wstęp
wiersze napisane pomiędzy 12 a 23 sierpnia 2023 roku.
poems written between september 11 and 14, 2023.
14 wierszy, 12 poems.
dziękuję martynie, florentynie, grzegorzowi, julii, za cały ten zakres dni.
thanks to the creators of doki doki blue skies and its whole community. your work and dedication inspired me greatly.
zdjęcie okładkowe zostało wykonane przeze mnie. 23 sierpnia o 20:52, cztery minuty po napisaniu wiersza “spotkanie”.
“alright” is my favorite poem out of this whole collection.
ten tomik najlepiej jest czytać w (50.086658, 18.937116), między sierpniem a wrześniem, w popołudnie przechodzące w wieczór, gdy niebo ma kolor
this book of poetry is best read in (50.086658, 18.937116), in between august and september, at afternoon transforming into evening, when the sky is of color
sierpień
lato
bezkształtne, rozlazłe dni,
dzikie, oklapłe, przywarły do głowy
jak mokre włosy. i trzeć je można,
wszystkimi kolorami ręczników,
je wszystkie zamoczyć, obciążyć,
ale one uparte.
i w nie lubię listy wysyłać.
do samej siebie, o snach,
co się zrodziły poprzedniej nocy.
a rankiem chłodne.
obce, jakby dojrzane przez okno sąsiada.
siedzieć i słać je
w ten mały świat.
bo mało jest rzeczy,
a mniej jeszcze takich, które ja mam.
a mniej jeszcze wśród rzeczy jest mnie.
ale ja i tak nie chcę zdobywać
wielkich nicości, skromnych tajemnic.
palcem dotykać świata i się patrzeć, jak chwiejny się trzęsie.
dużo już i tak ma,
po co mu i ja?
czasem tylko tak myślę, w wielkie poranki,
którym dorównuje słońce,
że się nie tak żyje w lato.
więc śnię o niebie, zakrytym w pół.
zalanym ogromem. rozplotłym złotem.
i spisuję to, rankiem małym.
notatki
zrobić notatki do książki, której nie napiszę,
i w szczególe opisać dzień, gdy je wrzucam do rzeki.
patrzę jak toną,
jak płyną.
inspirują ryby do szaleńczych żyć.
i zaznaczyć, że słońce musi być wielkie,
nie mieścić się między wodą, a mostem.
gapię się na pióro,
ciśnięte tam też, dla zasady.
odejść,
na dach
“to przykry żart jest ze strony świata,
że już nie będzie takiego lata”,
możnaby nucić, depcząc parapet,
zrzucając doniczki. siłując się z oknem,
znosząc wiatr na ciemnej nocą skórze.
wychodząc na dach, podciągając się na krawędzi.
patrząc przed siebie, na kręte ulice.
na światła. i już wypadałoby przestać,
bo wokół cicho jest, głucho.
a wszystko by się połknęło za jednym kęsem.
bez przeżuwania.
ale wtedy to już w ogóle nie byłoby lata.
jak dobrze, że wszyscy milczą.
poczekalnia
dziwne to były dnie i
dziwne to były noce.
tkwiąc w poczekalni, czekałam na przyszłość,
aż ktoś moje nazwisko wykrzyczy zza drzwi.
przytulnie tam było. fotele miękkie,
ściany dotknięte przez miękki róż —
rybki w akwarium pływały, koliście. zastępczynie zegara,
który schowali, by nie martwić nim gości.
i tak siedziałam, licząc liście na palmie,
gdy wreszcie padło. i wstałam,
sięgnęłam po klamkę. ciągnę,
a przede mną zamknięte drzwi
i nie wiem czy aż, czy może tylko:
przedsionek.
schody
i szłam po siebie,
zepsutymi, ruchomymi schodami,
zastygłymi w bezruchu. na trzecie piętro,
rękę wyciągnąć i dachu żelaza sięgnąć
mogłam, ale się znaleźć już
nieustannie patrzyli, jak schodzę,
od razu. bo co by mi dało pukanie do
stalowych drzwi?
wiersz o miłości
tak długo minęło,
odkąd ja kogoś kochałam. w schyłku jesieni,
ulice zalane żółcią i brązem
cierpkiej nocy mi stały otworem,
szerokie drogi tego labiryntu.
daleko mieszkała. powiedziała, że
księżyc był piękny, a ja już myślałam,