Jestem świadom faktu, że to samo może spotkać także mnie, być może już dziś, może kiedy indziej. A ponieważ wówczas nie będę mógł już dłużej przemawiać publicznie, dlatego mówię o tym publicznie teraz…
(z homilii arcybiskupa Klemensa Augusta von Galena z 13 lipca 1941 roku w kościele św. Lamberta w Münster)
I. Zaprzęg sześciokonny kardynała Koppa
Poprzednik księcia-kardynała Adolfa Bertrama na stolicy arcybiskupiej w Breslau, książę-kardynał Georg von Kopp, wiedziałby od razu co zrobić, żeby uratować pobożne dzieła, zagrożone teraz jak nigdy. U niego należało szukać inspiracji. Co z tego, że od dwudziestu siedmiu lat nie żył — jego czyny i dzieła przecież go przeżyły i trzymały się jeszcze resztkami sił w Roku Pańskim 1941, który właśnie był się zaczął przed miesiącem. Jakże zręcznie potrafił wyzyskać Kopp nawet przemijający blichtr tamtych cesarskich czasów, by chronić przedsięwzięcia, które założył, a bodaj zatwierdził. Jeszcze jako biskup fuldajski zdołał uwolnić Kościół z resztek okowów Kulturkampfu, olśniwszy swymi sprytnymi poczynaniami samego Bismarcka! „– A to ci spryciarz” — miał podobno powiedzieć Żelazny Kanclerz, wyrażając najwyższy podziw dla jakiejś „machinacji”. Arcybiskupstwo Breslau przydało temu blaskowi jeszcze więcej mocy i chwały.
W dniach uroczystej celebry tę niewielką odległość dzielącą pałac arcybiskupi od katedry św. Jana Chrzciciela kardynał Kopp każdorazowo przebywał zaprzęgiem sześciokonnym. Konie miały zdobną uprząż z mosiężnymi ćwiekami, przy uszach stojące kolorowe chwosty. Żyli jeszcze w dużej liczbie świadkowie owych barwnych przejazdów, nawet tu, na Katedralnej, bo choć rotacje lokatorów miały co prawda swe typowo kościelne cykle, to przynajmniej urzędy kurialne rzadko pozbywały się zasiedziałych praktyków, przez co pamięć o dawniejszych latach nie ginęła. Również w domu dla zniedołężniałych księży opowiadano o tym przepychu. I ówczesne dzieci miały wtedy frajdę: oto kareta jak z baśni braci Grimm! Tłum gapiów, przeważnie uczestników oczekiwanej celebry, tworzył szpaler na tym krótkim odcinku, a goście i przyjezdni stojący na dziedzińcu przed statuą Maryi z Dzieciątkiem, gdzie książę-kardynał, opierając się na pastorale, wysiadał z powozu, mieli okazję przyklęknąć i ucałować pierścień. Nie trzeba mówić, że ówczesne dzieci dorosły, a wspomnienie pozostało żywe.
Tak, ten ci umiał wykorzystać wysoką pozycję, której nie musiał nawet dodatkowo udowadniać. Pan całą gębą! Ilekroć państwowe reformy wyznaniowe zbyt już wyglądały na formę prześladowań (nie tracąc przy tym zewnętrznych cech praworządności), stosował Kopp wymyśloną przez siebie „politykę podań”. Zarzucał władze już to wnioskami i żądaniami, już to pokornymi prośbami, a wszystko to z pieczęcią książęco-arcybiskupią na papierze firmowym. Pisma urzędowe musiały trafić do adresatów, a na tych ciążył obowiązek udzielenia odpowiedzi. A że zwykle żądania przekraczały kompetencje urzędników niższego szczebla, bojących się poza tym odpowiedzialności w „materiach delikatnych”, sprawy były przekazywane do rozpatrzenia wyżej. Ktoś tam w Berlinie musiał w końcu spojrzeć na merytoryczną treść pisma, zgodzić się lub nie, dać do wykonania. Wysokie sfery decyzyjne lubiły okazywać łaskawość i też miewały przypływy dobrego humoru. Wiele pożądanych skutków osiągnięto w ten sposób. Na władze działał też tytuł książęcy, którym pieczętował się Kopp. Arcybiskupi wrocławscy dziedziczyli kolejno ten tytuł z głębi dziejów, kiedy to posiadali jeszcze księstwo nyskie, obecnie już zsekularyzowane. Pozostał tytuł książęcy i zamki, i jakieś pośredniowieczne nazwy w dawnych dobrach — Biskupitz i podobne. Zważywszy, że Bismarck też był księciem, wiele spraw można było obgadać jak równy z równym, co też niejeden raz miało miejsce we wzajemnych stosunkach. Wszedł Kopp w skład Rady Państwa, został dożywotnim członkiem Izby Panów. Często mediował między Stolicą Apostolską a Berlinem, niejednokrotnie przy tym irytując urzędników Kurii Rzymskiej, a nawet samego Ojca świętego. Nazywano go „biskupem państwowym”, bo i władze miały w nim orędownika. Mówiono, że kardynał Kopp i papież Pius X nie są ludźmi jednego serca czy bratnimi duszami. Było tak, jakby wzajemne ich stosunki wytyczone zostały wskazaniami Listu do Efezjan: „Znoście się nawzajem w miłości”. W każdym razie święty papież (wierni nie mieli wątpliwości, że święty) nigdy nie przypomniał księciu-kardynałowi, że bynajmniej nie są sobie równi w godności, że ktoś tu jest jednak primus inter pares.
Pokazując się czasem (bo to przecież nie codziennie) w tym sześciokonnym zaprzęgu i spędzając chwile wypoczynku na rozmyślaniach w bajecznym zamku Johannesberg w austriackiej części archidiecezji, Kopp zdołał wszakże pozostawić po sobie potężny monolit dzieł pobożnych. „Po owocach poznacie ich” — to odnosiło się do księcia-kardynała bardziej niż do kogo bądź innego, bo bez tej reguły sądzono by go pewnie na podstawie owych zewnętrznych pozorów. Zdaje się, że przed śmiercią zdążył zadbać o wszystkich. Założył bractwa wstrzemięźliwości, towarzystwo dla uwolnienia niewolników murzyńskich, patronat opiekujący się więźniami, apostolat opieki nad chrześcijańskimi dziewczętami, związki robotnicze. Zalecił księżom zakładanie oddziałów spółdzielczych i pozwolił im wchodzić do zarządów, wiążąc w ten sposób Kasy Raiffeisena i Towarzystwa Gospodarcze z Kościołem. Dla zagrożonych moralnie robotników, a zwłaszcza robotnic sezonowych, założył przytułki i misje dworcowe w Berlinie i Breslau. Zaniedbanym dzieciom zapewnił miejsca w ochronkach i u litościwych rodzin. Kazał też zakładać biblioteki parafialne. Wiele było tych wspólnot stanowych i zawodowych. I wielu świętych patronowało im z nieba, przywoływanych już w samych nazwach: Bonifacy, Karol Boromeusz, Cecylia, Piotr Kanizjusz, Piotr de Baylon, Leon, Barbara, nie mówiąc już o Świętej Rodzinie i samym Dzieciątku Jezus. Pozostawił po sobie Kościół silny, okrzepły, rzekłbyś — wielowymiarowy, strukturę — zdawało się wtedy — nawet po ludzku nie do pokonania. Ludzie garnęli się do Kościoła jak do domu rodzinnego, tu mogli spotykać się, realizować pomysły, poczuć się ważnymi i wartościowymi. I nawet Słowianie byli tu na swoim: ten skrawek Królestwa Bożego na ziemi też należał do nich, mogli swobodnie poruszać się w nim i cieszyć się nim, rozszerzać to Królestwo w swoim szeleszczącym języku serca, co zastępowało im własny kraj, którego nie mieli. Bóg był w tej diecezji na pierwszym miejscu, więc wszystko inne też było na swoim właściwym miejscu.
Tego otwartego powozu, z którego tak łatwo pozdrawiać wiernych, i tych sześciu koni nie można było zabierać na wizytacje i bierzmowania. Diecezja rozciągała się wtedy nie tylko daleko na wschód, do Myslowitz, i na południe, na dawne tereny cesarsko-królewskie, teraz czeskie, i na zachodnią część Księstwa Cieszyńskiego, ale i daleko na północ: Berlin, Brandenburgia, Pomorze Przednie i skrawek dawnej diecezji Kaminz (Kamień Pomorski). Nie było jeszcze wtedy odrębnej diecezji berlińskiej, tylko delegatura podległa arcybiskupstwu w Breslau, nie było też osobnej prałatury w Schneidemühl (Piła). Dopiero na trzy lata przed dojściem do władzy Hitlera, Berlin uzyskał stałego ordynariusza. Tamten dobry czas świetności co rusz się przypominał, żyjąc w pamięci coraz to jednak starszych ludzi. Powóz kardynała Koppa też nie wyszedł z ich pamięci.
Kiedy kardynał Bertram jako następca Koppa na stolicy arcybiskupiej w Breslau wizytował ostatnio parafię w Hindenburgu, nie omieszkano poinformować go, że na konsekrację kościoła w 1900 roku — wtedy to jeszcze było Zabrze — Jego Eminencja kardynał Kopp przyjechał co prawda pociągiem pośpiesznym, ale z dworca na plebanię wiózł go sześciokonny zaprzęg dostarczony przez grafa Guido Henckel von Donnersmarcka, właściciela tamtejszej kopalni i dóbr ziemskich. Wszystko odbywało się wtedy „godnie”. Jeden Bóg raczy wiedzieć, co chcieli przez to „godnie” powiedzieć. Gdzie indziej wystawiano skromniejsze pojazdy, przeważnie bryczkę lub berlinkę, bo też nie wszędzie mieli takiego Donnersmarcka. Teraz kurialne lando było już tylko reliktem minionych czasów; stało w wozowni nie używane i nie konserwowane, gdzieś tam musiała też leżeć uprząż. Byłby więc ów pojazd nadal dostępny do celów ceremonialnych, gdyby zaistniała potrzeba. Konie też dałoby się sprowadzić z podwrocławskich dóbr kościelnych. W dniach zwycięstw nie rekwirowano koni, co było swego rodzaju barometrem wojennym. Również dzwony zdejmowano tylko wówczas, gdy źle się działo. Może w obecnej wojnie do tego nie dojdzie. Wyjazdy miejscowe i zamiejscowe obsługiwane były przez kurialny samochód. Z powozu kardynał Bertram po prostu nie chciał korzystać i tyle. Wielu jednak wiernych z pewnością chciałoby oglądać te kolorowe przejazdy, kolorowe chwosty, uprząż z ćwiekami. Prości ludzie lubią przepych i ceremonie. Czyż Ojciec święty nie używał sedia gestatoria, owego reliktu z dawnych czasów? A król angielski, czyż nie korzysta z karety z forysiem, choćby tylko jechał do kościoła? Ale wtedy, w czasach cesarskich, taka wystawność mogła też Kościołowi jakoś pomóc wobec władzy świeckiej, która tak naprawdę szanuje tylko silnych, czyż nie tak? Pamiętano jeszcze upokorzenia Kulturkampfu, więc sześciokonny zaprzęg też na swój sposób przekonywał, że czas poniżeń i dyskryminacji Kościoła katolickiego skończył się bezpowrotnie.
II. Z palącą troską
Kiedy kardynał Bertram przejął schedę po Koppie, a było to w roku wybuchu Wielkiej Wojny — 1914 (wtedy też zmarł Pius X), nie zamierzał bynajmniej licytować się co do stopnia pokory. Nie chciał tego arcybiskupstwa. Wzięto go tu z jego Heimatu w Hildesheim, gdzie przy katedrze od tysiąca lat rośnie i zakwita krzew dzikiej róży, najstarszy na świecie. Spędził w tamtejszej kurii trzydzieści jeden lat, z czego osiem jako biskup, i nie oczekiwał zmiany. Kiedy został wybrany, skierował pismo do papieża, wyliczając obiekcje i prosząc o anulowanie wyboru, który zresztą dokonany został w warunkach wątpliwych i ze zgłoszonymi w kapitule zdaniami odrębnymi. Mówiło się, że gdyby dalej i konsekwentnie nie godził się na nominację, inna decyzja zostałaby podjęta już poza kapitułą, w toku politycznych negocjacji między Rzymem a Berlinem. Te okoliczności były dla Kardynała na tyle ważne, że wydając swój pierwszy list pasterski do nowych diecezjan, wspomniał tam o nich, pisząc: „musiałem i teraz odpowiedzieć na głos Kościoła, skoro się dowiedziałem, iż Ojciec święty obaw moich jako niewystarczających nie uwzględnił, lecz wybór zatwierdził”. Tak napisał do jeszcze nieznanych sobie ludzi, wtajemniczając ich już na wstępie w kulisy sprawy. A było tych diecezjan wtedy więcej niż dziś, kiedy to po plebiscycie i polskim powstaniu odpadły wschodnie tereny diecezji, a potem w reformie terytorialnej usamodzielniły się znaczne tereny na północy. Diecezja wraz z podległymi delegaturami berlińską i terenami cesarsko-królewskimi stanowiła jeszcze wówczas ogromny obszar, z pewnością ponad ludzkie siły. „Mógł Kopp, i wy będziecie mogli, Ekscelencjo” — przekonywali kanonicy z kapituły. Kardynał Bertram wiedział, że jeśli zdoła to wszystko ogarnąć (a chodziło mu nie o administrowanie, a o dusze! — z tego przecież zostanie po śmierci rozliczony), to jedynie przy nadludzkich wysiłkach i z Bożą przychylnością. To przecież ten sam Bóg, który go powołał do kapłaństwa, powoływał go do urzędu arcypasterskiego. Nic ponad siły, nie trzeba mu było tego przypominać. Ale zarazem ten sam Bóg obdarzył go suchotniczą kompleksją, zauważalnie niskim wzrostem i wadą wymowy, która zrazu sprawiała, że zamiast słuchać treści jego słów, przyglądano się „wadzie” i zastanawiano się nad nią. Ileż wzniosłych myśli musiało przejść ludziom mimo uszu. Przełożeni nie dozwolili nigdy, by otrzymał proboszczostwo, nawet wikarym nie chciano go mianować! Nigdy nie proszono go o wygłoszenie nauk rekolekcyjnych, z tej samej przyczyny. Mimo że miał tyle do powiedzenia! Litościwie trzymany był w urzędach kurialnych, jakby poza wzrokiem ludzkim. Zaś praca naukowa trzymała go na powierzchni. I tak przeszło ponad dwadzieścia lat w Hildesheim. Nie był to okres stracony. Czyż w reżimie kurialnym można mieć czas na tracenie czasu? Napisał żywot św. Marii Magdaleny, patronki swej rodzinnej parafii i całej diecezji hildesheimskiej, potem rzecz o grobie św. Bernwarda, ordynariusza Hildesheim. Rozpoczął pracę nad spisaniem dziejów tamtej rodzinnej swej diecezji, zdążył napisać pierwszy tom z planowanych trzech. Miał to wszystko w głowie, zdało się wtedy, że od pierwszej litery do ostatniej kropki, tylko usiąść i spisać. Żył sprawami Hildesheimu jeszcze długo później, w Breslau, póki nie ukończył trzeciego tomu.
Wada też przecież musiała w końcu ustąpić: czyż nie ćwiczył z uporem godnym Demostenesa? Kontrolował sposób wypowiadania się, uczył się panowania nad mięśniami twarzy i krtani, przyzwyczajał się do tego kontrolowanego mówienia. Tak wytworzyły się nowe nawyki. Gdy został biskupem Hildesheimu (a konsekrował go nie kto inny jak właśnie Kopp), mógł już swobodnie mówić. Objawy wyskakiwały już rzadko. W niczym też nie przeszkadzały, przypominały tylko, że wróg żyje, korzeń pozostał gdzieś głęboko jak korzeń perzu, nie do wyrwania, ale już nie tak groźny. Słowo Boże docierało do uszu wiernych, jak niegdyś mogłoby przejść mimo tych uszu.
Więc i teraz niech będzie koniec z łatwizną! (jakby był z nią kiedyś początek). Dość dogadzania ciału, brzuchowi; będzie tu całkowita abstynencja. Jeśli patronem katedry ustanowił Kościół św. Jana Chrzciciela, który chodził w skórze wielbłądziej i żywił się miodem leśnym i szarańczą, ascetyczny styl życia będzie tu jak najbardziej na miejscu. Może nie post, ale maksymalna powściągliwość.
Zaczął swą posługę od pielgrzymki do grobu św. Jadwigi, prosząc o opiekę i patronowanie zamierzonemu nowemu dziełu. „Dzieło Miłosierdzia pod opieką św. Jadwigi” — tak brzmiała nazwa. Kiedy wrócił do Breslau, w kancelarii leżał pokaźny stos listów — głównie z diaspory i Górnego Śląska — z prośbami o przyjęcie „bezpańskich” dzieci do zakładów wychowawczych, a bodaj do rodzin — na wychowanie i pod opiekę. Widział w tym rękę św. Jadwigi, pierwsze jej wskazanie. Wtedy też po raz pierwszy zastosował taktykę poprzednika, który stanął niegdyś wobec takiegoż samego wyzwania. Zwrócił się do diecezjan o podawanie adresów rodzin, które byłyby skłonne przyjąć — warunki do omówienia — takie dzieci do siebie i zadbać o nie. Nie brakowało wtedy odzewu, a nawet przerosło ono wtedy oczekiwania, z czego wnioskował, że w dziełach miłosierdzia nie braknie mu pomocy świętej Jadwigi. W 1929 roku wystawił jej kościół w Zaborzu, drewniany, żeby szkody górnicze go nie pokonały, może najładniejszy w całej diecezji. Urzędował tam teraz pater Janik, specjalnie wybrany. Skarżył się ostatnio na kłopoty z „grupą operacyjną”. Nie cieszy się zaufaniem władz. To z kolei jeszcze bardziej potęgowało zaufanie kardynała Bertrama i upewniało go, że i św. Jadwidze nie są obce te nowe problemy. Prędzej czy później zostaną więc rozwiązane, tak czy inaczej.
Zwrócenie szczególnej uwagi na najuboższych nie było bynajmniej wyjściem naprzeciw złośliwym postulatom bezbożników z okresu weimarskiego ani świeżej, najzupełniej poważnej „trosce” narodowosocjalistycznej, która za jedyny obowiązek, rację bytu i cel Kościoła uważała dzielenie się kościelnymi i księżowskimi pieniędzmi z bliżej nie wymienionymi biednymi (skąd w III Rzeszy biedni, nie wyjaśniano). Drugim obowiązkiem księży byłoby wedle tej logiki przykładne życie w biedzie. Było czymś przykrym, gdy uprzejmy jak zawsze gauleiter dawał księżom za przykład św. Franciszka z Asyżu. „– Do takiego Kościoła od razu bym powrócił”. Doprecyzował zaraz, że chodzi o „Kościół, w którym człowiek jest na pierwszym miejscu, który o dobro człowieka dba przede wszystkim, nie o jakieś urojenia”. Miało to znaczyć, że nie wszystko jeszcze stracone, że kto wie, że Kościół — o ile w porę przypomni sobie o „człowieku” — może odzyskać wiarygodność w jego, gauleitera, oczach. Złodziejska logika i tyle. A swoją drogą wielu teraz występowało z Kościoła, zachęcanych do tego przez partyjnych zwierzchników. Trwało to od dobrych kilku lat. Ojciec święty Pius XI bardzo stanowczo nalegał na sprzeciwianie się takim namowom. Oczywiście zwracał się do katolików, nie do gauleiterów czy kreisleiterów, tych dotyczyły tylko napomnienia i ostrzeżenia. Do urzędników słowa Papieża dotarły drogą służbową, burząc krew w żyłach. Już sama retoryka encykliki „Mit brennender Sorge” — Z palącą troską… — wydawała się wielce obraźliwa i agresywna. „Jeśli kusiciel lub gnębiciel — pisał Ojciec święty — przystąpi z judaszową intencją skłonienia katolika do wystąpienia z Kościoła, ten może mu tylko, za cenę ciężkich ofiar doczesnych, powiedzieć słowa Zbawiciela: »Idź precz, szatanie! Jest bowiem napisane: Panu Bogu swemu będziesz oddawał pokłon i Jemu samemu służyć będziesz«”. Kardynał Bertram wraz z arcybiskupami Faulhaberem z Monachium i von Galenem z Münster uczestniczył w tworzeniu zasadniczych zrębów tego tekstu, zwłaszcza w partiach, które tyczyły się bezpośrednio sytuacji w Rzeszy. Pamiętał, że radził strzec przekazanej do parafii kopii jak źrenicy oka, nim zostanie odczytana z ambon. Na wschodniej rubieży schowano ją do tego czasu w tabernakulach. Encyklika została odczytana. A przecież wszędzie mogło być jak w Rheine, w diecezji von Galena, gdzie gestapowiec głośno i bez najmniejszego skrępowania, nie licząc się z ludźmi zgromadzonymi w kościele w dużej liczbie, zagłuszał słowa czytającego kapłana, nakazując przerwać czytanie. Kiedy ksiądz nie usłuchał, gestapowiec wszedł na ambonę i wyrwał z jego rąk plik z encykliką. Ci, którzy byli tego świadkami, już nie będą mieli żadnych złudzeń. Wiedzą teraz, o co naprawdę trzeba się modlić i skąd płyną zagrożenia. Tego co widzieli i słyszeli, nie widzieli i nie słyszeli wcześniej najstarsi z nich. Przynajmniej tyle tam z tego dobrego będzie, że jawne się stały „zamysły serc wielu”. Nie tylko von Galen był wstrząśnięty, gdy się dowiedział.
W każdym razie kardynał Bertram już na wstępie swej posługi w Breslau nie podjął zaprzęgowego zwyczaju swego poprzednika. To, co okazywało się dobre w przeszłości, może zostać zastąpione innym lub większym dobrem. Uznał, że chodzenie do katedry na piechotę bardziej pasuje do obecnego czasu. W razie wątpliwości próbował wyobrazić sobie niewygody, jakie w tej samej chwili musieli znosić jego konfratrzy osadzeni w Dachau, a wtedy wątpliwości pierzchały niczym pokusy przed wodą święconą. Brama pozostawała teraz zamknięta, a interesantom wystarczały dwie, podobnie kute furtki przylegające do niej niczym skrzydła ołtarza. Urzędnicy państwowi, gdy podjeżdżali zwiastować kolejną złą nowinę, parkowali na ulicy przed bramą.
Zresztą w dni powszednie również kardynał Kopp, gdy za cesarskich czasów celebrował mszę nie w pałacu a w katedrze, chodził tam piechotą, to tylko dwa kroki; nie codziennie zdarzała się sześciokonna uroczystość. Zwykła msza, tak wcześniej, jak i teraz, odprawiana była zazwyczaj o godzinie szóstej rano, w wewnętrznej kaplicy pałacowej.
III. Piechotą z katedry św. Jana Chrzciciela
Kardynał Bertram chciał dziś uhonorować rodzinę zmarłego w Norwegii żołnierza, syna dobrych zaangażowanych parafian, zacnych ludzi, stąd jego obecność przy ołtarzu w katedrze na porannej mszy. Żołnierz uległ wypadkowi, nie w boju, ot nieszczęśliwy wypadek niezwiązany bezpośrednio z obowiązkami okupacyjnymi. Tylko że śmierć pozostaje śmiercią, a ból najbliższych zawsze taki sam. Z powodu mrozu wnętrze świeciło pustką. Starsi wiekiem, którzy wydeptywali ścieżki do kościoła, przezornie woleli zostać w domu. Przyjdą wieczorem, a może w ogóle dziś nie przyjdą. Jeszcze niedawno stała tu szopka i choinki, nadając wnętrzu wrażenie przytulności i ciepła. Teraz już było po Ofiarowaniu Pańskim. Nieliczni uczestnicy mszy, za wyjątkiem rodziny żołnierza, siedzącej w drugiej ławce, czyli pierwszej z blatem, siedzieli w rozproszeniu. W ostatniej ławce dała się widzieć kierowniczka Miejscowej Grupy Kobiecej NSDAP, na którą w tym dniu przypadł dyżur. Kardynał wiedział, że zostanie sporządzona notatka, ale cóż tam mogą po takiej mszy napisać. W krótkiej homilii były tylko wzniosłe, pocieszające słowa, jak w mowie pogrzebowej. Bóg nie stracił należnej chwały z powodu obecności tej nieszczęsnej. Po zakończeniu mszy rozmawiał chwilę w zakrystii z rodzicami zmarłego. Wręczyli mu dodatkową kopertę. Przyjął dla biednych świętej Jadwigi.
Mieszkańcy ulicy Katedralnej widywali więc nieraz swego arcypasterza, gdy powoli zmierzał do katedry na nabożeństwo, nie zawsze w towarzystwie. Czasem o lasce. Pastorał czekał w zakrystii. Przy okazji poznawali też z widzenia dyżurne kobiecej grupy miejscowej, które były wzorem punktualności. Początkowo dziwiono się bezwstydowi tych kobiet, potem przyzwyczajono się i chyba uznano je za urzędową cząstkę rzeczywistości, przedstawicielki państwa. Mimo wszystko udawały pobożność, klękały, czyniły znak krzyża. Wyglądały jednak na zażenowane, gdy kardynał spojrzał której w oczy. Ale strach przed przełożonymi był większy. — Nie sądźcie, bo nie wiecie, co dzieje się w duszy tych kobiet — mawiał kardynał, gdy go o to pytano.
Teraz wracał, wspierając się na ramieniu Heiniego, ministranta. Okutany w futrzaną czapę i ciemny wełniany księżowski płaszcz, nie był podobny do siebie bardziej niż do innych księży. Może nawet mniej do siebie niż do nich. Natura obdarzyła go niskim wzrostem, a ascetyczne odżywianie pozwoliło mu zachować chłopięcą szczupłość, więc w oczach obcych mógłby nawet uchodzić za rówieśnika Heiniego, gdyby nie poważniejszy, dorosły ubiór i ostrożne, niespotykane u młodzieniaszka stąpanie, jakby teren, po którym się idzie, mógł się w każdej chwili zapaść. Ani śladu purpury kardynalskiej, wszystko to teraz schowane pod szczelnym zimowym okryciem. Również powolny chód i to wspieranie się na ramieniu chłopca kazałyby domyślić się osoby starszej. Mieszkańcy ulicy rozpoznawali bez błędu ten charakterystyczny, powolny, starczy chód. Miał już osiemdziesiąt dwa lata.
Śnieg zniknął z ulicy, zmieciony o wczesnej, jeszcze ciemnej godzinie przez służbę. Mróz i nadal wczesna pora sprawiły, że nie było tu jeszcze ruchu. Nieliczni uczestnicy nabożeństwa rozeszli się, gdy rozmawiał w zakrystii z rodzicami żołnierza. A ci mieszkali po przeciwnej stronie katedry. On zdecydował się na wyjście główne, na wprost Katedralnej. Na tej wybrukowanej dużymi kamieniami ulicy, która zaczynała się za ciężkimi drzwiami, też czuł się u siebie. Liczne zabudowania zwartej zabudowy stanowiły własność kościelną, dając pomieszczenie wydawnictwu, instytucjom charytatywnym, kolegium polskiemu, seminarzystom i duchownym zatrudnionym w kurii. Idąc do katedry i wracając z niej, nie musiał przemykać chyłkiem „po drogach świata”, po obcym wrogim terenie, gnieździe żmij i siedlisku pokus. Ulica Katedralna była katedralną nie tylko z nazwy, ale w dosłownym tego słowa znaczeniu, jak gdyby kiedyś pokropiono ją wodą święconą, a Niebo wzięło ją pod swą opiekę. Statua Matki Boskiej z Dzieciątkiem, którą przed chwilą minęli, patrzyła w perspektywę ulicy jako gwarant bezpieczeństwa przechodniów. Duch bałwochwalstwa nie sięgał tu, nic nie zaświadczało o nowym znaczeniu starogermańskich bóstw czy nowo ukutym micie krwi i rasy. Tutaj Wodan nie rządził. Czasem dał się widzieć dyżurny grupy operacyjnej, stojący gdzieś na schodkach we framudze drzwi. Teraz nikogo nie było. Mróz nie zachęcał do rozmów z Heinim. Nie było więc zwyczajowych pytań, co w domu, czy brat Ulrich pisał z Zachodu, i co tam w szkole — czy da się tam jeszcze wytrzymać? Przed kilkoma dniami rozwiązano Katolicki Związek Młodzieńców, zostanie tylko Hitlerjugend i Bund Deutscher Mödel. I pomyśleć, że wciąż obowiązywał konkordat z 1933 roku, gdzie prawa szkoły wyznaniowej były gwarantowane, a z tego samego powodu również byt stowarzyszeń pobożnych nie powinien być niepokojony. Nie chce się dziś wierzyć, że to strona rządowa zabiegała o podpisanie konkordatu! O tak, Hitler był za! Jak to on powiedział po podpisaniu? „– Konkordat stworzył podstawy zaufania, szczególnie istotne w nasilającej się walce z międzynarodowym żydostwem”.
Po czterech latach od podpisania konkordatu, Pius XI czuł się zmuszony wystąpić z tą encykliką, skierowaną zarówno do wiernych Kościoła niemieckiego, jak i rządzących w Rzeszy. Nowe państwowe stowarzyszenia nie powinny umniejszać praw stowarzyszeń katolickich — a wtedy już działo się to jawnie i bezwstydnie. Kościół stał na stanowisku, że jeśli Państwo tworzy jakieś państwowe stowarzyszenie, do którego muszą należeć wszyscy, to młodzież i rodzice „mają bezsporne i niezniszczalne prawo domagać się, żeby takie obowiązkowe stowarzyszenie było wolne od wszystkich czynności, w których przejawia się duch wrogi chrześcijaństwu lub Kościołowi”. Gdy HJ i BDM przejmą czas młodzieży, pogłębi się problem ze święceniem niedzieli, to pewne. Po raz pierwszy zetknął się z podobnym zagadnieniem w roku 1916, kiedy władze wprowadziły w niedzielne przedpołudnia obowiązek ćwiczeń paramilitarnych. To było przyczyną, że uczniowie zaczęli opuszczać niedzielną Eucharystię. Zwrócił się wtedy do władz z prośbą o zmianę pory tych ćwiczeń. Ministerstwo Wojny zmieniło wtedy przepis, nakazując tak dostosowywać porę ćwiczeń, by już nie kolidowało to z godzinami mszy. Można? Jakże wiele wówczas było jeszcze dobrej woli. Teraz słowa Kościoła kierować musiały się już wprost do młodzieży, która z bezradnością, na progu konfliktu sumienia pytała co czynić. Ojciec święty nie zostawił młodych w rozterce. „Z obojętnością graniczącą z pogardą pozbawia się dzień Pański — tymi słowami zwrócił się do nich w encyklice — jego świętości i skupienia, jakie odpowiadają najpiękniejszej tradycji niemieckiej. Pełni ufności oczekujemy od wierzącej młodzieży katolickiej, że wobec państwowych organizacji przymusowych podkreśli silnie swe prawo do chrześcijańskiego święcenia niedzieli, że dbając o rozwój fizyczny, nie zapomni o swej duszy nieśmiertelnej, że nie pozwoli, aby zło odniosło nad nią zwycięstwo, lecz przeciwnie, będzie usiłowała dobrem zło zwyciężać, a jej największym i najświętszym pragnieniem będzie, by na bieżni wiecznego żywota zdobyć koronę zwycięstwa”.
Wkrótce mają też zakazać modlitw w budynkach szkolnych i zdjąć krzyże. Nie będzie się już wynajmowało pomieszczeń szkolnych na cele kościelne. Tego ostatniego dowiedział się od zaufanego człowieka z kuratorium. To już będzie koniec. Przed czterema laty już, w punkcie 59 encykliki, stało: „nauka religii w szkole jest kontrolowana i ograniczana przez czynniki niepowołane, przeciwko tejże religii działa się systematycznie i nienawistnie w wykładzie innych przedmiotów”. Tak było już wtedy. Kardynał znał tekst „Mit brennender Sorge” niemal na pamięć. Faulhaber i von Galen pewnie też, obecność tego punktu uznali bowiem za szczególnie ważną. Przykłady, jakie Ojcu świętemu dostarczyli, nie były jednostkowymi, oderwanymi incydentami.
Przyszło to kardynałowi do głowy, gdy pomyślał z troską, co też czeka w najbliższym czasie Heiniego, i czy długo będzie miał jeszcze z tego chłopca pożytek przy ołtarzu, gdy tak jak dziś odprawiać będzie o poranku mszę w katedrze.
Powoli dochodzili do pierwszej furtki, tej z lewej strony bramy. Wybiegł z niej Rudi, pracownik fizyczny w obejściu pałacowym, trochę speszony, że dopiero teraz. Przywitał Eminencję, jeszcze się dziś nie widzieli. Przyjęło się, że domownicy, a Rudi też się do nich zaliczał, dla „uproszczenia procedur” nie całowali pierścienia. Zima, mróz i grube jednopalczaste rękawice kardynała czyniły to ustalenie jeszcze bardziej teraz oczywistym. Rudi podał ramię z drugiej, wolnej strony. Kardynał odprawił Heiniego. Chłopiec pobiegł szybko przed siebie i zniknął w głębokiej perspektywie ulicy. Od strony dworca dał się słyszeć przeciągły gwizd lokomotywy pociągu, który po nocy na trasie opuszczał teraz Breslau w dalszej drodze na wschód. Kardynał Bertram oczekiwał gościa, co prawda nie zapowiedzianego, ale którego wizyty mógł się w danych okolicznościach spodziewać. Pewny był niemal, że ksiądz Anton Korczok odwiedzi go w swej drodze powrotnej do Gleiwitz.
Siostra Notburga czekała ze śniadaniem. Dygnęła. Też była domownikiem. Nie podawała, bo biskup koadiutor Ferche i tak by nie zaczął bez przełożonego. W kancelarii słychać było jego powolne, jakby pełne zadumy kroki. Były to kroki człowieka w słusznym wieku, ustatkowanego, po pięćdziesiątce. Tam zwykł czekać na powrót ordynariusza, którego wczesne wyjścia zdarzały się na tyle rzadko, że nic tu nie stanowiło problemu. O tej porze kancelaria i tak nie była dostępna dla interesantów, a stosunkowo niewielkie rozmiary pomieszczenia sprawiały, że było tam cieplej niż gdzie indziej. Siostra Notburga odebrała okrycie i futrzaną czapkę z szalikiem i rękawicami w środku. W refektarzu też palił się ogień. Cug w piecu kaflowym huczał i szumiał jak gwałtowny wiatr, ale ciepło jeszcze nie ogarnęło wszystkich kątów, nawet wszystkich miejsc przy stole. Otwarty popielnik rzucał na ścianę snop pomarańczowego światła. Zastawa stołowa leżała w zasięgu ciepła. Krzesło sekretarza stało dziś puste, blat przed nim nie był zastawiony. Przebywał poza pałacem, wczoraj wysłany z listami, które tym razem roztropniej było przewieźć „siłami kurialnymi” niż powierzyć poczcie.
Jakże odważna to encyklika! Kardynał widział w tym odwagę arcybiskupa von Galena, który miał ją wypisaną na herbie, jako zawołanie biskupie: Nec laudibus, nec timare — Nic dla pochwał, ani ze strachu. Klemens August von Galen miał wzrost olbrzyma, co przy niskim wzroście kardynała Bertrama, stwarzało dla oczu obcych dość komiczne zestawienie. Papież powiedział o Galenie, że jest olbrzymi nie tylko z powodu wzrostu. Tak więc ów dokument papieski, przeznaczony dla dodania odwagi Kościołowi w Niemczech, kończy się słowami, które oby okazały się prorocze: „Nieprzyjaciele Kościoła, sądzący, że ostatnia jego godzina już nadeszła, poznają wówczas — jesteśmy tego pewni — że zbyt szybko się radowali i przedwcześnie chwytali łopatę grabarza”.
Ale to było pisane jeszcze przed wojną, Hitler nie miał za sobą żadnego z niedawnych zwycięstw, które w oczach wielu obywateli ukazywały go teraz w nowym świetle, jako wskrzesiciela Wielkich Niemiec, tak okrutnie ukrzywdzonych w Wersalu. Jeszcze padały wtedy z jego ust zapewnienia o woli utrzymania pokoju. I Chamberlain był za „pokojem dla naszych czasów”. Jeszcze można było łudzić się, że naruszenia konkordatu stanowiły tylko skutek czyjejś samowoli albo że wynikły z błędnej interpretacji jego postanowień na jakimś niskim szczeblu urzędniczym. I tak walec toczył się dalej, przez nikogo nie powstrzymany, równając do bliżej nie określonego poziomu. Pius XI umarł, niech żyje Pius XII! Tylko że troska staje się coraz bardziej paląca, wyzwania rzucane są w twarz Kościoła coraz brutalniej, coraz cyniczniej. Kardynał pamiętał, jak w maju 1939 roku, na wstępie swego pontyfikatu, Pius XII zwrócił się do Hitlera z pisemną prośbą, by ten dołożył wszelkich starań dla utrzymania pokoju. Führer zapewnił, że nie ma żadnego zagrożenia wojną.
Niepokojące i bolesne sprawy wykazane w „Mit brennender Sorge” nie straciły aktualności, więc i wskazania obowiązują nadal. Ta encyklika to najskuteczniejszy jak dotąd oręż Kościoła. Słowa prawdy trzymane były w sercu, na podorędziu, jak książki w podręcznej biblioteczce, dostępne w każdej chwili. Nie nosiło się ich na piersi, dumnie, jak ryngraf czy szkaplerz. Trzeba było uważać, by i ich nie dosięgły razy, sypiące się co rusz na słowa i czyny Kościoła. Zachowane być miały na czas oznaczony. „A jeśli się opóźnia, ty go wyczekuj”…
Obrócił się w drzwiach refektarza.
— Niech siostra zawoła biskupa Josepha — sam nie chciał podnosić głosu.
IV. Rommel już w Afryce
Jedli w milczeniu, popijając pieczywo czarną kawą zbożową. Cały posiadany zapas kakao przekazali już siostrom z wydziału charytatywnego, które kompletowały paczki z żywnością. To samo uczyniono w nuncjaturze. Większa ilość miała być przekazana przez Watykan, który zachował drożność kontaktów z ciepłymi krajami. Zegar tykał miarowo, jednostajne ruchy wahadła działały usypiająco. Noc pierzchła już przed godziną, ale dzień nie śpieszył się z nadejściem, zasłonięty szarymi chmurami, podobnymi do szmat, którymi siostra sprzątaczka zmywała podłogi. Ciśnienie spadało. W pewnym wieku czuje się to wyraźnie w żyłach, kościach, w samopoczuciu, właściwie nie wiadomo w czym. Bywa, że ludzie wiekowi zastygną na chwilę, by spojrzeć na siebie równocześnie: o, ciśnienie spadło! Biskup Ferche dopiero dochodził do słusznego wieku, jeszcze nie poświadczał spadku ciśnienia. Niemiecki Górnoślązak z Rybnika, towarzyszył Kardynałowi przy tym stole dopiero od roku. Wcześniej siedział tu biskup Walenty Wojciech, z pochodzenia polski Górnoślązak z Pless (z Pszczyny), zmarł w zeszłym roku. Byli tu jak najbardziej na swoim miejscu, obaj biegli w mniejszościowej polszczyźnie, Ferche mówił też po czesku, bo i to bywało potrzebne. Nagle te sprawy stały się w państwie kością niezgody, wkroczyły też do Kościoła, stąd myśl o tym. Działania władz w tym względzie sprawiły, że była to już myśl codzienna, problem bieżący, na już, a przecież po ludzku nie do rozwiązania. Oto mowa serca była rugowana z Kościoła! Kiedy w 1938 roku wygasła konwencja o ochronie mniejszości, przystąpiono do realizacji pomysłów, które tylko ową konwencją były dotychczas wstrzymywane.
Pusto tu teraz. Przy stole i w korytarzach. Niegdyś goście pojawiali się spontanicznie, jak to w świecie ludzi szczęśliwych i wolnych. Oczywiście znali miarę, co wypada, a co nie. Młodzież katolicka, ta zorganizowana w związku, była radosna. Ciemności czasu sprawiły, że teraz nawet wielu księży skapcaniało. Nigdy wcześniej nie mieli do czynienia z absurdami i bezczelnością państwową. Gościnność, którą Kardynał chciał zaszczepić w całej kapłańskiej wspólnocie, teraz jakoś zeszła na plan dalszy. Mówić o niej w obecnych czasach to trochę tak, jakby człowiekowi w żałobie powiedzieć, że „smutny święty, to żaden święty”. Nie ten czas, nie o taką świętość teraz chodzi. Od obiadów oczywiście się nie wymigiwali, nadal czuli się zaszczyceni zaproszeniem, no i siostry tutejsze dobrze gotowały, a śląskie drogi dalekie, trzeba się posilić przed drogą powrotną. Tylko że radości przy tych obiadach mniej niż dawniej. Ale jeśli nie zostali specjalnie wezwani, to na wizytę u swego przełożonego decydowali się jedynie w przypadku dobrze uzasadnionego powodu — najczęściej urzędowego lub sprawy tak nowej, że żaden bystry umysł księży profesorów w seminarium nie uprzedził ich o możliwości jej zaistnienia. Potrzebowali rady. „– Co u was słychać?” albo „– Jak wam się powodzi?” — brzmiało od jakiegoś czasu jak szyderstwo. Źle się wszystkim powodziło, a zapowiadała się zmiana na gorsze. Zaprzestał podkreślać znaczenie tamtej zwykłej, staroniemieckiej gościnności. Nowa była wyzwaniem, jakiego wcześniej w takiej formie nie było. Przyjdzie dzień, że posadzi tu przed sobą wędrowców z dalekich stron. Miejsca przy stole wystarczy. Tworzyły się już skupiska robotników przymusowych, w budynkach przykościelnych lokowano przesiedleńców z Bukowiny; nimi też trzeba będzie się zająć. Na razie kazał otworzyć garkuchnię, starając się nadać jej pozór instytucji świadczącej o dobrobycie, nie o biedzie. Władze nie godziły się na biedę w Rzeszy, tak przecież sprawnie zarządzanej.
— Rommel już w Afryce — biskup Ferche podzielił się świeżą wiadomością radiową. — Podobno Afrika Korps też już się wyładowuje.
To nie była dla nich dobra wiadomość. Wiedzieli jednak, że w powszechnym odczuciu ten powrót po latach do Afryki wielu Niemcom sprawi niemałą satysfakcję. Istnieje prosta radość ze zwycięstw i rozszerzania wpływów, duma z państwa. Niemieckie kolonie leżały tam odłogiem, oddane w Wersalu pod mandat angielski, francuski i belgijski, zwycięstwo na zachodzie nie zmieniło tamtych ustaleń. Ale za tą wieścią pójdą pewnie kolejne: śmierć, żałoba, msze za dusze młodych chłopców, łzy rodziców, narzeczonych, także sieroctwo w młodych małżeństwach. Już zginęło kilkadziesiąt tysięcy — po cóż ma ginąć drugie tyle! To samo po wrogich stronach konfliktu. A wydawało się, że po półtora roku kampanii wojennych w Europie naród niemiecki żył będzie wreszcie w pokoju. Owszem, walczyły okręty na Atlantyku, Włosi toczyli swe własne boje afrykańskie i bałkańskie, wystarczająco egzotyczne i odległe, by tutaj można było jednak podjąć pokojową pracę. Ileż modlitw w intencji pokoju poszło już w Niebo! Kardynał Bertram nie miał złudzeń, że czas wstrząsów jeszcze nie minął. Moc modlitwy, tak zwykle skuteczna i cudowna, tak rozweselająca zaspokojone serca, teraz zdawała się zawodzić. Był to zawsze niezawodny znak, że cierpliwość dobrego Boga wyczerpała się i że nawet święci nie postawią żywego muru przeciw złu. Wiadomość o lądowaniu w Afryce kazała domyślać się, że oto mijał kilkumiesięczny okres oddechu i ulgi w potoku wieści wojennych. Kolejny miesiąc nie musiał już być miesiącem pokoju.
W prasie padały ciepłe słowa o bolszewikach (ale nie o rodzimych komunistach), od czasu do czasu dorzucano do tego ognia kilka zdań jak drewienek do ogniska, by nie przestało się tlić. Nie wydawało mu się to szczere. Umowa handlowa z Rosją sprzed miesiąca już weszła w życie i działała, więc surowce stamtąd płynęły nieprzerwanie. Dla Kościoła nie mogło to mieć wielkiego znaczenia. Oby tylko nie zaczęto tu kopiować wzorców, które tam zniszczyły Cerkiew i wszelką religię! Sformowanie Afrika Korps oznaczało, że wkrótce podsycony zostanie też dogasający ogień walk z Anglikami. Co wyniknie ze styczniowej wizyty Antonescu i cara Bułgarii u Führera? Niechybnie niemiecka pomoc dla Włochów także w Grecji, a więc nowy front w wojnie z Anglią.
Kardynał nie obawiał się już teraz, że nie będąc biegłym w sprawach świata, a w sprawach wojennych w szczególności, mógłby pobłądzić w rozumowaniu. Gdzie Bóg jest na pierwszym miejscu, tam wszystko inne jest na swoim właściwym miejscu — co rusz to powtarzał. Po tylu latach pilnowania spraw Kościoła i pasterzowania duszom ludzkim wiedział, że i z fałszywych przesłanek dojdzie zawsze do prawdziwych wniosków. Bo wszystko co ziemskie — jest wtórne, drugorzędne. W sferze słów to tylko jest ważne, co objawione przez Boga, a objawione po to, by dusze dostąpiły radości Nieba. Ale znajomość Objawienia, z Nieba danego, jest dopiero początkiem drogi, nie tylko dla katechumenów. Czyny wysługujące Niebo dokonują się w czasie, w jakiejś przestrzeni ziemskiej. Jeśli podajesz kubek wody spragnionemu, czynisz to cielesnymi rękami, i w jakimś ziemskim języku prosisz, by zechciał wypić. Przez chrzest święty rodzimy się do nowego życia, ale pozostajemy w obrębie jakiegoś narodu, któremu służymy i w którego dziejach odczytujemy własną wielkość lub krzywdę. Tak to już jest, że kartę mobilizacyjną przysyłają z tego, a nie z obcego wojska, i że strzela się z karabinu w tę, a nie w inną stronę frontu. Tylko dusze nie podlegają cesarzom, führerom, ducom, conducatorom. Czasem trzeba umrzeć, by chociaż krew do tych ludzi przemówiła — bo to przecież też tylko ludzie — by chociaż ta krew przemówiła, zwłaszcza gdy niewinna. Tyle spraw było przed nim zakrytych, o tylu sprawach dziś milczano, ale wiedział, że kamienie wołać będą, gdy już nie da się inaczej. Kimkolwiek byli ludzie mu powierzeni, Chrystus umarł za każdego z nich, przelewając swą krew.
Kardynał miał obowiązki wobec dusz. Sprawy, od których zależało zbawienie, musiały dziać się w otoczeniu wieści wojennych, spraw świeckich. Panująca ideologia nie stawiała Boga na pierwszym miejscu, cóż dopiero mówić o prawach innych narodów, złączonych z narodem niemieckim wspólnotą chrztu świętego? Kardynał był Niemcem, dawał temu wyraz w słowach już niejeden raz, ceniąc sobie cnotę patriotyzmu; ale ponad tym była służba w jednym, świętym, powszechnym i apostolskim Kościele i na rzecz tego Kościoła. W archidiecezji wrocławskiej było to zrozumiałe bardziej niż gdzie indziej. Natarczywe i stanowcze żądania władz co rusz kierowały jego myśl ku problemowi. Oto język polski w jednej chwili znika z liturgii! I nijak nie można temu zaradzić. Jedynym na razie światełkiem w panujących ciemnościach jest szczęśliwe zakończenie — po tylu miesiącach! — sprawy księdza Korczoka. Dlaczego jeszcze się nie zameldował? Powinien już być na wolności… Poza tym wszystko jawiło się w barwach ciemnych.
Do ostatniej chwili — złej — o dwa kroki stąd, działało Polonicum, lektorat językowy, gdzie niemieccy księża kierowani do wschodniej rubieży diecezji musieli nauczyć się języka polskiego. Było dwieście czterdzieści takich parafii. Listy pasterskie też drukowane były w dwóch wersjach językowych. W wersji polskiej zamiast „Breslau” stało konsekwentnie „Wrocław”, nawet z tą polską literą diakrytyczną w środku. Dla Kardynała to nie były dwa odrębne światy, odległe od siebie o lata świetlne. Było to jego tu i teraz, taka uroda tej diecezji. Tłumaczenie tekstów na język polski należało dotychczas do biskupa pomocniczego, który powinien był wykazywać się dobrą znajomością tego języka. Nie trzeba było tłumaczy zewnętrznych. Zmarły biskup Wojciech, syn sołtysa spod Pszczyny, posługiwał się polszczyzną od urodzenia, początkowo w formie wiejskiej, nieeleganckiej; zdążył się przecież osłuchać w kościele, naczytać gazet, żywotów świętych, tak bardzo popularnych na tamtych polskojęzycznych terenach. Też musiał podszkolić się jeszcze w tutejszym lektoracie, dla pewności. Biskup Ferche miał w tym zakresie za sobą tylko Polonicum. Teraz mowa polska umilkła nie tylko tu, ale też w tych dwustu czterdziestu parafiach. Trzeba będzie przeczekać nienormalny czas. To minie. Wtedy poszuka się tłumacza poza gronem biskupów. Świat nie będzie wiecznie uzurpował sobie praw wobec Boga i natury. Żądania władz stały się stanowcze. Pieśni polskie uważano już za jawną prowokację. W końcu postawiono kardynałowi ultimatum.
Księżom proboszczom, których to dotyczyło, wysłał wtedy zawiadomienie, że powrót do nabożeństw w języku polskim będzie możliwy, gdy ustąpią obecne okoliczności.
V. Listy kardynała Bertrama
Kiedy z dużym opóźnieniem, po śmierci papieża Piusa X, co o kilka miesięcy wydłużyło zwykły tryb obejmowania archidiecezji, i po wyborze Benedykta XV, co zakończyło zwłokę, otrzymał wreszcie sakrę i objął arcybiskupią stolicę, zaczął rządy od wydania Listu pasterskiego do diecezjan. Także tamten list był wydany w dwóch językach, przetłumaczony w Polonicum, to wtedy nie była dopiero jakaś nowość, ale ugruntowana praktyka. Gdybyż tak świat stał dziś wobec spełnienia się tylko tych zagrożeń, które widział wtedy przed sobą i przed Kościołem! Gdybyż na tym się było skończyło! Był to rok 1914, pierwszy rok Wielkiej Wojny. List został wydany 15 października, w uroczystość św. Jadwigi. Jakież zmiany zaszły od chwili śmierci poprzedniego pasterza! Arcybiskup Kopp umierał w czasie pokojowym, w pełni dobrobytu państwowego, w pełni dumy narodowej. Kościół był silny i szanowany, jak państwo. Gdy mówiono: „Jak kraj długi i szeroki”, to była w tym rzeczywista długość i rzeczywista szerokość. W Afryce Niemcy posiadały Togoland, Kamerun, Ruandę, Burundi, Tanganikę i Niemiecką Afrykę Południowo-Zachodnią ze stolicą w Windhoeku, zupełnie już niemieckim mieście. Na Pacyfiku Nowa Gwinea Niemiecka z licznymi wyspami i wysepkami: Karoliny, Archipelag Bismarcka, Palau, Nauru, Niemieckie Wyspy Salomona, Wyspy Marshalla, Mariany i Samoa Niemieckie. I jeszcze drobne dzierżawy terytorialne w Chinach.
„Pokój panował w naszym kraju w chwili, gdy zgasły Wasz Arcypasterz został złożony na miejsce ostatniego spoczynku. Tymczasem od wschodu i zachodu podniosła się i szaleje burza okropnej wojny nad Austrią i Niemcami. Cesarze obu państw, w Europie słusznie czczeni jako obrońcy pokoju, zostali zmuszeni uchwycić za oręż w obronie ojczyzny” — napisał. Zmienił nawet tekst modlitwy za walczących, dodając tam słowa: „Ochraniaj w szczególności statki i samoloty nawigujące”!
Mój Boże, dziś cesarz Wilhelm II rąbie drewno w miejscu swego przebywania na wygnaniu w Holandii. Na Maderze umarł świątobliwy młody cesarz austriacki Karol I. Jednak kiedy ówczesne czasy nazwał kardynał w tym Liście „obecnymi groźnymi czasami”, miał na myśli całkiem coś innego, niż oznaczałoby to dzisiaj. Główne niebezpieczeństwo upatrywał wtedy w oziębłości i obojętności względem prawdy objawionej, względem tajemnic Bożych zwiastowanych przez usta Chrystusowe. Zaraz potem wskazał na niebezpieczeństwo walki toczącej się z niezmiennością moralności chrześcijańskiej. Już wówczas też widział powolne a stałe rugowanie Kościoła z różnych dziedzin nowoczesnej kultury. I dostrzegł niebezpieczeństwo niezgody we własnych, katolickich kręgach, jakże gorszące, bo owocem mogły być herezje, rozdwojenie wśród braci, wzajemna nieufność. Wzywał do otwartego wyznawania wiary: „Trzymać się chcemy klejnotu tego mianowicie w czarnych chwilach. Właśnie w takich czasach święta, mocna wiara nasza umacnia słabych, oświeca błądzących, podnosi upadłych, pociesza umierających pewnością zbawienia”. Wojna realna ozdobiła to wtedy swoistą retoryką, również w sprawach wiary. „Stójcie uzbrojeni na murach tego miasta, kiedy nieprzyjaciele na klejnot ten drogi nastawają. »Gotów bądź, od tego wszystko zależy«, przysłowie to ma pełne znaczenie nie tylko we wojnie krwawej, ale tak samo we walce duchowej. Ucz się zatem zawczasu, jak masz bronić swej wiary. Potem wiara sama będzie ci tarczą ochronną w chwili napaści nieprzyjacielskich”. Czy mylił się co do zagrożeń? Już wtedy siano wiatr, by dziś zbierać burzę. Wobec obecnego czasu wojennego owe zagrożenia typowe dla czasów dobrobytu, czasów wygodnych, nie wydawały się już tak ważne. Teraz trzeba było działać interwencyjnie, to tu, to tam, jakby gasząc pożary. Ideologia coraz bezczelniej poczynała sobie wobec spraw czysto kościelnych.
Ówczesna optyka, patriotyzm i takie a nie inne rozłożenie akcentów w pojmowaniu spraw podyktowały mu wtedy słowa, które później odczytywano ze złośliwą intencją, gdy nastąpiły cesarskie abdykacje. Tak, napisał wówczas i to: „…podnosimy wzrok także do panującego nam króla, bohaterskiego cesarza Wilhelma II i do czcigodnego sędziwego cesarza i króla Franciszka Józefa, władcy diecezjan moich austriackich. Nie tylko z przywiązania do ojczyzny, ale także z obowiązku religijnego należy mi pomnieć na rządcę ziemskiego. Wierność poddaństwa jest nam świętą, ponieważ wszelka prawowita władza tu na ziemi od Boga pochodzi i dlatego związka, jaka mnie i Was z władcą kraju wiąże, od Boga jest poświęconą”.
Jeśli Kardynał rozmyślał nad tym także teraz, to dlatego, że będąc przewodniczącym episkopatu niemieckiego, zwanego Fuldajską Konferencją Biskupów, wpisany był, przynajmniej jakoś tak mentalnie, siłą tradycji i przyzwyczajenia, w struktury państwa. Można było widzieć w tym analogię do pozycji, jaką w cesarstwie zajmował Kopp. Stwarzało to czasem dogodną pozycję do interwencji lub składania próśb i wniosków. Papier firmowy i pieczęcie, jak za czasów Koppa, robiły swoje, gdy poczciwy niemiecki urzędnik brał je w ręce gdzieś w Berlinie. Przynajmniej u początków sprawy nadawano jej bieg urzędowy. Dopiero potem mogła utopić się w powodzi złej woli. Ale niekoniecznie. Ileż pism poszło, by wyciągnąć Korczoka z obozu! Pozycja osoby urzędowej zmuszała kardynała Bertrama też do czynienia zadość pewnym formom grzecznościowym i nowym zwyczajom. Właśnie jako przewodniczący episkopatu wysyła listy urodzinowe do Hitlera z życzeniami „wszelkiej pomyślności”. A przecież nie nazwałby Hitlera „bohaterskim führerem”, nie dowodziłby dzisiaj na tym przykładzie, że „wszelka władza od Boga pochodzi”. Wystarczająco wiele znaków już zaświadczyło, że ta władza walczy nie tylko z Kościołem, ale z Bogiem samym. I tylko dzięki temuż Bogu nie doszło jeszcze do bezpośredniego starcia. Ale liczba księży przebywających w Dachau sięgnęła już dwóch tysięcy…
Żydzi nadal znikali bez pożegnania, pustoszały kamienice, dzielnice. No przecież nie od dziś! Coś szykowano dla nich też w Generalnym Gubernatorstwie, jak nazwano pokonaną i okrojoną Polskę, podobno to coś na już, na teraz, na zaraz. Mówi się, że powstaną „żydowskie dzielnice mieszkaniowe”, będą tworzone skupiska, w związku z czym szykują się masowe przesiedlenia do nowych miejsc, być może planowana jest produktywizacja na rzecz przemysłu wojennego. Może jeszcze tydzień, dwa, a dowiemy się dokładnie, w czym rzecz. Tyle teraz pogłosek. A przepowiedni ile! Znajomy wysoki urzędnik potwierdził w rozmowie prywatnej, że szykuje się zmiana polityki wobec Żydów. Mówi się, że dotychczasowa praktyka zachęcania do emigracji nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Wyjechało pół miliona, cóż to jest wobec s k a l i p r o b l e m u… Albo nie mają pieniędzy, albo państwa docelowe robią im już trudności. Deportacja z terenów włączonych do Rzeszy na teren Generalnego Gubernatorstwa też okazała się na razie półśrodkiem. Do Dachau skierowano niewielki odsetek. Władze uważają, że są to wszystko rozwiązania tymczasowe, a potrzebne jest jakieś całościowe, ostateczne, by nie wracać dwa razy do spraw, które powinny być dawno zamknięte. Ale przynajmniej w Rzeszy dokonało się zauważalne o d ż y d z e n i e (mimo woli poczciwy ten człowiek, opowiadając o tym, używał argumentacji władz i nietolerowanego na gruncie kościelnym słownictwa). Żydów skieruje się do prac drogowych lub innych robót publicznych, co przy okazji będzie miało walor wychowawczy.
Jakakolwiek intencja legła u podstaw koncepcji owych „żydowskich dzielnic mieszkaniowych” w Generalnym Gubernatorstwie, Żydzi zostaną odseparowani od innych, idea segregacji znajdzie tam swe materialne ziszczenie. A z pewnością jest to dopiero zasiew zła, na owoce nie trzeba będzie pewnie długo czekać.
Przymusowa emigracja czy deportacja — cokolwiek miałoby być, urągało to prawom Bożym. Zajmował się tym Heydrich, ale widziano w nim tylko wykonawcę woli samego Hitlera.
Kardynał pamiętał, że nabrało to rozpędu po Nocy Kryształowej. Oto nagle ciemną noc listopadową 1938 roku rozjaśniła czerwona łuna pożaru, gdzieś wyły syreny strażackie. Wstał wtedy z łóżka, tknięty złym przeczuciem: czy to już? Czy to już to co nieraz widywał oczyma duszy? Wdział szlafrok i zdjął szlafmycę, by go w niej nie widziano. Zbiegli się do okien domownicy. Czy to Breslau się pali? Czy trzeba się pakować? Źle było widać. Z łuny na niebie nie dało się wywnioskować, gdzie się pali, co się pali. Rudi wyszedł na zewnątrz, szukając miejsca skąd lepiej widać. Na całej ulicy wyglądano z otwartych okien, sąsiedzi wymieniali się spostrzeżeniami. Ktoś z górnego piętra poinformował Rudiego, że to tylko Wielka Synagoga. Z taką informacją powrócił do pałacu.
Był kardynał arcybiskupem katolickim, Niemcem, a przecież w krzywdzie Żydów, ludu wybranego, widział też zagrożenie dla Kościoła katolickiego, zapowiedź możliwych bezpośrednich prześladowań, czytelny znak czasu. Jeśli przewidywanie jest słuszne, tak by to zapewne wyglądało. Zaiste, blisko są czasy Neronowe! W kolejnych dniach dziekani rejonowi meldowali mu o wydarzeniach w swych obszarach duszpasterskich. Spalono synagogę w Glatz, to samo w dużych miastach wschodniego zakątka diecezji: w Beuthen (Bytomiu), Gleiwitz i Hindenburgu… W całej Rzeszy sto siedemdziesiąt świątyń żydowskich. Prasa hitlerowska nazywała to spontanicznym gniewem ludu. Po tamtej nocy dwadzieścia tysięcy Żydów trafiło do Dachau.
Biskup Berlina Schreiber odradzał Kardynałowi wysyłanie życzeń urodzinowych do Hitlera, a ostatnio nawet ostro i w oczy sprzeciwił się tej praktyce. Nie chce, by czyniono to w jego imieniu, zwłaszcza że życzenia od episkopatu mogą być odczytywane jako wyraz uczuć wszystkich biskupów. Rozmyślając o tym w świetle swego pierwszego listu pasterskiego, z jakże jeszcze innych czasów, Kardynałowi nasunęła się nagle analogia ze sporem Pawła z Piotrem w Antiochii. Słowa Pawłowe, wtedy zapisane w Liście do Galatów, teraz zdawały się wypływać z ust biskupa Schreibera: „Gdy następnie Kefas przybył do Antiochii, otwarcie mu się sprzeciwiłem, bo na to zasłużył” (Ga 2, 11). Trzeba to będzie wziąć pod uwagę. Być może nastąpi w końcu jakieś przesilenie, które rozwiąże też takie dylematy, usunie wątpliwości, łatwiej będzie o poprawne interpretacje podobnych spraw. Wartość moralna czynów powinna być czytelna bez wątpliwości. Ale spróbujcie być czegokolwiek pewni w III Rzeszy! Gdzie kończy się roztropność, a zaczyna się błąd? Może lepiej będzie wysyłać te życzenia wyłącznie we własnym imieniu? A może trzeba będzie pocierpieć…
Zatopiony w swoich myślach, nie indagowany o nic przez biskupa Josepha, cierpliwie żującego swój chleb powszedni, ni z tego, ni z owego powiedział:
— To od stycznia w Dachau było już chyba piętnaście mszy świętych, w tym trzy msze niedzielne. Trzy? Albo cztery… — Policzył na palcach.
VI. W Dachau już zelżało…
Zamykano więc księży w obozach…
„Strzeżono więc Piotra w więzieniu, a Kościół modlił się nieustannie za niego do Boga. Tej nocy, której miał być wydany, Piotr skuty podwójnym łańcuchem, spał między dwoma żołnierzami, a strażnicy przed bramą strzegli więzienia. Wtem zjawił się anioł Pański i światłość zajaśniała w celi…”.
— Od zawsze nas tak traktowano — z goryczą przypomniał biskup Ferche, nie omieszkając dodać zaraz, że nie wolno nigdy tracić nadziei; cudowne uwolnienie Piotra z więzienia świadczy o tym dowodnie.
— Experto credite — przytaknął z wyrozumiałością kardynał. Któż zrozumie młodego. Czymże była pięćdziesiątka koadiutora wobec jego osiemdziesiątki. Jakież tam doświadczenia?
Pewne sprawy nie chciały się łatwo pomieścić w głowie, a rzeczywiste istnienie „obozów koncentracyjnych” należało do rzędu takich spraw. Obozy jenieckie z okresu Wielkiej Wojny nie mogły tu stanowić precedensu. Chronione konwencjami i regułą wzajemności, nadzorowane pilnie przez Czerwony Krzyż, mogły być jeszcze uznane za rycerską formę postępowania z pokonanym przeciwnikiem: Gloria victis! Tymczasem wyniszczające lagry koncentracyjne obecnej doby nic już z rycerskością nie miały wspólnego. Wymyślone przez Anglików w czasie wojny burskiej, zostały twórczo rozwinięte w bolszewickiej Rosji, a teraz dodano do tego niemiecką solidność. Dachau był pierwszym w sieci obozów, założony jeszcze w 1933 roku, gdy tylko Hitler doszedł do władzy. Teraz te wypryski rakowe pojawiały się gęsto. Buchenwald, Mauthausen, Gusen, budowano Auschwitz.
Najpierw spośród duchownych trafili tam księża niemieccy. Regułą było, że czyny, za które ich izolowano, w każdym innym czasie uznano by albo za błahostkę bez znaczenia prawnego, albo nawet by ich nie zauważono. Przeważnie chodziło o uchybienia wobec przepisów i zarządzeń nowych, wydawanych w dużej ilości po wygaśnięciu konwencji o ochronie mniejszości narodowych, a potem po przyjęciu przez władze twardego kursu wobec Kościoła. Można by powiedzieć, że była to radosna twórczość prawna, gdyby nie to, że ofiarom do śmiechu nie było. Pod błahymi zarzutami trafiali księża do ciężkiego czyśćca. Zdarzało się niejednokrotnie, że uwolnionych od kary przez sąd (są jednak jeszcze ludzie przyzwoici) zaraz potem, już za progiem sądu, zamykało Gestapo. Policja polityczna sprawowała władzę nadrzędną, co wynikało z powyższych faktów, a przy tym władzę o zakresie bliżej nie sprecyzowanym.
Dopóki umieszczanie w obozach dotykało tylko księży narodowości niemieckiej, można to było tłumaczyć tym, że z powodu napiętej sytuacji międzynarodowej, a potem już stanu wojny, władze wolą dmuchać na zimne. Wiadomo, że gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Ale kiedy po krótkiej wojnie z Polską z terenów wcielonych do Rzeszy zaczęli do obozów napływać polscy księża i zakonnicy, a zaraz potem także z Generalnego Gubernatorstwa — i to w liczbie zatrważająco wysokiej — kardynał Bertram pojął, że tym razem już nie o czyny chodzi. No bo zastanów się, człowiecze! Gdyby o to właśnie chodziło: o czyny przeciw państwu niemieckiemu, a bodaj przeciw prawom wojennym czy wojskom okupacyjnym, któż byłby w tym bardziej niewinny, a przez to mógłby czuć się też całkiem bezpieczny niż księża i zakonnicy! Nie podnosili broni przeciw Wehrmachtowi, byli bezbronni, nie rzucali klątw, nie drukowali i nie rozprowadzali ulotek, nie zasadzali się na przejeżdżające patrole. A jednak zgarniano ich — teraz już masowo — dla jakiegoś urojonego powodu. Byli niewinni, ale na tę chwilę ich liczba przekroczyła już dwa tysiące. Po kampanii na Zachodzie dołączyli duchowni z Belgii i Holandii. Informacje z obozów wydostawały się z trudem, wiedziano wszakże, że to przestrzeń wyjęta spod praw ludzkich i Bożych. Administracyjnie była to diecezja arcybiskupa Faulhabera, osiemnaście kilometrów od Monachium, ale obóz miał w sobie coś z eksterytorialności — gdzieżby wpuszczono tam Faulhabera! Jeszcze po tym, co od początku władzy narodowo-socjalistycznej wypowiedział w obronie Żydów! Jednak czasem coś się prześlizgnęło pomiędzy drutami. Było czymś niepokojącym, że rodziny tam zmarłych, otrzymywały zawiadomienia, w których podana przyczyna zgonu oscylowała między banalnym „zapaleniem płuc” a nie mniej banalnymi „zaburzeniami krążenia”. Podobno przywiązywano dużą wagę do utrzymania ładu i porządku. To też było wysoce niepokojące, bo wielu słowom nadawano teraz całkiem inne znaczenie, dokładnie odwrotne od właściwego. Weźmy przykład pierwszy z brzegu: Sicherheitsdienst — Służba B e z p i e c z e ń s t w a. Spróbuj poczuć się przy nich bezpiecznym! Ten „ład i porządek” też pewnie coś innego tam znaczył.
Ojciec święty był o wszystkim uwiadomiony. Nuncjusz apostolski w Berlinie, arcybiskup Cesare Orsenigo, otrzymał zadanie podjęcia negocjacji z władzami w kwestii uwolnienia kapłanów, a gdyby to nie przyniosło żądanego skutku, przynajmniej ulżenia ich doli. Oczywiście Kościół byłby gotów ponieść wszystkie lub część kosztów wynegocjowanych ulg. Do tych zakulisowych rozmów również papież wtrącał swoje trzy grosze, ilekroć dochodziły go jakieś bardziej alarmujące wieści. Bywało, że w rozmowach strona kościelna wymieniała nazwiska „nazbyt sadystycznych” lagerführerów, a władze zapisywały sobie te nazwiska, deklarując, że sprawdzą pogłoskę o ich „niewłaściwym zachowaniu” i w razie czego „podejmą odpowiednie kroki”. Zabiegi nuncjusza wspierane były przez kardynała Bertrama za pomocą nowej fali „polityki podań” i licznych protestów, gdy na dyplomatyczne owijanie w bawełnę brak było czasu. Korzystał kardynał przy tym z faktu, że wciąż pełnił funkcję przewodniczącego episkopatu niemieckiego; możliwe, że również jego doroczne życzenia urodzinowe dla Hitlera brane były za dobrą monetę i w optyce władz dobrze rokowały na przyszłość. Wkrótce nuncjusz poprosił go o bezpośrednie wsparcie w negocjacjach i przygotowanie jakiegoś kosztorysu możliwości finansowych, które episkopat, lub przynajmniej niektóre diecezje, a w razie najgorszym niechby chociaż diecezja Breslau, gotowe byłyby uruchomić dla ulżenia uwięzionym kapłanom. Ojciec święty nalegał, a i władze wydawały się być zniecierpliwione przedłużaniem się tej gry, świeczki jakoby nie wartej.
Jesienią 1940 roku nastąpił przełom w rozmowach. Niespodziewanie strona rządowa wykazała maksimum dobrej woli i zdecydowała się uwzględnić postulaty Kościoła.
Postanowiono więc, że Dachau stanie się obozem zbiorczym dla wszystkich księży przebywających obecnie w różnych obozach. Zostaną oni przewiezieni do tego obozu w najbliższym możliwym terminie. Przeprowadzenie tak dużej operacji logistycznej nie może nastąpić tak od razu, z dnia na dzień. Cierpliwości, panowie biskupi! Najwcześniej będzie to możliwe w grudniu. Nuncjusz i kardynał, nauczeni doświadczeniem administracyjnym, że daty szerokie lub całkiem niekonkretne łatwo ulegają bądź to rozpłynięciu się w niebycie, bądź odkładaniu ad Kalendas Graecas, nalegali na uzgodnienie daty konkretnej, której wykonawcy ustaleń będą się już pod osobistą odpowiedzialnością trzymali. Ta „osobista odpowiedzialność” rozśmieszyła, nie wiedzieć czemu, urzędnika ministerialnego, ale zgodził się z uzasadnieniem, że termin ściśle określony pozwala zaoszczędzić późniejszych sporów i wzajemnych pretensji. Przerzucił kartki w kalendarzu na biurku i ze swej strony zaproponował, by operację „przerzucania księży” rozpocząć w niedzielę, 8 grudnia, i kontynuować w miarę dostępu taboru kolejowego, jako działanie o wysokim priorytecie. Arcybiskupi spojrzeli po sobie, nie okazując uczuć, po czym skinęli jednocześnie głowami, że to dobra data. Urzędnik uznał to za osobisty sukces. „Zgodzą się na wszystko, co im się zaproponuje. Każdą datę przyjmują, nawet nie próbują się targować”. A oni wiedzieli już, że Niepokalanie Poczęta, której święto co roku obchodzi Kościół w tym właśnie dniu, oczekując łask z otwartych Bożych upustów, dała im czytelny znak swej obecności i działania. Mater habebit curam. A więc — 8 grudnia!
W toku dalszych rozmów władze zgodziły się, by w jednym z bloków urządzić kaplicę dla księży. Nie powinno to zająć dużo czasu, ale wykonane będzie dopiero, gdy już wszyscy księża będą na miejscu. Wydaje się, że rozsądnym terminem wykonania tych prac będzie styczeń. Działalność kaplicy „mogłaby zostać z a i n a u g u r o w a n a” już 21 stycznia przyszłego roku. Na pytanie, skąd pewność co do tak precyzyjnej daty, urzędnik zwierzył się „w zaufaniu”, że na ten dzień zapowiedziana jest w Dachau wizyta kontrolna Reichsführera Heinricha Himmlera, „a chyba wszystkim nam zależy, by pokazać się z jak najlepszej strony, czyż nie tak?” Oczywiście zgodzili się z takim punktem widzenia i zaakceptowali także 21 stycznia, co dla nich oznaczało z kolei wspomnienie św. Agnieszki, męczennicy. A więc wtedy już wszyscy księża z innych obozów i więzień powinni być na miejscu. Msze będą odbywały się codziennie rano.
Zwolnienie księży z wszelkich prac fizycznych ustalono na 25 marca. Do tego czasu „niezbędna będzie pomoc księży przy różnego rodzaju pracach; na pewno nie odmówią, bo przecież dla siebie samych będą pracować, dla swej wygody”. Jako że 25 marca to dzień Zwiastowania Najświętszej Maryi Panny, arcybiskupi nie odrzucili także tego terminu.
W atmosferze manifestowanej obopólnie dobrej woli, szybko pokonano także to, co początkowo mogło wydawać się barierą nie do przybycia, jako że nie miało precedensu. Kiedy urzędnik ministerialny otrzymał na piśmie potwierdzenie, że koszty „nadzwyczajnych potraktowań” w całości pokryje strona kościelna (rozdzielnik według ustaleń wewnątrzkościelnych), przedłożone mu wcześniej postulaty okazały się już do przełknięcia. Specjalne potraktowania, zwłaszcza dietetyczne, miały być wprowadzone z końcem marca, ale dopiero po zwolnieniu księży od prac fizycznych. Składać się na nie miały zwiększone przydziały gotowanej brukwi i chleba, codzienna półlitrowa racja kakao, tyleż piwa i na specjalne życzenie papieża także ćwierć litra wina. Kościół będzie mógł ponadto dostarczać księżom indywidualne paczki żywnościowe. Codziennie miało też księży obowiązywać „Bettruhe”, czyli leżenie w łóżku, w ilości jednej godziny przed południem i jednej po południu. Kaplica będzie stale otwarta i dostępna także do indywidualnej modlitwy, również po apelu wieczornym. Jeśli strona kościelna zechce dostarczyć księżom brewiarze, które są im jakoby „bezwzględnie potrzebne”, władze obozowe nie będą czynić przeszkód i dostarczą je adresatom, wyłączając z ogólnego zakazu posiadania książek. Gdyby strona kościelna uchylała się od uzgodnionych płatności lub następowałyby w tym względzie powtarzające się opóźnienia, specjalne potraktowania mogą zostać cofnięte.
Sprawy indywidualne nie mogą być przedmiotem niniejszych negocjacji. To w odpowiedzi na prośbę kardynała Bertrama, by zwolnić z Dachau jednego z jego kapłanów, księdza Antoniego Korczoka, proboszcza w Sosnitzy, to jest w Gleiwitz-Oehringen, który w świetle obowiązujących przepisów wydaje się być ewidentnie niewinny. Kardynał został poinformowany, że ta sprawa leży całkowicie w gestii Reinharda Heydricha, a ściślej Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, i musi być załatwiana osobnym trybem. Więc już tu nie nalegał. Nie będzie sobie jednak przynajmniej zarzucał, że nie próbował przy tak dobrej okazji. W sprawie Korczoka trzeba będzie sięgnąć po oręż podań, może raczej próśb. Ale trzeba to będzie zrobić nie zwlekając.
Heydrich był w NSDAP starym zasłużonym towarzyszem. Służył kiedyś w SS pod okiem Himmlera, potem zasłużył się w Sicherheitsdienst. Mówiono, że to on, we własnej osobie, zorganizował praktyczne wykonanie „nocy długich noży”, sporządzając listę proskrypcyjną SA-manów do wycięcia. Był więc rzeczywistym panem życia i śmierci wielu. Obecna funkcja szefa Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy też pewnie była pracą zgodną z zainteresowaniami i sprawiała mu wiele satysfakcji.
Wkrótce trafiło na biurko Heydricha kilka co najmniej próśb, podań i interwencji w sprawie księdza Korczoka. Brat księdza, Ignacy, wylegitymował się w liście zasługami z Wielkiej Wojny, w której służył wiernie na froncie francuskim, i przypomniał, że jego uwięziony obecnie brat też może poszczycić się krzyżem zasługi II klasy za posługę sanitariusza i kapelana lazaretowego w Ratibor. Prośby pisali też pozostali członkowie rodziny księdza Antoniego, w tym jego bratanek, ksiądz Franciszek, wikary w Gleiwitz u Chrystusa Króla, obecnie zmobilizowany w charakterze sanitariusza do jednostki stacjonującej gdzieś na terenach okupowanych na wschodzie. Episkopat wysłał najpierw oficjalne podanie o uchylenie decyzji o umieszczeniu księdza w obozie koncentracyjnym, podpisane przez komisarza Fuldajskiej Konferencji Episkopatu. Wobec braku odzewu, po pióro sięgnął kardynał Bertram, prośbę swoją motywując koniecznością uczynienia zadość zasadom sprawiedliwości przez organy sądowe. Wyszczególnił racje prawne przemawiające za uniewinnieniem Korczoka. Prosił Heydricha, by ten zechciał uruchomić tryb sądowy nadzwyczajny, który sprawi, że sprawiedliwości — jakkolwiek miałby brzmieć sprawiedliwy wyrok — stanie się wreszcie zadość. Obecny stan zawieszenia nie licuje z godnością urzędów państwowych.
O swojej interwencji kardynał poinformował rodzinę księdza, dodając, że „nie radzi się, aby przekazywać tę informację osobom trzecim”.
W święto Niepokalanego Poczęcia, 8 grudnia 1940 roku do Dachau zwieziono większość księży z innych obozów. Pozostali napłynęli w ciągu dni i tygodni. 21 stycznia, we wspomnienie liturgiczne świętej męczennicy Agnieszki, w nowo otwartej kaplicy odprawiona została pierwsza msza święta dla księży, jeszcze wtedy bez Hostii, tak zwana „sucha msza”. Kontrola, o której mówił negocjator z ministerstwa, wypadła dobrze, uchybień nie stwierdzono. Następnego dnia na ołtarzu była już Żywa Obecność. Jak to mogło wyglądać, co czuli księża, kardynał mógł sobie tylko wyobrazić. Mimowolnie nasuwały mu się słowa: „Oto ja jestem z wami…” Chrystus — z kapłanami — w Dachau.
W kilka dni później do kurii przyszedł list z Berlina. Reinhard Heydrich pisał:
„Jego Eminencja Adolf kardynał Bertram. Breslau N/S. Na podstawie podania Jego Eminencji z dnia (tu data) ponownie przebadałem okoliczności zatrzymania i uwięzienia kapłana diecezji Breslau, ks. Antoniego Korczoka, ostatnio proboszcza w Oehringen O/S. Z przykrością stwierdzam, że dotychczas nie zostały podjęte przez sąd apelacyjny w Berlinie kroki niezbędne do zakończenia tej sprawy. W najbliższym czasie zwolnienie wyżej wymienionego zostanie przeze mnie uskutecznione. (–) Podpis: Heydrich”.
Pismo o podobnej treści trafiło też do rodziny uwięzionego księdza.
A więc jednak — są jeszcze we władzach dobrzy, pomocni ludzie…
Chwała Panu!
VII. Sosnitza
Sosnitza, a właściwie Gleiwitz-Sosnitza, gdzie ksiądz Antoni Korczok był proboszczem w kościele Najświętszej Maryi Panny Wspomożenia Wiernych, a w świetle prawa kanonicznego nie przestał nim być również w Dachau, przed pięciu laty, w sierpniu 1936 roku, w ramach zapoczątkowanej wtedy akcji zniemczania słowiańskich nazw (a proces ten planowo posuwał się naprzód), przemianowana została na Oehringen, a ściślej na Gleiwitz-Oehringen. Nowa nazwa została przybrana od nazwy miejscowej kopalni „Consolidierte Oehringen”. Była bowiem Sosnitza wielkim ośrodkiem górniczym, z zakładem, w którym znajdowało zatrudnienie jedenaście tysięcy ludzi.
Zmiany odwiecznych nazw geograficznych irytowały księcia-kardynała. Powodowały konieczność uwzględniania tego w dokumentach i korespondencji urzędowej, konieczność wymiany pieczęci i papieru listowego z nadrukiem. Stanowiły efekt decyzji administracyjnej, bez związku ze zdaniem ludności czy jej przyzwyczajeniami. Obywatele pozostałych rejencji państwa niekoniecznie byli zainteresowani uczeniem się nowych nazw, zwłaszcza teraz, gdy w zestawieniu z innymi problemami działalność nazewnicza wydawała się być mnożeniem bytów ponad konieczność, a z braku brzytwy Ockhama końca temu nie było widać. Któżby w głębi kraju chciał uczyć się nowych nazw, gdy z tymi starymi, choć obco brzmiącymi, uszy zdążyły się przez pokolenia osłuchać, oczy oswoić, a usta wypowiadały je bezbłędnie. Problem odczuwalny był szczególnie na wschodzie diecezji, bo tutaj wieki historii pozostawiły w spadku mnóstwo takich nazw, obecnie zmienianych.
Kardynał Bertram byłby w tym może widział znak naszych czasów, nadrzędność racji państwowych nad sentymentem jednostek czy lokalnych społeczności, gdyby nie fakt, że te zmiany nazw spadły nań jak miecz Damoklesa, wcześniej zaledwie uświadamiany. Ledwie bowiem mianowano go ordynariuszem w Breslau, dokonana została pierwsza z serii zmian, które teraz następowały jedna za drugą. Na kresach diecezji, niemal przy obecnej granicy (wtedy jeszcze nie tak całkiem blisko), leżała wielka wieś powiatowa od wieków zwana Zabrze, z polskim „rz” wymawianym tam bez błędu, z polska. Po zwycięstwie Starego Marszałka pod Tannenbergiem nazwę przemianowano — decyzją większościową Rady Gminy — na Hindenburg, i tak już zostało, bo próba powrotu do starej nazwy, choć też przegłosowana poprawnie, nie została już przez Berlin zatwierdzona. Owo „burg” na końcu też miało swoją wagę, nobilitując wieś w uszach i oczach Narodu. Od czasu ustalenia granicy państwowej i ustanowienia diecezji katowickiej po stronie polskiej, był to teraz wschodni, najdalszy kraniec archidiecezji wrocławskiej. Do tego kąta, a właściwie ostrego klina w nowym konturze państwa niemieckiego, kardynał miał szczególny sentyment. Na osłodę poplebiscytową pozostały tam przy Niemczech trzy wielkie miasta górnicze: Gleiwitz, Beuthen i właśnie Hindenburg, któremu nadano wkrótce prawa miejskie i herb. Sukcesja biskupia sprawiała, że z dawnych wieków dziedziczył kardynał tytuł książęcy przywiązany do dóbr nyskich i otmuchowskich. Tu, w tym właśnie kącie archidiecezji, a nie w dalszych okolicach, utraconych po plebiscycie i polskim powstaniu, przetrwała pamięć o biskupach wrocławskich jako dawnych właścicielach tych ziem. Rozległe dobra rozciągały się wzdłuż rzeki Klodnitz od Cosel (Koźle), poprzez Ujazd, a potem przez Sosnitzę, Zabrze, Zaborze, do Biskupitz. Wszystko to otrzymał w roku 1260 biskup Tomasz I, a dziedziczyli jego następcy. Stare mapy wydzielały te ziemie spośród innych własności. Później Sosnitzę, Zabrze i Zaborze zakupił król bawarski, a od niego hrabia Karl Lazarus Henckel von Donnersmarck. Sosnitza długo jeszcze nie miała własnego kościoła.
Ciążyła Sosnitza zawsze ku Zabrzu, czyli teraz Hindenburgowi, należąc do powiatu i dekanatu zabrzańskiego, a jedyna bita droga łącząca miejscowość ze światem prowadziła do Zabrza i tamtejszego kościoła parafialnego św. Andrzeja. Żeby uczestniczyć w niedzielnej mszy, musieli mieszkańcy Sosnitzy przejść pięć kilometrów w jedną stronę, pięć w drugą. Nic dziwnego, że furmanki do przewozu węgla znajdowały w niedziele i święta inne, bardziej zasługujące zatrudnienie. Pył węglowy w sobotę wymiatano, dostawiano deski poprzeczne jako ławy, wyściełano pledami, zapraszano sąsiadów — i wio do kościoła! Tak było do tysiąc dziewięćset jedenastego, kiedy to Serce Jezusowe zlitowało się i pozwoliło wystawić tymczasowy kościółek, Sobie poświęcony. Była to mała, prowizoryczna świątynia, do której dojeżdżał kapłan z Zabrza.
Parafię erygował kardynał zaraz po objęciu urzędowania, w tysiąc dziewięćset piętnastym (a był to zarazem rok, kiedy macierzyste Zabrze przechrzczono na Hindenburg). Poczęto też zaraz zbierać pieniądze na nowy kościół, ale nim skończyła się Wielka Wojna, 100 tysięcy z tego funduszu ulotniło się bezpowrotnie (na wszystko wszakże były kwity), głównie z powodu inflacji, i budowa musiała poczekać.
Jakże potrzebny był w Sosnitzy ten nowy kościół!
Pozostał w Breslau sentyment do tych historycznych dóbr biskupich. Po podziale były to najdalsze kresy państwa i rejencji opolskiej, a także kresy archidiecezji, bo nie udało się kardynałowi utrzymać zwierzchności kościelnej nad terenami oddanymi Polsce. Po polskiej stronie granicy znalazło się wtedy milion dusz, pasionych teraz pasterską laską biskupa Adamskiego, niechaj mu Bóg nie poczyta grzechów.
Kończono właśnie budowę kościoła NMP Wspomożenia Wiernych, gdy umarł proboszcz Amand Ballon. Kardynał sięgnął wówczas po Korczoka, który był wtedy wikarym u radcy duchownego Benneka, w kościele św. Franciszka w Zaborzu. Charakter obu parafii był porównywalny. Obie były parafiami „górniczymi”. W Zaborzu mieli kopalnie: „Königin Luise — Ostfeld” i „Königin Luise — Westfeld”, w Sosnitzy „Consolidierte Oehringen”. Tu i tu uroczyście świętowano dzień świętej Barbary, z dostojnym przemarszem Kirchgangu i mszą za górników. Kardynał był pewny, że nowy proboszcz da sobie radę, zwłaszcza że otrzymał do pomocy dwóch wikarych.
Korczok był jeszcze młody, przed czterdziestką, szczupły, gibki i rzutki, o zawsze śmiejących się oczach. Spod biretu nie wystawał najmniejszy kosmyk, kazał strzyc się krótko, niemal przy samej skórze. Poinformowany ustnie o zamiarze nominacji wyglądał na ucieszonego, a może to tylko te śmiejące się oczy… Nowa parafia była podobna do tej opuszczonej, też to zauważył. Duża, kilkunastotysięczna, górnicza, w znacznym stopniu autochtoniczna i utrakwistyczna. Niewiele wcześniej władze zerwały jej więź z Hindenburgiem i przyłączyły do Gleiwitz jako dzielnicę. Nie była to zamiana siekierki na kijek, to dobre i tamto niezłe.
Położenie przy samej granicy państwowej sprawiło, że rzesza ludności optującej za Niemcami, po opuszczeniu części polskiej lokowana była właśnie tutaj, w pasie wielkich miast górniczych i w dawnych dobrach biskupich. Powstały osiedla i kolonie domków, identyczne w Zaborzu i w Sosnitzy, zaprojektowane przez tego samego architekta. Wzdłuż ulic głównych i przecznic ciągnęły się zwarte szeregi tych półtorapiętrowych domków jednorodzinnych, każdy z wystającym z dachu oknem poddasza, z niskimi schodkami do drzwi i z przyległym niższym budyneczkiem gospodarczym, różnie zagospodarowywanym. Były to ładne ulice i ładne osiedla, wszystko świeże, pachnące nowością. Do Sosnitzy przybyło wtedy trzysta pięćdziesiąt rodzin optujących za Vaterlandem. Wtedy zabrano się też do odłożonej budowy kościoła, w bezpośrednim sąsiedztwie kościółka tymczasowego, na Diepenbrockstrasse 9.
Korczok uporał się z dokończeniem budowy w ciągu roku. Zmarły proboszcz Ballon niewiele mu zostawił ciężkich robót. Stanął kościół nowoczesny, o płaskim stropie, choć spadzistym dachu, śmiałej bryle architektonicznej. Szeroki dziedziniec, od frontu dwie wieże jakby siostry syjamskie zrośnięte ściśle korpusami, tylko małe główki z tej jednolitej masy wystają. W prezbiterium w miejscu ołtarzowym wielka i piękna mozaika przedstawiająca Matkę Bożą, po Jej bokach św. Jadwiga i św. Hyazinth von Polen, na którego tu mówią „święty Jacek”, u ich stóp lud Sosnitzy, według prawdziwych i żyjących jeszcze wzorów, nawet twarze podobno te same! Tymczasowa świątynia, w której na zakończenie jej tymczasowego bytu odbyło się jeszcze uroczyste wprowadzenie na urząd proboszcza, przestała z tąż chwilą pełnić swą sakralną funkcję. Jej ołtarz zwrócono do Hindenburga, gdzie w końcu znaleziono dla niego miejsce w nowo otwartym kościele w dzielnicy Guido. Nowy kościół w Sosnitzy został poświęcony przez biskupa pomocniczego Walentego Wojciecha w czasie uroczystości z udziałem ośmiuset bierzmowańców. Wystawiła parafia na cześć biskupa aż cztery bramy tryumfalne, rozpalono pochodnie, co rusz rozlegał się huk wystrzałów moździerzowych, w niebo wystrzeliły kolorowe fajerwerki. W zgodnej opinii wszystko odbyło się godnie. Tego samego dnia miał biskup na rozkładzie jeszcze poświęcenie dzwonów u św. Anny w Hindenburgu, tam miał nocować. Zaprzęg nie był już sześciokonny.
I zaraz na wstępie Korczokowej posługi proboszczowskiej ten nieprzyjemny zgrzyt. Oto co się stało:
W 1930 roku, przed wyborami do Reichstagu, a był to pierwszy rok Korczokowego urzędowania w Sosnitzy, uaktywnił się bardzo Związek Polaków w Niemczech, zwłaszcza jego jednostka administracyjna w Opolu (Oppeln), zwana Dzielnicą I, wzywając do głosowania na Polsko-Katolicką Partię Ludową. Byłoby to poza zainteresowaniem kardynała (niech sobie głosują), gdyby nie to, że jednocześnie pojawił się w tym kręgu pomysł, by utworzyć w Opolu nową diecezję i na jej czele postawić biskupa Polaka. W rejencji opolskiej pojawiły się na murach i słupach ogłoszeniowych afisze o treści: „Bracia i Siostry! Posłowie polscy Śląska Opolskiego wybrani z listy Polsko-Katolickiej Partii Ludowej pojadą po wyborach do Jego Eminencji Kardynała Bertrama, arcybiskupa wrocławskiego i prosić będą o radę i pomoc arcypasterską w uzyskaniu zgody rządu Rzeszy i Prus na utworzenie diecezji opolskiej pod przewodem Biskupa Polaka w Opolu i założenie Polskiej Akademii Duchownej w Opolu”. Niżej znajdowała się informacja, że głosować należy na listę nr 19.
Niebawem, też jeszcze przed wyborami, język rozwieszonych afiszów stał się mniej stonowany:
„Domagamy się od rządów Rzeszy i Prus…, itd”.
W środowisku Związku Polaków twierdzono, że żądanie to popierane jest przez prymasa Polski Augusta Hlonda i biskupa Adamskiego z Katowic. Jest już nawet wyznaczony kandydat na biskupa: ks. dr Antoni Korczok!
Poproszony o wyjaśnienie, ks. Korczok stanowczo zaprzeczył, jakoby miał z tym coś wspólnego albo żeby jakieś nieuprawnione osoby proponowały mu objęcie nieistniejącego biskupstwa. Z watykańskiego Sekretariatu Stanu też nadeszła wkrótce informacja, że ani prymas Hlond, ani biskup Adamski, którzy niedawno rzeczywiście byli u Ojca świętego z wizytą ad limina, takiej sprawy jak ewentualne wydzielenie z obszaru archidiecezji wrocławskiej nowej diecezji opolskiej w ogóle nie podnosili.
Kardynał zareagował wtedy emocjonalnie, bowiem żądanie to pojawiło się, ledwie Ojciec święty utworzył diecezję katowicką, pozbawiając go nie tylko wielkich połaci terytorium (a w planie było też już odłączenie nowo tworzonej diecezji berlińskiej i prałatury w Schneidemühl), ale też — skromnie licząc — miliona dotychczasowych diecezjan. Pomysł utworzenia diecezji opolskiej zakrawał wtedy na pazerność, tak to odczuł. I jeszcze ta pokorna zapowiedź, że do niego „po radę i pomoc arcypasterską przyjdą”!
Było to jeszcze przed rozpoczęciem państwowej walki z mniejszościami narodowymi, co w końcu przybrało formę obecnego rugowania języków słowiańskich z liturgii. Kardynał niczemu by tu nie zaprzeczył. W 1919, kiedy przyszłość diecezji wrocławskiej była równie niepewna co i rejencji opolskiej, zwrócił się do Słowian tymi słowami: „Łagodźcie i ograniczajcie różnice i przeciwieństwa narodowe. Nikt nie może wam czynić z tego powodu zarzutu, iż kochacie waszą odrębność narodową i językową. Wręcz przeciwnie, bo przecież mowa i narodowość są przyrodzonym prawem Bożym. Bez względu na to, czy jesteście Niemcami czy Polakami, czy Czechami, czy Morawianami, czy Łużyczanami, kochajcie Wasz język ojczysty. Lecz odwróćcie się od pogardy i nienawiści innej narodowości…”
Pamiętał też, jak pewnej delegacji polskojęzycznej, która przybyła z postulatami nie do przyjęcia, musiał uzasadnić swą odmowę, mówiąc:
— Proszę nie zapominać, że jestem biskupem niemieckim…
VIII. Nowy proboszcz
Nowy proboszcz, ksiądz doktor Antoni Korczok zainstalował się sprawnie i bez zbędnej zwłoki. Nie miał zresztą do przewiezienia wielu rzeczy z poprzedniej placówki u św. Franciszka w Zaborzu, a droga między obiema plebaniami była niespecjalnie daleka i jak na Górny Śląsk przystało także dobra. Tytuł doktora nie ciążył, choć wiedza, za którą go nabył na Uniwersytecie Fryderyka Wilhelma w Breslau jeszcze w 1919 r., miała wielki ciężar gatunkowy i niełatwo pozwoliła się zdobyć. Ale zarazem wiedza ta, o zakresie określonym tytułem rozprawy doktorskiej: „Kościół greckokatolicki w Galicji”, na razie nie znajdowała dla siebie ujścia. Nic też wszakże nie wskazywało, że okaże się tu bardziej przydatna niż w Zaborzu. Ołtarz z tymczasowego kościółka został rozmontowany i zwrócony do św. Andrzeja w Hindenburgu, skąd pochodził. Mieli tam już dla niego plany na przyszłość. Kościół tymczasowy zaraz potem też zniknął z krajobrazu.
Z wielką satysfakcją skonstatował przy pierwszych rekonesansowych oględzinach gospodarstwa, że przy plebanii jego poprzednik Ballon założył duży ogród z sadem. Dało się tam przenieść z Zaborza gołębnik wraz z ptakami.
Trzeba już mu było przebywać odtąd na miejscu, przy Diepenbrockstrasse 9, w stałej dostępności dla wiernych. Jeszcze jako wikary u św. Franciszka miał mimo wszystko więcej wolności, choć proboszcz Bennek starał się ograniczyć wyjścia poza plebanię, stosując argument, że „nie przystoi” albo że „może wystąpić zgorszenie”. Teraz sam miał mieć wikarych, na razie dwóch. Josef Sewera i Richard Miksa brali na barki swoją część pracy, ale większe ciężary spadały na niego. Wezwania do umierającego w tak dużej parafii następowały stosunkowo często. Trzeba było być stale na miejscu, nie tylko zresztą dlatego. Pod poprzednimi rządami wierni zdążyli już przyzwyczaić się do dyscypliny i porządku, łatwo konstatując odstępstwa od reguły. „Ordnung muß sein” było mottem życia, przyjętym już również przez mniejszość, która z racji krwi słowiańskiej nosiła w sobie niebezpieczne dziedzictwo swobody i spontaniczności. Kancelaria czynna była codziennie oprócz śród i sobót, przed południem między godzinami ósmą a dziesiątą, i później jeszcze przez godzinę, pomiędzy piętnastą a szesnastą. W środy i piątki między dziewiątą a jedenastą przyjmowano w sprawie podatku kościelnego.
Uważał wszakże, że duszpasterskie przywiązanie do miejsca nie oznacza, iż musi siedzieć przyklejony do krzesła w kancelarii. Interesanci mogą przecież wywoływać go z ogrodu albo odrywać od gołębi, nie każe im długo na siebie czekać. Ptaki wzbijały się w powietrze z głośnym trzepotem skrzydeł i krążyły nad ogrodem i zabudowaniami, jakby zakreślały granice posiadłości. Mieszały się w potężne stada z mieszkańcami sąsiednich gołębników, bo hodowli takich było w okolicy kilkanaście, jeśli nie więcej. Powracały wiernie w macierzyste progi, uwiadamiając „swego proboszcza” łagodnym pogruchiwaniem. Odrywał się wtedy od prac ogrodowych i spoglądał z czułością na swój łagodny, dostojny inwentarz. Czyż nie pod taką postacią zechciał ukazać się Duch Święty, gdy Pan Nasz przyjmował chrzest z rąk Janowych?
Zaczął się zwykły proboszczowski kierat, dopiero teraz miał zacząć rozumieć Benneka pod wieloma względami, nie tylko w kwestii zakresu wolności wikarych. Ale i tu dzień podobny do dnia, kapłańskie radości i przykrości. Stowarzyszenia kościelne, które zakwitły w diecezji jeszcze w czasach biskupa Koppa, miały swe oddziały w Sosnitzy. Wierni dawali sobie radę sami, jeśli chodzi o sprawy administracyjne i świeckie, a cele formacyjne realizowali przez posługę któregoś z wikarych. Wiedziano jednak od samego początku, że gdy jednak chodzić będzie o sprawy kultury, to proboszcz Korczok wmiesza się w każdą taką sprawę osobiście, czując się kompetentny i zainteresowany. Tak więc zespół propagujący dobrą książkę miał w nim nie tylko orędownika, ale też czytelnika i recenzenta. Poddanie stowarzyszenia patronatowi św. Karola Boromeusza miało zapewnić przychylność Niebios i trafność dokonywanych wyborów. Święta Cecylia pomagała przy próbach i występach chóru, ale już zespół teatralny ćwiczył pod okiem samego proboszcza. Czeladnicy zrzeszeni w parafialnym Kolping-Verein wybrali go na swego prezesa. Czasem zaglądał do Sosnitzy emerytowany proboszcz z Ottmuth (Otmęt), Karl Koziolek, były prezes Dzielnicy I Związku Polaków. Po wielkim hałasie, jaki wywołała próba utworzenia biskupstwa opolskiego, nie wciągał już Korczoka w sprawy organizacji, zachowując wszakże pełnię przyjaźni.
Duch Święty łączył katolickie parafie w jedną rodzinę, sprawiając, że żadna nie mogła czuć się opuszczona i zapomniana. Sosnitza też nie leżała na końcu świata, choć granica państwa znajdowała się teraz na wyciągnięcie ręki, zaraz za lasem. Sakrament bierzmowania wymagał obecności biskupa diecezjalnego, ordynariusza lub koadiutora, bo tylko biskupi są szafarzami tegoż znaku widzialnego łaski niewidzialnej. Duch Święty zstępował na bierzmowańców przez włożenie rąk biskupich, a bierzmowaniec otrzymywał trzecie imię. Były to huczne dni, huczniejsze nawet od niedziel pierwszokomunijnych, gdyż bierzmowania nie odbywały się co roku i liczba przygotowujących się do przyjęcia sakramentu daleko przewyższała liczbę dzieci do I Komunii. Gdy kardynał Bertram przybył do Sosnitzy w tysiąc dziewięćset trzydziestym czwartym, czekało na niego tysiąc dwustu kandydatów (takie liczby powtarzały się w okolicznych przykopalnianych parafiach). Był to też wielki dzień dla władz Gleiwitz, jako że wreszcie mogły ofiarować kardynałowi oczekującą od dwóch lat, nadaną przez Radę Miejską, godność Honorowego Obywatela Gleiwitz. Był w tym jakiś poblask dawnych honorów kardynała Koppa, jakieś światełko z dawnego blasku przywiązanego kiedyś do takich nadań. Dziś to nie miało praktycznego znaczenia, ale kardynał Bertram nie odrzucał uznania wyrażanego przez świat, bo i w tym mogły objawić się zamiary i drogi Opatrzności. Zapewne zresztą Honorowy Obywatel Gleiwitz mógłby w razie czego więcej niż zwykły mieszkaniec miasta.
Ostatnim mocnym punktem normalności jawiły się teraz księdzu Korczokowi prymicje jego bratanka, Franciszka. Mówiło się tu, na Górnym Śląsku, że kapłanami zostają synowie świętych rodziców. Oczywiście nie oznaczało to jakiejś formy „kanonizacji” owych rodziców, niemniej uchodziło za miejscową mądrość ludową. Jeśli kandydat do kapłaństwa pochodził z rodziny o niepoukładanych sprawach moralnych, wówczas mówiono, że „jest przeszkodzony” i trzeba było odrębnych, nadzwyczajnych procedur, decyzji na szczeblu diecezjalnym, by przeszkodę pokonać. Nic takiego nie zaistniało w poczciwej rodzinie Korczoków. Rodzice proboszcza z Sosnitzy już nie żyli. Matka doczekała jeszcze jego wprowadzenia na urząd proboszcza, po czym po roku umarła. Rodzinnym gniazdem była wieś Altendorf koło Ratibor, inaczej Stara Wieś wedle Raciborza, zależy do kogo się mówi, zwłaszcza teraz. A zresztą — teraz, gdy język polski rugowano nawet z liturgii, właściwie nie było już takiej alternatywy. „Jeśli z zielonym drzewem to czynią, cóż uczynią z suchym?” Rodzice mieli jednego syna-kapłana, jego właśnie — Antoniego; drugi — Ignac — podążył zwykłą chłopską drogą. Kapłana-wnuka już nie doczekali, choć i wnuka powołał Pan do kapłaństwa. Oto bowiem już po śmierci dziadków Ignacowy Francik też poszedł do seminarium. Wyświęcony w trzydziestym siódmym roku, został po sąsiedzku wikarym u Chrystusa Króla w Gleiwitz. Często się widywali ze stryjem, była z niego więc też pociecha w konfesjonale w Sosnitzy, przy ołtarzu i w ogrodzie. Oczywiście że nie zawsze miał tę możliwość, ale gdy tylko mógł, to przyjeżdżał. Gdy wybuchła wojna, został zmobilizowany i teraz przebywał na wschodniej granicy, ale nie pod bronią. Pisywał do domu, bywał w Gleiwitz na przepustkach, ale uważano to za stan tymczasowy. Parafianie Chrystusa Króla potrzebowali go jako kapłana o pełnej godności, nie jako żołnierza drugiego sortu, z jakiejś formacji pomocniczej. Mundur nie dodawał kapłanowi chwały, chyba że był mundurem oficerskim kapelana. W tym przypadku jednak tak nie było. Dziwne, ale w oczach władz cywilnych ksiądz Franciszek jakby jednak zyskał. Urzędniczki uśmiechały się, znajomy wysoki funkcjonariusz policji, kolega szkolny, zaprosił go do siebie na herbatę, by wspólnie poutyskiwać na obecne czasy. „– Wszystkich nas teraz podejrzewają o Bóg wie co. Nie tylko was — powiedział kolega. –Zresztą twój stryj miał już z nimi do czynienia”. Franciszek opierał swą nadzieję na takich właśnie ludziach, niezależnie myślących, przyzwoitych. Niemcy nie zginą, póki są jeszcze tacy.
Kłopoty z policją polityczną księdza proboszcza Antoniego Korczoka miały wtedy charakter precedensowy, pojedynczy i epizodyczny. Tak to z jego punktu widzenia wyglądało. Ot, nadmiar gorliwości po obu stronach. W dzień świętej męczennicy Agnieszki 1937 roku stawić się musiał w siedzibie Gestapo w Gleiwitz, by złożyć stosowne wyjaśnienia na okoliczność kazania, które „głęboko zraniło uczucia wielu obywateli”. Chodziło o Ludendorffa, bohatera spod Liège (Lüttich) i szefa sztabu w armii Hindenburga. Po wojnie odsunięty od wpływów, usunięty też z NSDAP, wpadł w sieć chorych myśli, rojąc sobie różne dziwactwa. Tak to w każdym razie wyglądało w homiletycznym opisie księdza Korczoka, ale nie tylko jego. Założył Ludendorff własny Kościół, właściwie sektę, pod nazwą Niemieckie Poznanie Boga, dowodząc, że każdy naród ma własną wizję Boga, a on właśnie odkrył wizję niemiecką. Był w tym zarówno panteizm jak i antropocentryzm, wymieszane i podlane niby religijnym sosem, jak to w sektach. Dziwactwo ludendorffianizmu było na tyle oczywiste dla trzeźwego umysłu, że zaraz po dojściu do władzy Hitler kazał to-to rozwiązać. Jednak śmierć zasłużonego starego wiarusa i pioniera nazizmu wiele zmieniła. Organizacji pozwolono odrodzić się pod nazwą Ludendorffiańskie Poznanie Boga. Zaraz po śmierci Ludendorffa, gdy jeszcze o niej powszechnie rozprawiano, przypominając różne sensacje, jakie towarzyszyły jego życiu, na księdza proboszcza Korczoka przypadła kolej wygłoszenia niedzielnej homilii. Nie sądził, że takie słowa, dodane tylko jako przykład, mogą kogoś zaboleć:
— Ludendorff, jako wódz polowy, był wielki, ale jako założyciel religii był człowiekiem małym. A teraz stał się prochem i popiołem, natomiast Chrystus będzie żył wiecznie!
Przed gestapowcem potwierdził, że tak właśnie powiedział, ale od razu zaznaczył, że w tej sprawie nie ma nic do dodania, i w protokole zostały tylko te jego słowa, w pełni odzwierciedlające jego przekonania. Gestapowiec chciał jeszcze wiedzieć, czy zrozumiał swój błąd, i kto go namówił do wygłoszenia „tak nieludzkiej, zważywszy na czas żałoby, opinii”. Feldmarszałka Ludendorffa opłakują bowiem nie tylko najbliżsi, ale cały Naród. Od gestapowca ciągnął ziąb, odczuwalny w całym ciele rozmówcy. Jaki błąd ma na myśli ten człowiek? — zastanawiał się chwilę, nim zrozumiał, że to tylko taka figura retoryczna, żeby było miło, i że gestapowiec wcale nie czeka na odpowiedź. Został pouczony o konieczności uwzględniania w kazaniach racji odmiennych, którym Naród dał wyraz w głosowaniu powszechnym.
— Będziemy się przyglądać działalności księdza, może być ksiądz tego pewien. Zwłaszcza, że z dawniejszych czasów pamiętamy to i owo. Aha, i radziłbym ze swej strony ograniczyć kontakty z księdzem Koziolkiem. Pożytku z tego żadnego, i kłopotów będzie mniej. No i Ulitzka z tym swoim śląskim separatyzmem. Po co się tak z tą znajomością afiszować? — na koniec uśmiechnął się pojednawczo. — Mam nadzieję, że widzimy się tu po raz ostatni. Przynajmniej w takim charakterze.
Kolejne dwa lata przeszły bez konsekwencji. Zdawały się tylko dowodzić prawdy, że „wiele nieszczęść spada na sprawiedliwego, lecz ze wszystkich Pan go wybawia”. Ciosy spadały jeden za drugim, raz słabsze, raz silniejsze i celniejsze. Kościół i jego słudzy przybierali postawę defensywną, czując się raczej oblężonymi w swych twierdzach niż współobywatelami państwa. Co raz to któryś nie wytrzymywał nerwowo i szczerze mówił co o tym myśli, a myślał to co i inni księża myśleli. Przegrywało się w sprawach drobnych, błahych; rosły obawy, że przegra się w końcu także w sprawach naprawdę ważnych, które z pewnością nadejdą. Któryś z parafian powiedział, że rozumie teraz dlaczego święty Piotr wyjął miecz i odciął ucho słudze arcykapłana. „– Z nimi nie można inaczej! Tylko tak!”. Przynajmniej słowami trzeba było potencjalnym Malchusom przywracać odcięte uszy nim zostały odcięte, a zdesperowanych wzywać do opamiętania, nim wieść o ich gniewie dojdzie do Gestapo. Znaki czasu wróżyły jak najgorzej. Pocieszano się wszakże, że to tylko nowa forma Kulturkampfu i że w końcu przyjść przecież musi podobne opamiętanie. Trzeba to przeczekać.
IX. Ostatki
Lato 1938 roku wniosło w wianie księdzu Korczokowi myśli eschatologiczne, o sprawach ostatecznych. Śmierć, pogrzeb, żałoba. Nie, nikt nie umarł, ksiądz Koziolek też jeszcze wtedy żył, choć już kiepsko z nim było. Najpierw wyniknęła sprawa krematorium w Gleiwitz. Ktoś z ważnych osób doszedł do wniosku, że grzebanie zmarłych w ziemi jest pod każdym względem nieekonomiczne. Każda mogiła zabiera tyle metrów kwadratowych, że można byłoby tam zmieścić dwa lub trzy groby z urnami. Do tego dochodzi niepotrzebny koszt trumny, ubrania dla zmarłego, butów, retuszu twarzy, koszt chłodni, zakładu pogrzebowego i inne drobne koszty. Kremowanie zwłok w niczym nie narusza godności zmarłego, a przy tym zgodne jest z nowoczesnymi trendami grzebalnymi.
Oczywiście Kościół zaprotestował. Zarówno odwieczna tradycja całego Kościoła, jak i miejscowe zwyczaje domagają się zachowania pochówków w ziemi. „Zmarłych pogrzebać” — to jeden z uczynków miłosiernych co do ciała. Palenie zwłok w powszechnym odczuciu uchodzi za wyraz pogardy dla człowieka i przedmiotowe traktowanie człowieczeństwa. Naruszenie zwyczajów, tak ściśle związanych w tym przypadku z religią, zrani uczucia religijne katolików. Poza tym owocowanie tak nagłej zmiany wobec utwierdzonych przekonań może być wyłącznie złe, jako że wynika ona z relatywizacji form religijnych. Zwyczaje innych narodów nie mogą być wzorem dla narodu niemieckiego. W prywatnych rozmowach w swoim własnym kapłańskim gronie wyrażano też powszechnie opinię, że nadużywanie nienaukowych pojęć typu „rasa aryjska” skutkuje sprowadzaniem na nasz grunt obcych indyjsko-aryjskich symboli, co dotyczy szczególnie swastyki, która zdaje się chce wyprzeć zwyczajny krzyż Jezusa Chrystusa. Teraz najwyraźniej sięgnięto po kolejny zwyczaj indyjski — palenie zwłok. Jakbyśmy nie mieli swoich własnych sposobów na okazanie szacunku zmarłym.
Któżby tam wtedy posłuchał głosu Kościoła, zwłaszcza że krematorium już stało, a władzom chodziło tylko o „pokropienie” go wodą święconą. Mimo zaproszenia, księża dekanatu gliwickiego gremialnie zbojkotowali uroczystości. Przemówienie wygłosił pastor ewangelicki, który z przyczyn reformacyjnych nie dysponował oczywiście wodą święconą. Każdy ma takiego kropiciela, na jakiego zasłuży. Wiernym zostało zaś wyraźnie powiedziane, że palenie zwłok nie jest przepisową formą katolicką, wobec czego nie będzie wśród katolików tolerowane.
Ale nie tylko stąd pochodziły myśli o sprawach ostatecznych.
Tamtego samego lata roku 1938 ks. proboszcz z Sosnitzy wybrał się na długo odkładany urlop, a celem podróży było wybrzeże dalmatyńskie, jego kamieniste plaże i ciepłe adriatyckie wody. Towarzyszył mu konfrater, ksiądz Walter Mutke z Wansen. Obecność konfratra dawała poczucie bezpieczeństwa, co w tym przypadku nie okazało się nadmiarem przezorności. Lubili wygrzewać kości, leżąc na grubych pledach, zabezpieczeni w ten sposób przed kamieniami, wyściełającymi plaże.
— Dlaczego nie przywiozą i nie rozsypią piasku, to przecież niewiele kosztuje… — mówił jeden.
— Naturalnego piękna nie trzeba poprawiać, bo tylko je się w ten sposób zepsuje — wyjaśniał drugi. Ich rozmowy odrywały się od parafialnych przykrości i ważniejszych spraw. Odpoczywali. Do wody wchodzili w sandałach, żeby nie urazić stóp. Zresztą czyhała tam drobna a uciążliwa zwierzyna, różne podejrzane rozgwiazdy czy meduzy, kłujące i parzące. Lazur wód sięgał licznych przybrzeżnych wysp zasłaniających horyzont. Można się było na nie dostać wycieczkowym parowczykiem. Miasteczko, jak niemal wszystkie tutaj, rozłożone było na zboczu wzniesienia, właściwie góry, narastającej zaraz za ulicą, która jak droga rokadowa rozdzielała plażę od miasta. Wzdłuż całego wybrzeża ciągnął się postrzępiony łańcuch gór, dołem biegły nadbrzeżne deptaki, łącząc kurorty. O tej porze zieleń bujnej południowej roślinności (a i palmy tam bywały) ma głęboki, intensywny odcień, jedynie w górach szarzeje, co jest wszakże jedynie złudzeniem optycznym, a może rzeczywistą mgłą oparów wilgoci. Do domku z wynajętymi pokojami wiodła malownicza aleja wysadzana cyprysami, przywodząca na myśl płótna dziewiętnastowiecznych Francuzów, na zawsze już godne podziwu.
Zachowałby jak najlepsze wspomnienia, i żadnych innych, gdyby nie przykry wypadek, który przypomniał mu o kruchości i ulotności życia, jak gdyby zachęcając do zwiększenia gorliwości duszpasterskiej, by zdążyć przed śmiercią, która przychodzi zawsze jak złodziej. Oto pływając w rozkosznie ciepłej i przeźroczystej wodzie zachłysnął się i po krótkiej walce o oddech, co uniemożliwiło mu skuteczne wezwanie pomocy, stracił przytomność. Pater Mutke zorientował się w ostatnim momencie, wnioskując z bezładnego trzepania rękami „jak cepami” przez konfratra. Żartował potem: „– Przecież ty nigdy nie trzepałeś rękami jak cepami. Podejrzanie to wyglądało. Musiałem sprawdzić”. Wskoczył do wody i wyciągnął bezwładne ciało na brzeg, modląc się głośno do świętego Hyazintha von Polen vel świętego Jacka, który przywrócił kiedyś do życia utopionego chłopca i oddał go zrozpaczonej matce, co poczytuje mu się do dziś za największy cud. Mutke wtłoczył powietrze do płuc, wylał wodę z żołądka, przywrócił topielca do życia. Warto było się modlić. „– Miałem trzy ćwierci do śmierci — opowiadał ksiądz Korczok parafianom. — Jeśli żyję, to zawdzięczacie to Mutkemu. Nie zapomnijcie o tym”.
Przywrócony do życia musiał wkrótce potem stawić czoła naciskom i zakazom, które poszły w ślad za wygaśnięciem konwencji o ochronie mniejszości. Władze uzurpowały sobie prawo (i przystąpiły do egzekwowania go) do wkraczania w sprawy liturgiczne, pozostające dotychczas poza kompetencją świecką. Konkordat interpretowano w sposób dogodny dla władz, stosownie do potrzeb bieżącej polityki. Ksiądz Koziolek umarł z końcem 1938 roku i nie mógł już służyć w takich sprawach skuteczną radą. Na początku roku trzydziestego dziewiątego nakazano zlikwidować nabożeństwa w języku polskim. Przysyłano napomnienia, gdy wydało się, że nie wszędzie potraktowano to poważnie. W czerwcu ksiądz Korczok otrzymał dwa ciosy w ten jego czuły punkt. Najpierw władze uzależniły wydanie zgody na procesję Bożego Ciała (wcześniej nie była taka zgoda wymagana!) od złożenia podania na piśmie, z wyszczególnieniem postulowanej trasy, uczestniczących reprezentantów stowarzyszeń ze sztandarami, miejsc ołtarzy stacyjnych, treści napisów na ołtarzach, i całej reszty, która się z tym tematem wiąże. Do ostatniej chwili brak było odpowiedzi na złożone podanie, więc po raz pierwszy mogło dojść do sytuacji, że z braku zgody władz procesja nie odbędzie się. W takim wypadku księża mieli plan awaryjny, który przewidywał procesję wokół kościoła, przy zachowaniu zwykłego porządku liturgicznego. Dopiero na kilka dni przed Bożym Ciałem proboszcz Korczok został wezwany na policję w Gleiwitz. Tam prezydent policji von Spalten wręczył mu pismo, w którym wyszczególnione zostały warunki udzielonej zgody. Stało tam: „Należy koniecznie zadbać, aby nie śpiewano ani nie modlono się po polsku, i żeby ani polskie sztandary, ani inne przedmioty polskiego rytu albo z polskimi napisami nie były prowadzone w procesji”.
Jak to dobrze, że Koziolek nie dożył tej chwili. I także tych dalszych chwil, które się sposobiły do skoku.
Owszem, przyszły jeszcze w czerwcu 1940 roku dwa dni ulgi i wytchnienia w tych zmaganiach się z władzą. Uszanowano dzień jego jubileuszu. Dwudziestopięciolecie kapłaństwa zwykło się świętować niemal jak prymicje same. Obchody rozłożyły się na dwa dni. Najpierw w niedzielę — dwie msze jubileuszowe, pierwsza o wpół do ósmej rano po polsku, potem o dziewiątej msza niemiecka z asystą i kazaniem. W asyście przy ołtarzu — bratanek Franciszek. Przed dwudziestu pięciu laty, w 1914 roku, a było to tuż przed samą wojną, której żaden miłosierny znak nie zapowiadał, kazanie wygłosił prałat Ulitzka z Ratibor-Altendorf. I cóż powiecie! Teraz też! Ten sam, zawsze przystojny i mądry, zawsze ten sam Ulitzka! W kościele srebrne girlandy i wieńce, banderie, szarfy i kolorowe tasiemki. Po południu tłumne spotkanie w sali Hoffmanna „Przy dzwonie”. W następnym dniu osobne spotkanie z kapłanami. Kogóż tam nie było! Wszystkich sobie pilnie zaraz następnego dnia zapisał w Kronice Parafialnej: radca duchowny Sobek, prałat Jaglo, proboszcz Weinert, Gonszczyk, Wache, Bonczkowitz i Pattas z Gleiwitz; z Hindenburga: proboszcz Golombek, Dolla i radca duchowny Bennek; z Beuthen: wikary Zug, z Dambrau proboszcz Knosalla; z Kottorz koło Opola proboszcz Dudek; z Gleiwitz także radca studyjny doktor Schubert.
Ale trzeciego dnia można już było rzec: święta, święta, i po świętach.
Nie minął tydzień od jubileuszu, a prałatowi Ulitzce wybito na plebanii w Ratibor wszystkie szyby w oknach.
X. Ksiądz-poseł
Z prałatem Ulitzką połączyły księdza Korczoka rozliczne więzi. Wszystkie inne miały mniejsze znaczenie niż ta, że był Ulitzka proboszczem Korczoka i jego rodziny. Byli Korczokowie mieszkańcami Altendorf koło Ratibor, czyli Starej Wsi wedle Raciborza. Połowa mieszkańców mówiła po polsku, połowa po niemiecku, co kazało biskupowi Koppowi, a potem Bertramowi wymagać od tamtejszych proboszczów sprawiedliwego uwzględniania tego faktu. Nie było tam takich tarć, które by skutkowały nienawiścią na miarę tej z okresu plebiscytu czy powstań. Ojciec księdza Antoniego Korczoka był chłopem-ogrodnikiem, a w parafii św. Mikołaja znali go wszyscy, jako że należał do Rady Parafialnej. Ksiądz Ulitzka został mianowany tamtejszym proboszczem w roku 1910, gdy młody Antoni Korczok miał zdawać maturę w słynnym Królewskim Gimnazjum Ewangelickim w Ratibor (niechaj nie zmyli nazwa „ewangelickie”), tym samym, w którym i Ulitzka zdał kiedyś swoją. A pochodził Ulitzka z Jernau (Jaroniów), aż pod Leobschütz (Głubczyce), gdzie już Polaków nie liczono wielu i z dawnych dziejów rodzina zachowała tylko słowiańsko brzmiące nazwisko, co w rejencji opolskiej stanowiło swoistą normę. W domu mówiło się wyłącznie po niemiecku. Przy zastosowaniu najprostszego rozróżnienia narodowościowego na Niemców i Polaków uważała się rodzina Ulitzki za Niemców. Będąc księdzem na Górnym Śląsku, musiał nauczyć się polskiego. Z czasem osiągnął zwykłą tu w tym biegłość i głosił kazania w obu językach, przez co uważano go za utrakwistę, czyli dwujęzycznego, co było tutaj kolejną z licznych lokalnych swoistych norm.
Czyż mógł nie zauważyć od razu maturzysty Korczoka, swego młodego parafianina, który oświadczył na wstępie znajomości, że zamierza wstąpić do seminarium. Ich znajomość datuje się właśnie od marca 1910 roku, czyli od chwili objęcia przez Ulitzkę urzędu proboszczowskiego u św. Mikołaja w Ratibor-Altendorf. Na zawsze pozostał między nimi zachowany ów niepowtarzalny stosunek ucznia i mistrza, nawet wówczas, gdy proporcje wiekowe zwykle zacierają się, a uczeń osiąga wiek równie godny szacunku.
Kiedy Korczok został wyświęcony na kapłana w roku 1914, a zwyczajem odwiecznym prymicje odbyły się w rodzinnej parafii nowego księdza, kazanie mszalne wygłosił oczywiście proboszcz Ulitzka. Ich szczególna więź nie została przerwana także w czasie wojny, która wkrótce potem wybuchła, a sprzyjał temu szczęśliwy fakt, że nawet po zmobilizowaniu księdza Antoniego pozostał on na miejscu jako pielęgniarz w wojskowym lazarecie w Ratibor. Nadal mogli się spotykać i spotykali się równie często co przed wojną. Przy okazji służby bywał Korczok w obozie dla jeńców rosyjskich, pełniąc tam taką posługę Słowa, jaka tylko była możliwa przy różnicy wiar. Z tamtego doświadczenia wyniósł zainteresowanie dla wschodniej religijności, a kiedy okoliczności życia pozwoliły spotkać się też z rannymi żołnierzami austriackimi obrządku grekokatolickiego był już pewien, że swą pracę doktorską napisze na zbliżony temat. Ulitzka widział w młodym Korczoku materiał na wybitnego kapłana i dobrego obywatela Niemiec. I z serca mu pogratulował, gdy po zakończeniu wojny tenże odznaczony został Krzyżem Żelaznym II klasy na wstędze biało-czarnej. Odznaczenie to mogło uciszyć plotki, jakie pojawiły się po podziale Śląska, jakoby miał Korczok zdecydowanie propolskie nastawienie i był zamieszany w polską akcję powstańczą. Z ulgą przyjął Ulitzka fakt, że kiedy dzielono diecezję, pozostał ksiądz Korczok po stronie niemieckiej.
— Tutaj mam wszystkich: ojca, matkę, dom, parafię — to proste wyjaśnienie może najbardziej tłumaczyło wtedy decyzję o pozostaniu.
Gdyby to Bóg wzywał, wówczas nie byłoby wahania, za czym pójść. Powiedział Chrystus: „Kto kocha ojca i matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien”. Tu jednak chodziło o wybór miejsca zamieszkania, o sprawę ziemską: pozostać w swym Heimacie, okolicy znanej i bliskiej sercu, w stronach rodzinnych, gdzie pozostaną rodzice i rodzeństwo, czy przenieść się w obce krajobrazy, pomiędzy ludzi jeszcze sobie nieznanych — i budować swój nowy Heimat od fundamentów, w państwie dopiero powstającym, w wielce ryzykownym przedsięwzięciu, w eksperymencie państwowym, jakim jawiła się wtedy Polska.
Rozum kazał pozostać na miejscu, a serce nie bardzo protestowało. I sumienie tu było spokojne. Tutejsi Polacy pozostawali ziomkami Korczoka, a czy tamci rozentuzjazmowani, upojeni wolnością Polacy z zaboru rosyjskiego i z Galicji też nimi są — nie wiedział. Nie znał ich na tyle, by w pełni czuć z nimi wspólnotę narodową i jedność celu. Być może, gdyby w dniach podziału przebywał na terenie przyznanym Polsce, otaczający go parafianie, Ślązacy z dziada pradziada, wpłynęliby na jego inną decyzję. Bardzo związał się z tymi z Katowic-Dębu, gdzie był wikarym do 1918. Rozumiał tamte aspiracje państwowe, entuzjazm szarych ludzi, szczerość uczuć patriotycznych, które wkrótce potem skutkowały powstaniami. Ale on już był wtedy przeniesiony przez biskupa Bertrama do kościoła Piotra i Pawła w Gleiwitz i tam w mieszczańsko-inteligenckim środowisku niemieckiego miasta zastała go chwila plebiscytu i powstania polskiego, a wreszcie też i podziału, która pozostawiła tę parafię po stronie niemieckiej. Często myślał o kolegach — kapłanach śląskich, którzy wybrali tamtą stronę granicy. Taki Emil Schramek z Tworkau, niemal po sąsiedzku (biskup Bertram nie mógł go odżałować), może najmądrzejszy spośród wszystkich śląskich kapłanów, z całą stanowczością opowiedział się za Polską.
I tylu innych z tego samego gimnazjum! Gawlina był teraz nawet głównym kapelanem resztek polskich wojsk we Francji…
Po wojnie i podziale Śląska ksiądz Ulitzka wdał się w politykę. Po niepowodzeniu wysiłków na rzecz utworzenia niezależnego państwa śląskiego, zrezygnował z tej pierwotnej koncepcji jako w danych warunkach nierealnej, utworzył Katolicką Partię Ludową, i został wybrany na jej przewodniczącego. Była ona częścią Partii Centrum, a Ulitzka pozostał na czele do końca czasów demokratycznych, czyli do 1933 roku. Z ramienia swojej partii wszedł do Reichstagu i jako poseł zasłużył się dla swego Heimatu chociażby przez doprowadzenie do zbudowania zbiornika retencyjnego na rzece Glatzer Neisse koło Ottmachau.
Miał Ulitzka zawsze silne wsparcie parafian, zgodnie z sobą egzystujących. W parafii znajdował się cudami słynący obraz Matki Boskiej, do którego pielgrzymowano z bliska i z daleka. Tam prosił o pomoc w dobrych sprawach i natchnienia do dobrych zamiarów. Powierzał też zwłaszcza swe obowiązki poselskie, tak w Kościele zawsze dwuznaczne, a przecież bardziej wtedy pomocne Kościołowi niż chodzenie po prośbie do bezbożnych.
Był Ulitzka odporny na ciosy losu i opinię ludzką. W okresie plebiscytu, kiedy emocje sięgnęły szczytu, zaangażował się po stronie niemieckiej. Jego nazwisko, jak i nazwisko Kurta Urbanka, burmistrza Rozbarku, stanowiło wtedy dla Polaków płachtę na byka. Z powodu polskiego brzmienia nazwisk uważano ich za Polaków, którzy zdradzili swój naród, by służyć Niemcom. Gdyby tak było rzeczywiście, niewielu na świecie myślałoby o nich dobrze. Ale że obaj byli Niemcami, opinia taka stanowiła ocenę błędną i była dla obu niesprawiedliwa. Miał Ulitzka nadzieję, że uczucia jawnej niechęci, jakie żywili wtedy dlań Polacy, zwłaszcza kręgi powstańcze, zgaśnie wraz z przejściem chwili bieżącej do historii po opadnięciu emocji. Kiedy w tamtych dniach był Korczok z wizytą na plebanii św. Mikołaja, Ulitzka pokazał mu polskie gazety, jakie ktoś znajomy przywiózł mu z Katowic. Tak tam o nim śpiewano (naprawdę śpiewano! podobno i dzieciom się podobało):
Urbanek, Ulitzka, dwa renegaty,
Naród swój zdradzili,
Z wrogiem się złączyli,
Dwa renegaty.
— I co ksiądz na to? — zapytał Korczok.
— To ja powinienem ciebie spytać, co ty na to!
— Przecież słowo „renegat” nie może mieć zastosowania do Niemca.
— No to czytaj to — podał mu „Kocyndra”. — Teraz już nie o Niemcu, a o księdzu.
Była tam zagadka: „Jaka jest różnica między Mojżeszem a księdzem Ulitzką?” Odpowiedź brzmiała: „Mojżesz jako kapłan wyprowadził swój lud z niewoli, a ksiądz Ulitzka też jako kapłan prowadzi swój lud do niewoli”.
— Rozumiesz? Uważają mnie tam za Polaka, który sprzymierzył się z Niemcami!
Był tam też rysunek — wypisz, wymaluj ksiądz Ulitzka. Z butelką i kieliszkiem koniaku na podorędziu, pochylony nad jakimiś rachunkami, wyliczeniami, kolumnami liczb. Podpis pod rysunkiem brzmiał: Ulitzka: Plebiscyt to jest lepszy interes niż duszpasterstwo.
Bywał Ulitzka roztropnym i pomocnym doradcą! Kiedy ksiądz Korczok zwierzył mu się pewnego dnia, już jako proboszcz w Sosnitzy i po śmierci Koziołka, że „pewni ludzie” czynią aluzje do jego jakoby propolskich sympatii, a nawet wprost twierdzą, że był kapelanem powstańców w Schönwald, że odprawił tam mszę, spowiadał, że poświęcił sztandar powstańczy, Ulitzka nie dociekał, ile w tym prawdy, tylko stwierdził, że tamten czas miał swoje oczywistości, które nie powinny być teraz sądzone.
— Jakie oczywistości ma ksiądz na myśli?
— Choćby tę, że ja wtedy byłem proboszczem, ty zaś byłeś wikarym. Nie trzeba nikomu tu nic więcej, żeby wiedzieć co i jak.
— No ale ten dekret kardynała Bertrama, żeby księża bez zgody miejscowych proboszczów nie mieszali się do akcji plebiscytowej…
— Owszem, był taki dekret. Jak skuteczny, sam wiesz najlepiej. Zresztą później, nie zapominaj, chcieli cię Polacy zrobić biskupem, gdyby udało im się erygować diecezję opolską. Przecież nie miałeś z tym nic wspólnego.
— Nikt mnie o zgodę nie zapytał. Ksiądz Koziolek był pewny, że się zgodzę. Potrzebny był biskup do nieistniejącej diecezji, typowali nieuprawnieni. Dużo nerwów przez nich straciłem. Koziolek przeprosił. To było dobre chłopisko.
— Pozwolisz, że zachowam własną opinię — to powiedziawszy, podał Korczokowi wycinek z „Katolika codziennego”. — Tak było przed ostatnimi wyborami, kiedy staliśmy przeciw sobie. Tak mnie tam oceniano w tej katolickiej gazecie. Nie mów, że sprawiedliwie. Nie uległem żadnej germanizacji. Ileż razy mam powtarzać, że jestem Niemcem.
Stało tam, podkreślone chemicznym ołówkiem:
„Z nazwiska obaj są Polakami. Ale ksiądz Ulitzka (dawniej Uliczka) uległ zdaje się zupełnej germanizacji, może już w latach dziecięcych. Ks. poseł Koziołek stoi natomiast twardo przy Wierze Ojców i mowie ojczystej”. I dalej: „Ks. Ulitzka chce żywioł polski pomału zgermanizować, ks. poseł Koziołek chce go zachować w starych obyczajach i moralności. Ks. Ulitzka przemawia według doniesień gazet na zgromadzeniach tylko po niemiecku, ks. poseł Koziołek po polsku”.
— Jak to przed wyborami. Nasz kandydat nie pije, a waszego widziano jak pił. Nasz chodzi do kościoła, a wasz jest bezbożnikiem, nasz zachowuje powagę, a wasz jest niepoważny. Nasz dobry, wasz zły.
— Oczywiście, ale ja tutaj jestem ten zły, choć obaj byliśmy księżmi i służyliśmy temu samemu Panu (ja, dzięki Bogu, nadal żyję i posługuję) i chcieliśmy dobra dla Śląska.
— To przecież nie on pisał.
— Ale na to pozwalał i pewnie zgadzał się z tym. W czym mu przeszkadzało, że jestem Niemcem? Dla mnie to nie jest dobre chłopisko, jak mówisz.
— Był czcicielem Niepokalanej. Umarł 8 grudnia, w Jej święto. To coś znaczy.
— Ta wasza pobożna numerologia! Mniej uczuć wam trzeba, a więcej trzeźwego rozumu!
— Ja po prostu nie chciałbym, żeby coś mi utrudniło duszpasterstwo. Ustawianie mnie teraz po jednej albo po drugiej stronie, to ograniczanie pola działalności. Służę jednym i drugim, uczciwie. Kiedyś tamte sprawy były na pierwszym miejscu, dziś już nie są. Były, minęły. Czasem tylko serce boli…
— Mnie też, ale pewnie z innego powodu.
Poradził Ulitzka, żeby w nowym kłopocie postąpić tak samo jak w takich razach postępują papieże.
— A jak postępują?
— Ani nie zaprzeczają, ani nie potwierdzają.
— Ale powiedziano mi, że jest zrobiona fotografia z tego poświęcenia sztandaru…
— Na pewno niewyraźna. Zrób to co papieże robią, mówię ci. Gdyby ci coś miało zaszkodzić, to przecież już sama twoja bliska znajomość z Koziolkiem by wtedy wystarczyła. Jeśli to tylko plotki, a nie jakieś oficjalne oskarżenie, to nie ma sprawy. Każdy dzień ma swoje własne troski. Gdybyś miał pójść do więzienia, to pójdziesz, i pewnie powiedzą za co. A od mowy serca i tak nie uciekniesz.
Zrobił więc Korczok to, co papieże nieraz robili i plotki ucichły.
Kariera polityczna księdza Ulitzki skończyła się gwałtownie, jak i inne kariery polityczne niezgodne z jedyną słuszną linią narodowosocjalistyczną. Miał nadzieję wejść w demokratycznych wyborach po raz kolejny do Reichstagu. Jednak jego wiec wyborczy w Gleiwitz został rozbity przez bojówki SA. Właściwie to policja rozwiązała zgromadzenie, gdy wiec zamienił się w karczemną burdę. Nie mógł nawet Ulitzka do słowa dojść, bo go bojówkarze zakrzyczeli. „– Król Polaków!”, potem „– Wracaj do Warszawy, polski psie!” Oplwany i obrzucony jajkami z trudnością przepchał się pod ochroną policji do samochodu, by stwierdzić, że i szyby w nim wybite, i wszystkie opony przebite.
Kiedy wkrótce potem Hitler zagarnął całą władzę w Niemczech, zapytany przez Korczoka o przewidywania względem przyszłości, Ulitzka odpowiedział:
— Finis Germaniae!
Próbowały jeszcze władze kryminalizować jego wcześniejsze sukcesy poselskie, zamieniać dokonania w złodziejstwo. Niech się nie chełpi! Niczym są te jego sukcesiki wobec tego wszystkiego, co teraz uczyni władza hitlerowska. Zobaczą wszyscy, ile można było zrobić w krótkim czasie, a nie zrobiono z powodu tak opieszałych osób jak Ulitzka i „spółka”. Dość lenistwa, dość złodziejstwa, dość polnische Wirtschaft! Więcej pokory, panie były pośle Ulitzka…
Ale w końcu zrezygnowali z podtrzymywania zarzutów, bo inne sprawy zaprzątnęły ich myśli.
Jakże to wydawało się znaczące, zaszczytne i symboliczne, gdy w dniu jubileuszu 25-lecia kapłaństwa księdza Korczoka, znów kazanie mszalne — tak jak w dniu prymicji — miał ten sam, przystojny i mądry, ksiądz Ulitzka, teraz już jako prałat!
Ale jako się rzekło:
Nie minął tydzień od jubileuszu, a prałatowi Ulitzce wybito na plebanii u św. Mikołaja w Ratibor wszystkie szyby w oknach. I nie minął miesiąc od jubileuszu, a prałat Ulitzka został wysiedlony ze Śląska, z zakazem przebywania w obrębie diecezji. Poszło o to, że uparł się nadal odprawiać nabożeństwa także w języku polskim, jak zawsze bywało, ale teraz już wbrew wyraźnemu zakazowi władz. Nazwany został przez władze „poplecznikiem polskości”. I czyż trzeba jeszcze uzasadniać słuszność powziętych w związku z tym surowych środków?
Opuścił więc Ulitzka parafię i diecezję.
Kardynał Bertram od razu oświadczył, że nie uznaje decyzji władz za skuteczną w świetle prawa kanonicznego i dlatego nie mianuje tam nowego proboszcza, a tylko wyznaczy substytuta na czas przymusowej nieobecności prawowitego rządcy parafii.
Krzywda wyrządzona prałatowi Ulitzce zmartwiła niedawnego jubilata. „Mój Boże, gdyby to o mnie tak godali, to bych sie nie dziwił” — myślał. „Ale o onym? Kaj oni mają rozum?” Miał nadzieję, że nie przyczynił się do tej krzywdy, prosząc Ulitzkę o wygłoszenie kazania. Nie było zresztą w tym kazaniu chyba nic, co mogłoby zostać źle odebrane. Ale dyżurni z Grupy Miejscowej NSDAP mogli coś błędnie zrozumieć lub zinterpretować, notatka z nieprawdą trafiła wyżej i stąd kłopoty. Tak sobie myślał ksiądz Korczok, nie znając jeszcze prawdziwej przyczyny. Któż to zresztą wie, jak było naprawdę. Człowiek myśli, Pan Bóg kryśli. Ale już oto jego własne kłopoty zaczęły się mnożyć jak komórki rakowe…
XI. Atmosfera zagęszcza się
Gorące modlitwy, zawsze kiedyś wysłuchiwane prawie natychmiast, teraz wydawały się być bez odpowiedzi. Znaczyło to, że dobroczynne skutki objawią się w dalszej przyszłości i być może nie będą już tak cieszyły, jakby dziś jeszcze mogły. Trzeba wszakże prosić i ufać. W kolejną niedzielę po jubileuszu wybrał się z mężczyznami na pielgrzymkę na Górę św. Anny. Czerwiec był upalny. O sanktuarium wiele się mówiło. W zeszłym roku otwarto tam w dawnych kamieniołomach wielki amfiteatr i mauzoleum ku czci pięćdziesięciu bojowników Selbschutzu, poległych w walce z polskimi powstańcami. Zbiegło to się wtedy z pielgrzymką dziewcząt, których zebrało się tam wtedy dwadzieścia pięć tysięcy. Opowiadały dziewczyny z Sosnitzy, że po wielkim deszczu, jaki tam spadł w przeddzień, cała dolina amfiteatru została zalana i sprowadzono chłopców z HJ z Nysy do wypompowywania. Wielki tam teraz ruch: Baldur von Schirach wybudował dla młodzieży harcówkę. Franciszkanie, których w XIX wieku wypędzono z klasztoru dwukrotnie, mówią, że i teraz nie znają dnia ani godziny. Dopiero co władze odebrały im Dom Pielgrzyma, przeznaczając go na świeckie cele, mają tam podobno umieścić przesiedleńców niemieckich ze wschodu. Ale apetyty na własność kościelną są, zdaje się, większe. Nieżyczliwość władz nie zdołała się już kryć pod uprzejmą zewnętrzną powłoką.
Tym razem nowe utrudnienia — w miejsce dawnej życzliwości i ułatwień. Władze kolejowe nie zgodziły się po raz pierwszy na zestawienie składu pociągu specjalnego dla pielgrzymów: „Istniejące połączenia są wystarczające, nie ma potrzeby wprowadzania dodatkowego chaosu na kolei”. Być może było to spowodowane wzrostem natężenia ruchu. W kierunku granicy zdążały teraz często wojskowe eszelony, kierowane tam w związku z narastającym zagrożeniem ze strony Polski. Ale czym wytłumaczyć, że zwykła w takich razach praktyka 50-procentowej zniżki dla grup zorganizowanych nagle została zlikwidowana? Zatłoczony pociąg z biletami normalnymi śpiewał przez całą drogę, choć koła wystukiwały swą własną melodię, zupełnie nie do rytmu…
Wyczuwał narastające zagrożenie. Nie żeby coś zagrażało jego wierze, przekonaniom czy życiu — w tych sprawach odczuwał pokój ducha i sumienia. I parafianie dobrze się trzymali, chyba że któryś nierozważnie zapisał się do NSDAP. A kto ich tam wie, tych kilku, czy nierozważnie czy w pełni świadomie. Wiedział, że szybko staną się wrogami Kościoła, otrzymując informacje z jednej tylko propagandowej tuby. Będą mówili: Kościół — tak, wynaturzenia — nie. Będą „tylko” przeciw kapłanom–bogaczom, przeciw kapłanom–pijakom i żarłokom, przeciw kapłanom–niemoralnym. Ilu już takich świętych w życiu spotkał, którzy naprawiali Kościół, nie znając nawet dziesięciu przykazań, nie mówiąc już o ich przestrzeganiu! Jeśli dobro Kościoła tak im leżało na sercu, dlaczego wypisywali się z niego, jawnie grzesząc apostazją?
Gdy myślał o zagrożeniu, miał na myśli otaczającą atmosferę. Nie trzeba było mieć nadzwyczajnego zmysłu, by wyczuć, że świat prze ku katastrofie. Niektóre myśli, zaprawione goryczą, przelewał na papier Kroniki Parafialnej. Szczególnie pod koniec każdego roku, gdy bilansował dokonania duszpasterskie i konfrontował je ze złem tego świata, nachodziły go ponure myśli. Nie zawsze miał Kronikę pod ręką. Kiedy bilansował rok 1938 i w Księdze Zgonów podsumowywał liczbę pochówków, nim zamknął księgę dopisał tam w nagłym impulsie: „W Chinach jest od roku wojna: Japończycy wdarli się głęboko w Chiny. W Hiszpanii Franco rozpoczął swą bożonarodzeniową ofensywę, by zająć Tarragonę. Wojna od dwóch i pół lat! W 1938 roku dołączono Austrię do Niemiec. Pod koniec września groziła wojna światowa! Czechosłowacja zostanie podzielona, kraj Sudetów przyłączono do Niemiec! Czy w 1939 roku przyjdzie do wojny między Francją a Włochami?”
Dwudziestego szóstego sierpnia 1939 roku, gdy poczuł, że atmosfera zagęściła się niemożebnie i że nie sposób już tego wyjaśnić spadkiem ciśnienia, ani złym samopoczuciem czy upadkiem zdrowia, sięgnął po czystą kartkę i pióro, po czym już bez wahania zapisał w nagłówku: „Testament proboszcza Antoniego Korczoka z Gleiwitz-Oehringen”. Była już noc. Na dworze cisza. Czuł nadciągającą burzę. Rok szkolny został przesunięty, bo w okolicznych szkołach już w połowie sierpnia rozlokowały się oddziały VIII dywizji piechoty. Najpierw uposażył swoją siostrę, Marię Witeczek, czyniąc ją uniwersalną spadkobierczynią. Pisał dalej w noc:
„Chcę, o ile to możliwe, być pochowany w Gleiwitz-Oehringen, nie w grobowcu, tylko w prostym grobie. Duchowny, który odprowadzi mnie do grobu, niech nie wygłasza żadnej mowy pogrzebowej, tylko przy grobie niech wypowie kilka słów wdzięczności, najwyżej trzy minuty. Bardzo o to proszę. P.S. Życzę sobie prostą trumnę, żadnej polerowanej ani dębowej, lecz zwykłą trumnę robotnika.”
Pomyślał bowiem, że okazała trumna niezbyt by pasowała do jego sfatygowanych butów, których na co dzień używał, jak tamte poprzednie — „aż do całkowitego znoszenia”. Jakoś nie przyszło mu do głowy, że do trumny ubiorą go w nowe, eleganckie buty, specjalnie na tę okazję zakupione. Żeby nie było ludzkiego gadania…
W pięć dni później o późnej godzinie radio berlińskie podało:
— Dzisiaj, w godzinach wieczornych, bojówki polskie złożone z tak zwanych powstańców śląskich w wielu punktach przekroczyły granicę naszej Ojczyzny, próbując utorować drogę nacierającej armii polskiej. W Gleiwitz polscy dywersanci zajęli budynek radiostacji i nadali wezwanie do żywiołów propolskich, by wsparły wojsko polskie. Napastnicy zostali wyparci, pozostawiając na miejscu kilku zabitych. Zaatakowane zostały także miejscowości Pitschen (Byczyna) i Stodoll-Hochlinden (Stodoły) na Górnym Śląsku. Wschodnia granica naszej Ojczyzny została naruszona.
— Armia polska otworzyła ogień na naszym terytorium. Jest wielu zabitych i rannych. Władze wojskowe zapewniają, że nasze wojsko nie pozostanie bierne wobec prowokacji!
— Nasze wojsko bohatersko odpiera agresję i jest gotowe do kontrnatarcia. Oczekiwane jest ważne oświadczenie Führera. Heil Hitler!
To było w zeszłym roku. Życie potoczyło się dalej swoim zwykłym kościelnym trybem. Parafialna kancelaria otwarta była w tych samych dniach i godzinach co wcześniej. Ludzie żenili się i umierali. Zgłaszano dzieci do chrztu, proszono o odwiedzenie chorych. Rok liturgiczny zakreślał swój kolejny okrąg, wywołując doroczne wydarzenia: Triduum Paschalne, pierwszą komunię, dni krzyżowe. Wierni nie pozostawali bez pociechy duchowej, a wiara, nadzieja i miłość musiały przecież wydać kiedyś w końcu owoce. Wyjątkiem pozostali jednak robotnicy przymusowi z Generalnego Gubernatorstwa, których w dużej liczbie sprowadzono do Gleiwitz i miast sąsiednich dla uzupełnienia braków kadrowych spowodowanych mobilizacją. Nosili duże litery P na roboczych kitlach. Na ulicach nie spotykało się ich zbyt często. Mieli zakaz wstępu do restauracji, kin i teatrów, o czym informowały dwujęzyczne afisze na słupach ogłoszeniowych. Całkiem wyraźnie i jednoznacznie zostali objęci zakazem uczęszczania do kościoła. Odwiedziny kapłańskie w obozie, gdzie zostali skoszarowani, miały charakter nieoficjalny, tylko dlatego przez administrację obozu dopuszczony, że w zarządzeniu niczego nie zakazano księżom. Przez tę lukę prawną jak przez dziurę w płocie udawało się od czasu do czasu wejść do środka z ministrantem. Baraki, zwane tam „pawilonami”, stały na terenie ośrodka, gdzie w czasach pokojowych odbywały się ćwiczenia i musztra młodzieży hitlerowskiej. Miał tu więcej roboty niż w czasie poprzedniej wojny wśród jeńców rosyjskich. Prawie wszyscy robotnicy byli katolikami. Cieszyli się, że mogą wyspowiadać się po polsku. „– T o - j e d e n - z - n a s z y c h” — tak go nieoficjalnie przedstawił jeden drugiemu, a to rozniosło się dalej. Czuł się wśród nich rzeczywiście jak wśród swoich, ale dla niego oznaczało to, że jak wśród swoich parafian z Sosnitzy. Dziwił się zarazem ich optymizmowi. Niemal wszyscy byli dobrej myśli: oto już wkrótce Francja i Anglia rozprawią się z Niemcami, jak na to zasłużyły — „sędziami wówczas będziem my”.
Tylko partyjni w większej niż wcześniej liczbie przychodzili do kancelarii, przynosząc oficjalne odpisy zaświadczeń z Urzędu Stanu Cywilnego o ważnie dokonanym wystąpieniu z Kościoła Rzymskokatolickiego. Zwykle zresztą wysyłali z tym zaświadczeniem swoje żony, nie bardziej gorliwe w wierze niż mężowie, tyle tylko, że próbujące usprawiedliwić postępek męża tym, że „należy do partii”, ale one w jakiś sposób rekompensują to, nadal przecież należąc do Kościoła i płacąc podatek kościelny. Niezależnie od tych osobistych stawiennictw w kancelarii, właściwą drogą powiadamiania o apostazji było zawiadomienie o tym fakcie nadesłane pocztą przez Urząd Stanu Cywilnego w Gleiwitz. Fakt taki, jako mający charakter urzędowy i prawomocny, a zarazem wywołujący skutki kanoniczne, musiał być w księgach parafialnych odnotowany. Data wystąpienia z Kościoła stawała się dla apostaty dniem uwolnienia się od podatku kościelnego. Gdy odstępca był na tyle odważny, by przyjść jednak osobiście, wówczas zgodnie z zaleceniem i sumieniem ksiądz Korczok uświadamiał mu prawdziwe, tragiczne znaczenie tego aktu, próbując zawrócić go znad przepaści. Nie udało się to w ani jednym przypadku. Partia była teraz silna jak nigdy wcześniej.
W marcu 1940 roku zgłosił się z tym do kancelarii towarzysz partyjny Johann Kleinert, urzędnik w dyrekcji kopalni „Consolidierte Oehringen”, wulgarny pijak, w przeszłości nie przebierający wobec kapłanów w słowach. Przedłożył stosowny odpis z Urzędu. Ostrzeżeń słuchać nie chciał. Przyszedł po co innego, proszę to wykonać! Jego życzeniu stało się zadość. Ksiądz Korczok szybko o nim zapomniał, choć zrazu serce bolało.
W tym czasie walki wojenne rozgorzały na nowo, tym razem w Norwegii, a zaraz potem na Zachodzie.
Zwycięstwa były imponujące!
XII. Na zachodzie bez zmian
Sukcesy na froncie okupione są zawsze krwią. Do końca kampanii francuskiej parafia w Sosnitzy straciła czternastu młodych parafian. Ale 28 maja 1940 roku, kiedy poległ Waldemar Kleinert, syn Johanna, jeszcze tylu nie liczono. Tego dnia Wehrmacht rozdzielił resztki armii belgijskiej od sił anglo-francuskich, które zaczęły cofać się ku Dunkierce. Belgia skapitulowała. Świętej pamięci kardynał Mercier, arcybiskup Malines i prymas Belgii musiał pewnie w grobie się przewracać na wieść o kapitulacji. Nie tak wiele czasu przecież minęło od końca Wielkiej Wojny, teraz coraz częściej zwanej Pierwszą Wojną, a karta dziejów odwróciła się. Wydawało się, że przyczyny tamtego cudu zwycięstwa Belgów sprzed lat (u boku Francuzów, Anglików i Amerykanów) szukać też można było w jego, Merciera, nauce o patriotyzmie i harcie ducha, zapisanej w formie listu do diecezjan, rozprowadzanej z ręki do ręki, gdy siedział w areszcie domowym po tamtej pierwszej klęsce. Fakty opisane poznał w drodze do diecezji, wracając z Rzymu po konklawe, które odbyło się już po wybuchu tamtej wojny. Była już Belgia okupowana, gdy czytano list i czerpano z niego siłę. Po wojnie na ten tekst wskazywano w Niemczech jako na przykład grubej przesady, demonizowania przeciwnika i możliwości zaistnienia nawet w Kościele zasadniczych różnic w ocenie, wynikających z różnic narodowych, mimo jedyności i powszechności Kościoła. Podobno jednak fakty przytoczone przez kardynała Merciera nie mijały się wtedy z prawdą.
Na wieść o upadku Belgii ksiądz Korczok odszukał w biblioteczce broszurę Merciera, z prostej ciekawości, czy obecna klęska została tam bodaj profetycznie przeczuta. Nie zaglądał do niej od dwudziestu lat, kiedy to została przetłumaczona na niemiecki. „Patriotyzm i hart ducha” stało na okładce. Otworzył na chybił-trafił, jak niektórzy wróżą z Pisma świętego, wierząc, że Bóg do nich mówi.
Jak tam teraz jest? Jak się sprawuje Wehrmacht, co z ideałami rycerskimi, z honorem oficerskim? Bo w 1914 roku, ledwie ramię planu Schlieffena zgięło się w łokciu i zmiotło armię belgijską z areny zmagań, zdaniem Merciera było tak oto:
„Rozstrzelano setki niewinnych; nie posiadam w całości tego strasznego nekrologu, lecz wiem, że mianowicie w Aerschot odbyło się 91 egzekucji, i że tam, pod groźbą śmierci współobywatele rozstrzelanych zmuszeni byli do kopania im dołów grobowych. W okręgu Louvain i w osadach przyległych rozstrzelano lub spalono 176 osób, mężczyzn i kobiet, starców i niemowląt przy piersi, bogatych i ubogich, zdrowych i chorych.”
Tak było przed ćwierćwieczem. Nie bardzo chciało się wierzyć, że w obecnych cywilizowanych czasach, zabezpieczonych konwencją genewską, coś takiego mogłoby się powtórzyć. Zwłaszcza owo „kobiet, starców i niemowląt przy piersi” wydawało się być zwrotem li tylko retorycznym, dla pożądanego efektu propagandowego. A przecież nie mogło nim być, zważywszy, że pisał to prymas i arcybiskup, sługa Prawdy, a dementi nigdy nie nastąpiło.
Oho, jest i coś ciekawego! „Wiem, że z mojej tylko diecezji stracono trzynastu księży i zakonników. Jeden z nich, proboszcz z Gelrode, według wszelkiego prawdopodobieństwa umarł jako męczennik. Odbyłem pielgrzymkę do jego grobu, i otoczony owieczkami, które pasł wczoraj jeszcze z gorliwością apostoła, prosiłem go, by z nieba strzegł swojej parafii, diecezji, ojczyzny”.
Ha, cóż. Jeśli tamta krew przyniosła wtedy Belgom końcowe zwycięstwo, to tym razem już nie pomogła. Człowiek myśli, Pan Bóg kryśli. Oby jednak Wehrmacht nie wystawił przeciw sobie armii nowych męczenników, bo skończy się tak jak i wtedy. Jak to mówił Bruder Klaus z Flüe? — „Przyjaciele, jeśli z Bożą pomocą pokonaliście nieprzyjaciela, oszczędźcie go i uhonorujcie swoje zwycięstwo wstrzemięźliwością i wielkością ducha”. A Jan Chrzciciel? — „Nad nikim się nie znęcajcie i nikogo nie uciskajcie, lecz poprzestawajcie na waszym żołdzie”.