę księżyca. Czekałem na zaćmienie słońca. Widok wschodu i zachowku galaktyk. Skryty był w pokazie, na snu jawie złudzeń wyobraźni, nie było to pejzaże.
Ulewa deszczu światła starła część Królestwa Cieni. Reszta spłynęła wyblakłym odblaskiem ostatniego krzyku. Lustro przestało odbijać twarz. Zdjęcia przedstawiały życie kogoś innego. Płomień świecy stawał się zimny. Podążam tam, gdzie światło jeszcze nie dotarło. Na całodobowy seans nocy. Przez wizjer sprawdzałem, co mnie czeka w środku. Jeśli widziałem siebie, była to pułapka. Goniłem instynktownie spięty, nie potrafiąc sprecyzować lęku. Musiałem odnaleźć drzwi, za którymi mnie nie było. Szukałem odpowiednich drzwi.
— Oni są wszędzie — Powtarzane echem w korytarzach myśli, z których nie było wyjścia. — Nie mogę się obudzić! — Nie zawsze wszystko widać na pierwszy rzut oka. Przeszedłem przez lustro zwane Psyche. Miejsce, którego nie ma. — Czy to sen? — Nie było klamek. — Winda? Nigdzie! Nie można od tego uciec. — Niezrozumiane doświadczenie. — Gdy zniknęły wszystkie drzwi oprócz windy. Podoba mi się. Przez chwilę nawet chciałem wyjść oknem. Ale winda była szybsza. — Był mebel i było tylko jedno wyjście. — Trwał absurdalny sabotaż rzeczywistości. Opera okrucieństwa. — Gdzie? — Lustro. Nie było, dokąd uciec! — Psyche…
W niekończących się korytarzach Labiryntu Umysłu. Pośród tysięcy pięter i miliona drzwi, których większość była zamknięta a te, które stały otworem, gościny nie zbyt chętnie przyjmowały, albo w ogóle puste stały. Zaproszenia też nie jasne były dla młodego Brudnopisu, a on ani nie chciał się narzucać, ani wpraszać. Chociaż pragnąłby, choć ktokolwiek mógł poradzić słowem, radą lub jakąkolwiek odrobiną życzliwej pomocy. Nie było map, ani żadnych znaków. Żadnych przejść lub wskaźników. Żaden symbol, cyfra, litery lub hieroglify, nie znaczyły licznych bram, pasażów i skrzyżowań. Przeżycie było to nie miłe. Nie mógł ufać już niczemu i nikomu, a najbardziej sobie. Czasem jakiś sygnał widział, lecz oddalał się od niego, lub też gasł jak ślady, odciski znamiona nikłe, jak proroctwa, przepowiednie, wróżby i omeny. Piętnując go stygmatami bólu ciała oraz duszy. Żadne godło, herb czy też ikona, nie znaczyła nic prócz pytajników w jego głowie przestankując, nic nie wyjaśniając.
Czuł się, jakby wieczność już tak błądził w miejscu nienazwanym, bojąc się tym samym nazwać go też pułapką lub czyśćcem, bojąc się w umyśle skrycie, że też w sposób ten nazwie on czasem, oznaczając niekończącą się w bezsensie tą włóczęgę. Niczym wagabunda pragnął wyjść stąd, próbując odnaleźć jakiekolwiek wyjście gdziekolwiek. Myślał o pustyni, o lodowcu, chociaż samym pustym mieście. Jak nomada się samotnie czuł tak, że już nawet żarty słowne jako „No-Mad” — nie-szaleniec — z angielskiej wersji dwuznacznej, nie ważył się nawet uśmiać. W swym umyśle, gdzie też jest, ważąc myśli tak, by one kształtowały przestrzeń wokół, by w logiczną układankę, prosty rebus czy kalambur, wywnioskować rozwiązanie, chociaż jedno.
Teraz już zapomniał całkiem, kim też był we wcześniejszym życiu. Ono było smutnym żartem w ten czas, jak dla niego. Nawet nie chciał myśleć, co też zrobi, gdy stąd wyjdzie, i czy w ogóle się to uda. Już by wolał zasnąć w śmierci, ile w ogóle jest możliwe i dotyczy tego, kim jest. Bo też nie wiedział on wcale drogi ani sposobności rozwiązania tego niezwykłego fortelu nakładu emisji myśli, przy każdym podejściu, kroku czy działaniu. W żadną nową fazę nie wstępował, krocząc w przepaść zanurzając się i przepadając, zanikając mieszając się w zgubę, jakby nurkując bez maski tlenu. Dusił się zgubiony wpisując się na szaloną listę, wprowadzając się do domu czubków, pełnych świrów i maniaków, opętanych pomyleńców i wariatów, z bzikiem i fiksacją wszelką.
Całe ciało miał w obrazkach i literach i też cyfrach, hieroglifach. Niczym tuszem niezmywalnym pomazany. Czy to były tatuaże, czy on sam, czy ktoś to zrobił? W jakim celu? Dla zabawy? Z zemsty? Dla nauczki? Chciałby wiedzieć w ogóle, skąd się tu w ogóle wziął. W atramencie na swym ciele ukrył się zamaskowany, taić się w zatartych śladach. W końcu przysiadł na krawędzi rzędu par zamkniętych drzwi po dosłownie wszystkich swoich stronach. Nawet płakać nie miał siły w tym momencie załamania kompletnego. Chciał przynajmniej, na chwilę. Zamknąć oczy i spróbować, wiedząc, że zasnąć nie może, ale chociaż przestać myśleć, choć na chwilę.
Raport #2. Gabinety Osobliwości
Drzwi Gabinetu Osobliwości Pana Śmiecha otwierają się równie szeroko, co jego usta. Na drzwiach widniej numer 88.
— Jesteście! Witam! Goście z samego Hadesu! Witajcie Hypnos, Tanatos, Hekate i Erynie. Ty. Drugi. Nie, ty. Właśnie. Zamknij za sobą drzwi i przekręć klucz. Zamykamy bramy. Niesamowite, że dzięki prostemu zwycięstwu, gościć będę u siebie członków Hadesu.
— To niezwykłe. Przyszli w garniturach. I oni niby grają metal?
Goście szli korytarze do pierwszego pomieszczenia, na którego fotelu leżała kobieta — główna przyczyna całego zamieszania:
— Pewnie o niej słyszeliście. Poznajcie Nike.
Za nadgarstki pociągnięte pod sufit były łańcuchy ją krępujące. Jej przeźroczyste, lekkie skrzydła wyrastające z pleców, przyklejone były do ściany woskiem. Jej nogi powyżej kolan, odrąbane…
W kolejnych pomieszczeniach widać było kolejne kobiety, podobnie torturowane. Kobieta natomiast, wciąż była ta sama. Powielona. Skopiowana. Sklonowana. Nieśmiertelna…
Nike, to rodzaj dojrzałej sztuki. Wytrawna, krucha i niebezpieczna dla koneserów. Jest autentyczna. Sprawdzałem. Szczerze, jednak muszę się przyznać, że nawet nie mając skłonności do seryjnych morderstw, jest coś niesamowicie perwersyjnie podniecającego w zabijaniu nieśmiertelnej. I nie nudzi się to wcale. Zależy to tylko od wyobraźni.
— Nigdy nie ma się dość.
— Słuchaj, jeśli obiecasz powiedzieć, powierz prawdę, a w zamian oddam ci mój Brudnopis.
— Pytaj. Powiem prawdę. Jeśli nie. Nie odpowiem w ogóle.
Po co to?! Po co to robisz? Po co ci to miejsce? Te gabinety? Po co więc, to okrucieństwo?! Ten brud i brzydota?
— To bardzo proste. To miejsce to azyl dla Postaci Fikcyjnych. W tym miejscu nie zostaną zapomniane. Tutaj też mogą żyć własną wolą, niezależni od autorów, sami pisząc scenariusz. Tylko w ten sposób Postać Fikcyjna może się wyzwolić. Musi sama z siebie się zmienić w sposób obcy dla niej i dla jej twórcy. Swoją drogą, tylko w ten sposób można stworzyć coś, co według ogółu, jest niemożliwe do realizacji. Reszta się nie zmienia…
— Nie?! Ona zmienia wiele rzeczy!
— I żywi i martwi sprawiają problemy.
— Teraz, gdy ją znaleźliśmy, nie możemy ci jej oddać, ani jej zostawić z Tobą!
Moja Droga, Niko.
— Ja jej nie porwałem. Nikomu jej nie zabrałem. Bogini straciła dobre imię, a ja nadałem jej nowe. Przyjęła je dobrowolne. To czyni mnie jej posiadaczem. Wygrałem ją uczciwie, legalnie na loterii. W kole fortuny.
— Szczęścisz z ciebie.
— Tak. To wy jesteście przegrani.
— Też coś! Ejże, Panie Śmiech! Pan kpi sobie? Jeśli nie, to będę pierwszą osobą, która pana wyśmieje!. Bo to nie może być Niko!
— Tak, wiem. Niko nie żyje. Zmarła w 1988 r. Dałem jej nowe imię.
— Dlaczego to robisz? Dla jej dobra? A może ona nie chce? Inaczej, nigdy sobie nie przypomni, kim jest. A ty byś nie chciał? Za którymś razem sobie przypomni, albo uwierzy w to, kim jest. Ona sama nie wie, czego chce…
— Dobrze, że my to wiemy…
Wszyscy zamilkli w oczekiwaniu.
— Chodźmy do następnego pomieszczenia. Wisi tam pewien obraz, doskonale zironizuje ową sytuację. W ostatniej natomiast, mam coś jeszcze większego. Istne Arcydzieło. Coś, co zobaczycie tylko raz, dziś, i nigdy więcej…
Jak niektóre z nich min. Człowiek Chomik, opisany pod obrazem: Twarz! Przystosowana do gromadzenia jedzenia! Zęby! Wysunięte do przodu… Ona! Wyróżniała się niezwykle swoją chomikowatością! — Goście z coraz większym zaaferowaniem, wygłodniali, oglądali kolejne obrazy, których sława wyprzedzała je, obrosła w legendę prawdziwą. Przemierzali jak Zombie, duchy i kościotrupy, podobnie wyglądając tak, jak przy kolejnym obrazie, szydzącym z nich, o tytule: Pielgrzymka Zombie..
Czy kolejny, na którym drzewie powieszony był mężczyzna, a pod nim farbą nagryzmolony slogan: Uśmiechnij się! Właśnie skończyły się Twoje Problemy. — Choć nie miał zbyt wielu powodów do zmartwień, ani niepowodzeń czy rozczarowań. Na twarzy Pana Śmiecha rzadko można było zauważyć, zwłaszcza tak szeroki uśmiech. Nie ostatnim, ale tym, który przedstawi na końcu w zdziwieniu, szoku i zmieszania.
W podziemnym garażu, w kałuży krwi i rozprysku na kafelkowej, białej ścianie, leżał martwy, zabity od kuli, nie kto inny, jak sam Kaczor Donald!
Gdy wszyscy zajęli się sobą, zapytałem pana Śmiecha, dlaczego pokazuje ludziom takie okropne rzeczy, i co więcej, jego bawią. Namyślił się przez chwilę, sprawdzając mnie, czy naprawdę jestem zainteresowany, i czy nie pytam, nie chcąc tak naprawdę usłyszeć odpowiedzi. Aż w pewnej chwili zaczął od słów:
— Ilu was, więc jest?
— Ja jestem sam, a ty?
— Jesteś pewny tego?
— Tak, a dlaczego?
— Bo tak naprawdę to mnie nie ma. Wymyśliłeś mnie sobie.
— Raczej ty tą sytuację…
Ale nie raczył wyjaśnić, włączając radio, w którym jakiś głos zapytał inny: Na kogo i na jaką platformę w tym roku wyborczym głosujesz?
Raport #3. Brudnopis
Z wysiłku, zielony na twarzy jak żaba, robi wszystko, by duży, metalowy, okrągły zegar wstawiony mu w usta, wypychając je maksymalnie — nie zleciał mu na podłogę. — Gdzieś indziej. Purpurowe pole z unoszącymi się bakłażanami. O atramentowych włosach budzi się młody trójoki mężczyzna, i pyta na głos sam siebie: No dobra. Gdzie ja u licha jestem? Hmm… — Wzdycha — Znów za dużo wypiłem, chyba… — Idąc rozmyśla tak głośno, że skupia uwagę czającą się w moczarach ludzkiej wielkości żabie — tej samej, co na początku próbowała zatrzymać czasu, jak najwięcej, tylko dla siebie — łypiącej na niego niezauważenie okiem zaszklonym poranną rosą. — Cóż, muszę coś wymyślić. — I poderwał się do tyłu — O boże, co to? Olbrzymia żaba?! — I nie sądząc by te pytanie głupie znalazło odpowiedź inną, niż tą, jaką podsunie mu jego własna wyobraźnia. Nie dowierzając usłyszał jej — a raczej jego, głos:
— Trochę więcej ogłady, i bez urazy, ale twoje myślenie przeszkadza mi. Usiądź sobie.
— I młody mężczyzna, kimkolwiek był, jest, czy będzie, albo i nie, usiadł. Ale zaraz spytał, nie mogąc powstrzymać pragnienia wiedzy.
— Kim jesteś?
— Nie wiem. A ty? — Pytanie zawisło w przestrzeni pozbawionej powietrza. — Możesz mi mówić po prostu Nomad.
— Jedyne, co pamiętam ze swojego życia to fakt, że pracowałem jako windziarz. A teraz? Przypominasz coś sobie?
— Nic nie pamiętam. Gdzie ja właściwie jestem?
— Cóż, jakby ci to powiedzieć. Umarłeś. Zapomnij o swoim poprzednim życiu, ono już się skończyło. Zaczęło się nowe. A tamte, nie powróci.
— Nowe życie, wcielenie? A co mi tam… — Powiedział z niedowierzaniem w głosie. Żabol, zwany Nomadem, spojrzał na niego zdezorientowany tą uwagą. Nie spodziewał się tego…
— Nowe życie? Niemożliwe! Wcielenie? Bez sensu! Co to? Inna planeta? Dlaczego więc w dalszym ciągu posiadam ciało?
— Pewnie, dlatego, że pragnąłeś je zachować. Dla wygody.
— Co mi po tym, skoro nie wiem nawet, kim jestem.
— Skoro niczego nie pamiętasz to zapomnij, mimo iż dobrze wiem, że i tak będziesz szukał odpowiedzi. Powiem ci coś. Tutaj ich nie znajdziesz. Jeśli nic nie pamiętasz, to znaczy, że było to nie warte zapamiętania. Jeśli zaczniesz szukać, natrafisz na deja vu, a po czasie na paranoję, i sam nie będziesz wiedział czy to fakt, czy złudzenie. To i tak ci się tutaj nie przyda. Poza tym. Jedno spostrzeżenie odnośnie twojej sytuacji. Czujesz napięcie spowodowane brakiem wspomnień. To minie jeszcze dziś. Ale spróbuj przebrnąć przez to uczucie, i zauważ, że tak na prawdę nie przeszkadza ci to. Czujesz się dobrze, a nawet jesteś zrelaksowany. I wiesz już, że skoro jesteś tego świadom, to prędzej czy później natrafisz na nią. Na nudę. A te pustki wokół? Po horyzont niczego nie ma. Tylko drewniana, stara futryna i wisząca klamka w powietrzu, przymocowaną wajchą do owych bram.- Skoro je mam, to muszę jeść i pić. Pracować i mieszkać. Marznąć i pocić się.
— Nie przejmuj się. Od teraz będziesz pilnował Wrót. To twój cel.
— Jakich wrót?
— Wrót racjonalności i realizmu. Spokojnie. Nie mogę cię zostawić, dopóki nie przekażę ci całej swojej wiedzy. Nawet wówczas, gdy to się stanie, nie mogę cię zostawić, dopóki sam mi nie powiesz, że jesteś pewny swojego zadania, i samemu rozwiążesz wszystkie problemy.
— Albo jestem w wariatkowie. Albo uczestniczę w jakimś chorym teście. Albo narkotyki. Na pewno. I to nie jakieś gówno. Musiałem wziąć coś naprawdę dobrego, skoro tu się znalazłem. — Nic się nie da tu zrobić.
— I widzisz? To jest wspomnienie myśli po wrażeniu, jakiego doświadczałeś niejednokrotnie.
— O czym mówisz? Sztuka! O to ci chodzi? O tworzenie.
— Lecz nie użytkowego i zarobkowego. Tutaj na tych ziemiach, zwanych „NegativLand”, cała przestrzeń jest kartką, rolką, kliszą, fortepianem, mikrofonem, dekoracją…
— Ale tutaj niczego nie ma!
— Dlatego, że dopiero zafascynowało cię narzędzie. Kiedy nim się zafascynujesz do tego stopnia, że będziesz pragnął go używać, by ćwiczyć i tworzyć…
— Minie sto lat zanim czegokolwiek się nauczę.
— Gdyby tak było, nie trafiłbyś tutaj.
— I co, mam tu siedzieć, i się uczyć grać na akordeonie?
— Nie. Będziesz poznawał najbardziej niewyczerpalne w inspiracji narzędzie, którym jest cały ten wymiar.
— A jak mi się nie spodoba?
— Zapewniam cię, że ci się spodoba. Lecz, jeśli nie. A to się zdarzyło tylko raz, ponad dwa tysiące lat temu, to Straż Przyboczna lub Tylna, podejmie kroki dalsze, co do twojej egzystencji. Nie ważny ile to będziesz poznawał. Ty o tym zadecydujesz. Może to być rok, a może nawet 800 lat, a były takie przypadki. Masz moje słowo, że nigdzie nie doświadczysz uczuć towrzyszących przy tworzeniu całej rzeczywistości od podstaw, wedle własnych praw…
— Po co to wszystko? Co ja mam robić? Kim są ci Oni, ci Strażnicy?
— Jest ich czworo. Stoją na straży. Byś ty mógł zasiąść w Loży. By była równowaga i nie. By był chaos, ale uporządkowany i logiczny. Albo i nie. W pewnym momencie umrzesz, ale sam zadecydujesz o tym, kiedy.
— I odchodzi się całkowicie?
— Chwilowo, przez kilka miliardów lat świetlnych zostaniesz pozbawiony ciała, emocji i jaźni. Staniesz się, a jest to jedna z wielu opcji, na przykład strukturą wpływającą na rozwój całego wszechświata i towarzyszących im wymiarów. Będziesz robił dalej to, w czym byłeś za życia najlepszy. Zamieniał myśli wybitnych istot we wszechświecie, których wyobraźnia i narzędzie, jakim będzie przekazywać i utrwalać ową myśl, zamieniając ją w materialną rzecz. Potrzeba zmieniania się, udoskonalania i przekształcania, jest fundamentalnym celem wszechświata. Ten pożywia się i rozwija tylko i wyłącznie dla istot w nim żyjących. Zmienia się natomiast karmiony myślą artystów i naukowców. Wpływając myślami na rzeczywistość, można ją modulować, lecz jest to proces czasochłonny, i żadna istota nie żyje na tyle długo, by móc upewnić się w swoich przekonaniach, czy też przeciwnie. To pewnego rodzaju odpoczynek od życia. Lecz tego rodzaju egzystencja, jeśli można ją tak nazwać, również się kończy, i odpoczywa się w ciele, rodząc w rzeczywistości i świecie, w którym nie mamy nad niczym żadnej kontroli. Rodząc się na nowo, nabywamy ponownie umiejętności i wiedzy od zera. Bo samego siebie też trzeba resetować, i zmieniać… Możliwości są nieograniczone. I nic, co byś zrobił tutaj, nie zagrozi ci. Nie umrzesz z głodu, starości. Nie można cię zabić. Czegoś ci odebrać…
— Kiedy będę w stanie robić to, o czym mówisz? Czemu zamilkłeś? Powiedz.
— Zapewniam cię, że nie prędko. Ale też nie prędko się tym znudzisz. Nie lubię tej części wypowiedzi… Każdy reaguje po tym w sposób nieprzewidywalny. Narzędzia i to, co nimi stworzysz będzie dobre jedynie wtedy, gdy będziesz to robił dla czystej przyjemności.
— Taka „sztuka dla sztuki?”
— Nie ma nic takiego. To zdanie to wymysł i alibi idiotów, niepotrafiącymi zazwyczaj zrozumieć sztuki, na przykład muzyki, tworzonej po to, by ją słuchać, a nie tylko, żeby można się było przy tym pobawić i zagłuszyć rozmowy.
Po czym Nomada kontynuował nieprzerwanie.
Sztuka to całokształt najbardziej wartościowej części istot rozumnych. Kreacji, wiedzy i inteligencji. Kreatywności. Nowatorstwa. Inności. — No, bo w tym celu Istoty Rozumne śnią, narkotyzują się, oglądają filmy, podróżują… — Tego rodzaju idioci i zarazem hipokryci, bronią w ten sposób swoje ego, będące ponad miary wyrośnięte ponad ich umiejętności, talenty, rozumienie, wiedzę i inteligencję, sprowadzającą się do określenia mianem „gustu”. Artystyczna forma wypowiedzi, sztuka jakakolwiek, to dzieło mające walory piękna. Ono zaś jest najtrwalsze. — Wartość artystyczną ma nie dzieło, jakie podoba się ogółowi, lecz dzieło tworzone z potrzeby realizacji czegoś, co niewydobyte i nieprzekształcone oraz niewyrzucone z podświadomości i myśli na papier nutowy, pisarski bądź malarski, powoduje najgorsze możliwe cierpienia umysłu, gorsze niż w jakimkolwiek innym stanie podobnej traumie itp. — Artysta dla większości to zawód mający przynieść dochody. — Artysta tworzący z potencjału talentu, takim, któremu to sprawia przyjemność. Bo trzeba zauważyć, że wielki talent dla kogoś, kto nie chce robić tego, z czym się urodził, jest nieistotny. — Tworzenia podstawową zasadą jest tworzenie czegoś, czego nie widział i nie doświadczył nikt inny. Może to się komuś podobać, lub nie, — ale to jest nieistotne. O tym się nie myśli. Gdy skończy się z zadowoleniem, przykładowo rysunek, krytycznie zna się już odpowiedź na pytanie — czy to jest to, co chciałem zrobić, a jeśli tak, to czy efekt jest taki, jak w pierwotnym zamyśle, bez którego nie byłoby tego pytania. — Niepewna odpowiedź, samemu sobie ujawni się albo po trzech dniach, albo po pół roku. Lecz jeśli realizuje się jakieś dzieło, jakiekolwiek, to wie się, kiedy to, co się robi, jest dobre, a kiedy nie. I nieistotne jest to czasami, że nie wiadomo, co tak na prawdę przedstawia ilustracja, i że jest on bez sensu, skoro nie można oderwać od niego oka. — Tworzenie dla samego siebie jest doskonałą rozrywką izolującą bardziej niż jakikolwiek nałóg. W pewnym momencie, nawet przez chwilę, gdy już się jest pewnym, że to, nad czym się pracowało jest już skończone. Zdarza się to rzadko, jak i jeszcze rzadziej to, że jest się dodatkowo pewnym, że popełniło się arcydzieło — we własnym zakresie tworzenia na bieżącą chwilę. — Wtedy chce się poznać opinie innych. Pokazać komuś coś, czego nie zobaczy nigdzie i nigdy. Coś niezapomnianego. — A samo to jest elementem potwierdzającym wartość pracy. — Lecz trzeba być zdystansowanym. Nigdy nie wiadomo, co się komu spodoba, a co nie. Jeśli coś jest dobre, a się nie podoba większości, to nie dlatego, że dzieło jest złe, ale dlatego, że widzowie są źli, bo nie potrafią przyjąć czegoś nowego, wzbraniając się przed innowacją, burzący spokój i bezpieczeństwo utartych schematów wpływających na komfort zbyt słabych i mało wrażliwych umysłów. — Ostatecznie trzeba pamiętać, że dla większości „sztuka” to to samo, co „rozrywka”, „zabawa” — a ta służy jedynie opróżnianiu głowy z myśli. Pozwalaniu na uwalnianie instynktów najbardziej pierwotnych, jak seks, blokujący mózgi homo sapiens przed myśleniem o czymś innym, niż to, co najłatwiej zdobyć. I chociaż tak jest łatwiej, a droga nie jest trudna, lecz czasochłonna, co zrobić w momencie, gdy nastaje chwila zawahania, że czegoś mi w życiu brakuje. — Bo przyjemny jest stan, w którym nie trzeba o niczym myśleć. Niewielu, zatem jest, było i będzie ludzi, fascynujących się formami sztuki wymagającej skupienia, myślenia, czasu i myśli o pieniądzu, — który ten niemal zawsze u wszystkich wywołuje zadowolenie. — Przy czym trudniej znaleźć kogoś rozmyślającego o jedynym w tym wymiarze, wszechświecie, galaktyce i planecie, sposobie utrwalenia nie tyle myśli będące rozbudzać i inspirować kogoś po śmierci autora. Nie tyle fakt, że pozostawi coś wartościowego i trwałego w momencie, gdy sam nie istnieje, a co w momencie życia było jedynie pogonią za fantastycznymi obrazami dźwięków rysujących słowa. Nieistotnym. Niematerialnym. Nie wartym poświęcania swojego czasu. Ale nie to także się liczy. Jest też zadowolenie w chwili umierania. — Myśli się wtedy, że skoro owcę można sklonować poprzez pobranie fragmentu jej ciała, to czy gdy sklonuje się człowieka, skopiuje się także i to, kim jest, co zrobił i że będzie go dwóch. Może opracują sposób równie podobny klonowaniu, gdzie trzeba będzie potrzeba do odtworzenia myśli, emocji i jaźni określonej osoby wprowadzać jako dane do komputera w ten sposób generując na nowo jego istotę, by ta się przebudziła w kontynuację, a nie zaczynała na nowo. — Ciało prawdopodobnie nie jest do niczego potrzebne. Możliwe, że to, co sprawia, że każdy jest indywidualnie wyjątkowy, i poświadcza mu to, co chwile, że on jest, że istnieje — nie znajduje się w ciele, ani w duszy, ani nigdzie. W takim wypadku, pozbawieni ciała, jedynie z myślami i świadomością. Może jako gaz. Kwanty. Cokolwiek. Nie sądzę, by w takim stanie Jaźń miałaby być uwięziona. Jeśli to mogłoby pokonać czas i przestrzeń. Może wówczas w tego rodzaju egzystencjalnej formie moglibyśmy wpływać na to, czego dotknąć nie możemy, bo ogranicza nas ciało i jego wady. — Przemieszczać się z jednego końca kosmosu na drugi w sekundę, jedynie myśląc o tym, a nawet, jeśli dłużej, to czas nie gra roli. Potrzebne byłoby jedynie skupisko, jądro pozwalające skupić tego rodzaju Osobliwość, by mogła skupić się na jednej rzeczy w tym samym czasie, a nie przeciwnie rozbiegana, wolna w splątaniach myśli niby wielu osób, jak w schizofrenii, gdzie wszystkie głosy myślą o innym temacie i sprawie. Chociażby tylko po to, by tego doświadczyć i nie zwariować, lecz trzymać kontrolę, — bo zwariować się nie da. A umysły i mózgi homo sapiens są ograniczone w swej produktywności i przegrzewają się. Wystarczy tylko raz pozwolić sobie na utratę kontroli i zabłądzić. Nie łatwo znaleźć drogę powrotną. Czasami jest ich kilkadziesiąt i wszystkie są prawidłowe, albo przeciwnie. Przynajmniej gdzieś prowadzą. Bo czasami nie ma dróg. Najgorzej jest wtedy, kiedy wszędzie są drogi, i choć nie wiadomo gdzie prowadzą, można łatwo rozeznać się w sytuacji, podjąć ryzyko i wyczuć, którą drogą iść. Lecz, na co komu droga, kiedy osoba mająca ją wybrać jest wyparta przez inne obecności. I nieobecny jest właściciel. I nie wiadomo, gdzie go szukać, a on jest w tych dwunastu innych personach, lecz w innych odcieniach aktorstwa doskonalonego na estradzie zwanej życiem. Posiadając świadomość i rozumując logicznie, można z czasem zrozumieć, dlaczego te głosy rozdzieliły się, i wydają się obce. Nieswoje myśli. Lecz są one swoje, tłumione, zbyt głośne by je wykrzyczeć niemo w papier wyciągnięty z gardła. — Wszystko przez dostosowanie się w społeczeństwie informacyjnym, pośród różnorodności indywidualnej osoby w świecie coraz mniej stłumionym cenzurą kościelnych polityków, karą boskiej nietolerancji. Wolnego radia i telewizji, puszczających tylko to, co im wolno. Przepływy informacji. Najpewniejsza waluta. Rozwoju. Skończyła się epoka poznawania, dzielenia na style, grupy, rasy, subkultury. Na mieszanie wszystkiego. Na głód wiedzy. Na wyzwolenie ukrytego pragnienia poszukiwania czegoś, do czego nie miało się dostępu. Szok wywołany pierwszym takim spotkaniem. Otwierając umysły poza zaściankowość, wrodzoną niechęć, kontrolę myśli. Dostępności. Nakazów. Komercji. I przeciwnie, żyć w miejscu, gdzie wszystko jest na wyciągnięcie ręki. Gdzie coraz więcej, częściej i łatwiej osiągnąć spokój i żyć dla przyjemności, jakiej się pragnęło, aż w końcu by mieć je całkowicie dość, i poszukiwać nowych, nieznanych przyjemności, rozkoszy, ekstazy, aż po sam orgazm, będący niewystarczający i nigdy nienasycony. Bezproduktywny, prymitywny, bezcelowy i śmieszny. Ujednolicenie i cały ten kompromis ze światem, by sprowadzić go do tego, by się nie bać o pracę, pieniądze, jedzenie, cokolwiek. I dalej, hobby, zainteresowania, czy cel życia. — A i on niewystarczający. Zamknięty w swym obrębie 100 ostatnich lat muzyki. Zmian intensywniejszych, niż przez ostatnie pięć tysięcy. Ale co dalej. Musi być jeszcze jakieś inne wyjście niż tylko odbieranie lub dawanie, tworzenie lub przyjmowanie. Nawet naukowo wspomagane wiedzą, przeciwnie, jeszcze tylko wzbudzą wątpliwość, lecz także ciekawość i pytania poważniejsze, inne. Niespodziewane.
— Brak możliwości wpływania na materię, wodór, kwanty, atomy, rzeczywistość… Można je posiąść, wpłynąć na nie, wytworzyć z tworzywa już istniejącego, lub samemu je stworzyć. Bądź stworzyć w materii coś, co nie istnieje realnie, lecz dzięki opracowanym technikom mogącymi to utrwalać i odtwarzać wielokrotnie z nośnika, w wyobraźnię.
Gdziekolwiek był. Kiedykolwiek będzie. Jakkolwiek jest. Ideą konstrukcji. Ta rzecz ma zgłębiać twoją duszę. W wyobraźni zaszczyt. W gwoździstą historię, na przełęczach łańcuchowych reakcji. Zaklęty w umyśle wyklęte pejzaże, niebędącymi złudzeniami wyobraźni, i fantasmagoriami błędnego postrzegania uszkodzonego mózgu.
— Wszyscy mamy przejebane, bo wszyscy mają mózgi spierdolone.
Z kwantowych mikroskopiach świata o fraktalnych właściwościach. Wydobyły się istnienia o ciałach, w których żyły inne ciała, innych istot. Jak i wokół tamtych budowany nowe. Postanowiłem położyć na kartce z zeszytu peta, ale ten podpisał się tylko płomiennie i zgasł. Próbowałem dźwięk regulować, za pomocą gałek kuchenki gazowej. Nastał czas namiętnej beztroski czasu w czasie. Test wybuchu jednej marki trzeciej rzeszy, spisany na starodruku zwanym Transplantatorem, spisanym przez hodowcę Winili obok vanilli, przy plantacji planktonu, gdzie w czasach wolnych, pomiędzy planami lekcji, pisał obserwując pejzaż pasożytujących krajobrazów, na mieście myślącym, wędrującym, manewrującym, w delirce insektów w głowie miejskiego okultyzmu. Deformator, trzymający w łapach detonator, a w zębach Eutanazol, mówił:
— Uspokój się, zaraz będzie po wszystkim, nawet się nie zorientujesz, chyba, że się obudzisz ponownie. Znów zostałeś sam.
Na palach gorzkiej woni, co mdły posmak snów nasączają zniewoleni, całkowicie zimny połysk.
— Jeśli ktoś mi alkohol proponuje, to nie odmawiam, lecz pytam, o co chodzi?
Koniec nastał z chwilą ich przybycia. Teraz już nie było nic. Gdy słońce zamarło, a niebo zniknęło, wszystko zastygło w czasie. Przybyli najeźdźcy władający mocą wpływania umysłem na materię i prawo fizyki.
— Ale, czy te cele śmierci są konieczne?
— Pytasz mnie o cel śmierci?
— Nie o cele, o pomieszczenia. Jaki to ma cel? To naprawdę jest nie smaczne. Co pan myśli?
— Smaczna wątroba…
— No pewnie! A te ich zachcianki! Co się już widzi, zachciała sobie w ostatniej woli życzenia, nie uwierzysz, zjeść Snickersa! Orzechy! Karmele! Czekolada! Tak! Nie! Ale w takiej chwili, żreć? I to zaraz po wypróżnieniu?
— Ludzie jednak to najgorsze świnie! Dobrze, że przylecieliśmy na ich planetę, by zrobić z nimi porządek.
— Czy istnieją jeszcze jakieś inne możliwości?
— Oczywiście. Lecz trzeba je odkryć. Wymyślić je. Spróbować. Bo jeśli nikt nie będzie próbował, to tych możliwości nie będzie. Bo celem nie było usidlenie życia dla przyjemności, dostatku i szczęścia. Bo gdyby człowiek żył po tysiąc lat, po pierwszych dwustu histerycznie próbowałby taki wszystkiego. Celem jest odkrycie tego, co tam jeszcze nam umyka. Brak nam zmysłów, by przeobrazić się w coś, co gdy się pojawi, zmieni wszystko doszczętnie w bardzo szybkim tempie, sprawiając, że to, co odeszło, nie powróci już nigdy więcej, — lecz nie to jest straszne dla niektórych, lecz to, że nikt nie będzie się tym przejmował. I tak, jak jest z ocenianiem dzieła artystycznego przez wiele osób. Będą tacy, co nie będą chcieli do tego wracać nawet w myślach, i przeciwnie tęskniący za spokojnym azylem, wolno płynącym w milczeniu bezgłośnych myśli. — Wiesz, co jest w tej chwili najdziwniejsze? Że ja jestem narratorem, a ty słuchaczem.
— No i co w tym takiego dziwnego?
— To, że nie wiemy tego, kto tak na prawdę wymyśla te opowieści rozproszone w historii…
— Czy to z tego powodu chciałeś zatrzymać czas i w ogóle, i dla siebie? Czy co w ogóle chciałeś zrobić? Jedyne, co mogłeś zrobić to skrócić sobie czas, albo zatrzymać wskazówki zegara.
— Czy to ważne? Zwłaszcza teraz?
— Nie, ale mogło to być zabawne. Tutaj możesz to zrobić. Przynajmniej ty jesteś tego pewny.
— Ale kiedy ja jestem…
— Tak, wiem. Ale skoro nie ma czasu. Nagle zjawi się ktoś w twoim życiu i powie, że tak na prawdę nie ma ani planu, ani schematu, fundamentów, celu, sensu w działaniu czegokolwiek, poza bezsensowną prawdą o tym, że jedynym celem tych działań, jest samo działanie, a ono skoro wykonuje swoją czynność, nadaje sens celowi, będący prosty…
Raport #4. Krwawiący atrament czarnego księżyca
Gdy spadł pierwszy śnieg, zaczęła się najczarniejsza zimowa opowieść, snuta przez władcę iluzji gwiazdy chaosu.
— Na bagnach rozpaczy, to ja będę decydował o pojęciu nicości… — Powiedział.
Wraz z chwilą przekręcenia klucza w drzwiach, na twarzy Brudnopisu, wykwitły uśmiechy rozpięte wieloznacznościami. Ale tylko przez chwilę. Radość psuło wrażenie bycia obserwowanym. Nie bez przyczyny dyskomfort prowokował napięcie. Mógł wyhodować sobie oczy, by dojrzeć gapia. Ale nie miał na to ani chęci, ani czasu, ani także powodu, by do tego stopnia się upewniać, że w pokoju zamurowanym całkowicie, jest ktoś obcy. Skupiony, zaczął się rozbierać, zaczynając od ściągnięcia maski zaprojektowanej specjalnie na dziś. Jutro założy inną, i kolejnego dnia także.
— Nigdy takiej samej dwa razy…
— Obiekt w zasięgu wzroku. — Poinformował go ubezpieczający go windziarz.
— Słyszę ciebie i jego. Zaraz będę miał obraz…
— Jasne, ty jesteś niewidomy, a on nie ma oczu.
— Ja ledwo akceptuję to, co widzę.
— Ważne, że ty wszystko widzisz i nagrywasz.
— Było to poważne naruszenie praw fizyki, logiki i statystyki w tym wszechświecie. Powinienem był już wtedy wkroczyć, ale musiałem to zobaczyć i zrozumieć, jak on to robi i co się dzieje. W zasadzie to wcale nie byłem lepszy od Władcy Iluzji. Różnica polegała na tym, że mnie było wolno zakrzywiać umyślnie przestrzeń i czas. Lecz tylko podczas trwania zlecenia. Byłem niczym superbohater, którym od zawsze pragnąłem być. Faktycznie byłem niczym. Nikt nie mógł wiedzieć, co robię, ani, że w ogóle istnieje. Nawet ja sam. Ale jest, jak widać, inaczej. To plusy bycia nihilistą. Tylko oni w pełni są pewni, ze żyją.
— Jak masz zamiar ruszyć w ostatniej chwili, to lepiej mnie posłuchaj i idź teraz.
— Czekam właśnie po to, by moje działanie nie było konieczne. Było by szybciej, gdybyś powiedział, że jesteś jasnowidzem.
— Wiesz dobrze, że moim zadaniem jest odczytywanie pewnych nieuniknionych następstw zdarzeń w czasie.
— Zostały ci trzy minuty.
— A co będzie za kwadrans?
— Niestety wbrew logice, nie lubię opowiadać treści i końca filmu.
— Marny z ciebie pożytek.
— Brak odpowiedzi, jest też odpowiedzią.
— To żadna odpowiedź. Najwyżej marna.
— Więc czego chcesz?
— Chcę się dowiedzieć, jak on to robi.
— Spoko, ale wiedz, że nadmiar wiedzy jest niebezpieczny.
— Może dla ludzi, albo dla ciebie, ale nie dla mnie.
— A co masz zamiar z tym zrobić później?
— Będę wiedział, jak się dowiem. Chcę znać jego motyw lub cel.
— Oby szybko. Mam inne zajęcia. Dlaczego ściągnąłeś maskę?
— Muszę to zobaczyć na własne oczy. Centrala! Mam go! Możesz mi dać zbliżenie na ten przedmiot, który trzyma w ręce?
— Mam! Co to jest? Trzymaj… Halo? I co? Co tam pisze? Powiedz, bo nie widzę!
— Czarny Atrament. Co to jest na boga?!
— Nie wiem, ale się dowiem!
Istota pożerająca światy, imieniem Latawiec, rozlewała atrament na swoje palce, a te zamiast wzdłuż ku ziemi, płynęły po jego dłoni. Atramentem zaczął tuszować świat.
Idąc ulicą, okrywał się czerwoną mgłą, by nikt nie mógł go dojrzeć. Sprawiał, że ludzie ślepli, a okna stawały się czarne. Gdy nadchodził, dzieci przestawały płakać same z siebie. Latarnie gasły wypalone gęstym mrokiem. W nim brzmiała gwiazda nicości. Nie pamiętam, o co chodziło, ale zapamiętałem własne wypowiedziane na głos słowa: „Nigdy tego nie zapomnę.”
Dłoń kolejno uniósł do swojej klatki piersiowej. Dyscyplina. Opanowanie. Pełna samokontrola. Całkowita władza nad sobą i własnym ciałem, w miejscu, którego nie ma. Niby. Rozerwał ją, a z czeluści wrony wylatywały z klatki i oblatując go w chroniącej konstelacji. Skóra naznaczona bliznami rozrywała ciało mnicha. Jego skarb. Serce Ciemności. Martwe ciało ożywało wewnątrz, życiem kolejnym. Larwalnym. Ofiara była bezsilna. Oczy rozpłynęły się w czas.
— Do diabła! Zauważył nas! Straciłem połączenie! On ucieka! Ej ty, Brudnopis, jesteś?
Brudnopis zamówił ustalonym gestem transport ewakuacyjny. Za pięć minut będzie wracał. Tylko w ten sposób mógł uwolnić się z klatki więzienia, jakim było jego ciało zwierzęce…
— Jeżeli w przeciągu doby umrę z nieznanego mi, ani nikomu powodu, znaczyć to będzie, że mój czas nadszedł, na kolejną przemianę niesprecyzowaną. Nastaje to nagle. Bez smutku strachu czy śmiechu. Odnośnie tego świata, czasu i życia celów osiągnięcia, poznania spokoju. Jaźni mojej zwiększając napięcie mocniejsze niż kiedykolwiek. I we śnie nie umrę! Już teraz. Zbyt się percepcji odbiór burząc możliwość przewidywania czegokolwiek. Wyobraźnia była obłąkana z barku myśli i bodźców nań wpływających. Chcę, by to, co nadejdzie było nieskażone poglądami innych, bądź własną próbą zaadaptowania. Nie wiem kim, lub czym i czy w ogóle się stanę i po co. Chcę jedynie zachować wszystko to, co mam w głowie, i co czyni mnie mną…
— Cokolwiek to znaczy. Ale cóż — każdy ma jakieś problemy… — Powiedział windziarz.
Kiedy jest się głuchy, jedynym dźwiękiem, jaki słyszymy do końca życia, jest własny głos. Pobudzanie go do nieustannej pracy. Do mówienia i pisania. Kreując precyzyjną myśl. Aby rozmówca bądź słuchacz, chciał nawiązać dialog. Trzeba tylko dać inspirujący temat skłaniający do rozmyślania. Tak jak tekst powyżej.
— Jak się teraz czujesz? Lepiej? Spróbuj zrozumieć, że to nie dlatego tak jest. Stało się tak, ponieważ sam zdałeś sobie z czegoś sprawę. Jest to pewnie ważne i oczywiste. — Spytał windziarz.
— To Diabeł napisał Biblię. Wszyscy mówią, że to wielki kłamca, ale on jako jedyny mówi prawdę. Jak to dobrze, że Bóg wynalazł Coca-Colę. Bo ten, kto ją wynalazł, niewątpliwie nim jest.
Trwała wojna.
Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. Jak o wielu innych rzeczach. Byłem odcięty. Świadomy I czynny. Żywy, ale bez jaźni. Martwy, ale myślący. Zrozumiałem, że celem mojej misji nie miało być moje poszukiwanie, ile znalezienie przez odbiornik mnie samego. Wtedy wówczas zacząłbym istnieć. Miałem się znaleźć w tym odpowiednim miejscu i czasie, by się stać poszukiwanym celem. Jeśli nie, wtedy ja, nie istniałbym wcale.
Z ledwością i nieskrywanym bólem, próbowałem przystosować się do materii, do której moje ciało oraz zmysły nie potrafiły się porozumieć. Umysł próbował pojąć, ale pamięć nie odnalazła nawet szumu radiowego. Czynności był, jak poznawane pierwszy raz. Zaczynałem pojmować. Przyswajać. Aż do poznania. Nie było to obce miejsce, ale samo to, jak długo trwało zespolenie czasu z materią, wprawiało w niepokój. Poznawałem wszystko, co mi znane na nowo. Świat wyglądał, jak zwykle niby, ale gdy się na niego patrzyło, wiedziało się, że coś jest nie tak. Jakby wszystko to było wielkim spiskiem. Nie wiem czy to było jakieś kosmiczne przeczucie, czy tylko zwyczajna paranoja, lecz jeśli jestem świadomy tego, co widzę, a widzę na jawie.
Kompletnie nie mam pojęcia o najważniejszym. Czy to ze światem czy też całą materią i rzeczywistością jest coś nie tak? Czy to ze mną, wręcz przeciwnie? Na pustynnym horyzoncie zgliszcz nieznanej epoki mającej nadejść dopiero, malował się jedynie jeden z ostatnich napisów „Zakaz wjazdu dla lawet.”
Chcę tylko, by oni przestali do mnie mówić, a oni są wszędzie, mimo iż jest ich tylko kilku. I to przeze mnie, bo to ja ich tutaj zaprosiłem, żeby ich odesłać. Muszę umrzeć szybko, bo oni stoją już u wrót; A to ja jestem właśnie synoptyczną bramą. Otworzyłem je nie mając żadnego z trzech kluczy, a zrobiłem to z tamtej strony lustra. Może I ja I oni nie mamy kluczy, ale ja posiadam drzwi, a oni mają klamki.
Czekałem długo i w końcu mnie złapali… W klatce jestem bezpieczny. Nikt nie może mnie tknąć. Tutaj mogę zaznać śmierci i w niej śnić o śniących. W ten sam sposób, co tutaj, gdy śniąc na jawie, wyśniłem cały świat I całą tą historię. Utrwalając ją w ten sposób, sprawiłem, że ta stała się realna.
— U większości ludzi, jedna z najczęstszych rzeczy, która jest dla nich nie do osiągnięcia, to zmiany…
Człowiekowi niewiele potrzeba do szczęścia, chyba tylko klamki, za którą można chwycić, by otworzyć, ale nie! Klamka była zbędna, bo nigdzie tu nie było żadnych drzwi! Są tylko okna, przez które na mnie patrzą. Na szczęście nic mi nie groziło. Byłem w bezpiecznym kaftanie.
I płynę próżni gwiazdozbiorem, galerą czarnego kryształu, co nią zasilany jest, jako psychonautą, co osiadł w Loży, za strażą przednią.
W końcu uwolniony, cały mięsny prestiż. Skóra kostiumem była za ciasna i też twarzy i odbicia i też lustra nie ma. Tyłem albo w ogóle mnie nie widzą. Raz jestem w bandażach, dwa bywam w bliznach, trzy w tatuażach. Cztery w bohomazu literach, by na pięć być sobą. A nie Brudnopisem. Niedługo i niedaleko, zamienić się będziemy, ale ty to wiesz. Czujesz, że jestem blisko, bliżej. W mieście twoim, pokoju, zamkniętym, cichym, krokiem, od ciebie. Za tobą. Przed i w tobie. I tobą. Na spokojnie was kolejno poznam, zobaczę i przeczytam — tak jak wy mnie teraz.
Raport #5. Ślepiec u bram poczytalności
Brudnopis budzi się, był na pustyni, w samych tatuażach, i nigdzie nie ma jego brudnopisu. Koleś, który wydaje się być ogarnięty, ale jakby po imprezie, bo ma rysunki na ciele, ale nie da się ich zmyć. Nie wie gdzie jest, ani gdzie iść, i co ma zrobić, gdy już to znajdzie. Nikt nie może nakreślić skąd on przybył, on sam też nie wie. — Był tak pochłonięty swoimi myślami, że nie zauważył, co się wokół niego dzieje. Brudnopis leżał rysując. Całe jego nagie ciało było popisane. Nieokreślone było, czy to rysunki dopiero, co powstałe, czy nabyte doświadczeniem tatuaże. Za nim na boki rozsunęły się drzwi. Niemożliwe było by ktokolwiek mógł zamontować w litej skale windę. Postać Windziarza odebrała mu mowę do reszty…
W życiu się rodząc, imię jest już nadane, jeśli nie z własnego wyboru, to można je zmienić. Ludzie rodzą się już powoli zaczynając poznawać, ale wiedzą, kim są. Ja czuję się tutaj odwrotnie. Dziwnie. Wydaję się znać cały ten teren wokół mnie lepiej od siebie. Nie chodzi o imię, przeszłość, wspomnienia. Chodzi o to, że urodziłem się, czy też pojawiłem w tym miejscu, jako dorosły człowiek. Zatrzymałem się w miejscu, w jaki zmarłem, i nie poruszę się w latach ani do przodu, ani do tyłu, choć tego ostatniego nie jestem pewny. Umiem i wiem wszystko. Tutaj będę tylko rozwijał swoje nabyte umiejętności z wykorzystywaniem wiedzy. Czyli to, co człowiek robi całe, a przynajmniej przez pierwszą połowę życia. Poznaje wszystko. Teraz to ja wydaję się być dla samego siebie czymś w rodzaju świata, którego zupełnie nie znam. Nie znam siebie. Mam przeczucia i niepokoje odnośnie zaskoczenia wywołane wpływem normalnych rzeczy czy też sytuacji. Jestem sam dla siebie obcą osobą, i nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Czasem w ogóle nie chciałbym o tym wszystkim myśleć. Najlepiej w ogóle nie myśleć. Mam dużo czasu. W końcu. W nadmiarze. Ale co z tego? Nudy w chuj! — Nomada, spojrzał na niego zdezorientowany tą uwagą. Nie spodziewał się tego… — Pozwól, że umilę ci czas pewnymi historiami..
— Rysujesz, jak kura pazurem. Ale ty w ogóle popisany jesteś. — Zerkał na niesprecyzowane obrazy mające prawdopodobnie sens artystyczny tylko dla rzemieślnika, którym był.
— To tylko szkice. Notatki. Taki mój brudnopis. — Odpowiedział Brudnopis.
— Kimkolwiek jesteś, nie popisałeś się. Ty sam wyglądasz bardziej, jak brudnopis niż to, co trzymam w ręce. — Po chwili dopiero Windziarz spytał, lecz Brudnopis zdawał się nie dosłyszeć i pytająco spoglądał na Windziarza.
— Spytałem, gdzie niby mam ciebie zabrać? Jestem windziarzem, a nie taryfiarzem.
— Chcę odnaleźć miejsce, w którym jest jasno, jak w dzień, podczas gdy jest środek nocy.
— Nie rozumiem, o czym mówisz.
— Mówię o zaćmieniu i reszcie.
— Ty się z tego wytłumaczysz w raporcie. Nie wygląda to za dobrze. To nie przejdzie.
— Nawet, kiedy cały świat jest w niebezpieczeństwie, nie można na nikogo liczyć.
— Już tak nie dramatyzuj. Bez tego będzie szum. Możesz mi wyjaśnić, co on chciał zrobić i dlaczego?
— Chciał, by zapanował chaos. Zburzyć wszystko i na nowo uporządkować w coś, co nazwał rzeczywistością.
— Nie wiem, co to takiego. Ta sprawa nie przejdzie bez echa.
— Do diabła. Nie to piętro…
— Czemu? Tu jest ładnie…
Na pustynnym horyzoncie zgliszcz nieznanej epoki mającej nadejść dopiero, malował się jedynie jeden z ostatnich napisów „Zakaz wjazdu dla lawet.”
— Tam, gdzie idziemy ci się bardziej spodoba.
— A gdzie idziemy?
— Gdzieś, gdzie będziesz mógł kogoś spotkać w celu bliższego zapoznania.
— Z kim? Ja mam kogoś spotkać, czy ten ktoś mnie? Nie wystarczy, że spotkałem Ciebie…
— Musisz spotykać też innych.
— Wolę zapoznawać się z osobami wartościowymi i ciekawymi. Takimi, które sam wybiorę.
— Skąd pewność, że ci, na których się natkniesz, będą chcieli poznać ciebie? Pewności w żadnej dziedzinie nie ma, ani też obietnice zawsze rozczarowują, podobnie jak niespodzianki. Pamiętasz, jak tu trafiłeś? Zmierzamy w miejsce szczególne. Na spotkanie kluczowe…
Raport #6. Loża na Straży Przedniej
Loża na Straży Przedniej prezentuje: Przednich strażników przedstawiających Lożę stojącą na Straży Przedniej. Próbowałem zdobyć Olimp. Osiąść w parnasie jako członek instytucji panteonu. Dyplomata. Przedstawiciel obcego mocarstwa. Miałem klucze. Psyche, Somę i Nazar.
Byli tylko oni. Nie przeszkadzali. Nie ingerowali. Byli tylko, dlatego, że coś zadecydowało o tym, by chronić i izolować Lożę. Sama obecność Straży Przedniej wydawała spełniać swój sens bytu. Chciałem w niej zasiąść i oglądać koronację nowego porządku chaosu, stojąc ponad nim. W miejscu, z którego wydobywają się opowieści. Przekraczałem Granicę.
— Kim jesteś?
— Jednookim królem królestwa ślepców.
— Ale to ty jesteś ślepy!
— Czy jeśli stracę oko to stanę się cyklopem?
— Wiesz, że stoimy na straży, na warcie?
— U wrót loży. U bram poczytalności i zdrowego rozsądku. Nazywam się Brudnopis. A co jest za nimi — to wolę pytać niż ryzykować.
— Chronimy to, co się staje snem, myślą, czynem, dziełem… Chronimy najczystszą abstrakcję. Trzecią stronę życia, śmiercią niebędącą, ani też szaleństwem. Nie musisz nic mówić. Wiemy, że nie masz wszystkich kluczy. Bawisz nas jednak, a my się nudzimy. Zadamy ci zagadkę. Jeśli odpowiesz dobrze to cię wpuścimy, lecz nie na zawsze. — Zamknij się! Oderwij od wszystkiego. Od myśli, poglądów i wrażeń. Zacznij od szoku. Skup na kolejnych, swoich zmysłach, ale tylko na jednym naraz. Oto pytanie: Ilu nas tu wszystkich jest obecnych, w tym bieżącym momencie?! — Cokolwiek tam było, musiałem zaryzykować. Była to jedyna szansa, by posiąść zdolność manipulowania oraz kreowania rzeczywistości.
— Jest nas tutaj tylko troje. Autor, czytelnik i postać fikcyjna.
W sferze marzeń sennych następowała ucieczka z ogrodu wszechrzeczy, atakowana bujną fauną nieodkrytych jeszcze form geometrycznych, skupiających wokół siebie liczne pierwiastki.
— Zatem kim jesteś Ty?
Czterej Strażnicy Przedni opiekujący się tak zwaną Lożą, niespodziewanie sami w niej zasiedli, zasłuchani w opowieść tego, który miał w niej zasiąść. Ta abstrakcyjna placówka, Strażnica Loży, w której zasiadała tylko elita panteonu. Sama futryna i drzwi połączone z palisadami obok, jak obronnym murem, skrywającą pustynię płaską, bladą i w zasadzie pozbawioną czegokolwiek. Pusta przestrzeń pozbawiona smaku, zapachu, dźwięku, żywiołów, życia, obiektów czy czegokolwiek. Widać było tylko skórzaną czerwoną sofę w starym, eleganckim stylu. Również bezsensowny, jak wokół poligonu, mebel pozbawiony celu i przeznaczenia, pusty, zimny obiekt, wyglądający na nieużywany. Obserwujący lub czekający na otwarcie się zwykłych, na czarno pomalowanych, drewnianych drzwi w plastikowej, białej futrynie zawieszonych w ciszy i bezcelowości. Oczekujących nie wiadomo, na co. Jeśli przedmioty miałyby mieć wolną wolę, to wpierw same by się nawzajem pewnie zapytały, jaki jest ich przeznaczenie. Do czego służą. Po co? I dlaczego wydarzyło się coś, za którą sprawą zostały obdarowane czymś nieokreślonym, czego nie chcą, a dzięki czemu zdają sobie nie tyle sprawę, że są, ale gdzie są, po co im myśli o tym, że to się dzieje. Coś tak możliwie skrajnie pozbawionego wyższego zastosowania jak one, meble, czy czymkolwiek byli, bezosobowi, bezpłciowi i poza umysłem w technicznych ciałach wytworzonych z elementów martwej natury, — choć nie do końca — bezsprzecznie nieruchomych i pozbawionych jakiejkolwiek możliwości zmiany tego stanu.
Pisarz obserwował przedmioty, choć nie słyszał ich myśli, a nie nie zdawał sobie sprawy z tego, że są świadome zarówno jego, jak i siebie. One natomiast zauważając go, całego w tatuażach, znakach, liczbach, literach, rysunkach. Stworzonych z blizn, zorientowały się, że to przez jego obecność dzieje się coś, czego nie chcą doświadczać. Wszystko to, czego nie było za furtką, a co widoczne było z miejsca, w którym stał Brudnopis, statyczne i martwe, wydawało się przenikać one jego, a on je, wzrokiem, ale nie zmysłowym, lecz pojmowania. Była granica, której nie mógł przekroczyć bez pozwolenia, jak również cokolwiek, co było za zamkniętymi drzwiami, — przez które wbrew rozumowaniu, tylko zamykały, oddzielały, ale nie skrywały obrazu tego, co było poza nimi. Manewr ten temperował ciekawość, niewypowiedzianie ogromnej w momencie, gdyby nie wiadomo było, co jest za nimi. Nie wiadomo było jednak, czy ten obraz był prawdziwy, czy też fałszywym hologramem. Jak również, co się działo, gdy się już jednak tam ktoś znalazł.
Nie mógł jednak przekroczyć progu, jeśli nie zostanie zaproszony lub Straż Przednia go nie wpuści. Nie mógł przekroczyć progu za nie bez pozwolenia. Chciał wejść. Zastanawiał się, czy po drugiej stronie, jeśli już miałby ktoś być, to czy stamtąd chciał wejść, czy wyjść. By wejść gdzieś, w miejsce, do którego nie posiadało się kluczy, niebędącego jego własnością, musi czekać. Wyjść skądkolwiek, może natomiast sam. Przeważnie nawet jest to wskazane instynktownie przez niepisane prawo do wyjścia. Ciekaw był, czy stamtąd, jeśli były istoty mające taką wolę, tylko wychodziły, czy też wchodziły. Czy miały dowolność przekraczania progu w obie, czy też jedynie wychodzili, jakby na zewnątrz. Może w ich pojmowaniu wchodzili gdzieś. Jeśli tak, to mieli klucze, czy też czekali na otwarcie przez Strażników, bądź czekali na zaproszenie. Musiał się dobrze zastanowić i wybrać najlepszą z opcji. Musiał wejść.
— Nie zaprosicie mnie? — Spytał nieśmiało, ale nie do Straży Przedniej, ile do przedmiotów nieożywionych, wedle standaryzacji ogólnie przyjętej logiki w wymiarze i świecie, z którego przybył. — Może wyjdziecie do mnie? — Straż przednia była niewzruszona. Jak posągi. — Czy za drzwiami jest Straż Tylna? Czy to wy? Sofa i drzwi? — Schylił głowę, by ukryć uśmiech zbyt szeroki i gwałtowny, by móc go pokazać. Ten ukazałby jedynie jego szaleństwo albo głupotę. Jedno i drugie możliwe było zostać odebrane przez nich, jako oznaka braku szacunku. Zarówno dla nich, jak i dla siebie samego. Podniósł wzrok i spojrzał raz jeszcze na wszystkie osoby kolejno, i na przedmioty, i na całe miejsce, z perspektywy tak zwanego większego obrazka, i na końcu na samego siebie. Nie z zewnątrz, ale z wewnątrz siebie samego. — To, czy był częścią tej owej Większej Perspektywy, czy nie, mogło być kluczowe. Abstrakcyjne myśli przedarły się mimowolnie przez jego niekontrolowane usta, wychwycone po czasie słuchem, jakby oddane mu i głosem i sensem dopiero po chwili. Jakby najpierw oni wszyscy chcieli wiedzieć pierwsi, co powiedział, i ewentualnie, widząc jego roztargnienie i niepewność, oddali mu dźwięk własnego półszeptu wraz z sensem zdania, a powiedział:
— Skoro ja nie mogę wejść do was, ani wy nie możecie wyjść do mnie, to może niech ktoś spróbuje coś zrobić, żeby to miejsce, znaczy, cały krajobraz zadział i się poruszył. — Dopiero po przetrawieniu sensu dokładnie, kontynuował. — Jeśli nie Straże, to może cała Loża, pustynia, krajobraz sprawi, że wy się wejdziecie do mnie, albo ja wyjdę do ciebie. — I kolejna pauza, intensywna do tego stopnia, że to, co miał powiedzieć Brudnopis, z trudem przechodziło mu przez usta zraszane strugami gorącego potu. — Może straże zamienią wartę. Zrobią przerwę. Lub zamienią się z krajobrazem wokół… Albo poprosicie ten pejzaż, by pomógł wam przekroczyć owe bramy zdrowego rozsądku…
I dopiero te słowa wprawiły wszystko w ruch działań widocznych dopiero po kilku minutach wyczekiwania na to, aż doprowadzą do tego, by poruszyć wiatrem coś, co zatelepotało dźwięcznie jak odlatujący ptak, za którym poszybował wzrokiem Brudnopis. Skrzydła wychwycone jego spojrzeniem były z papieru. Najpierw jedno lekkie piórko małej, zapisanej kartki plamami różnych tuszy i atramentów, wydartej z samego środka grzbietu stworzenia prostego, ale posiadającego nieskończone możliwości. Piórek było coraz więcej, i sięgały w wirze ciepłego, głuchego wiatru, coraz wyżej w niebo. A im były go bliżej, tym bardziej wyglądał spojrzeniem w górę, spoglądając na coraz ciemniejsze kartki, aż po same czarne stronice, wydarte małego czarnego notesu, służącego mu za Brudnopis…
Raport #7. Uśmiech Pana Śmiecha
Kiedy wyrwałem się z dezorientacji i amoku, wiedziałem, że to już koniec. Nie mogąc skupić się na niczym, co oscylowało, stało, leżało wokół mnie, próbowałem się uspokoić. Dezorientacja rozszczepiła moje myśli tak, jak rozszczepia się atomy, mogące nie powrócić nigdy do swojej poprzedniej struktury, tworząc przypadkowe, nowe kombinacje znaczeń, celów i zamierzeń. Niczym odbudowujące się w procesie recyklingu resztki umysłu, próbujące zaczepić się jakiejkolwiek, nawet najbardziej radykalnej myśli. Takiej, nieposiadającej jeszcze celu, albo niezawierającej rozumianego znaczenia. Szyk zostawał budowany na nowo, poczynając od najprostszych pojęć, pomiarów i odcieni, dopiero w momencie poznania pierwotnego. Wszystko, co tylko można było doświadczyć, w jakikolwiek sposób, czymkolwiek, było budowane i oznaczane od samego początku.
Nie wiadomo było tylko, gdzie był tego kres. A gdy się już starało go określić, owy koniec nie był oczekiwany, lecz niezauważenie przeminął, cofnął się i zniknął wracając do początku — a raczej do ośrodkowego punktu wyrabiającego obiektywny pogląd na sprawy, które z tego miejsca nie miały znaczenia. W ten sposób i w tym miejscu zmienione zostały określenia wszystkiego…
Kim był i czego chciał? Nie od innych. Od siebie — a określenie siebie przychodziło mu z trudem. Wiedział, od czego chciał zacząć, ale tylko tyle. Ktoś — istota lub człowiek, lub coś jeszcze innego, niekoniecznie żywego, ale mogącego posiadać świadomość tego, że istnieje — przestał być wyczuwalny. Własne ciało, które był zmuszony nosić na swym istnieniu, jaźni; abstrakcyjnej i niematerialnej budowie, dzięki której mógł poruszać się, poznawać i doświadczać otoczenia, było niewygodne, bolesne i trudne w obsłudze. Jak niedopasowany płaszcz, albo bardzo stary elektroniczny sprzęt, działający na zwolnionych obrotach, i mogący wykonywać jedynie podstawowe funkcje. Umiejętności i granice poznał bardzo szybko, kiedy przy najbliższej okazji sprawiły mu nieprzyjemne uczucie, które nazywano w tej przestrzeni bólem. Ale On rzecz jasna nie mógł tego wiedzieć. Mógł tylko czuć.
I zaczynał sobie przypominać, choć nie wiedział dokładnie, co się dzieje. Równie dobrze mogły to być niejasne myśli, majaki lub bełkotliwe wizje na jawie, których rozpoznania nie był w stanie określić. Widział siebie nie z punktu, w którym się znajdował. W zamkniętej przestrzeni, organicznego, słabego i ohydnego ciała, powłoki, czy czymkolwiek było to, co nie mogło wypuścić jego ducha. Ograniczało go.
Ledwo mógł dojrzeć siebie z dystansu spoza swego ciała. Sama przestrzeń wokół wydawała się być niesprecyzowana, nieuchwytna i niewidzialna. Widział tylko siebie, a raczej powłokę, z której nie mógł się wydostać. Nie miał możliwości doświadczenia czegokolwiek ponadto.
Ktoś zabrał mu twarz. Nazywał „twarz” inaczej, ale nie istotne jest jak. Podobnie, jak nie wiedział, czemu instynkt zasugerował mu, że „twarz” powinna zdobić jego najwyższą część jego ciała. Próbował się uczyć samego siebie. Tylko tyle. Nie przyszło mu do głowy, że mógłby wykonać jakąkolwiek czynność, chociażby próbę poruszenia się, lub zapoznanie się z własnym dotykiem. Wystarczyło cierpliwie czekać. Czas w tym miejscu nie miał znaczenia, choć istniał. — Równie dobrze, czas mógł istnieć, ale On miał to gdzieś, bo miara wartości rozchodzącego się w przestrzeni czasu była dla niego niczym forma własnej jaźni. Lecz i tego nie mógł być pewny.
W pewnym nieokreślonym momencie postanowił wykonać jakąś czynność. Zmęczyło go, bowiem obserwowanie samego siebie. Chciałby stało się na odwrót. By to on mógł obserwować obszar rozchodzący się wokół niego. Bezcielesną powierzchnię, mogącą być obserwatorem, męczącym i usypiającym go w pierwszy prawdziwy sen. Lecz ten dziewiczy, pierwszy stan somnambuliczny, w jakim się znalazł, określił i naznaczył wszystko, co stało się w ogromnym szoku. Zmienił postrzeganie, i uległ majakom, które dla każdej istotny rozumnej w tym nieokreślonym miejscu określane było jako „zdrowy rozsądek”. = I pojawiło się marzenie, niekontrolowane przez nikogo. Będące przypadkową wynikającą z chaosu i niedopracowania powłoki, w której był uwięziony — a której pragnął się pozbyć. Szybko zorientował się, że było to niemożliwe. A kiedy poczuł „strach”, pierwsze, najbardziej prymitywne uczucie — dla niego obce i nowe — ten sparaliżował go do tego stopnia, że każdy, kto tylko by doświadczył go w takim natężeniu, do końca swych niepoliczalnych i nieodgadnionych dni, żyłby sparaliżowany i zablokowany tym uczuciem.
Jednak On, był inny. I wtedy, pierwszą, przypadkową myślą była abstrakcyjna chęć określenia samego siebie. Nie wiedząc jak to zrobić, zaczął od wymyślenia czegoś innego…
Wymyślił Pana Śmiecha…
…a przynajmniej wydawało mu się, że tak się właśnie stało…
Pan Śmiech nie był człowiekiem, który uśmiechał się często. Nie mógł pomimo tego, że jego własne nazwisko mogło wskazywać na pochodzenie jego najstarszego przodka. Lecz nawet wtedy zastanawiał się czy było to celowe przezwisko nadane mu, dlatego, że był zabawnym, wesołym człowiekiem — czy też na odwrót, nadane ironicznie, z gorzką nutą sarkazmu. Nie mógł się tego dowiedzieć. Podejrzewał, że nawet, jeśli minęło kilka pokoleń, to pochodzenie i genetyka dały podwaliny powiedzeniu „niedaleko pada jabłko od jabłoni”. Pan Śmiech lubił w to wierzyć i o tym myśleć. O pochodzeniu pierwotnego nasienia; pojedynczego plemnika, przez który zaczął się łańcuch nieprzerwany przez nikogo, tylko, dlatego, że wydawało się, że tak ma właśnie być.
Dopiero nie dawno dowiedział się i zrozumiał, że podtrzymanie linii życia własnego gatunku jest priorytetem i celem każdego życia, i wszystkiego, co istnieje. Organicznego, rzecz jasna, — choć miał wątpliwości.
Ludzie, zwierzęta i rośliny, nawet chroniące niebo, i nieskalane ciemnością Słońce nie potrafiło zrozumieć, dlaczego on zawraca sobie tym głowę. Myśli kłębiące się w umyśle Pana Śmiecha były tak zajmujące, że nie przejmował się on swoim wyglądem, głosem, czasem… czymkolwiek. Ostatecznie, kiedy zadawał fundamentalne pytanie, które słyszał zewsząd, na co dzień — a które do niego dotarło wraz ze znaczeniem dopiero w późnym wieku średnim: „dlaczego?”, Nie potrafił odpowiedzieć. Kiedy to już się stało Pan Śmiech stanął przed odbijającą taflą szkła, w której nie widział przodu swojej głowy, z której strony powinna znajdować się rzekoma twarz, lecz jej tył.
Zadał pytanie trzykrotnie jak zaklęcie, lecz po trzecim wypowiedzeniu na głos słowa, „dlaczego”, te przestało być pytaniem. Pan Śmiech pragnął szczerej odpowiedzi na najszczersze pytanie, i jedne z nielicznych wypowiedzianych na głos, jakie odważył się zadać. Nawet jakby odpowiedź nastała, chciał widzieć samego siebie. Spojrzeć sobie w oczy, zbadać własne zachowanie, i spróbować zrozumieć daną mu odpowiedź.
Próbował wielokrotnie, lecz twarzy nie było sposobu dojrzeć w żaden sposób. Pod żadnym kątem. Patrzył w twarze innych, ale te były fałszywe, nieszczere, albo nie było ich wcale. Wiele czasu zajęło mu zrozumienie, że to nie on nie miał twarzy, lecz wszyscy inni wokół. Patrzył na nich i wszystko wokół narządem, którego nie było widać. Nie było „oczu”, była sfera, która absorbowała przestrzeń i przetwarzała ją w wyobraźni. Myśl ta była dla Pana Śmiecha tak dojmująca, że została wypowiedziana na głos:
— Nie możecie patrzeć i dostrzec niczego, bo jesteście ślepi. Narząd wzroku jest niczym innym jak omyłkowym wynalazkiem wymyślonym przez łgarzy i kłamców, pragnącym przejmować kontrolę nad innymi, mydląc im oczy. — Pan Śmiech podejrzewał, że ten, który wymyślił elementy tego typu, nie mógł opanować samego siebie i wymyślił te ułatwienie, by inni też mogli z niego korzystać, a ci z kolei upraszczać sobie wszystko inne.
— Ależ pan Panie Śmiech, nie może tego widzieć, bo urodził się pan bez oczu. Zamiast nosa ma pan jedynie malutki otwór, a pana usta są jedynie otworem służącym do filtracji powietrza i przyjmowania pożywienia. — Pan Śmiech wiedział jednak lepiej. — Dlaczego? — Bo Pan Śmiech widział nie ciała, twarze, oczy innych, lecz ich umysły. Fale, wibracje, zmiany. Widział wszystko naprawdę, i nie tylko z jednej, lecz z każdej strony. Z dołu, góry, obu boków, z zewnątrz i z wewnątrz. Nie mówił jednak o tym, ani nie pisał nikomu. W ogóle Pan Śmiech mało mówił w swoim życiu, i choć czasem zmuszał się by wydobyć ze swojego gardła jakiekolwiek dźwięki, używał ich tylko wtedy, gdy zdarzały się chwile, kiedy w jego obecności znajdowała się osoba, pragnąca mówić. Przekonana, że znalazła wymarzonego słuchacza.
— Wiesz, dlaczego muzyce potrzebna jest cisza? By dźwięki mogły w niej rozbrzmieć, zostać zrozumiane, i ją wypełnić… — Powiadał Pan Śmiech. Lecz raz jeden, jego słowa nie wieńczyły rozmowy, jak powinny. Ktoś dokończył dodając jeszcze jedną myśl. — Zadając pytanie:
— Więc dlaczego pan, Panie Śmiech, tyle opowiada swoich spostrzeżeń na temat spoglądania na świat i patrzenia? Przecież nigdy nie widział pan niczego!
Pan Śmiech zamarł, i jego rozmówca…
— Nazywam się Brudnopis, proszę pana.
— To imię czy nazwisko?
— Ani jedno, ani drugie, panie. Lecz mam tylko je. Nie wiem jak naprawdę mam na imię, ani kim byli moi rodziciele.
— Zatem nie wiesz również, kim sam jesteś, i zadajesz mi pytania, które mogłyby określić cię mianem hipokryty.
— Przejrzał mnie pan na wylot, Panie Śmiech.
— Oczywiście, w rzeczy samej. To w gruncie rzeczy doskonały przykład i jednocześnie odpowiedź na Twoje zadane wcześniej pytanie. — Zamilkł na chwilę, by Brudnopis mógł sam trafić w sedno i odkryć bez podglądania, co ten ma na myśli.
— Ale Panie Śmiech, ja nie potrzebuję nazwiska by wiedzieć, kim jestem.
— Podobnie ja Młody Brudnopisie, nie potrzebuję oczu by ciebie przejrzeć.
— Ale twój wzrok jedynie skupia się na psychicznym aspekcie. Na astralności. Sam nie wiem, jak to mam określić.
— Mylisz się. Mogę zmienić wszystko w dowolnym momencie. Kiedy tylko chcę. Nie dostrzegasz jeszcze tego? Dziwne. Masz oczy, a nie umiesz patrzeć.
— A jest jakiś sposób byś mógł udowodnić swoje założenia?
— Oczywiście, jak najbardziej. Chcesz pewnie wiedzieć jak?
I Pan Śmiech zamarł i zrobił coś, czego Młody Brudnopis nie spodziewał się dojrzeć. Dostrzegł wyraźny uśmiech na twarzy Pana Śmiecha. Nie przelotny grymas bez znaczenia, lecz prawdziwy uśmiech. Brudnopis nie wiedział czy zdarzało się to już wcześniej, ale był wyraźnie pewny, że widział uśmiech u Pana Śmiecha pierwszy raz odkąd go zna, a zna go bardzo długo.
Oczywiście była to ich pierwsza rozmowa, jaką przeprowadzili kiedykolwiek, i możliwe, że ostatnia. Brudnopis nie mógł uwierzyć na własne oczy. Widział Pana Śmiecha codziennie. Obserwował go przez ostatnie dwieście lat, i była to ostatnia rzecz, którą wierzył, że zobaczy — a jednocześnie pierwsza, o której mówiło się, że „prędzej piekło się spali, nim Pan Śmiech się uśmiechnie” — lub, że „pewne w życiu jest tylko to, że człowiek umrze, a Pan Śmiech się nie uśmiechnie.”
Tego dnia Brudnopis niemal oślepł i zwariował, bo dosyć, że uśmiech Pana Śmiecha prześladował go w jego myślach, to próbował dodatkowo oswoić się z myślą, że jego potencjalna choroba, bądź przypadłość — jaką zaobserwowali wszyscy obecni — że Brudnopis nie zazna ani śmierci, ani starości.
— Dalej nie wiem — próbował nie zdradzić swoich prawdziwych emocji, — w jaki sposób pan spogląda na świat i widzi? Znam jedynie pana spostrzeżenia. Jest możliwe, by pan to udowodnił?
— Oczywiście. Na sposobów kilka.
— Chociażby.
— Masz w dłoni czerwony flamaster, prawda?
— Widzi go pan?
— Oczami nie. Lecz wyczuwam go.
— Mógł go pan dotknąć, lecz jego koloru nie mógł pan odgadnąć. Ktoś musiał panu powiedzieć, że on istnieje, czym jest flamaster i że ma kolor czerwony. Przecież niewidomy nie rozumie i nie zna pojęcia „kolorów”, prawda?
— Właśnie jest odwrotnie. To wy, którzy spoglądacie oczami, nie widzicie kolorów. Wydaje się wam, że widzicie kolory, ale to tylko złudzenie. Widzicie odblaski kolorów, i to w dodatku tylko kilka z nich.
— Jest ich więcej?
— Znacznie więcej. Widzicie tylko te, które można określić i powtórzyć.
— Chciałbym je zobaczyć.
— Niewątpliwie.
— I co? To już koniec? Musi być inny sposób.
— Jest i owszem. Pozwala on mi udowodnić ci, że widzę, i nawet pokazać ci jak widzę. Podaj mi proszę flamaster.
— On ledwo pisze proszę pana.
— Tak, wiem. Masz jeszcze drugi. Ciemno czerwony.
— Jest czarny.
— Martwa czerwień. Dobrze. Więc co? Chcesz zatrzymać flamaster, czy ujarzmić swoją ciekawość.
Brudnopis nie odezwał się więcej. Próbował w tej chwili być możliwie jak najciszej. Chciał wiedzieć, czy stary, upośledzony idiota przed nim zorientuje się czy on tu dalej jest.
— Ten idiota wie, że tu jesteś, i że się nie ruszysz — powiedział Pan Śmiech i przerwał gestem dłoni, by ten nie przerywał. — Teraz patrz. — I Pan Śmiech zdjął zatyczkę i zaczął kreślić czerwone linie na swojej bladej, płaskiej i pozbawionej wyrazu i detali twarzy abstrakcyjne linie bez żadnego sensu i znaczenia.
Siedząc naprzeciw Brudnopisu, rysując po własnej twarzy, nakreślał chaotyczne wzory, co układały się w nierówną parę oczu, szczątkowy nos i usta szerokie jak u klauna, z pełnym uzębieniem. Zatkał flamaster i oddał go Brudnopisowi. Odbierając go zauważył, że nie jest on czerwony, lecz czarny. Miał już zareagować, ale wbił wzrok w twarz Pana Śmiecha widząc wyraźnie czerwone linie, wydające się lekko poruszać, jak prosta zanimowana karykatura, choć mogło to być równie dobrze wrażenie spowodowane zmęczeniem i strachem.
Coś jednak nie pozwalało Brudnopisowi oderwać wzroku od Pana Śmiecha. Namalowane oczy były nieruchome i beznamiętne, jak oczy ryby. Próbował oddychać, uspokajając się, że to wrażenie jest przypadkowe, podobnie jak sam uśmiech, który chaotycznie rozrysowany układał się w przerażające usta, wydające się zaraz przemówić, ale nie głosem Pana Śmiecha. Poszczególne linie, te mniejsze pod nosem, wydawały się być pulsującymi lekko żyłami. Mogły nimi być. Mógł podkreślić je kolorem specjalnie, by spotęgować wrażenie.
— Manipuluje mną pan tylko, i żartuje sobie z mojej naiwności.
Pan Śmiech przechylił głowę w prawą stronę jakby w zamyśleniu. Uśmiech nie schodził Panu Śmiechowi z twarzy. Wydawała się teraz śmiać z niego cała twarz, albo i ciało Pana Śmiecha.
— Tylko w ten sposób mogę cię sprowokować i nakłonić byś mi uwierzył.
Lecz obydwoje wiedzieli doskonale, że nikt nikomu nie wierzył.
— Wiem, że coś pan widzi. Mogę nawet uwierzyć, że tak, ale najbardziej pożądanej przeze mnie odpowiedzi nie poznam i nie doświadczę.
— Niech zgadnę. Chcesz wiedzieć jak to jest widzieć? Ależ przecież mogę ci to pokazać!
— W jaki sposób niby? To niemożliwe!
— Musisz pożyczyć mi swoją twarz. Kiedy to zrobisz, ja pożyczę ci swoją. — Brudnopis zaczął się pocić. Nie rozumiał. Zawsze, gdy ktoś do niego mówił coś, czego ten nie rozumiał, mimowolnie zaczynał się pocić. Nie był tego świadomy do końca. Orientował się, że jest coś nie tak w momencie, gdy czuł chłód.
— Jak pan chce to zrobić?
— Obydwoje widzimy. Każdy inaczej. Możemy wymienić się tym.
— A możemy połączyć?
— Nie sądzę. Jedno z nas musiałoby wtedy zostać pozbawione czegoś więcej niż tylko wzroku.
Na tą uwagę Brudnopis nie odezwał się w ogóle. Nie chciał pytać. Nie chciał wiedzieć, choć widział, że jego rozmówca niecierpliwi się chcąc udzielić odpowiedzi.
— Pożyczyć? Wymienić?
— Twarz. To chyba niemożliwe. Jest oczywiście pogląd na tą sprawę…
— Skoro nie chcesz, to nie. — Przerwał Pan Śmiech i oparł się, specjalnie przekręcając głowę w kierunku innym niż linia ich potencjalnych spojrzeń, które się nie stykały. Brudnopis wyczuwał strach, zagrożenie i obecność czegoś jeszcze. Czegoś więcej. Bał się tego uczucia. Nie potrafił go ani sprecyzować, ani wychwycić. Smakowało jak paranoja. Lecz nawet pomimo jej, pragnął wiedzieć. To było najgorsze…
— Ciekawość przełamuje najgorszy strach. Pierwszy, najstarszy strach jest zawsze najsilniejszy. Doświadczamy go z własnego wyboru, choć możemy od niego uciec, i nasze ciało robi wszystko by się wyrwać, lecz umysł paraliżuje nas, i zmusza, byśmy go pokonali, bo odpowiedzi i poznanie jest tego warte. Prawda? Bo jest, tak?
— Na jaki czas chce się pan zamienić?
— Tylko na chwilę. Nie lubię tracić mojego całego świata z oczu nawet przez chwilę. — I Pan Śmiech nachylił się nad nim i tylko piętnaście centymetrów dzieliło ich spocone czoła od siebie.
Pan Śmiech przestawał patrzeć, choć jego wzrok nieustannie był wbity w źrenice Brudnopisu. On natomiast zaczął jakby się przebudzać, i niemal krzyknął, kiedy do jego mózgu dotarła świadomość — najgorsza i najstraszliwsza ze wszystkich bytów w każdym świecie i wymiarze, — że patrzy na samego siebie. Obserwował jak wstaje, uśmiecha się i żywy gestykuluje. Widział nie tylko uśmiech Pana Śmiecha, ale również jego radość, lecz było też coś, czego nie potrafił wychwycić. Nie spuszczał wzroku z ust, które znał doskonale. I dotarły do niego fakty. Niemożliwe wiadomości.
Nie mógł wypowiedzieć słowa, ani wydobyć z ciała żadnego dźwięku. I zaraz jak uderzenie tajfunu dotarło do niego, że krzyczy, ale nie słyszy własnego głosu. Żadnego głosu, ani dźwięku. Czuje zapachy, ale było one pomieszane. Zapachy wydawały się być kolorami. To, co jeszcze przed sekundą wydawało mu się dźwiękiem, stało się dotykiem. Znaczenia przestrzeni zmieniły się w plątaninę kolorów, smaków, fal i wielu innych elementów, których nie potrafił nazwać. Brudnopis w ciele nie potrafił się skupić. Panikował. Patrzył na samego siebie niewyraźnie, i wszystko stało się rozmyte i oleiste. Pomieszanie zmysłów wypierało jego myśli. Czuł wznoszenie i opadanie, uderzenia we własne ciało mocniejsze, słabsze, przyjemniejsze i mniej przyjemne, choć nie potrafił określić, które było, które. Wydawało mu się, że lewituje w przestrzeni, że rozciąga się we wszystkie strony jakby był płaszczyzną rozchodzącą się we wszystkie strony.
A ze wszystkich stron atakowała go jeszcze bardziej dojmująca przestrzeń, nieskończona, nieokreślona. Pozbawiona punktu zaczepienia nieważkość. Ta równoważyła się z jego myślami. Do momentu, gdy widział tylko szklaną przeźroczystą pustynię pozbawioną kolorów, kształtów, celu i znaczenia. Nie było nikogo wokół, ale nie przejmował się tym. Nie było to istotne, bo i jego myśli były pozbawione znaczeń i sensu. Był gdzieś indziej. W niesprecyzowanej strefie pozbawionej punktu zaczepienia. Było tylko zapadanie się do wewnątrz otwartej przestrzeni, którą okrywał od środka, i tak w nieskończoność. Chaotyczną myślą, dopiero formującą się w określony zamysł, którego pojęcie czegokolwiek zostało zatracone.
Nie mógł wiedzieć niczego. Gdyby był przytomny, pomyślałby o tym, że czytał kiedyś o pomieszaniu zmysłów. O tym, że muzycy, niektórzy ludzie słuchając muzyki widzą kolory. On sam zawsze widział historie. Gdy widział kolor, słyszał muzykę, a jak zapach docierał do jego zmysłu powonienia, reagował smak, pobudzając chwile, wspomnienia, wrażenia bądź wspomnienia, aktywujące na powrót muzyczną sferę kolorów, prowadzącą do muzyki. — Kiedy ta nabierała sensu, wartości, harmonii i rytmiki, dźwięki i cisza przeplatały się kolorami czerwonymi i czarnymi na białej kartce, mogącej za pomocą linii i krzywizn określić, powtórzyć bądź nakreślić obraz widziany prawdziwymi oczyma, lub oczyma wyobraźni, budowane umownymi znakami na papierze, więżące każdą spółgłoskę, słowo, zdanie, myśl, zdarzenie, osobę, miejsce, historię, cokolwiek, zamykając przestrzeń i czas w literach i liczbach, uaktywniających się w momencie, gdy ktoś zapragnie poznać ich znaczenie; zrozumie je, przetworzy i zinterpretuje…
Historia Młodego Brudnopisu, ani jego wrażenia pozazmysłowe, nie mogły egzystować w świecie poza jego wyobraźnią. Nie potrafił ich sprecyzować, zamknąć i zakląć w kolejnych akapitach. Były chaotycznymi notatkami, których nikt nie rozumiał, włączając jego samego.
Nie wiadomo, czy pan Śmiech zrobił to umyślnie, czy też nie. Obserwował szaleństwo młodego szaleńca, żyjącego ponad dwa wieku — jak podtrzymywał zawsze — zamkniętego w jego własnym ciele. Ciele Pana Śmiecha. Półnagiego, starego szaleńca, którego zachowania nie mógł opanować, poskromić, ani w nie uwierzyć żaden z sanitariuszy, pielęgniarek, czy psychiatrów, spośród kilku obserwowała to swoiste opętanie, nie wierząc w to, co widzą. Lecz najgorsze spośród wszystkiego była świadomość, że inni też to widzieli, a kiedy psychiatra nie może uwierzyć w prawdziwy, istotny, realny fakt — sam zaczyna poddawać się psychoanalizie, wątpiąc w swoje własne zdrowie psychiczne.
Człowiek, który przez ponad siedem dekad nie uśmiechnął się — chyba, że z przymusu i półgębkiem — teraz nie tyle się śmiał, ile wrzeszczał na całe gardło w przerażającym ataku histerycznego ataku śmiechu. Śmiech ten wydawał się dobiegać z innego wymiaru. Wszyscy byli widzami sceny z „Najzabawniejszym Człowiekiem Świata”, który usłyszał pierwszy raz w życiu coś śmiesznego. Żart, który odebrał mu rozum, i na ich oczach pożerał jak rak w szaleństwie.
Brudnopis zszedł wszystkim z oczu. Przyglądał się z oddali. Oddychał miarowo. Płytko. Nie było mu do śmiechu. W końcu widział agonię swojego własnego ciała, które było mu pomocne przez niezliczoną ilość dni, sprawując się fantastycznie. Na lewym ramieniu swojego nowego ciała zauważył tatuaż rozchodzący się na lewą łopatkę i pierś. Nie był to doskonały tatuaż, lecz bazgrołami. Brudnopis taki, jak ten, który zdobił jego uśmiechniętą na czerwono twarz. Jego czerwone linie umownie wskazywały, lecz wyraźnie, na elementy twarzy. Te bazgroły natomiast, były jak zabawa pozbawionego talentu pijanego idioty, pewnie upośledzonego. Żałował bardzo, że nie było sposobności na zadanie pytania, co miał ten tatuaż oznaczać, dlaczego został zrobiony, przez kogo…
Wiedział, że się go nie pozbędzie. Wiedział, że będzie go widział swoimi ludzkimi, bezwartościowymi oczami przez wiele kolejnych lat — i to go denerwowało! Przynajmniej wiedział skąd się wzięło przezwisko „Brudnopis”, ale tylko tyle. Chciał wiedzieć więcej. Patrzył na ciało zawładnięte szaleństwem. Całkowitym postradaniem zmysłów, rozumu. Wszystkiego. Konwulsje wydawały się unosić jego starym ciałem nad ziemią. Głowa poruszała się tak gwałtownie, że wydawało się, że jedne prawdziwe usta zjadają te narysowane, i na odwrót. I kolejno rozmazywane, w atakach elektrycznych wyładowań mózgu, pokrywały czerwienią całą twarz. Nikt nic nie mógł zrobić. Ciało nie reagowało na żadne bodźce.
Leżąc na ziemi, z ust wypływała mu czarna krew. Jego oczy pozbawione były źrenic i tęczówek, — choć mogło to być jedynie złudzenie. Tylko usta były rozerwane w przerażającym grymasie kreskówkowej epidemii śmiechu. Ciało zamierało jak maszyna, silnik wyłączony z prądu. W ostatnich sekundach nikt nie wiedział, co się działo w jego mózgu. Tylko śmierć była widoczna gołym okiem. Brudnopis w ciele starego Pana Śmiecha pobladł. Linie na twarzy zrobione flamastrem, były czarne. Mimowolnie odsłonił rąb koszuli. Tatuaż, Brudnopisy, stały się czerwone. Oczy nieobecne. Odruchy zamarły. Młody Brudnopis dostał odpowiedzi na wszystkie pytania, jakie kiedykolwiek pojawiły mu się w głowie. Od interpretacji zależy, czy zwariował, bo go tak przeraziły i rozczarowały — czy też odwrotnie, doprowadziły do rozpaczy przez rozczarowanie, na które jedynym lekarstwem i możliwą reakcją było padnięcie; dosłowna śmierć ze śmiechu.
Przynajmniej miał poczucie humoru — niepewnie wydobyło się zdanie z wnętrza świetlicy szpitalnej, na której wszyscy spędzali większość swojego czasu, jaki im pozostał. — … i umarł szczęśliwy. Z uśmiechem na ustach. — Dodał sam w swoich myślach, i myśląc o tym, że ciało materialne stało się niematerialną przestrzenią, punkt stał się osią, zatrzymaną przez czas, będący kluczowym czynnikiem dla wszystkich i wszystkiego, co tylko można było określić.
— No, teraz w zasadzie powinienem przyzwyczaić się do „Brudnopisu”. Ale na fakcie, każde zaburzenie psychiczne jest lżejsze od tego, czego teraz doświadczam… Jestem jednocześnie sobą, i przestrzenią wokół. Jestem budynkiem i niebem nad nim. I każdym z pacjentów, i każdym lekarzem. Chcę nad tym zapanować, i niczego więcej nie wymyślać, ale to jest niemożliwe! Nawet w poczuciu, kiedy wiem, że Pan Śmiech próbuje pojąć i zrozumieć, że nie jest tym, kim był, i że umarł. I lepiej dla nas wszystkich by zapomniał. I niczego nie robił. Po prostu przestał istnieć. Stał się przestrzenią. Wytworem percepcji. Czwartym wymiarem — czasem, który będzie mówił przestrzeni, jak ta ma się zaginać, a im więcej zagięć, tym więcej pochłoniętych obrazów zbudowanych z liter, słów, historii itd. Miałem dość. Mam dość. Musiałem czekać dłużej niż przyzwoitość nakazuje.
Pan Śmiech, w swoim nowym kostiumie szeroko uśmiechnął się rozbawiony czarnym żartem sanitariuszy. Zaczął się śmiać na całe gardło, skupiając coraz liczniejsze przerażone spojrzenia. Nie trwało to jednak długo. Lekarze przerażeni, zaciskali zęby i przygryzali policzki. — Rzekomy Pan Śmiech, przynajmniej został wyleczony… — pomyślał przyglądając się wszystkim z punktu, w którym stał. Widział ich wszystkich wyraźnie i dogłębnie. Widział ich myśli. Czuł, że jego poszczególne zmysły wzroku różnorakiego zaczynał ze sobą współpracować. Wszystko nachodziło na siebie. Wypełniało się. Nie było początków, i końców. Nie było czerwieni umierającej w czerń, by ta znów miała wywołać czerwień, itd. Próbował nie ulegać sugestiom, bo te były zgubne i mogły być kłopotliwe w późniejszych przemianach Pana Śmiecha.
Teraz potrzebował tylko czasu. Chwili odpoczynku. Jak jeszcze nigdy w życiu. Zasnąć odizolowany od świata, wokół, chociaż na godzinę trwającej wieczności…
Raport #8. Chcemy ci tylko pomóc
...To stało się nagle. Wezwanie do omdlenia w czasie pracy. Przyczyna: Alergia nieznana.
— Diagnoza? Atak pojawił się niespodziewanie. Częstoskurcz. Nie wiadomo, co wywołało deformacje. Leki? Narkotyki? Promieniowanie? Zatrucie? Cukrzyca?
— Potwierdzono, że imię i nazwisko pacjenta jest fałszywe. — Wykresy anormalne. Pacjent już dawno powinien nie żyć.
— Doktorze, nie wiemy, co dolega pacjentowi.
— Wykresy niestabilne. Ciśnienie i puls wzrasta. EEG i EKG.
— Doktorze, nie widziałam czegoś podobnego! Dostaje zapaści! Przygotować inkubator! Reanimujemy!
— Co się z nim dzieje?
— Ciśnienie krwi w normie… krążenie w normie… Wraca do przytomności…
— Wszystko będzie w porządku. — Pocieszał ktoś.
— Ile widzisz palców? — Padło pytanie od kogoś innego.
— Pięćset… — Padła odpowiedź pacjenta. — Nie mogłem się obudzić!
— Chcemy Ci tylko pomóc. — Ludzie chcą wierzyć, że ich dusza (jaźń), jest nieśmiertelna. Gdy umiera człowiek, dusza umiera jako pierwsza. Tylko w ten sposób może być wolna. Odcięta od ciała i świadomości o nim i siebie. Staje się strukturą, od której absolut zaczyna kreację rzeczy, przekazując jedną rzecz — myśl. Nic dziwnego, że wielu wolało tego nie wiedzieć. Ignorancja jest cechą każdego człowieka.
— Hej, Panie, powiedz mi wpierw, coś ty za jeden? — Spytał, prawdopodobnie, doktor.
— Ja? Ja sam chciałbym wiedzieć.
— Czas na lekarstwo. — Wtrąciła pielęgniarka.
— Co się stało? — Spytał pacjent.
— Zatruł się Pan DMT pochodzącej z ludzkiej szyszynki, zawartej w narkotyku o nazwie Soma, który pan przedawkował, do tego stopnia, że wytwarzać się zaczęła Psyche. Już myśleliśmy, że zmienił się Pan w człowieka i straciliśmy pana bezpowrotnie.
— Czym? Co zrobiłem, niby? — Pomyśleć, że świat, jeszcze w niedalekiej przeszłości, był zapełniony homo sapiens. — Ludzi niewzruszonych, zimnych, okrutnych, bezwzględnych, beznamiętnych, bez skrupułów, hamulców, wyrzutów sumienia litości i granic. Ostatecznie cieszyłem się tym, że człowiekiem nie jestem. Ludzie nie potrafią zrezygnować z nadziei, pomimo prawdy, którą wolą nie widzieć, wierząc w kłamstwa. Ono nie jest punktem widzenia, lecz chorobą. Nawet, jak wszechświat jest w niebezpieczeństwie nie ma, na kogo liczyć.
— Na samym końcu, uświadamiasz sobie, że jedynym twoim przyjacielem, jesteś ty sam.
— Ja śnię, prawda? To tylko sen, z którego prędzej czy później się obudzę…
— Z tego snu nie możesz się obudzić.
— Dlaczego?
— To proste. Bo to nie jest sen.
— To jeszcze bardziej przerażające…
— Niestety, ale nie ma innego wyjścia. — Pielęgniarka szykowała igłę. — Czas na lekarstwo
— Co takiego?
— Poczujesz tylko małe ukłucie i w najgorszym razie, co może ci się stać, to zaśniesz na godzinę…
AKta II. Trzecie oko
Raport #1. Zaćmienie
Na początku wypadałoby włączyć światło, pomimo faktu, iż to ono oślepia, a nie ciemność, w której po prostu nic nie widać…
Każdy koniec i każdy początek są identyczne. Tu człowiek tworzy naturę. Tak. Byłem jedną z tych osób, które nie lubią, jak im się grzebie w mózgu. Wszystko zostało wywrócone do góry nogami. Przestaje mieć znaczenie, kim się było i na jakim świecie oraz co się zrobiło. Co przyniesie przyszłość, i co kto pozostawi po sobie. Czekając na koniec, można oszaleć i nigdy nie dojść do siebie. Dobrze, że mogę być tego bólu świadomy.
Śniąc. Budząc się. Otwierając. Oczy. Kocie. Gadzie. Owadzie. Jedno. Drugie. Trzecie. Okulary o grubych szkłach zdobiące parę. Okulary przeciwsłoneczne zakrywały trzecie. Oko nie służyło do patrzenia. W momencie, gdy zostaje otwarte i zaczyna widzieć, pozostałe równie dobrze można zamknąć. Zaszyć. Żyć bez nich. Wykłuć, pozostając jednookim Cyklopem. Opaską obwiązując oba. Jak ślepiec poruszać się w tłumie, widząc tym samym więcej niż inni. Będąc z powołania jasnowidzem lunatykującym na jawie.
Wszystko naraz. Zderzając przeciwności, scalające je w jedność. Niezależnie od tego, co się chce zobaczyć w lustrze. Wówczas nastąpiło zaćmienie, a zaraz po nim nastąpił kolaps i koma.
Raport #2. Psyche, Soma i Nazar
Wprowadzenie do kompletnych raportów poufnych akt dotyczących spraw spisanych pod kryptonimem „Straż Przednia”. Pisane w celu przeciwdziałaniu zagrożenia o kapitalnym znaczeniu, jakim jest obalenie praw teorii względności. Fundamentalnym celem jest odnalezienie urządzenia, zwanego Nazar. Umożliwiającą manipulację rzeczywistością, wpływając na nią wedle woli go posiadającego. Jak również przeciwdziałaniu istot z gatunku Dimetylotryptamin, zwanych Klasterami. Pragnących przejąć kontrolę nad ogólnie rozumianą rzeczywistością, za sprawą obiektu tego właśnie obiektu. Urządzenie wpływa bezpośrednio na mózg użytkownika, wpływając bezpośrednio na szyszynkę, w której rozbudza jeden z znikłych, w wyniku ewolucji, narząd, dzięki któremu istota rozumna nabywała dodatkowy zmysł zwany Trzecim Okiem.
Zebrane raporty są kompletnym i wyczerpującym opisem wszelkich zjawisk i wydarzeń, mających bezpośredni lub pośredni wpływ na rozwój sprawy. Wszelkie kroki i działania po dogłębnym przeanalizowaniu, wprowadzano natychmiast. Podjęte decyzje doprowadziły do niniejszego podsumowania, skrupulatnie przygotowanych akt sprawy, będące zawieszone do odwołania, i zamknięte bez rozwiązania, aż do odświeżenia sprawy, bądź do wyjaśnienia całkowitego, wszelkich wątpliwości, gdzie jedynym słusznym rozwiązaniem zamykającym akta kompletnie, będzie pochwycenie, unieszkodliwienie, i usunięcie kluczowego problemu, jakim jest przeciwdziałanie załamaniu fundamentalnej równowagi mechanizmu działania całego wszechświata.
Niniejszy tekst ma streścić najważniejsze fakty sprawy, najważniejsze dla zrozumienia całej sytuacji. Proszę o uważne słuchanie lub wnikliwe czytanie ze zrozumieniem, i uwagę. Nie wiadomo, kiedy, gdzie i czy w ogóle zaatakuje ponownie ten niebezpieczny człowiek, oraz jakie szkody wyrządzi tym razem. Na całym globie terrorysty i sabotażysty o przydomku Władca Iluzji, uznaje się za osobę niemożliwą do pochwycenia.
Co prawda piszę raporty anonimowo, ukrywając się dla bezpieczeństwa mojego i innych. Nie chcę narażać kogokolwiek, dopóki sprawa nie zostanie ostatecznie wyjaśniona i zamknięta. Jako naoczny świadek, przytaczający również faktyczne zdarzenia i zeznania innych, mający dodatkowo się rozliczyć ze swoich doświadczeń w sprawozdaniach, jakie piszę, jednocześnie świadomy klauzuli odnośnie poufności skrajnego rodzaju, udostępniane przez autora powyższego tekstu…
Wyobraźcie sobie kilka najbardziej nierealnych rzeczy, jakie moglibyście wy, albo wasi najbliżsi znajomi, wymyślić. Cokolwiek. Coś, co nie ma prawa się zdarzyć w materii innej, niż w literackiej, filmowej czy jakiejkolwiek innej fikcji. Teraz, gdy lekko każdy się uśmiecha sam do siebie, mogę powiedzieć, że jestem oddalony w czasie o jakieś sto lat do przodu od Ciebie, czytającego te słowa. Pewnie się nigdy nie spotkamy, bo raczej wątpię, a dzieli nas prawie stulecie, byśmy się kiedykolwiek poznali. Musisz przyjąć do wiadomości, że świat, który widzisz na ekranach kin, czy czegokolwiek, co tam jeszcze pozostał, a nie potrwa to długo, że świat wygląda właśnie tak, jak ktoś to sobie wymyślił. Prawa logiki i fizyki padły z niewiadomego powodu. Nie wiadomo, dlaczego. Możliwe nawet, dlatego, że czytasz tą książkę w chwili, gdy mnie jeszcze nie ma nawet na świecie. Ale to nie jest takie ważne jak to, w jaki sposób dokumenty, dostały się do twoich rąk w postaci książki, którą prawdopodobnie kupiłeś w księgarni. To właśnie jedna z tych rzeczy. Prawdopodobnie nawet to przeze mnie wszystkie zdarzenia, które przeczytasz w tym opasłym tomie, nie zdarzyły się, ale zdarzą. Wszystko jest na faktach udokumentowanych przeze mnie. Wiem, że ciężko w to uwierzyć, ale dla mnie również. To, co dla mnie już jest sprawą wygasłą, od kilku lat, nawet dekad, ty prawdopodobnie przeżyjesz to nawet za kilka lat.
Zaczynając od suchych wyjaśnień, poczynając od siebie, by ci mnie nieznający bądź nie, nabrali pełnego zrozumienia tego, kim byłem. Obraz zdarzeń doświadczonych przeze mnie powinien być w pełni klarowny w zaskoczeniu czytelnika, że to właśnie ja zostałem bezkonkurencyjną osobą odpowiedzialną i zdolną pisać owe raporty, ale też będących opisem moich subiektywnych wrażeń szoku totalnego. Właściwie to do tej pory, nie wiem jak liczyć, chyba wyznaczając za linie czasu, moje wiekowe pojęcie czasu, czyli od trzech lat, do teraz, nie wierzę w to, co się zdarzyło, jak i samo to, że byłem i jestem świadkiem rzeczy, będących w moim pojmowaniu, powtarzanym przy każdej chwili, że są niemożliwe. Wpierw pragnąłbym wyjaśnić ogólne elementy i najważniejsze kwestie, bez których zrozumienie sensu i celu moich raportów będzie niemożliwe. Poczynić to powinienem włącznie z przedstawieniem się, jednocześnie wyjaśniając fundamentalne rzeczy, bez których zrozumienie, dlaczego, przez kogo oraz w jaki sposób doszło do tego, że to robię. Bez owych wyjaśnień początkujących, nieistotnych i niezależnych, doprowadzających do kluczowych zdarzeń, jak i tego, dlaczego podpisuję się idiotycznym kryptonimem, a sama nazwa pełnych akt szyfrowanych absurdalną nazwą. Jestem i obserwatorem i po części głównym przedmiotem owych akt.
Sprawa trwa od znacznie dłuższego czasu, niż się nią zajmuję. Nie wierzyłem w ogóle, że uda mi się odnaleźć wszystkie punkty w czasie, przestrzeni, ludzi, dokumenty czy cokolwiek, by ostatecznie doprowadzić sprawę do końca, jedynie po to, by uzyskać, chociaż nikłą podpowiedź. Nie mam ani ja, ani chyba nikt we wszechświecie pojęcia, od czego się to wszystko zaczęło, i czy w ogóle początek nastał, czy dopiero nastanie, jak również chodzi o koniec. — O niego jednak się nie martwię, bo ten już nastał na samym początku, rozpoczynając całą tą fatalną sprawę. Nie mam pojęcia, jak to jest możliwe, i nawet nie chcę dociekać, bo znowu lęki i paranoja sparaliżują mój umysł. Problemem największym jest fakt, że jedno zdarzenie poprzedzone innym, wywołuje kolejne i tak dalej. Lecz nie sposób prześledzić, które było najpierw, lub czy w ogóle się zdarzyło w naszym systemie pojmowania czasu i przestrzeni, czy też zdarzyło się dla tych, mogących odmiennie postrzegać czas i przestrzeń, rozpoczynając od tego momentu za powiedzmy 50 lat coś, co doprowadzi do kolejnego wydarzenia, ale mające miejsce powiedzmy pod koniec XIX w. Pewnie w tym miejscu każdemu jest przekonany, że bredzę z jakiegoś wytłumaczalnego powodu, ale tak niestety nie jest. Jasność umysłu a w nich płynących trzeźwo myśli, a wyzywam każdego, kto zaprzeczy, jest niezaprzeczalna. Całość mnie kartoteki akt numerowana była w kolejności zdarzeń płynących chronologicznie w czasie. Z początku wydają się nie mieć sensu. Wydają się zbiorem osobnych spraw. I tak też je z początku traktowałem, aż w pewnym momencie, jedno z pierwszych wątpliwości, jaka mnie uderzyła, był temat i osoba opisywana w poszczególnym raporcie. W pewnym momencie sprawa tak się skomplikowała, że nie byłem pewien, czy w danej chwili opisywany człowiek to nowa postać, czy też już się pojawiła w moich jakichś poprzednich raportach. Później zdarzenia zaczęły się mieszać. Sam zwątpiłem w niektóre, nawet te najbardziej wyraziste, o których zapomnieć się nie da za nic, a takie przeżycia może wywołać jedynie coś nieprawdopodobnego, nielogicznego, afizycznego, totalnie niepojętego, samym w sobie wytwarzając odmienny stan pojęcia tak abstrakcyjnego, że nie ma narzędzia żadnego w tym wszechświecie, które mogłoby, chociaż fragmentarycznie pomóc wyrzeźbić atrapę tego, co chciałbym przekazać, ale też w sposób, żeby namiastka pojęcia, chociaż wykiełkowała w głowie kogokolwiek, kto posiada jakąkolwiek kreatywną wrażliwość czy też wyobraźnię.
Tak czy inaczej, robię to, co robię, bo to moja praca. Zostałem wyselekcjonowany spośród tysięcy kandydatów, u których poszukiwano daru czy talentu. We mnie go znaleźli neuro–psychiatrzy i psycho–neurolodzy. Mój dar jest w zasadzie nieprzydatny, bo i tak nie mogę ani wpłynąć, ani udowodnić, złapać kogoś lub coś, czy zrobić cokolwiek, gdy będę kolejny raz świadkiem czegoś nieprawdopodobnego. Mogę tylko obserwować. I nie tyle widzę to, ale pamiętam. Podobno tylko garstka ludzi zachowuje pamięć. Minimalnie mogę wpłynąć na niektóre zdarzenia, lecz sam nie jestem pewny czy powinienem, czy też nie, reagować na cokolwiek. Mogę to opisać jedynie i zdać raporty, trafiające do poszczególnych zbiorów akt, będącymi jak nieopowiedziane do końca historie, albo bez początku, lub w ogóle tylko pozostając almanachem tego, co się stało. Ja może nie, ale całe miasto próbuje stawić temu czoła. Choć zaczynam mieć swoje powody, by sądzić, że powinienem potraktować to zdanie dosłownie. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że ktoś pewnie w podświadomości wie, od czego się to zaczęło, albo skończyło, albo, z jakiego powodu, ale albo nie pamięta, albo nie rozumie tego, co się stało i wariuje gdzieś samotnie próbując połączyć puzzle z kostkami domina i mu nie tyle, że nie wychodzi, ale nie wie, dlaczego. — Te akta pełne raportów, to jedyny dowód i świadectwo tego, co się stało. Pomimo tego, że nie może się podpisać, poświadczam, że pisałem to będąc zdrowy na umyśle oraz w stanie trzeźwym.
Pozdrawiam z mojej rodzinnej planety, z której obecnie piszę, po zrealizowaniu wszystkich raportów, jakie miałem za zadanie wykonać, by móc udać się na upragnione wakacje, po których przyjdzie mi powrócić na Planetę Ziemia, w celu realizacji planów poznawczych, dotyczących homo sapiens, i ich teoretycznemu rozwojowi ewolucyjnego, oraz samej egzystencji tej niebezpiecznej rasy, o której losie decydować będą moje kolejne opiniotwórcze teksty badawcze spisane w osobne akta sprawy, którą rozpatrzy najwyższa rada i międzygalaktyczny senat założony w celu ochrony istot rozumnych, ich kultury i świata, do którego należę osobiście, i z przyjemnością i zaangażowaniem wykonuję sumiennie swoją pracę, już od ponad pięciu tysięcy lat.
Wyobraź sobie najbardziej nierealną rzecz lub zdarzenie, jakie byłoby niemożliwe i nierealne, by te pojawiły się w materialnym życiu, w codziennej rzeczywistości. Cokolwiek sobie pomyślałeś, zamarzyłeś, choćby najbardziej absurdalnego, może zostać spisane słowem, lub rozrysowanymi kreskami. Uwiecznione w obrazie, na filmowej klatce lub zamknięte w wibracjach membrany głośnika. W jakikolwiek jedynek sposób, na jakimkolwiek nośniku, jest to jedynie sen, ożywający dzięki potencjalnemu odbiorcy, dzięki fizycznemu nośnikowi, na którym jest utrwalony. I choćby wierzyć w to z całych sił, jak w marzenie, cel, siłę wyższą, normę czy cokolwiek innego, może stać się to niewystarczające, niespełnione i nierealne.
Załóżmy, że mogłoby istnieć urządzenie lub przedmiot, mogące wpływać w ten sposób na rzeczywistość, zmieniając czas i kontrolując materię, wedle własnego gustu, ambicji i kreatywności, w ten sam sposób, jak modeluje się tworzywem, za pomocą instrumentu lub narzędzia. Wiadomo, te nie istnieje, będąc nieosiągalne dla nas do wytworzenia, jak również odkrycia.
Jedyną możliwością, mogłaby być próba odkrycia i dotarcia cząsteczek najbardziej elementarnych, bezpośrednio budujących całą postrzeganą przez naszą percepcję względność teoretyczną, decydującą o wszystkim. Jeśli do niej udałoby się dotrzeć, wówczas jej poskromienie wymagałoby urządzenia, niemożliwego do zbudowania w jakikolwiek sposób inaczej, niż we własnym umyśle. Bowiem tylko on, programowany dzięki językowi, może dokonać tego, co zaszyfrowane może zostać w coś, co powszechnie nazywane jest fikcją literacką. Jeśli byłoby to możliwe, wówczas byłoby to łatwe na tyle, na ile łatwe jest napisanie opowiadania, czy skomponowanie piosenki. Wszystko byłoby zależne i ograniczone jedynie od własnej wyobraźni.
Lecz jeśli malowanie obrazu, który mogą zobaczyć inni, jest jedyną formą manifestacji czegoś nierealnego w świecie, który zgodziliśmy się wspólnie, jako gatunek istot rozumnych, przyjąć. Wówczas także jakakolwiek próba manipulacji tą rzeczywistością, dzięki takiemu, fikcyjnemu urządzeniu, nie mogłaby tej strukturze wymiaru wszechświata zrobić czegokolwiek. Chyba, że mocno wierząca grupa ludzi, podzielałaby i współkreowała tego rodzaju zmiany.
Nie należy jednak panikować, ani pisać czarnych scenariuszy, choć rozrysować w brudnopisie należałoby ku przestrodze, w formie instrukcji nie-obsługi. Każdy, mający na wyłączność takiego rodzaju przyrząd, nie będzie, prawdopodobnie, starał się ukazać tego, co może wytworzyć jego umysł, innym. Choć wierzę, że wielu, od tego zacznie. I ci, co pałają się jakąś formą sztuki, chętnie zawezmą owe narzędzie, stawiając je na piedestale artystycznego wyrazu. Po pewnym czasie, co najmniej połowa zrozumie, że tak naprawdę artystyczne dzieła wytwarza się po to, by te ukazać innym, tylko z tego powodu, że nie mogą go zatrzymać tylko dla siebie.
Ci, którzy pierwsi wpadną na to, że bezsensowne jest zmienianie rzeczywistości i wymiaru, należącego do wszystkich, bowiem nigdy nie będą oni mogli mieć całkowitej dowolności, co to jego właściwości. Wówczas ci, zaczną używać przyrządu do wytworzenia sobie wpierw materiału, jakim będzie osobny wymiar wszechświata, dostępnego i należącego tylko dla niego. W ten sposób będą mogli stworzyć świat, w którym będzie bogiem, a którego poszukiwań nigdy nie ukończy, podczas, gdy wiara w niego, przestanie mieć znaczenie. Wówczas każdy będzie mógł uciec w wymyślony przez siebie świat, z którego nie będzie musiał powracać do tego, z którego przybył. I nawet, jeśli coś poszłoby nie tak, także i w takiej sytuacji powrót nie będzie konieczny, bo na miejscu porzuconego czy zniszczonego świata, będzie mógł wytworzyć kolejny. Wewnątrz bowiem, każdy mógłby nadawać nie tylko wymiaru, materii czy czasowi, własnego pojęcia rozumienia, ale także wpływać mógłby bezpośrednio na to, kim jest, czym jest, gdzie jest i jak długo może trwać w bezkreśnie tego, co sobie tylko zamarzy. — Zacznijmy od tego, że nadamy owemu narzędziu nazwę, dzięki któremu będziemy mogli jej nadawać kolejne właściwości. Zacznijmy, więc od tego, do czego może nam się przydać, i co może ono dla nas zrobić…
Raport #3. Papa in Zen
Na początku były tylko przypadki. Potem zaczęły dziać się rzeczy…
Czarna tarcza przysłaniała słońce w pierwszy dzień. Sprowadziło kolaps ciał żywych i martwych. Zaćmienie słońca przez niezidentyfikowany obcy obiekt kulisty i raczej był chyba ostatnią rzeczą, o której pomyślałby ktokolwiek na Ziemi. Nikt nie był w stanie tego przewidzieć. Było to najbardziej nienaturalne i afizyczne oraz wbrew logice zdarzenie w dziejach. Nie można było w żaden sposób zbadać przyczyny. Nie wiadomo, co lub, czym to było. Skąd lub, czemu zasłoniło słońce.
Czy było żywe i świadome? A jeśli tak, to, czego chciało?
Tej nocy zaćmienie księżyca, doprowadzając do zaćmienia umysłu ludności. Burza trwała cały drugi dzień. Zmieniając przestrzeń i wytwarzając fatamorgany, niebędącymi mirażami, lecz rzeczywistymi pejzażami.
Zaćmienie księżyca, słońca i umysłu. Zapaść ciała, serca i duszy. Zmóżdżenie świata, sprowadzającego cały pojętym rozumem od narodzin świat, stał się złudzeniem.
Wszystko przez Telewizję. Każdy mógł się o to założyć. Choć nie wiedział, z jakiego powodu i dlaczego, ale była ona kluczowa. Z radia głos podawał zupełnie niezrozumiałe wiadomości. Jakby z innego świata. Spiker mówił, że wszystko się skończyło.
Nieomylni, zupełnie jak Cezar, znający każdy sekret. Znający przeszłość, widzący przyszłość.
Prognoza synoptyków na trzeci dzień, w najbliższej okolicy, wywróżyła jeden z najczarniejszych scenariuszy. Było to dosłownym oznajmieniem nadejścia końca, bez żadnej nadziei. Monumentalny żywioł wyglądający, jak tornado, tsunami i huragan w jednym. To ekstremalne zjawisko na ziemi ma średnicę 100 km/h. Zwie się hiperkan. I roztacza cyklon nad całym krajem. W samym jego środku, w oku. Wirze. Panuje bezgłośny, zaciszny spokój. Niby Azyl. Raj. Utopia. Niebo. Ziemia.
Cyklon zapadł się w sobie trzeciego dnia, zniekształcając teren całego miasta. Pozostawił po sobie zdeformowane zgliszcza skrywające wszystkich mieszkańców. Odnaleziono tylko zwłoki. Miasto Psychopolis opustoszało. Było wyludnione. Martwe. Nieistniejące. Stało się całkowicie surrealistycznym, niedostępnym lądem.
Pędził z szybkością 120km/h. W samym jego centrum. Był jednak ktoś. W parnasie tkwił mnich. Święty papież religii Zen. Wróżbita, ślepy jasnowidz. Prorok. Stary pustelnik. Na wiecznym poście, przez wieki, dzierżył on Nazar, oko Fatimy. Oko proroka. Przez który amulet, zdarzenia w tym miejscu miały mieć kres. On, asceta, wyznawca własnej doktryny, podzielającej sacrum i profanum. Zamknięty w swym Eremitorium, chronił całe miasto, zwane Psychopolis, będące mu Psyche. A jemu na imię Jerycho Satori Ra, będący Somą.
On, Satori Ra wiedział. Był tu by osiągnąć wszystkowiedzące oko opatrzności. Najwyższe, właściwe i równe oświecenie zwane ANLITTARASAMJAKSAMBOTH.
Dzięki któremu miał zapobiec tragedii największej i najbardziej skrytej. Tylko kilku mu podobnych na całym globie dzieliło z nim ową wiedzę. Na odległość wspierali go, posilając jego umysł swoją wolą. Bo doskonale każdy wiedział, że Jerycho poświęca wszystko, co tylko może, by ochronić mieszkańców przed zdarzeniem, jak i wiedzą o nim. Był to jeden z wielu dobrotliwych gestów w jego życiu, pokutującego za grzech, z którym nie pogodził się nigdy. Zbrodnia dekady temu przeciwko istocie rozumnej, ciążył mu na barkach usilnie tak samo, przez całe jego życie. Teraz mógł ostatecznie za niego zapłacić, jednocześnie wykazując się najsilniejszą odmianą woli, jak i odwagi niewymiernie najbardziej heroicznej z poznanych ludzkości.
Wszystko dzięki przypadkowemu znalezisku, równie przypadkowej podróży, w której, jakże inaczej, przypadkiem Satori Ra natrafił na grupę archeologów, zmierzających w tym samym, co on kierunku. Najdziwniejszym z możliwych zbiegów okoliczności, podążali w te same miejsce, lecz ich drogi się rozeszły na miejscu, w którym podróż się zakończyła i mogli przystanąć chwilowo, bez słowa podążając w sobie tylko znanym celu skrywanym tajemnicą osobistą, o którą nawet nie wypadałoby pytać. Było to zaraz pod koniec Wielkiej Wojny. Satori nawet nie pamiętał ani miejsca, ani celu podróży, choć w pamięci utkwiło mu wrażenia, że ta była najdłuższą, jaka go w życiu napotkała. Jakaś siła, przeznaczenie, los, karma, podświadomość, bóg, kwanty, superstruny, horoskop, czy cokolwiek innego, jak możliwie pewny spontaniczny ślepy traf naprowadził go na miejsce wykopalisk w Egipcie. Tonąc w prażącym słońcem piasku, pierwszy raz na własne oczy zobaczył Oko Horusa, jakie on i wiele, niemal każdy, choć kojarzyć musi ten symbol. Prosty i archaiczny. Tak naprawdę niewyróżniający się niczym szczególnym. Wypadający przeciętnie przy innych cudach, jakie widział tamtego dnia, na własne oczy i po raz pierwszy w życiu, mijając je bez zbytniej fascynacji. Jak gdyby obraz pozostałości starożytnych, był dla niego normą, bądź nie robił na nim najmniejszego wrażenia. Ostatecznie mogąc być totalnie nieczułym na jakikolwiek rodzaj piękna, by bez entuzjazmu zostało przez niego minięte. Za to Oko Ra zahipnotyzowało go z taką niewytłumaczalną intensywnością, że po zorientowaniu się, że nieruchomo stoi zapatrzony od ponad dwudziestu minut, nerwowo roześmiał się sam do siebie, nie wiedząc, co się stało.
Kolejnego dnia, po załatwieniu sprawy niecierpiącej zwłoki, bezpośrednio dla Rzeszy, sam po obiedzie pokrzyżował i pokreślił swoje plany do końca dnia, by z nieznanego powodu spędzić czas na oglądanie rycin, obiektów architektonicznych a nawet przyglądając się amerykańskiej jedno dolarówce, poszukując obrazów przedstawiających wszystkowidzące Oko Opatrzności, unoszące się w powietrzu. Trzeźwy, wyspany i najedzony, nie mógł sam sobie wytłumaczyć tego fenomenu, a bał się, hamowanym wstydem, by zapytać kogokolwiek o te istne, niezrozumiałe dla niego opętanie. Przełomem, a raczej kluczową chwilą, jaka sprawiła, że spanikował, naprawdę bojąc się o swoje zdrowie psychiczne, był wczesny wieczór, o której porze zapomniał na prawie godzinę o temacie swojego żywego zainteresowania, pochłonięty obowiązkami i czynnościami w planach realizowanych, jak co dzień. Tego wieczora skończył późno, lecz nie nieprzyzwoicie. Tarcza słoneczna wisiała jeszcze wysoko pomad horyzontem, oświetlając złotymi promieniami ujednolicającymi pustynne diuny i przejrzyste niebo, przemalowując cały dostępny dla jego oczu wieczorny pejzaż widziany z balkonu. Powoli gasnąc owianym chłodem nocy.
W takiej chwili, pozbawionej myśli i trosk, odpoczywającego umysłu, jak i rozumu. Później sobie tłumaczył, ujrzał je unoszące się w powietrzu przed nim. Nie była to iluzja, ani przywidzenie, czy też obiekt typu balon. Nie zasłaniał on słońca, ani też nic z jego wzrokiem, ani mózgiem nie było nic niewłaściwego w chorobie. Sięgał po aparat, chcąc zdobić zdjęcie, wiedząc, że nawet, jeśli uda mu się, to pewnie nic na kliszy nie zostanie zarejestrowane, a samo zjawisko zniknie tak, jak się pojawiło nagle, i prawdopodobnie tylko dla jego oczu. Jednak pomylił się. Nie tylko zdążył zrobić serię ujęć, ale podczas ich robienia zauważył zwalniające i zatrzymujące się osoby skupiające uwagę na tarczę słońca i Oko, w które zostało zamienione. Był 1944 rok, co prawda i chociaż nie było ani efektów specjalnych, ani komputerów. Nawet telewizor był względną nowością. Na niebie latały różne obiekty, ale łatwo rozpoznawalne i nazywane francuskimi, amerykańskimi albo niemieckimi latającymi maszynami. Rozpoznawalny symbol celtycki Słońca i Ognia, był nazbyt charakterystyczny i wychwytywany był nawet przez ukradkowe spojrzenia niedowidzących.
Mimo, że na balkonie, jak i w mieszkaniu przebywał sam, a z innych budynków, z ulicy czy z nieba nie sposób było dojrzeć jego zaniepokojenie, wynikające z lekkiej paranoi oplatającą jego umysł, a następnie ciało. Poczucie tego, że wzrok skupiony jest na niego w całej krasie, napawało go coraz większym napięciem. Czuł, że patrzy tylko w niego, i nie obserwuje jego zdenerwowania, ile zagląda głębiej w niego, przeglądając go na wskroś. Zaobserwowane drżenie rąk u samego siebie wprawiło go w takie zdenerwowanie, że niemal wpadł w coś na granicy histerii i panika, o mało przez to nie wypadając przez barierkę, nie mogąc skupić się by trafić w dwuczęściowe okiennice balkonowe, za którymi chciał się zatrzasnąć. Udało mu się, ale potrzebował ponad kwadrans, by się uspokoić, myślami rozważając swoje zachowanie, nieadekwatne i niepokojące, jak na niego i sprawowaną przez niego aktywnie rangę i profesję. Wiedział, że prawdopodobnie każdy obserwujące takie zachowanie, nad którym dodatkowo stracił kontrolę, każdemu by dało jasno do zrozumienia, że ma on coś na sumienia poważnego, albo nie jedną rzecz do ukrycia.
Choć bał się panicznie rozsunąć poły zasłon, by spojrzeć na, już w tym momencie niemal wierzył, że to sam Bóg go obserwuje, śledząc każdy jego najmniejszy ruch. Lecz ciekawość, jak i upewnienie się, czy panika miała podstawy, czy też nie. Czy oko obserwuje jego, czy też ma urojenia, było silniejsze. Ustało, kiedy nie zobaczył niczego nadzwyczajnego, poza powoli tonącą w na horyzoncie, wypalającą się słoneczną tarczą, jasno mu odpowiadając, że nie tracił zmysłów i że jest obserwowany w najbardziej niewiarygodny i jawny sposób, jaki mogłaby wytworzyć jego własna wyobraźnia.
Po niespełna trzech dobach w posiadaniu było malutki, nieokreślony pozłacany talizman, drobny w budowie i zdobiony niemożliwe by przez kogokolwiek i cokolwiek na całej planecie, i to z pewnością na pewno jeszcze przez bardzo długi czas. Ukryty wewnątrz mechanizm, jak i pochodzenie, czy przeznaczenie przedmiotu znalezionego na wykopaliskach, był nieznany, wraz z jakimkolwiek podejrzanym, mogącym się ubiegać o prawo własności. Nic takiego się jednak nie zdarzyło. Przedmiot zabrał ze sobą, trzymając w najbliżej możliwej strefie osobistej, by w niecałą dobę później odlecieć do Berlina, ustalonym na długie tygodnie przed, samolotem z dwoma znakami symbolizującymi cztery wiatry, na których zawieszony był lawirujący samolot. To, co miało miejsce po powrocie, jak i dalej, jest opowieścią bardzo długą, nadającą się na inną chwilę. Obecne zdarzenia będą musiały nadrobić i tak skrótowo kluczowe zdarzenia, bez których pojęcie zdarzeń będzie minimalne albo zerowe. Od tamtego końca lata 1944 roku, trzy lata później Jerycho Ra, zebrawszy informacje odnośnie uruchomienia Nazaru, poszukiwań Psyche, jak i zrozumieniu siebie, jak i czym jest Soma i kolejno poznając elementy w świecie materii, jak i jego własnym umyśle. Minęło kilkanaście lat, przez którą równo dekadę zgodnie wszyscy, którzy kiedykolwiek mieli styczność z Jerycho Ra, będący na trzecim planie pośród innych, a ci, dzięki którym był na pierwszym planie, już dawno leżą w ziemi, w której w myślach położyli go wszyscy go pamiętającego, zgodnie pozbawionych wiedzy o jakiejkolwiek cząstce prywatnego życia Satoriego, tymczasem zamieszkującego na, przez siebie wybranej, Świętej Górze, będącej jego domem przez następne stulecie, przez które nie mógł umrzeć ani schorowany, ani ze starości…
Od pierwszego spojrzenia, nie wiedząc, co wiedziałem, że to urządzenie, nazwane przeze mnie słowem Nazar, działa z całą pewnością. Pomimo iż nie potrafiłem dojść, w jaki sposób zmusić mechanizmu do rozruchu. Miałem wrażenie, że jego konstruktorzy nie wiedzieli, jak korzystać w pełni z ich wynalazku, tego mechanizmu o niepojętych właściwościach. Porzucenie tego przez nich, co za tym idzie pojawieniem się tego w naszym świecie, jak i prawdopodobnie każdego innego, musiało być uznane przez nich za urządzenie bez właściwości lub zastosowania. Było dla nich bezużyteczne z jakiegokolwiek powodu. — Zakładam, bowiem, że wszystko to, co istnieje w naszym wymiarze jest wynikiem odrzucenia przez istoty wyższe — w sensie, potężniejsze, w każdym aspekcie pojmowania, od władzy nad ciałem, rzeczą, materią i czasem, przez co również zamieszkującego, wyższy od naszego wymiaru, budowy wieloświatów, gdzie nasz wszechświat jest jedynie jednym z elementów większej całości.
Jeden z prototypowych wynalazków — a jest ich więcej niż jeden — o nieznanym przeznaczeniu użytkowania, działania, jak i samego wytworzenia — z całą pewnością nie ludzką ręką, z którą wspólnego miał tylko tyle, że był przez nią trzymany. Był bezcenny dla tego, kto ma go w rękach jedynie wówczas, gdy wie, z czym ma do czynienia. Nazar był małym urządzeniem aktywującym się tylko dla użytkownika pragnącego głęboko poznać jego działania, mającego uporządkowany w wymiarze astralnego rozumowania sposób myślenia. Dawał on mu przestrzeń już nie człowieka spoglądającego na kartkę, zamkniętą a jednocześnie nieograniczoną przestrzeń. Lecz możliwość pozwalającą mu znaleźć się w miejscu pomiędzy dwustronicową płaszczyzną poza nieskończonością. Wszystko to, co widzi to absolut realności. Miejsce będące abstrakcją. Bez znaczenia, czy jest to życie, materia, omam, sen czy cokolwiek innego. W tym miejscu było widoczne, klarowne, jasne, użyteczne i przede wszystkim rzeczywiste.
Nazar, wielkości końcówki kciuka, owalnego, ludzkiego oka, aktywuje szyszynkę tak, by stymulować ją do wytworzenia tak zwanego Trzeciego Oka, zatraconego gdzieś w naszym procesie ewolucji, pozwalającego naszemu gatunkowi na odbieranie wszystkiego wokół nowym zmysłem. Na zmianę pojęcia i odbierania wszystkiego zmysłami podstawowymi. Na zmianę położenia samego siebie poprzez przeniknięcie ponad wymiar wiążący nas i w doświadczenie odmiennego, nie zmieniając w zasadzie niczego, poza nami samymi.
Wprawdzie spodziewałem się czegoś na miarę wielkości machiny szyfrującej jak Enigma z okresu drugiej wojny światowej, lecz to nie było to. Urządzenie, którego szukał, wykraczało poza zdolność rozumowania, mogąc zaszyfrowywać miejsca lub ludzi. — Prawdopodobnie był to jeden jedyny egzemplarz, z jeszcze nieokreślonego materiału ani logicznej budowy tej rzeczy, którą nawet trudno mi opisać, bo tak jest mała. Czymkolwiek jest, zamierzam dowiedzieć się możliwie jak najwięcej. Egoistycznie zamierzam zająć się nim w pojedynkę. Powodem tego jest małą znajomość rzeczy. Osoby obeznane w temacie, z którymi wyruszyłem w podróż mającą na celu znalezienie najstarszego miejsca, w którym wszystko się wydarzyło i w którym wszystko zostało stworzone, nie chcą mieć obecnie z tematem, nic wspólnego. Osoby, jakie miałem okazje wtedy poznać, jedną przypadkiem, a drugą natomiast niestety musiałem znosić przez ponad trzy lata, by zrobić mi ostatecznie, jak i sobie, przysługę i wnieść papiery rozwodowe do sądu. Dzięki temu posunięciu, jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi o przeciwnych płciach. — Jednak odmówiła mi pomocy przy tej wyprawie, ostrzegając wściekle, żebym uważał na to, gdy znajdę, a najlepiej żeby nie. Po czym dodała, że z niejednego geniusza zrobiła ta rzecz popaprańca. I tak ją widziałem ostatni raz, dwa miesiące temu. Bez żalu. Nie wiem, co miała na myśli, ani kogo, ale ton wypowiedzi sugerował, że jest po prostu zazdrosna. Ale nie miejsce tu o tym. W ten sposób zostałem sam.
Nie ma sensu, ani żadnego znaczenia opowiadać, w jaki sposób pozyskałem owy przedmiot, ani tym samym ujawniać tego, w jaki sposób on działa. Nawet, jeśli wiedziałbym to, to i tak nie mógłbym tego napisać, a jeśli już mógłbym, nie miałoby to żadnego sensu dla nikogo. Wyjaśnienie działania tego mechanizmu jest abstrakcją samą w sobie nie do wyjaśnienia. Zresztą, po co opowiadać o doznaniach, które powinien każdy odważny przeżyć sam. Jakiekolwiek opisy sprawiłyby tylko chaos i poruszenie wśród społeczności akademickiej oraz poważnych ludzi nauki w nieskończoność, dysputujący o teoriach niemających żadnego znaczenia dla nikogo, i jedynie oddalałyby chęć kogokolwiek ciekawego do pojęcia działania tego w pełni. Jedyne, co mogę i chcę zrobić to zachęcić, jak do przeczytania książki, każdego, kogo zainteresuje wstęp.
Wszyscy, którzy rozumieją lub znają znaczenie tego znaleziska wie, że posiada odpowiedzi na pytania zdradzające mój cel posiadania i użytkowania tego mechanizmu. W podróż zamierzam się wybrać od momentu obecnego, w którym jako człowiek rozumny zamierzam skończyć wyjaśnienia dotyczącego tego całego eksperymentu. Wiem, że będzie on nieodwracalny w skutkach. Następne strony będą swoistym zapisem wszystkiego, co zdarzy się od momentu uruchomienia Nazaru przeze mnie. Jako pierwszego pioniera testującego go. Nie mam nic do stracenia poza życiem zwieńczonym końcem identycznym dla wszystkich. Lecz ja nie zamierzam żałować tego, że ostatecznie nie użyłem go w ogóle. Prawdopodobnie przestanę być przedstawicielem mojego gatunku homo sapiens lub umrę niespodziewanie. Może zdarzyć się wszystko. Lecz obiecałem sobie już w momencie spisania pierwszego zdania tego swoistego dziennika, będącego kompletną dokumentacją, dotyczącego tego wszystkiego, że cokolwiek by się nie stało, zamierzam ten projekt doprowadzić do samego końca. W zależności czy będzie miało to czy to dla mnie, czy dla kogokolwiek jakiś sens. Nie wiem, który i co to za moment będzie, jednak zamierzam określić go jako koniec tego, co powinno być ujawnione.
Po co to robię wszystko? Po to by o tym wszystkim opowiedzieć i ewentualnie przestrzec innych, kogokolwiek, by nikt tego nie robił. — Wszystko to zmotywowane jest jedynie chęcią poznania. Wszelkiego poznania.
Wraz z nim, oczekiwałem czegoś więcej…
Raport #4. Jerycho z Quaramel
W dłoni ściskał Nazar. Amulet będący kluczem do innego świata. Urządzeniem, bez którego wytworzenie Trzeciego Oka byłoby niemożliwe prawdopodobnie dla jakiejkolwiek istoty ludzkiej. Nadawał mu energię wytwarzaną przez świadomość napędzającą kwanty wewnątrz, ładujących się kolejno odczytując informacje i cel, dla którego owa moc ich wypełnia. Wymaga to pełnej koncentracji, jak i cierpliwości w czasie potrzebnym urządzeniu na analizę wykorzystania Nazaru. Teraz Satori Ra mógł jedynie czekać aż te podejmą decyzję. Uruchomią się, czy zgasną.
Modlący się w skupieniu Jerycho Satori Ra, nie kierował swych słów ani do Boga, ani do przodków, do wszechświata czy Matki Ziemi, lecz do samego siebie. W tejże chwili, tylko do samego siebie mógł odprawiać modły dającą otuchę, w ten sam sposób w skupieniu wypełniać się odwagą i spokojem. Pragnął odejść w pełni opanowany i świadomy, o niezmąconym spokoju woli:
Śniłem świadomym snem, rozpływającym się w nieskończoność. Zestrojone dźwięki rozpływają się muzyczną abstrakcją, inspirując najbardziej do czegokolwiek. Pojawia się sens ukryty pod słowami. Idea myśli. Tylko dzięki symulacji percepcji danej istoty rozumnej, mającej wrażenie pobudzonego węchem lub smakiem liznąć aromaty życia. Dotykiem wychwytywane i przekształcane. Pozory piękna i brzydoty w umownych aspektach. Możliwość wpływania myślą, kreując to, czego nie ma, a co pojawia się tylko w wyobraźni, by ta zaś spróbowała wykreować to w rzeczywistości. Lecz skoro muzyka sama w sobie jest abstrakcją, to jak można o kompozycji powiedzieć, że nie ma sensu muzycznego?
Jestem, jak i dotąd byłem jasnowidzem. Od urodzenia będąc ślepy, mogłem przejrzeć na oczy wszystko. Za sprawą otwarcia wrót Psyche, jako Soma, dzięki Nazarowi, odnalazłem Trzecie Oko. Oko Proroka otworzyło Oko Cyklonu. Te zaś sprowadziło mnie tutaj. W miejsce, którego nie mogłem zobaczyć. Wybór był oczywisty. Nie mogłem wrócić do życia w miejscu, w którym nie marzy się o niczym.
Prawdziwa burza miała dopiero nadejść. Zmiatając wszystko z powierzchni Ziemi, wraz ze wszystkimi śladami, gdzie największym pocieszeniem jest nadzieja, że tak długa historia przypadkowo świadomych i inteligentnych małp homo sapiens, będące efektem ubocznym ewolucji samej planety, nie zniknie całkowicie zacierając ślady w historii. Której archeolodzy kolejnych pokoleń odkrywców gatunku, jaki pojawi się po nas, lub przybędzie z gwiazd, nie będą w stanie odkryć. I nie należy myśleć inaczej, by morale nie spadły, jak i wartość, samego siebie. Sama myśl, że kolejni nie będą świadomi naszego istnienia i rozwoju jest przerażająca, choć i tak lepsza od myślenia, że nawet, jeśli już pojawią się kolejni, inni. To nie będzie ich w ogóle interesować los istot takich, jak my. Traktując nasze starania w rozwoju postępu w celu bycia lepszymi, jak my, beznamiętnie mijając martwe zwierzę, skupiając jedynie uwagę, przez samo znamiona śmierci istoty niegdyś żywej.
— ...to leć, spróbujemy się nim zająć z drugiej strony. Znaki szczególne — troje oczu.
Negocjator przez radiostację podaje słowa zdawkowego raportu:
— Rozważam dwie opcje. Prawdopodobnie to jakiś terrorysta Kamikaze albo kompletny świr, zbyt długo faszerujący swoje dania magicznymi grzybkami. Możliwe, że należy do jakiejś sekty…
— To jakiś psychol! Albo bierze jakiegoś kwasa szprycując się bezpośrednio w mózg, albo kompletnie zwariował. Najlepiej będzie, jak Neurotycy i Psycho-Policja będzie na miejscu w pogotowiu, podzieleni na grupy zaopatrzone w kaftany bezpieczeństwa i przenośne Spectrum do elektrowstrząsów.
— Czy ja usłyszałem kaftany? Wystarczy jeden, jak mniemam?
— W porządku, jeśli zagwarantujesz, że ten magik nie jest tak dobry, jak stary, dobry Houdini.
Linia radiowa zarwana została szumami pirackiego przekazu, na których falach wpłynął głos nierozpoznany przez rozmawiających, ale za to konkretny w swej wypowiedzi.
— Ja wiem, kto to. To meteorolog prowadzący lokalną prognozę pogody w telewizji i radiu. Jestem, co prawda, niewidomy, ale głos jego charakterystyczny nie pomylę z żadnym innym. Zwracam na to uwagę, bo sam jestem reporterem. Trudno o to po niemal dekadzie niemal codziennych przesłuchań, o tej samej porze prognoz, które nigdy się nie sprawdzają…
Negocjator nie chcąc komentować ostatniego zdania, zagłuszył dyskretnie, zmianą fali natręta, nadając komunikat, prawdopodobnie wtórny, ale najpewniejszy z przypuszczeń, jakie padły.
— Możliwa próba samobójstwa. Rozpatrzyć postępowanie awaryjne i wdrożyć bez meldowania. Podlatuję do niego. Jeśli ma skoczyć, to i tak to zrobi, bez względu na moją obecność, słowa czy cokolwiek innego.
W trzy najbardziej napięte minuty dnia obecnego, negocjator tytułowany doktoratem poprzedzającym nazwisko Flockville. Jedynie w asyście pilota śmigłowca podleciał możliwie najbliżej, mając w planach bezpośrednio skupiając rozważną uwagę, próbując zawiązać dialog, możliwie najbardziej sensowny i konkretny w ostatnich tygodniach.
Cześć, powiedziano mi, że będziesz chciał ze mną porozmawiać. Czy mnie słyszysz? Czy możemy? Wiesz, co się dzieje i w jakiej jesteś sytuacji?
W momencie, kiedy tylko helikopter wylatuje między najwyższe budynki, dolatując do najwyższego w kraju, prosto w określony cel, natychmiast ustawiony na megafon prowadzący negocjator nawiązuje bez zastanowienia kontakt z osobą trójoką stojącą na gzymsie okna 50-go piętra.
— Powiedz mi, jak masz na imię, co się stało i czego chcesz? Inaczej nie będę potrafił ci pomóc, albo przynajmniej ułatwić, to i tak nie powstrzymam cię w tej sytuacji od tego, co zamierzasz, jak sądzę, poważnie zrobić.
— Niczego nie chcę. Wszystko, co chciałem już mam.
— Ale ja nie mam. Moja ciekawość, zapewniam cię, jest znacznie bardziej zdecydowana, niż twój kolejny, ostatni krok w stronę pustej przestrzeni, jaką masz przed sobą, a która tak naprawdę nie będzie zbyt długo pusta, bo grawitacja sprowadzi cię na ziemię. W sensie dosłownym. Mogę tylko ci rzucić banałem, że cokolwiek zrobisz, już nie staniesz twardo na ziemi. Pomóż mi w jakikolwiek możliwy sposób, a ja zrobię wraz z armią ludzi wszystko, co tylko możliwe, byś zmienił swoją decyzję ostateczną. Ja sam, bowiem nie chciałbym, by właśnie taką się stała. A już na pewno nie chciałbym oglądać jej następstw.
Lecz Satori Ra Jerycho z Quaramel, jedyne słowa wypowiedział w swoich myślach:
— Nie mogę. Nie ma odwrotu. — Tylko tutaj, na krawędzi graniczącej w wątpliwościach Klasterów, jak i pewności Jerycha wiedzącego, że ma kontrolę nad naturą, czasem, decyzjami i Karmą. Nie było tu luster, przez które mogą przejść bezpośrednio do jego głowy i wykiełkować błyskawicznie rozrywając go w każdej materii. Sam Ra trwał w stanie całkowitej świadomości, mogącej w każdej sekundzie, wyrwać się z ciała, nie wracając więcej, nie wiedząc jak. Nie mając odpowiedniego klucza. Sytuacja zmusi go wówczas do skorzystania z dwóch pozostałych, lecz żaden nie otwiera drzwi, przez które futrynę chciałby wedrzeć się — nieważne, czy do środka, czy na zewnątrz.
— Nadciągają. Oni. Klasterzy. Wrócili. Na straży przed nimi jest Loża. Ja natomiast jestem Synoptyczną Bramą. To przeze mnie przedostaną się te istoty, potężne i drapieżne, uzależnione od DMT. Co polują na istoty we wszechświecie, których mózgi to produkują. Teraz przybywają tutaj. By to powstrzymać, muszę zabić moją Somę, moje ciało. To jedyne wyjście. Jeśli nie zrobię tego, co do mnie należy, cały świat poprowadzony zostanie do upragnionej i wyczekiwanej zagłady.
Negocjator wchodzi, ale nie do mieszkania, lecz do windy. Ta stoi w miejscu, pusta. Otwiera awaryjnie drzwi. Jest przed mieszkaniem.
— Do diabła! — Wykrzyknęła radiostacja.
— Delikatnie i cicho — mówił do walkie-talkie — spróbujcie otworzyć drzwi do jego mieszkania.
— Nie uwierzy pan. Nie możemy. To niewykonalne. Odbiór.
— Dlaczego?
— W miejscu, gdzie powinny być drzwi do niego jest lita, betonowa ściana. Sprawdziliśmy kilkakrotnie, dlatego to tak długo trwa.
— Ktoś zamurował drzwi? Kto? On sam?
— Raczej on nie wie, że to się zdarzyło. Portier mówił, że dwie godzinny temu robił obchód po każdym piętrze. To służbista, mówi prawdę. Jest nagrany na kamerze.
— Chcesz mi powiedzieć, że jedyną drogą, jaką ma człowiek przede mną jest okno i droga prosto w dół z 52-go piętra?
— Nie potrafię tego wyjaśnić. Znaleźliśmy drzwi, ale są one na suficie. Zamknięte. Jak pan nie wierzy, mogę wysłać zdjęcie. Proszę tylko włączyć odbiór w telefonie.
— Szkoda czasu, wierzę ci. Prześlij ją sobie na facebooka. Po robocie rzecz jasna.
— Co ma pan zamiar teraz zrobić?
— Wkraczam do jego mieszkania przez okno. Albo on wyskoczy z okna, albo ja wskoczę do jego mieszkania. Bądźcie w pogotowiu. Niech wszyscy zlecą się przed okno.
— A jak skoczy?
— Nie uwierzysz. Powiedział, że zaraz przyjdzie, i że idzie się wysrać! Dasz wiarę?
Nie wierzę, sir. Co, jak co, ale woli się przed śmiercią wysrać. Czy on na pewno chce skoczyć?
Negocjator wchodzi, ale nie do mieszkania, lecz do windy. Ta stoi w miejscu pusta. Otwiera awaryjne drzwi.
Jerycho Satori Ra z miasta Quaramel, wrócił do wnętrza swojego mieszkania. Zamknięty w kiblu. Specjalna ekipa Neuro-Psychiatrii czeka dyskretnie, aż święty asceta dokona swojej ubogiej defekacji. Dali mu więcej czasu na dokonanie tego rytuału, niż komukolwiek innemu. Dowodzącą grupą negocjator postanowił przerwać ciszę radiową, zastanawiając się, czy ten mógł im uciec przeoczonym wyjściem, niczym fakir. Coraz głośniejsze pytania zastąpiono taranem z ramion umięśnionych pielęgniarzy. Drzwi padły pod presją ukazując kamienną sylwetkę trójokiego mnicha, skręconej nienaturalnie w agonii śmierci. Ból malujący się na zastygłej w kamiennej pozie twarzy, zaraził paraliżem wszystkich obecnych. Żaden plastyk, chirurg, ani nawet koroner nie będzie mógł zrobić niczego, poza okryciem go całunem oczyszczającego ognia. Nawet spopielony i zapieczętowany, niczym Dżin w urnie, nawiedzać będzie sny na jawie i po barbituranach, wszystkich obecnych, bez wyjątku. W myślach każdych krzyczał w sobie prawdę oznajmioną przez nich mianem urojeń kłamliwych, lecz nikt na głos nie ważył się tego przyznać.
Odbyt Jerycho stał się tak zwaną bramą synoptyczną, czyli czarną dziurą, wykorzystującą moc Cygnusa X-1. Przez nią przejść do świata naszej materii chcieli wygłodniali Klasterzy, istoty z innego wymiaru, rozwinięte niewyobrażalnie, ponad ludzkie pojmowanie i egzystencję. Przybyli pragnąc zaspokoić uzależnienie narkotycznego głodu kreatywnej zmiany percepcji, dzięki której mogą wpływać na rzeczywistość w swoim wymiarze tak, jak artyści robią to ze swoją sztuką. Mogą oni pozyskać owy organiczny związek chemiczny, zwany dimetylotryptamina, tylko w kilku miejscach w naszym wszechświecie. Najdoskonalszą jakość wyczuli na Planecie Ziemia układu słonecznego mlecznej drogi. Produkowany w szyszynce mózgu przedstawicieli Homo Sapiens, uwalniany najbardziej intensywnie w momencie śmierci, narodzin i medytacji.
Klasterzy po wielu stuleciach mistycznych poszukiwań, odnaleźli bramę ze swojego duchowego świata, prowadzącą bezpośrednio do fizycznego. Bramą był zasiadający w Loży przedstawiciel Straży Przedniej asceta Jerycho Satori Ra zamieszkujący Świętą Górę, na której medytując pośród ruin, jednego z pierwszych miast na świecie Quaramel. Dzięki medytacji udało mu się otworzyć Trzecie Oko, te zaś pozwoliło mu przemieszczać się poza ciałem w Strefie Astralnej. Podczas jednej ze swych podróży dotarł na horyzont zdarzeń czarnej dziury, docierając do samej Osobliwości, gdzie zasiadł w Loży przed obliczem Straży Przedniej. Dopiero z czasem pozwolili mu dotrzeć do samej Osobliwości, przekroczyć ją i dalej tunelem mknąc do innej rzeczywistości. Podążając na drugą stronę, w kierunku Białej Dziury, będąc świadkiem rodzącego się nowego wszechświata w swoim najpiękniejszym stadium uporządkowanej materii chaosu, pierwszych trzech minut. Uwolnione DMT rozbudziło trzecie oko ciemieniowe, pozwalając mu spojrzeć wszystkimi trzema naraz, skupionymi niby w trójkącie oczami, precyzując jedno oko opatrzności.
Straż Przednia, Przyboczna i Przybrzeżna, panteonu Loży, pilnowała go z każdej ze stron, by nie zadziałał na jego psychikę mechanizm ograniczający przyjemność cielesną, wstrzemięźliwie ćwiczonego postu, izolacji i celibatu, zamknięty w swym eremitorium od XVIII wieku. Pustelnia po stu latach stała się sferą świętości, przyciągającą liczne kulty najstarszych anachoretów, zakonów rycerskich i innych. Lecz ci nie wytrzymywali tapasu dłuższego niż rok. Cześć była jednak tak wielka, że z czasem dobudowano specjalny klasztor dla żyjących w odosobnieniu zakonników.
U schyłku XIX wieku, po niemal kolejnym stuleciu, dobudowana do ermitażu Jerycho świątynia i cały ogrodowy pawilon, stał się miejscem pielgrzymek, nie tylko braci i sióstr zakonnych, lecz także artystów, naukowców i ostatecznie turystów spragnionych zobaczyć kolekcje osobliwości sztuki oświecenia. Otwierając księżycowe oko epoki romantyzmu. Dążący do wyzwolenia myśli, moralności, nauki i filozofii malarzy i poetów impresjonistycznej sztuki, zalali społeczeństwo nowymi poglądami profanującymi doktryny systemu uporządkowanej wartości systemu trójcy, niszcząc dogmat trójkąta, przekładającego człowieka ponad bogów. Tych ustawił on po swojej lewej, a wszechświat, któremu pragnął się przyjrzeć lepiej, po prawej stronie.
Iluminacją było nowe spojrzenie na rzeczywistość przez soczewkę oka aparatu i kamery, rozświetlającej wraz z elektrycznością ciemność religijnej polityki, blokujący postęp percepcji ludzkiej świadomości, właśnie w sferze duchowej. Bunt trwający od 1918 roku, zakończył się uwalniając wolność, stłamszoną po dwudziestu latach od zakończenia pierwszej Wielkiej Wojny, zaczynając drugą, mającą zaprowadzić porządek, pokój i wolność, za wszelką cenę. Ostateczne zakończenie wojny było teoretycznie względnie. Wolność była widmem dla człowieczeństwa w pojęciu surrealistycznego piękna rozumowania tego, że wszystko, co otaczało człowieka, i co ten wytworzył, było sztuką. A tylko sztuka jest prawdziwą wartością, dla której małpa uczłowiecza się przez swoje życie, pragnąc pod koniec stać się bogiem i umrzeć mając wyznawców pamięci i tego, co zrobił. Stając się legendą po śmierci, lecz nie w pojęciu, o jakim prawią mity o zapomnianych bogach i ich wyznawcach.
Jerycho Satori Ra z miasta Quaramel, urodzony w roku pańskim 1666, za czasów inkwizycji wymuszającej wiarę chrześcijańską poprzez palenie na stosie chorych kobiet. Więzienie artystycznych heretyków bez imienia i narzucanie myśli ubogiej w rozumowanie ludziom nauki, 222 lata później żył jako cyklop pragnący oślepnąć, zgasnąć lub zostać zdmuchnięty. Ludzkość opanowała wszystkie nieosiągalne pustynie, Arktyki, lasy, góry i kosmiczną przestrzeń. Urzeczywistnienie zaawansowanego poziomu Nirvany, dopiero po trzech latach dało mu jakąś przyjemność w jakiejkolwiek sferze.
Skoro nie mógł nigdzie znaleźć swojego świętego spokoju, postanowił zagasić cierpienie rytualnie odbierając sobie życie w najprostszy możliwy sposób. Nieważne jaki. Narkotyki, powieszenie, atak serca, czy strzał z pistoletu w głowę.
Z chwilą pojawienia się tej myśli, postanowił zamieszkać w największym mieście świata, licząc na to, że w mieście pełnym ludzi będzie samotny bardziej, niż na jakiejkolwiek pustyni.
Było to w 1994 roku. W telewizji hitem był Z archiwum X, i w dalszym ciągu Twin Peaks, którego nikt nie rozumiał, ale i tak wszyscy oglądali, bo to było lepsze niż Jaś Fasola.
Do głosu dochodziły nowe komiksy, jak Kaznodzieja, Sandman, Lobo… Których nikt nie traktował serio. Pisane były niechciane książki adaptowane później w kinie. W kinie grano Clerksów i Pulp Fiction. Na wschodzie królowało anime Ghost in the Shell, ale nikt tego nie oglądał, bo to zboczone bajki dla opóźnionych, pośród których widzami byli ci, co to później wysłali agentów Smith na hakera imieniem Neo.
Na półkach salonów kultury wyprzedawały się jedne z ostatnich płyt starych zespołów, jak Pink Floyd, Yes, King crimson, dając miejce nowym zespołom, jak Primus, Tool, Rage against the machine, Marilyn Manson, Alice in chains, Massive attack, NIN, Portished, Prodigy, Aphex twin czy Nirvana. — Tylko muzyka filmowa i awangarda trzymała się na uboczu, robiąc swoje nie zważając na innych, jak The Residents, Psychic Tv, Alien Sex Fiend, Young gods, John Zorn, Laibach, Current’93, Nurse with wound, Sonic-youth itd.
Każdy poszukiwał nowego wyjścia ze stylu subkultur niezliczonych gatunków, roztapiać je jak gorący ser, z którego do głosu dochodziły wyśmiewani nowi, eksperymentujący artyści, zmieniający instrumenty na adaptery z czarnymi płytami, rymy i elektroniczne zabawki wyśmiewane przez krytyków, nie potrafiący poradzić artystom, co mają robić i słuchaczom, nieumiejący odpowiedzieć, czego tak naprawdę chcą słuchać. Dopracowywane do chwili, aż ich wartość artystyczna została określona zróżnicowanym postmodernizmem, z czasem ujednolicającym się do popu, elektroniki i hiphopu, oraz dalej do elektronicznego hip-popu.
Do końca 1999 roku wszyscy czołowi artyści przestali tworzyć. Ci, co rozpoczęli po nich, zakończyli karierę w tym samym czasie. Nieliczni nie traktowali tego, co robili, jak dyscypliny sportowej o nazwie „szybka kasa.” Salvador Dali, W. S. Burroughs, Akira Kurosawa i inni poumierali pozostawiając po sobie coś więcej, niż jakikolwiek istniejący bóg kiedykolwiek zrobił dla kogokolwiek. Ludzie wyczekiwali końca świata w postaci epoki lodowcowej, nieaktywnej bomby, szalonych naukowców, robotów z przyszłości, najeźdźców z kosmosu, Lucyfera de Niro, Jezusa łowcy wampirów, Lestata, Godzilli, Freda Krugera czy klątwy Sadako. — Nic się takiego nie stało.
Kiedy Jerycho Satori Ra obchodził 250 lat życia, zakończył przygodę z grą na fortepianie, kręceniem filmów, malowaniem komiksów, pisaniem poezji. Jak również zakańczając wieloletnią przyjaźń, małżeństwo, post, medytację i inne na rzecz narkotyków, doprowadzających jego bogate w arsenał doświadczeń. Zdających się zawierać całą paletę wachlarzy i panoram gam w swym repertuarze potencjału nieskończonego fraktalnie paradoksu. Doprowadziło go to ostatecznie do skrajnego poczucia, że skoro nie czuję bólu, to może w końcu popełnić samobójstwo, a gdy po wielu miesiącach nie był pewien tego, czy już go dokonał, czy też nie, sprawdzał swoje ciało w odporności na ból, którego nie czuł.
Rany nie krwawiły, narządy zanikały. Nie musiał jeść i spać. Słyszał głosy z wnętrza swojej głowy, a było ich kilka, i wszystkie mówiły o tym, że nie musi się sprawdzać, bo już od dawna jest martwy, lecz żyje tylko dlatego, że ci, którzy do niego mówią z wnętrza jego ciała, obserwują jego i wszystko wokół, bo muszą się nauczyć i czekać, aż jego ciało całkowicie pozostanie puste. Kiedy to się stanie, jego ciało wypełni nowy byt z innego świata, wypierający jego samego. To doprowadziło go przed oblicze Znachora, najlepszej kliniki psychiatrycznej w kraju, doktora Leona Hatterii. I kolejno pod maszynkę Mecta Spektrum 5000 Q, służącą do elektrowstrząsów, kojących jego egzystencjalny ból. Lecz nie strach przed tą istotą, której nie znał. Mówił o Klasterach, również tropiących jego ciało, chcących je wykorzystać, jako bramę. Nie wierzył w to ani Jerycho, ani sam nieznany byt, mówiąc, że jest mała szansa na to, że im się uda.
Strach niestety narastał z czasem, a nasilał się, gdy spoglądał w ekran telewizora, z którego aktorzy, prezenterzy, ludzie, wszyscy mówili coś zupełnie innego niż on sam słyszał, nawet, kiedy głos był ściszony zupełnie, bądź nawet sam telewizor zgaszony. Głos z wewnątrz natomiast mówił coraz głośniej i naprawdę przejmował nad nim kontrolę. By nie zapomnieć, że to on jest prawdziwy, a nie głos z wewnątrz, jako amulet trzymający go przy zdrowych zmysłach, zaczął pisać czerwonym piórem po białych kartkach brudnopisu z twardą, czarną okładką spiętą gumką. Lecz nie było lepiej w ogóle. Jerycho próbował nakłonić głos, by ten zdradził mu, kim jest, ale ten stanowczo protestował, mówiąc, że jest jeszcze za słaby, i że w odpowiednim momencie powie swoje imię. Nie może teraz, bo dopiero się urzeczywistnia w tym wymiarze, a wówczas będzie miał nad nim władzę, a na to nie może sobie pozwolić. Zaręcza, że jest prawdziwy, niebawem to udowadniając, a kiedy nadejdzie czas, nie tylko powie mu, kim jest, ale zabierze go stamtąd, skąd przybył.
Potem pojawiła się groźba jakiegoś szaleńca z siekierą, stojącego w kałuży krwi w jakiejś kryształowej komnacie. Kiedy postać na ekranie zapowiedziała, że poda swoje żądania niebawem o 11:11 w formie listu do prezydenta, i za niespełnienie ich zaatakuje wszystkie największe miasta świata. Wówczas milczący od kilku dni głos wewnątrz przemówił pełną barwą, tak donośną, że nawet nie był świadomy tego, że wypowiada słowa na głos, na tyle wyraźnie, że każdy w pobliżu je słyszał. Powiedział, że organizuje inwazję na mieszkańców Planety Ziemia, za to, co mu zrobili ponad pół wieku temu, gdy jego statek awaryjnie musiał lądować. Powiedział także, że przez Klasterów, chyba nie zdąży przejąć jego ciała. Przez to musi wymyślić coś innego, ale na szczęście jest już blisko, i jeśli nie wierzy to niech spojrzy w jedną stronę na horyzont, z którego nadciąga cyklon tak potężny, że w jego oku zmieściłoby się całe to piękne miasto. Z drugiej strony, jeśli spojrzy w stronę Słońca zobaczy malutki czarny punkcik z godzinę na godzinę, będący coraz większy, aż ostatecznie całkowicie zakryje tęczówkę słońca, niczym źrenica kogoś, kto zażył LSD. Klasterzy natomiast zgubili ślad, ale znaleźli go dzięki relacji TV na żywo tego przeklętego aktora.
— Ci pędzą z naprawdę gorącego miejsca, przechodząc przez czarną dziurę utworzoną chwilowo w centrum słońca, a ciała ich zamieniły się w skorupę żarzącą się jak skały.
Na ekranie telewizora, leciał helikopter pomiędzy budynkami pnącymi się pomiędzy satelitami nadziemnymi, nadającą transmisję na żywo. Obraz z jednej kamery pokazywał anomalie pogodowe. Zaćmienie słońca, zbliżający się księżyc, cyklon zbliżający się do miasta i rozszalałe morze zlewające się w pionową ścianę. Druga kamera pokazywała helikoptery wojskowe nadciągające z ukrytej bazy, o której nikt nie wie, poza fanami UFO, afery Roswell i teorii spiskowych Agenta Foxa z FBI.
Policja w helikopterze zauważa wchodzącego do windy mężczyznę w biało-czerwonym smokingu, czarnych okularach i siekierą w dłoni. Owy psychopatyczny, morderca o orientalnej urodzie, odpowiada opisowi terrorysty sabotującego transmisje telewizyjne. Nie mają czasu na to w tym momencie, zajęci będąc pilnowania okna, przez które trójoki mnich zamierza dokonać rytualnego samobójstwa, w celu ostatecznego oświecenia i uchronieniu ludzkości przed wrogimi najeźdźcami z innego wymiaru, uzależnionych od ludzkiego mózgu.
Raport #5. Kolejne krzesło w piekle
Ostatecznie to i tak wszystko to jeden, wielki stek bzdur. I podkreślam, że nie podpisuję się tutaj, jako autor, lecz także nie jestem osobą gościnną, ani wydawcą. Nikim realnym. Jednocześnie niezupełnie ktoś fikcyjny. Bo faktycznie jestem bohaterem, ale nie tej opowieści. Mam tylko przygotować dokumentację do całkowitego zrozumienia istoty rzeczy, że to wszystko, jak powiedział ten naukowiec, co wymyślił grawitację, jest względne. Ale to nie do końca prawda. W zasadzie to tak naprawdę, to każda prawda to gówno, tylko gówno prawda to prawda. Bo wszystko jest iluzją, lecz jak najbardziej realną. To główna istota tego wszystkiego: Prawdziwe kłamstwa. — Zapewniam, że nie warto umierać za coś takiego.
Lepiej obejrzeć TV, jeśli ktoś ma, bo neta odcięli. Zostają ewentualnie książki. Albo lepiej, komiksy.
— Ja pierdolę!
— Może ta wiedza ci wiele dać. — Powiedział kibel do Johnny’ego siedzącego na nim, a on właśnie celowo przerwał jakiś beznadziejny, chyba, reality show nadawany Live on TV, wyrywając kabel z obu stron.
— Jak widać nic ponad to, co robię teraz. — Mówi jednocześnie podcierając sobie dupę.
— No coś ty, Johnny!
— Ta historia jest do dupy. Nic dziwnego, że opowiadają ją tylko w kiblu. Następnym razem jak przyjdę, wymyśl coś lepszego.
— Ale ta historia to prawda! Mówię ci, że to wszystko przez to, że zmarł na kiblu człowiek.
— Nie chcę tego słuchać. Umywam ręce i wychodzę. Jeśli mówisz prawdę, to mam tylko półtorej miesiąca do końca świata. I wszystko tylko po to byś mógł się pochwalić, że wydałeś książkę.
— To najszczersza prawda!
— Może w innych okolicznościach wziąłbym to na poważnie. To blaga. Nikt w to nie uwierzy, ani tego nie zrozumie. Myślisz, że komu miałbym się pochwalić? Co miałbym powiedzieć? Że wiekuisty prorok z Tybetu został przez istoty z innego wymiaru, zaklęty w kiblu, jak w lampę Alladyna, bo obwieścił, że nadchodzi kolejny koniec świata! Rewelacja! Może napiszę o tym książkę? Będzie gówniana, ale się będę tłumaczył, że to samo życie napisało. Nawet mam tytuł „Ekskrementy, czyli kiblowe opowieści z dupy” Debiutancka powieść Kimury. To jest to!
— Syzyfa? To, dlaczego wszyscy na ciebie mówią Johnny?
— Zamknij się! To jeszcze gorsze niż ta cholerna śmieciarka budząca mnie z rana. Do momentu aż nie wyszedłem w kapciach na taras zapalić fajku, miałem nadzieję, że to najgorsze, co może mnie spotkać! Ale nie! Kurwa! Bo na własnym, prywatnym trawniku musiałem wejść prosto w pierdolone gówno po psie! Psie, kurwa! Jak się tylko wprowadziłem, to pierwszą obietnicę, jaką sobie złożyłem, że ten pierdolony trawnik nigdy nie zostanie dotknięty przez psią łapę! I wiesz, co jest najgorsze w tym wszystkim? Co może być jeszcze gorsze?! Oświecę cię! Zajebana fajka podczas wymówienia przekleństwa wypadła mi z mordy spadając prosto w to rozlazłe, psie gówno! Kwadrans straciłem na to, by zapalić kolejną szlugę. Lecz, no a jakże, będąc w połowie drogi po nią, samemu zachciało mi się srać! I naprawdę, wierz mi, że chciałem to szybko i polubownie załatwić te gówniane sprawy, a jak same wiesz, bo jesteś tego sprawcą, co się dalej stało. Teraz dość, że dalej nie zapaliłem fajki, pomimo uciążliwej defekacji i wysłuchiwaniu gównianych historii, to w dalszym ciągu coś mi przeszkadza! To jest gówniane naprawdę!
Na parę sekund, niewiele, nastała cisza. Była ona tak ogłuszająca, że wydawać by się mogło, że cała materia wokół ożywiona i nieożywiona, lub niedoskonale ożywiona, zamarła w chwili, jakiej prawdopodobnie zaznaje się tylko w próżni kosmicznej.
— Może to Karma? Los chce na ciebie wpłynąć byś rzucił palenie, bo one ci szkodzi.
— Karma?! Kurwa!
— W dodatku jesteś przez nie cały czas zdenerwowany.
— Serio!? A po czym poznajesz, do ciężkiej cholery?
— Ale proszę cię o zrozumienie mojej sytuacji. Stałem się bramą synoptyczną. Przez cały ten czas nie mogłem się wysrać. Przez następny miesiąc nie potrafiłem defekować. A teraz, kiedy jestem na krawędzi, w tej właśnie chwili, zachciało mi się srać!
— Tak? I co się stało?
— Nie stało! Dopiero się stanie!
— Jasne. Ale nie w o to mi się rozchodzi. O to urządzenie. O co chodzi. Streszczaj się.
— Trzeba być odpowiednią Somą, bo tylko taka może przejść przez mebel z lustrem, zwany Psyche. Ale jest to możliwe tylko dzięki Nazarowi. Gdy ten cię przepuści, stajesz przed Strażą Przednią, broniący dostęp do Loży. Ta proponuje Nazar. Urządzenie szyfrujące mogące kontrolować i zmieniać rzeczywistość. Mogące prowadzić do innych wymiarów. Do przemieszczania się w czasie i przestrzeni. Mogące tworzyć zamknięte miasta, światy, całą rzeczywistość. Urządzenie do egzystowania jednocześnie w dwóch różnych miejscach, czasach lub wymiarach, nie nachodzących na siebie, jako jedna, dwie i więcej osób. Może wejść do stworzonego wymiaru, nawet, jeśli ten nie istnieje, lub samemu wytworzyć własną rzeczywistość, lub wprowadzić ją do tej, w której egzystuje. Lecz potrzeba jeszcze jednego klucza. To jest właśnie zagadka uruchomienia Nucleusa. Trzeba złamać kod szyfrujące urządzenie szyfrujące. Czymkolwiek to jest, posiada całkowitą kontrolę nad całą, naszą rzeczywistością.
— Tobie udało się złamać kod? Gdzie to urządzenie teraz jest?
— Nie wiem. Na prawdę nie wiem. A nawet, gdybym wiedział, to nie mogę podnieść tyłka by ruszyć po nie.
— Świetnie! Dobrze ci tak! Jesteś w dupie! I to jeszcze większej niż ja? W ogóle, dlaczego ja zamiast się wysrać na ciebie, to jeszcze tu jestem?
— Pragnąłbym zauważyć, że już to zrobiłeś.
— Bystry jesteś! — Powiedział Johnny głośno i zaczął się śmiać, lecz jego głos tonął w szumie zbawiennych nurtach wody, zmywającej wszystkie brudne ślady i jakiekolwiek dowody czegokolwiek. Gdyby w życiu było wszystko tak proste, jak ta właśnie czynność, to prawdopodobnie byłby najlepszym typem pozbywających się dowodów zbrodni. Idealny zabójca. Czysta, rzetelnie zrealizowana robota.
Czuł, jak zalewa go fala gorącego napięcia. Dał mu upust od razu, wyładowując się w przykry sposób na drzwiach łazienki, stawiającej największy, znany każdemu człowiekowi na świecie. Nie do przebicia i sforsowania przez nikogo. No chyba, że ktoś nie ma łazienki. Przynajmniej z drzwiami. Kiedy chce się srać, to kiblem staje się każde możliwe miejsce dostępne, przez co najmniej dwie minuty dla niego do momentu przyłapania, choćby ukradkowym spojrzeniem, na gorącym uczynku dokonywania naprawdę gównianej czynności, stając się przestępstwem, mogącym zrobić takiemu prawdziwe gówno z życia. Każdy, kto doświadczył czegoś podobnego, wie, o jakie sprawy chodzi, jak również, że tego rodzaju ciągną się jak smród przez bardzo długi czas, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto zwęszy takie gówno. Od razu się wie, z jakim człowiekiem ma się do czynienia. Samo to, że lubi węszyć, wchodzić, szukać, sam nie mając własnego, mówi najwięcej nie o jego życiu, tylko o nim samym. Ludzie, jeden drugiego zawsze oceniają na pierwszy rzut oka, i to się nie zmieni. Ludzie zawsze poznają się od razu i decydują pierwszym wrażeniem, czy dana osoba lub sytuacja nie zasra mu życia. To nie jest złe podejście. Złe podejście mają ci, co tego nie rozumieją, jak i tego, dlaczego wywarli takie, a nie inne wrażenie. Czuć to na kilometr. Co najmniej. Gnojki zawsze rzucają się w oczy, nawet chowając się po kątach, ukrywając. Gówno to gówno, każdy, chyba, mam nadzieję, wie, że nie należy go ani ruszać, ani wypatrywać.
Historia toczyła się dalej, poza murami miasta…
Pewnie. Johnny bardzo tego chciałby, Pomimo obecnej pory, dosłownie w samo południe. Porze największego w ciągu dnia natężenia ruchu. Wszędzie pełno ludzi. Ktoś go usłyszy. Na pewno. Nie miał telefonu ze sobą. W łazience nie było żadnego okna. Kratka była niedostępna ze względu na miejsce, ale też była zapchana. W ogóle to niemożliwe, że się złapał na myśleniu o niej. Nie było lepszych opcji? Pytał sam siebie, uważając, by nawet nie szepnąć, by ten szpicel nie podsłuchiwał. Szanse, że narobi hałas, jak i to, że go ktoś usłyszy, nie jeden z pewnością, są naprawdę wysokie, lecz… Westchnął ciężko w ten sposób potwierdzając całą filozofię życia, poddając się jej, od momentu przebudzenia. Nikt nie zareaguje. Nie ma wiele ludzi rozmyślnie wdeptujących w gówno. To mogłoby zabrzmieć nawet, jak komplement dla całej ludzkiej rasy. Po raz kolejny rozczarowała, tym razem pozytywnie, ale niekoniecznie znaczy to, że z korzyścią dla innych. Kogokolwiek. Prawdę mówiąc, zdecydowana większość, na którą składają się ludzie niepotrafiących pilnować własnej dupy, w takiej chwili, sama sobie uświadamia, że tak naprawdę gówno ją to obchodzi.
Był środek dnia. Największe natężenie hałasu. Musiałoby istnieć jakiekolwiek zagrożenie dla kogokolwiek. Realne zagrożenie dla czyjegoś zasranego życia. Wtedy ludzie najbardziej panikują, bojąc się o to, że stracą je bezpowrotnie. I to ich przeraża najbardziej. To również dobry sposób na wyrobienie sobie opinii, zdając się jedynie na prostą obserwację. Najbardziej spanikowani, bijący na alarm. Życia za wszelką cenę bronią zawsze osoby, które najmniej w życiu robią. Ci najbardziej bezużyteczni dla kogokolwiek. Tego rodzaju kluczowa chwila, pojawiająca się dzięki doświadczeniu prawdziwego strachu i całkowitej bezsilności i jakiejkolwiek nadziei, człowiek zdaje sobie sprawę, że nic nie zostawi wartościowego w swoim życiu. Co takiego? Dzieci i żonę? Bakterie tez się potrafią rozmnażać. Potrzebują domu i pracy by go utrzymać. I tak dalej mógłby w przemyśleniach ewoluować w kolejne kwestie logicznych następstw. Oprócz uświadomienia sobie jakiejś optymalnie uwarunkowanej prawdy czy czegokolwiek ktoś je poszukuje. Dążenia do ostatecznej, pewnego pojęcia, myśli czy rozwiązania. Po to tylko, by na głos spytać siebie, dlaczego wysila się i marnuje czas na coś niedającego mu żadnego pożytku. Pożytek to dla większości coś, co wygrywa się od życia, zazwyczaj materialnego, a nie od samego siebie. Wiadomo, po co. By uzyskać pewną odpowiedź. Rozwiązać problem. Tylko po to. Chyba tylko w życiu ze dwie osoby potrafiły zrozumieć rozwiązanie i cieszyć się z niego, niezależnie od tego czy było to satysfakcjonujące.
Tak, jak pojęcie wyrobione sobie w tej właśnie chwili, dające mu spokój duszy. Po to tylko, by ponownie przemyśleć obecną sytuację. Jej rodzaj wywołuje potrzebę samego zastanowienia się, co można zrobić dalej. Nawet, jeśli nic nie wymyśli, to przynajmniej zachowa spokój. Każdy mówi i wie, że tylko on może uratować sytuację. To uniwersalna i popularna, darmowa rada, z rodzaju tych, co się dostaje je za darmo i przypadkiem. Ta naprawdę nikt albo o niej nie myśli albo nie potrafi zastosować do samego siebie. Albo klepie, jak formułkę, coś jak przysłowia, czy popularne zwroty, zazwyczaj błędne, próbujące ułatwić każdemu, przemianę myśli w słowa. Nie ze względu na, jak najprostszy oddźwięk zrozumienia, lecz przez ubogie słownictwo i problemy z samym myśleniem. Jeśli tego rodzaju prawda jest tak uniwersalna i każdy o niej wie to, dlaczego ludzie w dogodnych momentach wypowiadają ją na głos. Skoro jest to takie oczywiste, to nie powinno się tego w ogóle powtarzać i mówić na głos, bez względu czy chce się przypomnieć komuś daną myśl spostrzeżoną u innej osoby, potrzebującej jasnego przekazu, czy by przypomnieć sobie ją samemu. Prawdą, o której wszyscy wiedzą, bezsprzecznie, a której się tak często nie powtarza, bo można kogoś wkurwić samym jej wypowiedzeniem. Na dwa sposoby, albo weźmie sobie przekaz prosto do siebie, albo utożsami go z kimś innym, a może nawet w skrajnych chwilach do wszystkich. Negatywny odbiór tylko potwierdza prawdziwość danej wypowiedzi, bo każdy wie, większość przynajmniej, że tak nie jest. Nie należy się sprzeczać wtedy. Każdy ma, nie nadzieję, lecz prawo, ogólne, ludzkie społeczne, bym niezależnie od tego, jak ktoś uważa, jak jest naprawdę. Nie należy odbierać ludziom prawa do tego, że starają się żyć pomiędzy innymi, i ryzykować, pomimo tego, że należałoby z góry, zawsze zakładać, że się nie uda, i że nie. Prawda? Ale, o którą chodziło?
— Ludzie to idioci. Śmieją się zazwyczaj po usłyszeniu tego ci uważający podobnie. Najgłośniej ci sami myślący, że nie tylko ten, co powiedział to na głos, że jest idiotą. Ale tak naprawdę wszyscy to idioci. Włącznie z samym sobą. Trzeba sobie to uświadomić, zrozumieć i z tym żyć.
To była jedna z tych chwil, o której nie myślał Johnny o sobie, czy o kimkolwiek, szczególnie w ten sposób. On po prostu czuł się tak. Tkwił w swych osobistych rozmyślaniach, zagłębiając się w monologu z samym sobą. By to odczuć nie wystarczy pacnięcie. Szmer. By się poczuć i wyjść na idiotę. Trzeba poczuć się jak totalny idiota. Dopiero wtedy myśl działa. To, w jaki sposób każdy sobie z tym radzi, to jego problem. Idiotom się nie pomaga. Tak i nie prosi się nikogo o nic w takiej chwili, bo tylko można się utwierdzić w przekonaniu, że tak rzeczywiście jest.
Johnny uśmiechnął się leciutko do samego siebie, skrywając w sobie lekkie rozbawienie.
— Kiedyś — nieśmiało przemówił kibel imieniem Jerycho z Quaramel — ktoś mądry mi pozwiedzał, że tylko głupki się śmieją.
Johnny podniósł wzrok na deskę podskakującą lekko, gdy ten mówił.
— Twój brak reakcji i beznamiętność, utwierdza mnie, że nie był on taki mądry. — Zamilkł. Nie odzywali się obydwaj. Sekundy wyznaczyły limit napięcia osobistego.
— Nie ważne, jak bardzo będziemy się starać, na końcu i tak wszystko się popierdoli.
— Brak reakcji prowadzi do frustracji.
— A ja upiłem się na trzeźwo.
— W ostateczności sam wyszedłeś na idiotę.
— Zresztą. Po chuj Ci to w ogóle mówię. Spierdalam gdzieś uciec przed tym skurwiałym miesiącem, który mnie torturuje już piąty rok. Przeczuwałem od rana, że coś się kroi. Teraz to już bez znaczenia. Za późno na cokolwiek. Może będę miał szczęście, i ktoś uwolni mnie z tego miejsca. Tak czy inaczej, utknęliśmy tu oboje. Ja przynajmniej mam się gdzie wysrać.
Na chwilę zmarł, jakby miał się więcej nie poruszyć. Podniósł się odpalając papierosa. Nawet kibel zamilkł bezgłośnie, jak zaczarowany, by odezwać się, ale zmieniając już ton głosu.
— Często zwłoki mają ten sam, co ty, wyraz wytrzeszczonych ze zdumienia oczu, pełnych bólu, zdziwienia i rozczarowania.
— W pewnym momencie przez chwilę coś zobaczyłem, albo wdawało mi się, że zobaczyłem, lub też może mi się przypomniało, ze snu, albo po prostu przyśniło. Chyba nie ważne. Byłem gdzieś, w podziemnych pokojach prowadzących w korytarze. W pewnym momencie osoba ze mną, gościnnie i przyjacielsko wprowadziła mnie przez podziemia, do pustego, owalneg pokoju, w którym stało proste, drewniane, pomalowane na czerwono, krzesło. Dopiero, kiedy gospodarz stanął za nim opierając się ciężko, spojrzał na mnie z niesamowicie niepokojącym uśmiechem. Nie odzywałem się. Lucyfer w moim śnie, nie pałając żadnymi uczuciami, przynajmniej jawnie tymi prawdziwymi, po prostu oznajmił, najwyraźniej mając jakiś powód, lub po prostu chciał mi to powiedzieć: „Nie przejmuj się, Johnny. W piekle czeka już na ciebie krzesło. Więc nie krępuj się, gdy następnym razem wpadniesz. To jest zarezerwowane specjalnie dla ciebie, Johnny. Teraz idź.” Powiedział. A ja wyszedłem i znalazłem się tutaj, przy tobie, właśnie w tym sekretnym przejściu, prowadzącym do magicznego miejsca. Bez możliwości opuszczenia własnego mieszkania, w którym przez nieznane moce zostałem uwięziony.
— Skoro tak bardzo nie lubisz telewizji, to może włączysz na chwilę radio, byśmy mogli się czegokolwiek dowiedzieć, odnośnie zaistniałej sytuacji.