Siedmiu wspaniałych
Kapitan przechadzał się po pokładzie swej wspaniałej galery. Choć wiosła stały nieruchomo, a żagiel był zwinięty, pędziła wartko, przecinając fale. Pojęcia nie mam dlaczego. I nie zamierzam się dowiadywać. Czterdziestoletni mężczyzna dumnie szedł przed siebie, zataczając się. Był całkowicie pijany. W swej czarnej czapce kapitańskiej wyglądał dość majestatycznie. Fale nieco kołysały statkiem, a to nie ułatwiało mu stawiania kolejnych kroków. Wykonywał trzy w przód i dwa w tył. Powoli, lecz uparcie posuwał się do celu. Wiatr chlastał go po twarzy niemiłosiernie. W końcu dotarł do lewej burty. Wyrzygał się obficie i zdecydowanie. Otarł usta wierzchem dłoni. Beknął i się uśmiechnął. Następnie zwrócił się do marynarza:
— Zejdź z burty. — Z jego ust znów wytrysnęły resztki obiadu. — Bo spadniesz.
Marynarz siedział zupełnie nagi i czytał książkę. Choć niewątpliwie było to wspaniałe dzieło, powinien odpowiedzieć. Nie zrobił tego. Milcząc, zeskoczył zwinnie. Kapitan spojrzał na jego krocze i znów się wyrzygał. Nie był to widok, który napawałby optymizmem.
— Ubrałbyś się — dodał kapitan już po ubogaceniu morza zawartością swego żołądka.
— Daj mi spokój. Nie widzisz, że czytam?
— Widzę. Widzę również twojego długiego chu… — Znów puścił pawia. Może nawet lepiej, że nie dokończył.
— Potrzebuję swobody.
Stary żeglarz ruszył dalej, choć nie przyszło mu to łatwo. Był całkowicie, absolutnie i totalnie nachlany. Już od dawna zresztą. Nie trzeźwiał i nie zamierzał tego robić. Po dotarciu do szczura okrętowego zapytał:
— Co robisz?
Ten wstał gwałtownie niczym rażony piorunem i odpowiedział:
— Nie widać? Sprzątam. Zobacz, jaki tu straszny syf. Nie da się żyć w tym chlewie.
Kapitan rozejrzał się dookoła i podzielił się swoją obserwacją:
— Nie wiem, nie wygląda to źle.
— Chyba znajdujemy się na dwóch różnych statkach. — Szczur okrętowy nie mógł się powstrzymać. Znów złapał za szczoteczkę i zaczął z pasją wycierać drewno. — Nie mogę rozmawiać. Mam robotę.
— Zrób sobie chwilę przerwy.
— Nie.
— Przesadzasz z tym sprzątaniem.
— Zostaw mnie w spokoju.
— Cały statek świeci się jak psu ja… — Kapitan obrócił się w stronę nagiego towarzysza podróży. Podbiegł do burty i po raz kolejny chlusnął do morza. Podszedł do masztu. Do niego przywiązany był ochmistrz. Zakneblowany. Kapitan wyjął kawałek materiału z jego ust i usłyszał:
— Nienawidzę was! Psy! A tobie, goła pizdo, jaja widać! Nie mogę na to już dłużej patrzeć! Mam już tego, kurwa, dość! Was wszystkich! Szczególnie ciebie, ty mendo!
Żeglarz znów zatkał mu usta. Ochmistrz próbował go ugryźć, ale ten nie przejął się tym zbytnio. Codziennie dawał mu chwilkę na wykrzyczenie się. Kapitan ruszył dalej chwiejnym krokiem. Zatrzymał się dopiero przy łysym i dość wysokim mężczyźnie o piwnych oczach.
— Co tam? — zagadnął.
Wielki brzuch jego rozmówcy zafalował lekko. Mężczyzna kiwał głową niezadowolony i zaczął się żalić:
— Niegdyś byłem wielkim wojownikiem. Walczyłem na arenach całego kontynentu. — Głos kucharza przepełniony był żalem. W oczach zbierała się łezka. — A dziś? Pędzę z bandą wariatów. Nawet nie wiem, dokąd i dlaczego. Co się stało z moim życiem? Widziałeś moje walki? — Nie czekając na odpowiedź, kucharz kontynuował: — Byłem najlepszy. Nie znaleźli na mnie mocnego. Nikt nawet nie zdołał mnie zadrasnąć. Taki był ze mnie kot. O tak! — dodał dumny z siebie. — A dziś? To już nie to samo. Mam tego dość. Nawet nie chodzi o sławę. O nie. O kobiety też nie, choć miałem ich mnóstwo, bardziej o ten dreszczyk adrenaliny. Wiesz, o czym mówię?
Jego rozmówca, nadal chwiejąc się, ruszył dalej. Nie zamierzał słuchać tych monologów ani chwili dłużej. Był na to zdecydowanie zbyt wstawiony. Podszedł do sternika skulonego przy burcie rufy. Ten zanosił się łzami. Gdy kapitan się do niego zbliżył, mężczyzna wstał i zapytał z uśmiechem:
— Dokąd płyniemy?
Nachlany facet był zmieszany. Zapomniał, że w ogóle gdziekolwiek płynie. Natychmiast wychylił się za burtę i zrobił, co musiał. Następnie spojrzał zmieszany na rozmówcę i już chciał mu odpowiedzieć, ale ten znów zaczął płakać. Kapitan położył mu dłoń na ramieniu.
— Spokojnie, gdzieś na pewno płyniemy. Nie wiem tylko, dokąd i po co. Tak właściwie to niewiele wiem. — Zerknął na butelkę wina w swej dłoni. Upił znaczny łyk. — Gdzieś na pewno. — Wyjął z kieszeni kompas. Jego wskazówka się obracała. Nie zapowiadało się, że zamierza się zatrzymać. Schował ją, przerażony, i spojrzał na swego rozmówcę. — Kompas wskazuje północ! Tam właśnie zmierzamy! — krzyknął kapitan, aby wszyscy usłyszeli.
Bosman usłyszał te słowa, ale nie zwracał na nie uwagi. Nie mógł. Toczył zaciętą dyskusję. Z wiadrem. Ten wielki facet również był wstawiony. W dłoni kurczowo trzymał butelkę z winem. Wskazał z wyrzutem na wiadro i powiedział:
— Ty mnie całkowicie nie rozumiesz.
Odczekał chwilkę na odpowiedź.
— Kocham ją.
Znów chwila przerwy.
— Z całego serca kocham. — Mocno uderzył się w pierś.
Wiadro pozostało milczące.
— A ona nic! — wydusił z siebie z żalem. Po jego twarzy widać było, że cierpi.
Nie padła żadna odpowiedź.
— Zupełnie mnie ignoruje. — Smutny pokiwał głową i upił kolejny łyk.
Przedmiot stał niewzruszony.
— Słuchasz mnie? — Teraz bosman lekko się oburzył.
Nic.
— Jesteś taki sam jak ona.
Cisza.
— Spierdalaj. — Uderzył w wiadro otwartą dłonią. Natychmiast się zreflektował. Podbiegł i podniósł je, ale woda ze środka już się wylała. — Przepraszam, stary. Posłuchaj, to nie miało tak wyglądać. Wybacz. — Znów ciężko usiadł naprzeciwko. — Poniosło mnie — dodał. Zrobiło mu się głupio.
W odpowiedzi usłyszał jedynie szum fal.
— Nie zamykaj się przede mną. Nie bądź taki.
Statek sunął miarowo naprzód. Cała załoga pochłonięta była swymi sprawami. Dzień jak co dzień.
Następnego ranka kapitana obudził harmider na zewnątrz. Głowa cholernie go bolała. Ubrał się i wyszedł. Wszyscy wrzeszczeli, nie dało się nawet zrozumieć ich słów. Słuchał tego w milczeniu. Głowa z każdą chwilą bolała go coraz bardziej. Zamknął oczy i próbował się uspokoić. W tym całym chaosie nie był w stanie usłyszeć własnych myśli. W końcu wybuchł:
— ZAMKNIJCIE MORDY! — Podziałało. — Co się znów stało?
— Ta dziwka bosman zajebał sternika — odpowiedział ochmistrz, któremu ktoś wyjął z ust knebel.
— To nie ja, przysięgam. Nic mu nie zrobiłem. Powiedz mu — powiedział bosman, zerkając na wiadro. — Byłeś przy mojej koi całą noc. Powiedz im.
Nastała długa chwila ciszy. Na twarzy bosmana pojawił się uśmiech.
— Słyszeliście? Wiadro potwierdziło: całą noc słodko spałem! Ha! I co teraz?! — Bosman stanął przed facetem przywiązanym do masztu.
Kapitan wyjął broń z kieszeni. Wycelował i… w powietrzu rozniósł się huk. Trafił, lecz kula przeleciała przez ciało mężczyzny i trafiła ochmistrza.
Następnego ranka kapitan, gdy tylko się obudził, natychmiast poczuł, że coś jest nie tak. Na swojej twarzy poczuł słońce. Nie znajdował się w swojej kajucie. Był związany, a ściślej mówiąc: przywiązany do masztu. Chciał krzyknąć, ale nie mógł. Miał zakneblowane usta. Zaczął się szarpać, miał czerwoną twarz. Pozostali oprowadzali po statku nowego kapitana.
List
Witam Cię, moja Kochana!