Szymek wraz z mamą, tatą i starszą siostrą Emilką mieszkał na przedmieściach wielkiego miasta. Był ciekawskim przedszkolakiem jak wszyscy jego koledzy i koleżanki. Uwielbiał wycieczki rowerowe, bajki, rysowanie i lepienie z modeliny. Ze wszystkich ciekawych zajęć najbardziej jednak lubił pomagać tacie, mimo że praca nie zawsze była lekka ani łatwa.
Pewnej soboty, zaraz po śniadaniu, usłyszał wołanie:
— Szymuś, potrzebuję pomocnika. Jestem na strychu, szybciutko przyjdź tu do mnie.
— Lecę — odkrzyknął chłopczyk i ruszył na górę.
Na stryszek wpadł jak burza, choć zaledwie tydzień wcześniej skończył pięć lat, a schody były kręte i strome. Czuł, że to będzie coś fajnego, ponieważ wszystko, co wymyślił tata, było niesamowite. Wprost pękał z dumy, że to właśnie jego wziął za pomocnika, a nie mamę czy Emilkę. Starsza siostra była całkiem miła, ale to jednak dziewczyna. W czym ona mogła tacie pomóc, kiedy wszystkim wiadomo, że dziewczyny to ślamazary i płaczki, nie to co chłopcy.
— Do czego jestem ci potrzebny, tatusiu? Co my tu będziemy robić? Co tam masz? — Szymek zasypywał tatę pytaniami.
— Posprzątamy trochę, poszperamy. — Tajemniczo odparł tatuś. — Może znajdziemy jakieś skarby?
— Skarby? — Chłopczyk podskoczył z radości. — Och, jak ja marzę o skarbach…, a jakie to skarby, tato? Co tam masz w tym pudle? Czy to są skarby? Mogę zajrzeć?
Tatę bardzo śmieszyły te pytania wykrzykiwane jednym tchem. Widząc, że synek omal nie wybuchnie z ciekawości, wyciągnął wielki karton na środek strychu, przetarł z kurzu i… otworzył.
Szymuś zajrzał do środka i zaniemówił z wrażenia. Tyle skarbów naraz nie widział nigdy w życiu. Z wielkim zapałem pomagał wyciągać rzeczy i odkładać je obok pudła. Czego tam nie było: kubek bez ucha, pognieciony samochodzik, rysunki i klocki. W końcu trafił się prawdziwy skarb — stare szachy w drewnianej szkatułce zamykanej na złoty kluczyk. Chłopczyk zapiszczał na widok rzeźbionych figurek, a że jego pisk przyprawiał o ból głowy, tata musiał zasłonić uszy rękami. Szymek nigdy wcześniej nie widział szachów, a te ze skrzyni były wyjątkowe. Już samo pudełko wyglądało czarodziejsko. Rzeźbione w kwadraty, na których ktoś wymalował kolorowe portrety figur szachowych, a do tego złocony zameczek i kluczyk.
— Co to jest? — zapytał Szymuś prawie szeptem, wyjmując ze szkatułki figurkę z głową konia.
— Nazywa się konik, właśnie ze względu na wygląd. Jest bardzo ważny w szachach. Niektórzy mówią na niego skoczek — odparł tata. — Ta wysoka z koroną na głowie to królowa, tu leżą pionki — wskazywał palcem kolejne figury — a tu wieże. Ta, którą trzymasz w drugiej rączce nazywa się laufer lub inaczej goniec. Kiedy trochę podrośniesz, nauczę cię grać.
— Naucz, tatusiu, teraz mnie naucz — zawołał Szymek, podskakując jak sprężynka.
— To trudna gra, syneczku, ale obiecuję, że zagramy razem pewnego dnia.
Szymon zmarkotniał, jednak po chwili uśmiech znów pojawił się na jego buzi. Tata wyciągnął z pudła coś niesamowitego.
— Rowerek, czerwony rowerek! — Chłopczyk krzyczał, skakał i klaskał w rączki. Kiedy jednak przyjrzał mu się dokładniej, trochę posmutniał. — Czemu on jest taki niecały, tatusiu? To śliczny rowerek, ale chyba miał wypadek. Popatrz, brakuje mu siodełka i kółek.
— No tak, jest już trochę stary i chyba nie da się go naprawić — zdecydował tata i odłożył ramę roweru na kupkę rzeczy przeznaczonych do wyrzucenia. Potem wyciągnął jakieś szare, pluszowe zwierzątko.
— Ale brzydki ten hihopotan — skrzywił się Szymek — i ma urwany ogon, i brakuje mu jednego oczka.
— To nie jest hihopotan — stwierdził tata ze śmiechem. Jego synek miał wyjątkowy talent do nadawania całkiem nowych nazw różnym rzeczom. — Jakby już, to hi-po-po-tam, ale ten akurat jest dinozaurem, nazywa się triceratops.
— Wiem, wiem, dinozaur jak w tej bajce, którą oglądaliśmy z Emilką. Nie bałem się wcale, bo to tylko bajka, prawda? — Szymon spojrzał tacie w oczy, jakby czekał na potwierdzenie, że nie było się czego bać.
— To prawda, że z Emilką oglądaliście bajeczkę o dinozaurach, ale to nie tylko bajkowe stworzenia, one kiedyś żyły naprawdę. Bardzo, bardzo dawno temu…
— Ile to jest dawno, jutro? — przerwał chłopiec.
— Jutro dopiero będzie, gdy rankiem się obudzisz, a to, o czym ci opowiadam, już się zdarzyło — wyjaśnił tata. — Tak dawno temu, że na ziemi nie było jeszcze ludzi ani domów. Nie było też samochodów, telefonów i komputerów. Nawet ulic nie było. Istniały tylko pola, lasy, góry, morza i rzeki, a Ziemię zamieszkiwały dinozaury. Jedne były całkiem małe, inne duże, a niektóre olbrzymie.
— Jak nasz dom? — dopytywał Szymek.
— O tak, zdarzały się nawet większe. Niektóre chodziły na dwóch nogach, a inne na czterech jak ten triceratops. Żyły też takie ze skrzydłami, które potrafiły latać jak ptaki. Część z nich była łagodna, jadła tylko trawę, liście drzew, owoce i grzyby, czasem ryby, ale większość to bardzo groźne drapieżniki, które miały potężne zęby i szpony — wyjaśniał tatuś.
— A ten raptus jaki był?
— Nie raptus, tylko triceratops, synku. On był ze dwa razy większy od słonia. Żywił się roślinami i nie było mu łatwo żyć wśród drapieżników.
— Wiem. — Szymon pokiwał głową z wielką powagą. — Nawet odgryzły mu ogonek. Pewnie nie miał przyjaciół, nikt go nie obronił. Wiesz, tato, on wcale nie jest taki brzydki. Ma rogi i… coś takiego na głowie, jakby koronę jak król. Tak sobie myślę, że mógłbym zostać jego przyjacielem. Mogę go zatrzymać? Proszę, proszę.
— To stary pluszak, dostałem go kiedyś pod choinkę, wiesz? Byłem wtedy taki mały jak ty. Jeśli bardzo chcesz, to proszę, weź — pozwolił tata z uśmiechem — tylko trzeba go wyczyścić i naprawić, doszyć ogon i jakiś koralik w miejsce wyrwanego oczka. Może mama coś wymyśli?
— Och, dziękuję, dziękuję — krzyczał chłopczyk. — Ja będę się o niego troszczył.
Tata pokiwał głową i przytulił synka. — Jesteś bardzo dobrym chłopcem, ten triceratops znalazł sobie najlepszego przyjaciela na całym świecie.
Kiedy wreszcie skończyli sprzątanie, był już wieczór, więc mama zawołała całą rodzinę na kolację. Szymek zjadł szybciej, niż zwykle, tak bardzo śpieszył się do swojego dinozaura, ale mama zarządziła jeszcze kąpiel.
Zwykle trwało to długo, aż woda w wannie całkiem wystygła, jednak tego dnia Szymon nie miał zbyt wiele czasu. W pokoiku czekał samotny triceratops, który bardzo potrzebował przyjaciela. Jeszcze był brudny i trochę uszkodzony, ale to zupełnie nie miało znaczenia.
— Mamusiu — wołał chłopczyk — już jestem czysty, mogę wyjść?
— Dobrze, synku, tylko wytrzyj się porządnie. A co to dziś tak krótko? — Mama była bardzo zdziwiona.
— Jestem taki śpiący, a mój przyjaciel też — odpowiedział z przekonaniem. Wytarł się szybciutko, nie całkiem tak dokładnie, jak powinien, prawie w biegu włożył pidżamkę, dał mamie całusa i pobiegł na górę.