E-book
29.4
drukowana A5
37.67
Sakura

Bezpłatny fragment - Sakura

Część Pierwsza


Objętość:
127 str.
ISBN:
978-83-8369-383-5
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 37.67

SAKURA

Część I

mimetyzm [gr. mimētḗs ‘naśladowca’], biol. upodobnienie się zwierząt (rzadziej roślin) barwą, deseniem, kształtem ciała lub innymi cechami do podłoża (kamuflaż, allomimetyzm) lub do innych organizmów: do roślin — fitomimetyzm, do zwierząt — zoomimetyzm.

Encyklopedia PWN, 2021.

PROLOG

Polska, Mazury, Godz. 22:24 (CET, UTC +2, czas letni)


Brakło jej tchu. Rana rwała żywym ogniem, a krew gorącymi strugami lała się po nagiej skórze, aż do butów. Przeklęła, żeby nie jęczeć. Zawsze lepiej puścić wiązankę, niż płakać. Tak przynajmniej twierdziła jej matka. Musiała biec, ile tylko starczy jej sił. Inaczej ten zwyrodnialec ją dogoni i zatłucze. Nagle poczuła jak wszystko co zjadła podeszło jej do gardła. Zatrzymała się raptownie i w tym samym momencie straszliwy ból rozorał jej trzewia. Zgięła się w pół i zwróciła resztkę dzisiejszego obiadu. Wtedy rana na nodze odezwała się ze zdwojoną siłą. Nienawidziła rzygać. Tym razem jednak skręt kiszek zrobił swoje. Wyprostowała się i wytarła wierzchem dłoni usta. Jęknęła, ale zmusiła się do dalszego biegu.

Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że na jej twarzy i włosach osiadają kłujące drobinki chłodu. Zadrżała. Nie była już pewna, z jakiego powodu. Paraliżującego wszystkie jej mięśnie zmęczenia, straszliwego bólu, czy po prostu z zimna. Mimo, że był to środek ciepłego, letniego wieczoru, to ona czuła jak jej ciało wyziębia się z każdym kolejnym krokiem. W tej samej chwili zabrakło jej tchu. Tak po prostu, jakby ktoś wyszarpnął resztki energii jakie jej zostały. Ostatkiem sił dopadła do najbliższego drzewa i niemal bezwładnie osunęła się po chropowatym, mokrym pniu. Zadygotała. Powoli docierało do niej, że oddycha łapczywie. Serce waliło jak oszalałe. Niechętnie przeniosła spojrzenie na lewe udo, tam gdzie ją ciął. Dotknęła. Kleista, gorąca maź. Wiedziała, że to jej własna krew, ale na szczęście zamiast czerwieni widziała tylko matową czerń. Nie było widać gwiazd. Pomyślała, że niebo musiały przesłonić chmury. Dziwne, o czym się myśli w takiej chwili. Nagle nie wiedzieć czemu stanęła jej przed oczyma scena sprzed roku.


— Powinnaś się uczyć, coś osiągnąć, pójść na studia — mówiła jej matka pochylona nad kuchenką, aby przygotować obiad dla wiecznie rozgoryczonego wszystkim ojczyma. Zwłaszcza jej matką, nią i całym ich życiem. Aż dziwne, że dotąd ich nie zostawił. Wielokrotnie się o to modliła. Niestety, bez skutku.

— Po co? — sprzeczała się — Przecież dobrze wiesz, że mi to nic nie da. Zobacz, tobie coś dało? A w twoich czasach znaczyło więcej, niż teraz! — wykrzyczała.

— Teraz są inne czasy — odparła matka niezrażona — Teraz nie ma ubecji.

— Tato nie lubi, jak tak mówisz… — zauważyła.

Matka odwróciła się w jej stronę. Siniec pod lewym okiem, pamiątka ostatniej kłótni z ojczymem powoli zmieniał barwę na bledszą. Uśmiechnęła się:

— To potwór, ale nie wszyscy mężczyźni tacy są. Ty znajdziesz właściwego. Właśnie na studiach, nie w klubie.

— I po to mam iść na te cholerne studia?!

— Nie…

Matka nie skończyła. Przerwał im dźwięk przekręcanego zamka. W drzwiach stanął jej ojczym. Był kompletnie pijany.


Wzdrygnęła się i odchyliła głowę. Zdała sobie sprawę, że oddycha nieco wolniej, a serce nie próbuje już przy każdym uderzeniu wyskoczyć z piersi. Musiała wziąć się w garść. Odetchnęła i powoli rozejrzała się próbując wyłapać oznaki jakiegokolwiek zagrożenia.

Nie dostrzegła żadnego ruchu. Wzdrygnęła się czując jak ogarnia ją kolejna fala dreszczy. Chociaż wydawało się to niemożliwe, odniosła wrażenie że zrobiło się jeszcze ciemniej. I odczuwalnie chłodniej. Miała na sobie tylko dżinsy i koszulę. Ból w nodze stopniowo przybierał na sile. Miała wrażenie, że pulsuje wewnątrz kości. Zupełnie jakby coś tam żyło i bardzo chciało wyrwać się na wolność przy okazji rozsadzając jej udo na tysiące krwistych kawałków. Po plecach przebiegł dreszcz. Ściągnęła koszulę i chwyciła w zęby prawy rękaw. Pomagając sobie rękoma zaczęła go odpruwać. Materiał był miękki i nieprzyjemnie szorstki. Przy pruciu bolały ją zęby, a po plecach przebiegały mrówki. Ścisnęła oderwany rękaw zakładając prowizoryczny opatrunek. Chociaż tyle mogła teraz zrobić.

— Nawet jednej pieprzonej gwiazdki — szepnęła drżąc na całym ciele.

Było wyjątkowo ponuro. Chmury musiały zakryć niebo szczelnym całunem. Nagle… zapadła martwa cisza. Wstrzymała oddech. Ptaki, które jeszcze jakiś czas temu dokazywały, teraz zamilkły. Rozejrzała się dookoła, próbując wyłowić z ciemności jakiekolwiek ruch. Nadal nic. Odetchnęła opierając się mocniej o drapiący w plecy pień drzewa. Spróbowała jeszcze raz się skupić i zebrać myśli.

— Spokojnie Anka, ogarniesz to — mruknęła do siebie zamykając oczy.

Musiała się wyciszyć. Chociaż na ułamek sekundy wyrwać z tego koszmaru. Jak to się właściwie wszystko zaczęło? Przyjechały tu z Kamilą trzy dni wcześniej. Miały napisać artykuł do tokijskiej gazety turystycznej. Japońska dziennikarka sama ją znalazła. Skontaktowała się przez maila, potem rozmawiały chwilę przez zooma. Wszystko wyglądało normalnie, po rozmowie przelała jej na konto połowę wynagrodzenia z góry. Już wtedy powinna się była domyślić, że coś tu jest nie tak. Japonka płacąca krocie za prosty artykuł! Sama mogłaby tu przylecieć za taką kwotę! Oczywiście ta niby dziennikarka wcisnęła jej bajkę, że nikt tak dobrze tego nie zrobi jak autochtonka i do tego studentka dziennikarstwa. Z nowym, świeżym spojrzeniem…

— No przecież, że świeżym! — warknęła do siebie.

Rana na nodze znowu zaczęła pulsować. Przez chwilę nasłuchiwała, ale nie wyłowiła niczego niepokojącego. Żadnych kroków, nawet trzasków łamanych gałęzi. Po prostu ten dziwnie nienaturalny bezruch.

Laptopy zamokły im już pierwszej nocy po przyjedzie. Nie miała pojęcia, jak to było w ogóle możliwe, ale następnego dnia rano pokrywała je cienka warstewka wilgoci. Zupełnie jakby ta cała elektronika chłonęła wodę jak jakaś gąbka! Drugiego dnia podobny los spotkał telefony. Wtedy nieszczególnie się tym przejęły, nawet ucieszyły. Miały szansę przeżyć na własnej skórze, jak spędzali w młodości wakacje ich rodzice. Postanowiły nie jechać do miasta tylko dotrwać do końca tygodnia. I nagle, tej trzeciej nocy…

Przymknęła oczy. Wargi zadrżały na samo wspomnienie. Niewysoki, krępy mężczyzna o przeszywającym, szyderczym spojrzeniu. Po prostu podszedł, gdy siedziały na ławkach. Gadały pijąc piwo i zajadając się chipsami. Aż ją zemdliło na samą myśl. Wypiła przynajmniej dwa, ale miała wrażenie że w ciągu ostatnich kilku minut całkiem wytrzeźwiała.

Gdy do nich podszedł, pomyślała że to jakiś dozorca. Przeszło jej wówczas przez myśl, że to nawet dobrze bo jak tylko tu przyjechały to nie spotkały żywego ducha. Wszystko załatwiły online, jakby to był wynajem apartamentu, a nie domku w kompletnie pustym ośrodku wczasowym! Facet już na pierwszy rzut oka nie wzbudzał zaufania, ogólnie był dziwny. Samo jego spojrzenie wywoływało niepokój. Trochę jak u wariata, ale takiego którego wzrok przeszywa cię na wskroś, czyta jak z otwartej książki i wyprzedza każdą twoją myśl. Patrzysz mu w oczy i wiesz, że jesteś dla niego tylko przedmiotem. Bynajmniej nie drugim człowiekiem. Cholerną zabawką. Szedł wolno utykając i opierając się na starej, wysłużonej lasce obitej tu i ówdzie metalem. Uśmiechał się przymilnie, co wyraźnie kontrastowało z tym jego lodowatym, okrutnym spojrzeniem. Im był bliżej, tym dostrzegała więcej szczegółów. Głębokie bruzdy na twarzy, ślady po źle zagojonych bliznach. Coś nawet mówił nieprzyjemnym, chropowatym głosem, ale nie byłaby w stanie przypomnieć sobie, co dokładnie. Gdy znalazł się wystarczająco blisko, poczuła smród. Woń wydobywająca się spomiędzy pożółkłych, poszczerbionych zębów. Jakby żył ze sto lat. Jego język, którym mlasnął wydał jej się kompletnie matowy. Nie wiedziała czemu, ale skupiła się na jednej z jego blizn. Szczególnie paskudnej, szarpanej. Jakby coś kiedyś wyrwało mu kawał mięsa razem ze skórą. Chyba się wtedy skrzywiła, a on jakby tylko na to czekał. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, po prostu zaatakował. Laska świsnęła przeraźliwie w powietrzu i spadła na jej nogę. Rozcięła skórę, jakby to był papier. Widziała jak jej własna krew trysnęła wokół niczym z hydrantu. Tak przynajmniej to zapamiętała. Wrzasnęła wtedy i rzuciła się na czworaka do tyłu. Była przerażona i kompletnie skołowana. Zanim zdała sobie sprawę co robi, rzuciła się do dzikiej, panicznej ucieczki. Byle dalej, byle przed siebie.

Kamila została, ale ona miała irracjonalną nadzieję, że przyjaciółka sobie poradzi. Miała przecież czas na ucieczkę! W końcu to ona oberwała pierwsza. Tak sobie wmawiała, gdy biegła oddalając się coraz bardziej od tego całego koszmaru. Nie czuła nawet za bardzo bólu w nodze, nie zwracała uwagi na powietrze palące w płucach. Wiedziała tylko, że musi biec. Musi przeżyć…

Ból przyszedł później, a razem z nim myśl o tym, że…

Kama… — westchnęła, a po policzkach pociekły łzy — Jasna cholera, Kama…

Imię przyjaciółki wypadło spomiędzy spierzchniętych warg, niczym parzący kawałek węgla wytaczający się z rozgrzanego do czerwoności ogniska. Spuściła głowę. Teraz, gdy przerażenie minęło, zaczynała powoli analizować wszystko co się wydarzyło. Stopniowo docierało do niej co tak naprawdę zrobiła. Zostawiła ją… zostawiła Kamę… Która może uciekła, a może nie. A jeśli została, jeśli ją dopadł… Wzdrygnęła się. Jedyne co mogło ją usprawiedliwiać, to że wpadła w panikę. Że nie wiedziała co robi, że nie myślała… ale ta chwila już minęła. Zupełnie jak wtedy.


Stała nad ciałem jedynej osoby, która została jej na świecie. Teraz zaklęta w lodowatym, całkowicie wyziębłym ciele. Nawet siebie już nie przypominała. Bardziej jak bryła czegoś, co kiedyś miało w sobie lekkość i miękkość. Zawsze dobre słowo, zawsze jakiś gest. I zawsze żyła dla niej. Wilgoć w oczach napływała niepowstrzymanym strumieniem. Nie chciała nawet na niego patrzeć. Stał dalej, cichy ze spuszczoną głową. Jakby potrafił czegokolwiek żałować. Zakłamany, czerwony gnój. Skurwiel, który dziwnym zrządzeniem losu po śmierci jej taty związał się z matką. Aż do jej śmierci.

— Trzymasz się?

Spojrzała. To była Kama. Jej najlepsza przyjaciółka. Gdy się dowiedziała o pogrzebie przerwała wakacje i wróciła tydzień wcześniej. Wiedziała, że będzie jej potrzebować. Zwłaszcza teraz i jak nigdy wcześniej. Przytuliła ją. Mocno.

— Zawsze będę przy tobie — szepnęła tuż przy jej uchu — Zawsze…


Otrząsnęła się. Nadal była przerażona, zmęczona, ale w głowie jej się przejaśniło. Zaczęła rozważać różne opcje. Mogła udać się asfaltową drogą prowadzącą do najbliżej wioski. Jednak wówczas zanim zawiadomi policję, będzie już za późno. Albo wrócić i zorientować się w sytuacji. Może ten zwyrodnialec wcale nie chciał jej zabić, tylko… Przełknęła ślinę. Tak czy inaczej, jeśli teraz tego nie zrobi, to już nigdy nie spojrzy sobie otwarcie w oczy. Zacisnęła pięści czując jak paznokcie wżynają się w skórę. Ale ten ból był niczym w porównaniu z tym jaki pulsował jej w nodze i w duszy. Chociaż tyle może dla niej zrobić. Upewnić się, czy jednak jej się udało. Albo pomóc, jeśli będzie w stanie… Oczywiście zachowując wszelką ostrożność. Choćby dlatego, aby temu gnojowi nie uszło to na sucho. Cokolwiek z nią zrobił. Uniosła się sprawdzając, czy da radę kuśtykać. W końcu jakoś tu przybiegła. Przełknęła ślinę zwalczając wywołane bólem nudności.

— Dobra Anka, dasz radę — mruknęła i bardzo wolno, skulona, ruszyła przed siebie.

Ośrodek nie był zbyt rozległy, więc wiedziała, że wkrótce powinna dojrzeć zarysy domków. Liczyła na to, że Kama uciekła, a ten zbok sobie poszedł. Że to jakiś lokalny świr, który teraz znowu gdzieś się zaszył. Że policja ma jego rysopis, zna tego gnoja od dawna i że…

Po upływie kwadransa domków nadal nie było ich widać. Za to w ból nodze jakby zelżał. Zauważyła nawet, że przyspieszyła. Widocznie nadal adrenalina tłumiła odczucie zmęczenia i bólu. W końcu drzewa się przerzedziły, a ona poczuła jak po plecach przebiega jej lodowaty dreszcz. Zamiast domków między drzewami widoczna była rozległa polana. Blask księżyca padł na sam jej środek, który zdawał się emanować własną mocą. Przyzywać i szeptać. Anka podeszła bliżej i dopiero teraz zrozumiała na co patrzy. To co początkowo brała za kamienisty pagórek było studnią. Na oko bardzo starą, gęsto porośniętą mchem, ale najprawdziwszą studnią z polnych kamieni. Poczuła nieodpartą chęć, aby zajrzeć do środka. Coś w jej głowie szeptało, że to początek i koniec. Podeszła bliżej i wtedy wyraźnie usłyszała chrapliwy, ale melodyjny szept. Tuż przy jej uchu:

— Chodź…

W tej samej chwili uderzyła w nią fala obezwładniającego smrodu. Paskudna woń wdarła się do nosa i gardła. Skręciło ją w żołądku. Otrząsnęła się i cofnęła czując jak drży, ale tym razem nie z zimna. Ten smród był… taki… taki…

Przed oczyma stanęła jej znowu twarz mężczyzny. Na barkach poczuła jakby coś ją delikatnie ścisnęło. Nim zorientowała się co robi biegła już w stronę lasu. Dopiero kilka oddechów później zdała sobie sprawę, że nie czuje już bólu. Ucisk na jej barku osłabł.

— Chodź! — głos zabrzmiał powtórnie, ale tym razem dochodził z oddali, ze środka dziwnej polany.

Niezrozumiałe, zwierzęce przerażenie eksplodowało w jej umyśle z taką mocą, że ledwie utrzymała się na nogach. Zdała sobie sprawę, że ciężko dyszy. Nie wiedziała skąd dobiega ten przerażający szept, ale równie dobrze mógł rozbrzmiewać w jej własnej głowie.

— Cholerny dziad… — nagle przeszła ją myśl, że ostrze którym była zakończona laska, zostało umoczone w narkotyku.

Stąd zapewne te zwidy, omamy słuchowe, przyspieszone bicie serca. Świadomość istnienia logicznego wyjaśnienia tego czego właśnie doświadczała, wcale jej nie uspokoiła. Serce nadal biło jak oszalałe, oddech przyspieszał. Za to w zranionej nodze czuła tylko ledwie swędzenie. Wrażenie zimna również znacznie osłabło.

— Pieprzony narkoman! — prychnęła i wtedy nagle uświadomiła sobie, co tu właściwie robi:

— Kama…

Zawróciła i rzuciła się w przeciwnym kierunku. Zanim zdała sobie z tego sprawę, biegła. Chrapliwy szept już się nie powtórzył. Zupełnie jakby został przy dziwnej, starej studni, a raczej w jej głowie prawdopodobnie nafaszerowanej narkotykiem. Zdała sobie też sprawę, że z każdym krokiem boi się coraz mniej. Uśmiechnęła się pod nosem. Po raz pierwszy w życiu poczuła się ważna, silna. Niepokonana. Można ją bić, rżnąć, ale nie można jej zniszczyć. Można ją nawet prawie zabić, a i tak wstanie i przegryzie tym sukinsynom grdyki. Po kolei. Potem wrzuci do gara i ugotuje sobie z tego potrawkę. Bardzo smacznie krwistą potrawkę!

Wkrótce spomiędzy drzew rzeczywiście wyłoniły się zarysy domków letniskowych. W jednym z nich paliły się światła.

— Może… — mruknęła nadal czując nieoczekiwaną, ale tak cholernie przyjemną żądzę mordu.

Wtedy usłyszała coś dziwnego. Dźwięczne, nienaturalnie wyraźne stukanie. Odwróciła się i zdusiła przekleństwo. Od strony ławek, gdzie siedziały z Kamą kuśtykał jej oprawca. Dzieliło go od niej dobre sto metrów. Nie widziała jego twarzy, ale była pewna, że się uśmiecha.

— Pieprzę cię! — prychnęła i…

Jej pewność siebie uleciała w ułamku sekundy. Zdała sobie nagle sprawę, jak jest teraz odkryta i bezbronna. Tak zwyczajnie odarta ze wszystkiego… po prostu naga.

Rzuciła się biegiem w stronę domku.

Przez otwarte drzwi sączyła się ciepła, żółta poświata. W jej głowie rozpętał się chaos! Nie wiedziała co robi, ani co myśli. Nie wiedziała już nawet kim jest, Anką czy… czy chce zabijać, czy przeżyć? Wiedziała jednak, że na pewno nie chce z nim walczyć! Kurwa, nigdy w życiu!

Mimo odległości w jej głowie rozbrzmiewały jego kroki. Gdy dopadła schodków, spojrzała przez ramię i zdębiała. Mężczyzna był już zaledwie kilkanaście kroków od niej! Przecież to było niemożliwe! To był starszy facet podpierający się laską! Nie mógł być, aż tak szybki! Serce znowu przyspieszyło, a oddech ugrzązł w gardle. Odwróciła się w stronę drzwi i… to był błąd. Noga się pod nią ugięła. Poczuła jak ciepło rozlewa się po biodrze. Potknęła się i straciła równowagę. Nagle stała się bezwładna. Przez chwilę wydającą się wiecznością leciała gdzieś przed siebie. Bardzo bolesne uderzenie o schody sprawiło, że odzyskała świadomość. Z jej popękanych warg buchnęła słona krew. Zaczęła niczym pająk wpełzać na kolejne stopnie, podpierając się łokciami i kolanami, potem na ganek. Byle szybciej, byle jak najdalej. W jej głowie został już tylko strach. Przeraźliwy, zwierzęcy i ściskający za krtań pierwotny lęk przed… Sięgnęła dłonią do drzwi i pchnęła otwierając je na oścież. To co zobaczyła odebrało jej resztki nadziei. Bose stopy wyglądałyby groteskowo, gdyby nie należały do jej najbliższej przyjaciółki. Mimo strachu ściskającego gardło zebrało jej się wymioty. Metal zastukał tuż przy jej uchu. Żołądek ścisnął się w mała, twardą kulkę. Nie chciała, ale coś ją pchało, aby spojrzała w górę. Obrzydliwie ciepły oddech owiał jej kark.

— Słodki Jezu… — jęknęła starając się jeszcze trochę podciągnąć, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie.

— On ci nie pomoże — głos mężczyzny był chropowaty, nawet miejscami skrzeczący — Jego już tu nie ma. Tak jak twojego tatusia. Jego nigdy nie było, prawda? Może ojczyma też sobie wymyśliłaś? Biedna matka, tak ją zawiodłaś, a teraz… jesteśmy sami.

Obleśny rechot zatrzeszczał tuż przy uchu.

— Skąd to wiesz… Dlaczego? — wyszeptała walcząc z drżeniem ust.

Serce i krtań ściskało narastające z każdą sekundą przerażenie. Paraliżowało każdy jej oddech i każde uderzenie serca. „Mamo!” — zdążyła pomyśleć.

— Dlaczego?! — powtórzyła, ale jej głos przeszedł w suchy skrzek.

— A dlaczegóż by nie? — przesunął lodowatym palcem po jej odsłoniętej szyi, a ona poczuła jak jej serce całkowicie staje, a ciało zamiera w bezruchu:

— Odpowiedz mi Aleksandro… — kropelka śliny kapnęła tuż nad płatkiem ucha — …proszę.


Warszawa, Godz. 23:24 (CET, UTC +2, czas letni)


Kaśka patrzyła na małe, kolorowe pudełko. Dla jednych nie znaczyło nic, a dla niej bardzo wiele. Zacisnęła piąstki. Właśnie to musiała zażywać od roku. Karmić się chemią tylko po to, aby jej umysł nie uleciał zbyt daleko i zbyt szybko. Przejechała koniuszkiem palca po bliznach na lewym przedramieniu. Niemal udało jej się uciec przez te małe, obficie krwawiące ranki. Wielu ludzi twierdzi, że samobójca, który tnie się w poprzek robi to na pokaz. Że tak naprawdę, chce tylko zwrócić na siebie uwagę. Tylko, że ona nie chciała. Miała dosyć. Fakt, nie myślała wtedy trzeźwo. Trudno by było po dwóch butelkach wina. To było dwa lata temu. Trudno orzec czy to dużo, czy mało. Wzięła wtedy nóż z kuchennej szuflady. Kupiła go dwa tygodnie wcześniej. Nadal był ostry. Początkowo po prostu naciskała na skórę zafascynowana jej miękkością. Była jak elastyczna, zadziwiająco wytrzymała powłoka. Naciskała bardziej i bardziej, aż pękła. Krwi było niewiele, tyle co pod skórą. Ukłucie bólu było przytłumione i odległe. W jakiś makabryczny sposób przyjemne. Wtedy zamiast dociskać pociągnęła. Krwi było więcej, stała się gęsta i kusząco błyszcząca. Pachniała wiśnią. Intensywną i słodką. Kaśka chciała więcej, przeniosła więc ostrze centymetr niżej i tym razem zdecydowanie cięła. Wrażenie bólu było zdecydowanie silniejsze, ale nadal przyjemne. Krew popłynęła ciurkiem po ręce. Chyba się wtedy uśmiechnęła. Jeszcze niżej i jeszcze głębiej… i jeszcze… aż do pokoju weszła jej matka. Miała piękne, kasztanowe włosy. Patrzyła na nią z przerażeniem i niedowierzaniem.

— Ładne, prawda? Takie lśniące i czerwone — powiedziała wtedy do matki, gdy karminowe krople spływały powoli wzdłuż jej śnieżnobiałych ramion.

Matka przyklękła i powoli wyjęła nóż z jej dłoni. W drzwiach stanął ojciec, ale matka dała mu znać, aby nic nie robił. Na jego twarzy malowała się dezorientacja i niepokój.

— Czemu to zrobiłaś? — spytała kobieta wyraźnie siląc się, aby zachować spokojny ton głosu.

Kaśka wzruszyła ramionami:

— Byłam ciekawa — odparła — jak to jest… jak tam jest.

— I co? Jak było? — w brązowych oczach matki błysnęła tłumiona troska.

— Tak sobie — odparła.

— Obiecaj, że więcej tego nie zrobisz, dobrze?

— Czemu?

— Obiecaj, przynajmniej nie bez mojej wiedzy.

Kaśka zmrużyła oczy. Wino szumiało jej w głowie:

— Dobrze mamo, powiem.

Matka była pielęgniarką, zdezynfekowała i opatrzyła jej rękę. Gdy skończyła dodała jeszcze:

— Twój dziadek też się kiedyś ciął, wielokrotnie.

— Dlaczego?

— To nieistotne. Ważne, że gdyby twojemu dziadkowi się udało, nie byłoby mnie, ani ciebie.

Matka wyszła z pokoju. Ojciec odezwał się do niej dopiero następnego dnia, ale nie odniósł się do tego co się stało. Jej dziadek dawno nie żył, nie mogła go o to spytać. Postanowiła więc poczekać, a później matka zapisała ją na tę cholerną terapię.

Zamrugała. Zawsze, gdy wypiła za dużo wina nachodziły ją wspomnienia z przeszłości. Nawet te zatarte w pamięci powracały żywe, jakby wydarzyły się wczoraj. Znowu była w swojej kawalerce, w centrum stolicy, niedaleko brzydkiego jak noc Pałacu. Nienawidziła go. Większość Warszawiaków lubiła ten moloch, a przynajmniej darzyła sympatią. Ją ze stolicą łączyły tylko studia. Nienawidziła tego ścisku, smutnych twarzy, smrodu spalin, w ogóle wszystkiego, co niosło ze sobą życie w stolicy. Kluby i nocne życie też jej nie pociągały. Po prostu były nudne. Ciągle to samo, zmieniały się tylko miejsca, ludzie i muzyka. Trudno było znaleźć kogokolwiek do sensownej rozmowy.

Patrzyła na pudełko i w końcu cisnęła nim w róg pokoju. Podeszła do lodówki i sięgnęła po drugą butelkę wina. Jej wzrok przez długą chwilę ślizgał się po kusząco lśniącej powierzchni korkociągu. W końcu westchnęła z rezygnacją. Obiecała… a dziadek zawsze jej powtarzał, że najważniejsze jest słowo. Jeśli ono nic nie będzie warte, to jego właściciel będzie wart mniej, niż zero. Bardzo kochała dziadka. Może nawet bardziej, niż własnego ojca? Zawsze miał dla niej czas, zawsze był przy niej, gdy go potrzebowała. Kiedyś zapytała go o swojego pradziadka. Zazwyczaj jej nie odpowiadał. Udawał, że nie słyszy pytania. Tego pochmurnego, listopadowego dnia była inaczej. Dziadek siedział w swoim ulubionym fotelu zapatrzony w kominek. Wyraźnie się zgarbił i milczał ze wzrokiem utkwionym w płomienie. W jego oczach zbierały się łzy, które już po chwili toczyły się po starczych policzkach w dół. Kropla za kroplą. Nie uniósł głowy, ale w końcu odpowiedział:

— Był złym człowiekiem, niewyobrażalnie złym. Ale miał słowo. Chociaż tyle z niego pozostało.

Odstawiła pustą butelkę na parapet i patrzyła długo w migoczące żywo światła Warszawy, nim zasnęła. Czuła, że unosi się bezwładnie na falującej powierzchni nieznanego oceanu. Jej świadomość odpływała dalej i dalej, a ciało zapadało się coraz głębiej w gęstą i czarną jak smoła wodę. Ostatnim co zapamiętała, był aromat wiśni. Dziwnej, egzotycznej i bardzo odległej.


***


Potem znowu ujrzała ukochaną twarz dziadka. Ktoś za nim stał. Przypominał człekokształtną istotę utkaną z różnych odmian mroku. I wiedziała że ten ktoś był kiedyś człowiekiem, który wyrządził wiele zła. Patrzył na nią teraz niewidzącymi oczyma. Wiedziała też, że zna ją lepiej od niej samej.

— Gdy go spotkasz, uciekaj… — powiedział cień — …nie walcz, nigdy, po prostu uciekaj.

Potem światła rozbłysły i zgasły. Wszystko odpłynęło, jak okręt z potarganymi żaglami sunący wolno w kierunku rozszalałego sztormu. Jęknęła, albo tak jej się wydawało. Dłonie błądziły po czymś lodowato zimnym, a za chwilę parząco gorącym.

Zdała sobie sprawę, że jej usta oblepia coś zimnego, gęstego i mdląco słodkiego. Sok płynął soczystymi, lepkimi strugami po policzkach. Niczym płynny lód parzył jej twarz, szyję i ramiona. Spływał ciężkimi, raniącymi ją kroplami. Aromat wiśni wwiercał się przez nos wprost do mózgu. Eksplodował przesadną słodyczą, sprawiając że krew zaczynała coraz szybciej krążyć w żyłach. Boleśnie bulgotać. Żyły i tętnice drżały jakby rozrywane od środka, a ona zamiast wiśni czuła teraz ten charakterystyczny, metaliczny posmak. Nie wiedziała gdzie jest, ani ile ma lat. Wiedziała tylko, że musi się napić. Już! Teraz! Zaraz! Ale nie może. Bo wtedy to, co w niej tkwi pożywi się i wygra. Wówczas wszystkie te poświęcenia, cały ból i tyle istnień, wszystko to pójdzie w zapomnienie. Zagryzła wargi tak mocno, że metaliczna wilgoć spłynęła po brodzie. Powstrzymała łzy i wszystko zawirowało. Stało się większe, jaśniejsze i wyraziście ostre.

Wtedy eksplodowały oślepiająco białe płomienie. Boleśnie parzyły jej nagą skórę. Co gorsza, były bliżej i bliżej. Odsunęła się o krok. Przerażenie walczyło w niej z niezdrową fascynacją. Słyszała trzask buchających płomieni. Widziała zaklęte w ich ulotnej naturze piękno. Powoli wyciągnęła rękę. Czuła jak jej wargi rozchylają się w niemym zachwycie. Dopiero teraz spostrzegła, że jej dłoń jest zadziwiająco mała. Jak u kilkuletniego dziecka. Czuła jak jej drobny nos marszczy się w grymasie nieprzyjemnego zaskoczenia. Płomienie nie próżnowały. Zaczęły oplatać się wokół jej paluszków. I właśnie wtedy, coś nagle rzuciło ją do tyłu. Jakaś trudna do opisania, ale potężna siła szarpnęła nią gwałtowanie jak szmacianą lalką. Została poderwana z ziemi i w mgnieniu oka znalazła się kilka kroków od coraz bardziej rozbuchanych płomieni. Oszołomiona, odwróciła się, aby spojrzeć w bladoniebieskie oczy. Pełne bólu, troski i tęsknoty. Wiedziała, że były to oczy jej matki. Wszystkie inne emocje przytłumił bezgraniczny strach.

Matka nie krzyczała. Mówiła coś do niej, akcentując pojedyncze sylaby, ale ona nic nie słyszała. Usta kobiety otwierały się bezgłośnie i zamykały, zupełnie jakby była pod wodą. Potem matka wzięła ją na ramiona i pobiegła przez dobrze jej znany korytarz w kierunku przydomowego garażu. Mieszkali tu od roku. Jej rodzice często przenosili się z miejsca na miejsce. Uświadomiła sobie, że ma młodszego braciszka, który tak jak ona był przyzwyczajony do tych ciągłych przeprowadzek. Matka biegnąc włączała po kolei wszystkie możliwe światła, tak aby w domu było jak najjaśniej. Zupełnie jakby było to najważniejsze, gdy uciekasz z płonącego domu. Zresztą od kiedy pamiętała w jej domu zawsze było dużo światła. Nawet w nocy, gdy w sypialniach było ciemno, na korytarzu nigdy nie gasły lampy. Zamknęła oczy.

Gdy je otworzyła, sceneria się zmieniła. Stała teraz przy oknie dotykając zimnej szyby, za którą prószył śnieg. Był piękny, symetryczne płatki opadały na szybę i parapet, po czym nikły jak gdyby ich żywot właśnie się dokonał. Odwróciła się i usiadła przy drewnianych klockach, które ułożyła wcześniej w coś na kształt zamku. To miał być pałac, ale zawsze wychodziły jej zamki. Tak jak rysowała księżniczki, a wychodzili jej rycerze. Czasem były to damy w zbrojach, czasem mężczyźni. I wtedy sama nie wiedziała czemu, ale jej ręka w tle kreśliła kontury przerażających, mrocznych kształtów. I mimo, że były niewyraźne, zamazane, to ona była pewna, że tak właśnie wyglądają smoki.

Coś zwróciło jej uwagę i poderwała głowę. Dziwny, nieprzyjemny dźwięk wdarł się do jej pokoju od strony okna. Wysokiego i szerokiego, przynajmniej jak dla dziecka. W drewnianych ramach, z podwójnymi szybami. Właśnie na jednej z zewnętrznych szyb pojawiły się pierwsze rysy. Nie były jednak zwyczajne, takie jak od uderzenia czy nawet przypadkowego zarysowania czymś bardzo ostrym. Te rysy w ogóle nie miały prostych kształtów, a wręcz przeciwnie. Biegły po okręgu rysując geometryczne wzory układające się w dziwną, ale symetryczną plątaninę linii przywodzących na myśl… gałęzie? Za oknem rosły stare drzewa i dziewczynka pomyślała, ze to może cienie konarów padają w tak niezrozumiały dla niej sposób, ale nie…

Kłujący uszy dźwięk rysowanego szkła z każdą sekundą nabierał na sile. Ścisnął krew w żyłach i zmusił ją do zatkania uszu.

— Mamo!!! Mamo!!! — zaczęła krzyczeć zanim zdała sobie z tego sprawę.

Po chwili wydającej się wiecznością drzwi otworzyły się gwałtownie i stanęła w niej postać matki. Kobiety o jasnych włosach i niebieskich oczach w kuchennym fartuchu. Natychmiast podbiegła do klęczącej nad kolorowanką córki. Przypadła do niej przytuliła, odsunęła się i spytała nie próbując odrywać rączek dociskających uszu:

— Co się stało?

— Szyba! Zobacz na szybę!

Kobieta zerknęła i pokręciła głową:

— Nic tam nie ma.

Dziewczynka odważyła się i też zerknęła. Rzeczywiście. Szyba wyglądała na nietkniętą, na zewnątrz wiał wiatr co było widać po kołyszących się rytmicznie gałęziach, ale nic ponadto. Tylko ten dźwięk… nie zniknął nagle, a wolno cichł. Oddalał się niczym odgłos odjeżdżającego pociągu. Usłyszała naraz coś jeszcze, jakby skrzekliwy złowrogi rechot.

— Mamo, boję się — szepnęła.

— Co widziałaś?

— Szyba pękła, ale tak w koła…

— W koła? — matka nie rozumiała.

— Tak, jakby coś rysowało na niej drzewo — wyszeptała dziewczynka — I słyszałam dźwięk i taki śmiech na koniec, jak przyszłaś. Dobrze, że jesteś — przytuliła się mocniej.

Matka nie wyglądała na skonsternowaną. Raczej zmartwioną, jakby wiedziała że dzieje się coś niedobrego, a tego czego doświadczyła jej córeczka nie można zlekceważyć.

— Co jeszcze słyszałaś? — spytała po dłużej chwili.

— Nic, tylko to.

— A poza tym?

— Poza tym drzewem?

— Nie, poza tą sytuacją dzisiaj, nie działo się nic innego? Co by cię niepokoiło? W tym domu?

Wprowadzili się tutaj dwa tygodnie wcześniej. Dziewczynka zmarszczyła brwi, tak jak zawsze gdy nad czymś myślała, lub starała się sobie coś przypomnieć.

— Nie, chyba nie — odparła.

— Dobrze, chodź, przygotuje ci herbatę, dobrze?

Podała matce rękę. Wyszły na korytarz, a dziewczynka jeszcze raz zerknęła przez ramię na duże okno. Tym razem nie dostrzegła ani nie usłyszała niczego nadzwyczajnego. Pomyślała, że znowu musiało jej się coś przewidzieć. Czasem jej się to zdarzało, ale nie tak znowu często. I zawsze okazywało się, że nic się za tym nie kryło. Poza chwilą strachu i niepewności. Zeszły na dół do kuchni. Dziewczynka zajęła swój ulubiony stołek przy wyspie, a matka zajęła się przyrządzaniem herbaty. Rozmawiały, śmiały się i wszystko wydawało się takie normalne, a jej niedawny strach tak bardzo odległy i nierealny. Gdy matka nalewała porcję herbaty do porcelanowego kubka w kształcie misia coś huknęło o szybę drzwi prowadzących na ganek. Zapaliło się światło na zewnątrz, które aktywowała fotokomórka. Matka podeszła do drzwi. Leżał tam martwy ptak, kruk. Z jego nieruchomego oka wyciekało coś na kształt oleistej, czarnej łzy. Matka wiedziała, że tutejsze ptaki od tygodnia trawi jakaś dziwna choroba, o której informowały już lokalne media. Nie to jednak wprawiło ją w osłupienie, które jej kilkuletnia córka natychmiast zauważyła. Gdy dotknęła włącznika, nie zrobiło się od razu jasno. Mrok powoli cofał się poza obręb światła, jakby w zwolnionym tempie. Po krótkiej chwili światło zgasło. I wtedy za oknem nie zrobiło się ciemno, tylko mrocznie. Tam gdzie uderzył martwy ptak pojawiło się pęknięcie, mimo że zarówno we wszystkich oknach, jak i drzwiach, szyby były podwójne.

— Cofnij się! — rzuciła matka odsuwając się od drzwi.

Światło w kuchni zamigotało nerwowo.

— Do garażu! Musimy odebrać twojego brata!

— Ale…

— Nie ma czasu! Już!

Dziewczynka wiedziała, że z poleceniami matki się nie dyskutuje. Pobiegła na drugą stronę domu, gdzie znajdowały się drzwi wiodące do przydomowego garażu. Matka podążała za nią zapalając wszystkie światła, tam gdzie ich nie było. Tym razem robiło się od razu jasno, tak jak być powinno. W garażu jasność bijąca od przysufitowych jarzeniówek wydała się wręcz oślepiająca. Wsiadły do auta, a matka odpaliła silnik. Zaskoczył od razu. Wyciągnęła pilota i skierowała w stronę bramy. Nacisnęła kilka razy, ale ta ani drgnęła. Zerknęła na córkę:

— Poczekaj tu i się nie ruszaj!

Wysiadła zostawiając silnik na chodzie i podeszła do przycisku przy ścianie unoszącego bramę. Dziewczynka widziała ze swojego miejsca jak matka bierze głęboki wdech, naciska przycisk i rzuca się biegiem do auta. Zatrzasnęła drzwi i włączyła długie światła. Wraz z unoszącą się bramą zdawało się, że mrok na zewnątrz lekko zafalował, a potem strumień płynący z reflektorów przebił się przez tę skłębioną noc. Dziewczynka odniosła wręcz wrażenie, że coś zawyło nieludzko i piskliwie. Gdy tylko brama uniosła się na tyle, aby mogły wyjechać. Matka docisnęła pedał gazu i auto wyrwało do przodu siekąc światłami pustą przestrzeń. Była godzina szósta wieczorem, 13 listopada i uliczki spokojnego osiedla domów jednorodzinnych były niemal puste. Wypadły na ulicę i skierowały się do szkoły, do której uczęszczał jej ośmioletni brat. Tato był jeszcze w pracy.

— Mamo czy my tu jeszcze wrócimy?

— Zobaczymy — odparła zdawkowo — Zapięłaś pasy?

— Tak

— To dobrze.

Matka wybrała w komórce numer ojca. Zazwyczaj wybierała auta starszej daty bez żadnych technologicznych udogodnień.

— Znaleźli nas — oznajmiła.

— Szybko — mruknął tylko — Dużo szybciej, niż ostatnio.

Słyszała każde słowo, jakby ojciec był na głośniku. Zdziwiło ją to, ale tej nocy wszystko było dziwne.

— Jadę po małego, chcesz jeszcze tu wrócić?

— Tak — odparł ojciec — Wiesz, że musimy zrobić to tak jak należy. Spotkamy się jutro w ustalonym miejscu. W południe.

— Jasne.

— Kocham cię.

— Ja ciebie też.

— A mała?

Matka spojrzała na nią i uśmiechnęła się z czułością, a nawet dumą:

— Była dziś bardzo dzielna.

— Zuch dziewczyna, jak jej mama. Do zobaczenia jutro.

Jej tato się rozłączył, a ona nauczyła się już nie zadawać zbyt wielu niepotrzebnych pytań. Rodzice jej wyjaśnili, że wszystkiego dowie się w swoim czasie, a ona im ufała. W końcu byli jej rodzicami.

Nagle wnętrze auta zalała fala światła, której towarzyszył przeraźliwy, mrożący krew w żyłach ryk klaksonu. Potem słyszała już tylko przenikliwy pisk. Chłodny, bezosobowy i śmiertelnie jednostajny.

Świat się zatrzymał.

I tylko ten dziwny, obleśny rechot towarzyszył jej, gdy coraz głębiej zapadała w lepką nicość.


***


Obraz powoli się przejaśniał. Zaczynała dostrzegać coraz więcej szczegółów. Przed nią leżał chłopak, mógł mieć piętnaście, może szesnaście lat. Coś jej podpowiadało, że ma siedemnaście. Jego twarz była ściągnięta w grymasie niewyobrażalnego cierpienia. Żyły na szyi i czole nabrzmiały i zdawały się pulsować. Każda w innym rytmie, co wyglądałoby groteskowo, gdyby nie ból jaki mógł czuć nastolatek. Wyciągnęła rękę i zdała sobie sprawę, że znowu jest sobą. Teraz była znacznie starsza, trochę bardziej niż… jej brat? Znowu to dziwne, dojmujące przeczucie, że chłopak który coraz słabiej oddychał był jej bratem. Przyjrzała mu się uważniej. W jego przepełnionych cierpieniem oczach było coś znajomego, coś co już widziała na tylnym siedzeniu samochodu, którym kierowała ich matka. Złapała się na tym, że nie potrafi jednoznacznie wskazać kim jest. Sobą, tamtą dziewczynką, czy tą dziewczyną klęczącą na brudnym chodniku. Chłopak bardzo delikatnie zacisnął palce na jej nadgarstku. Teraz poczuła jak po jej policzkach spływają łzy. Patrzył jej prosto w oczy. Zawsze był od niej słabszy, bardziej chorowity, ale znacznie mądrzejszy.

— Musisz przebaczyć — wyszeptał — Nie ma innej drogi Ammy.

— Przecież te skurwiele zabiły nam rodziców! I Ciebie! — z jej płuc dobył się zawodzący wrzask, ledwie balansujący na granicy histerycznego ryku.

— Musisz przebaczyć Ammy — powtórzył chłopak z największą mocą, na jaką go było stać — Żeby ocalić siebie. Mnie…

— Nie mów tego! — od jej własnego wrzasku, aż zapiszczało w uszach.

— Musisz.

Odchylił głowę. Patrzył w górę szklistym wzrokiem, ale nadal oddychał. Czekał. Walczył o każdą sekundę, aby dać jej czas.

Jego jasne, złociste tęczówki z każdą sekundą ciemniały przechodząc w matowy brąz. Wraz z oddechem uchodziło z niego życie, które natychmiast wypełniała ciemność. Nie chciała patrzeć mu w oczy. Wiedziała, że brąz przejdzie w smolistą czerń, a ta w kolejne, coraz mroczniejsze odcienie. Zacisnęła palce na kościanej rękojeści noża. Ostrze miało dziwny, powykrzywiany kształt. I było diabelnie ostre, jakby wykuto je w samym jądrze tej cholernej planety. Rękojeść leżała idealnie w dłoni. Uniosła ostrze i wbiła z impetem między oczy brata. Coś chrupnęło miękko, zapadło się, ale ona nie patrzyła. Spuściła głowę szepcząc niezrozumiałe słowa w dawno zapomnianym języku. Wyrwała z chrobotem nóż i nadal nie patrząc zbliżyła do szyi chłopaka. Jego ciało było nadal gorące, ale z ust przestały dobywać się bolesne jęki.

Nagle wokół rozdzwoniły się srebrzyste dzwoneczki, w górze coś się zakotłowało, a wiski i piski zdawały się rozsadzać wąski, śmierdzący zaułek w którym się znaleźli. Wiedziała, że czas właśnie się skończył. Jednym, zdecydowanym ruchem pociągnęła ostrze, a z rany wylała się świeża tętnicza krew, w której pływały dziwne, czarne grudki. Gęste i glutowate. Odsunęła się. Wiski i piski wzbiły się w górę, na ułamek sekundy zapanowała ogłuszająca cisza i spadły wprost na nią jak grom z jasnego nieba. Miała wrażenie, że fizycznie poczuła uderzenie. Wstała z kolan, a mróz który wdarł się wraz z nagłym powiewem wiatru pokąsał boleśnie jej wilgotne policzki. Poczuła ruch, wszędzie wokół. Coś czego nie było widać, zbliżało się. Latarnia u wylotu zaułka wyraźnie przygasła. Po chwili nie było już widać żadnych świateł. Przełknęła ślinę. Przeszła ją myśl, że wszystko na nic. Że tak to się po prostu skończy. Po latach ucieczek, bólu po stracie kolejnych bliskich, po morzu wylanych łez. Stała w jednym z licznych zaułków Hong Kongu, w miejscu gdzie pozostawała niewidoczna dla dziesiątków milionów żyjących tu ludzi. Sama w tłumie. Latarnie jeszcze zamigotały, jakby wydawały ostatnie tchnienie… i zgasły. U góry piski i wrzaski przeszły w lodowaty śmiech, podobny do stukotu trupich palców na drewnianym blacie.

Wtedy, gdzieś w oddali usłyszała wycie. Nie to takie jak tutaj, paskudne i dochodzące jakby z podziemi. Wycie było czyste, piękne i po prostu wyzwalające! Tak mogły wyć pierwotne wilki przemierzające tę planetę na długo przed człowiekiem. Chichot ucichł jak ucięty nożem. Wrzaski i piski również. Podobne do wilczego wycie zbliżało się nabierając mocy, stając się głębokie i gardłowe. Płynnie przeszło w warkot. Piski i wrzaski podniosły się na chwilę, ale teraz przypominały bardziej dźwięki wydawane przez zagonione w pułapkę hieny pewne tego, że właśnie zbliża się ich koniec. I wtedy, tak po prostu jak się zaczęło, wszystko ucichło. U wylotu zaułka pojawiła się sylwetka psa. Musiał być olbrzymi, większy niż lew. Po prostu stał tam i na nią patrzył. Zaczęła iść w jego stronę. Latarnia znowu rozbłysła mocnym światłem, a dźwięki ruchliwej, chińskiej ulicy stawały się coraz głośniejsze. Zupełnie jakby wróciło tu życie. Wyszła na ulicę i dopiero teraz zdała sobie sprawę, że nigdzie nie ma tego wielkiego psa. Obejrzała się za siebie. Zaułek wyglądał na pusty, nigdzie nie było też widać ciała jej brata. Przetarła policzek wierzchem dłoni przypominając sobie, co się przed chwilą stało. W kawiarnianej szybie zobaczyła swoje odbicie. Mimo łez spływających nadal po policzkach jej wzrok nabrał dziwnej twardości. W jej jasnobrązowych oczach, niczym zapowiedź tego co miało nadejść, odbijały się kolorowe światła azjatyckiej metropolii. Miała zadziwiająco delikatne rysy twarzy, które kontrastowały z przyprószonymi siwizną włosami. Wtedy zrozumiała, że nie może tego tak po prostu zostawić. Że musi przestać się chować… że… najpierw go poczuła, a dopiero potem zobaczyła. Stał obok i uśmiechał się na ten swój specyficzny, psi sposób.

— Kim jesteś? — spytała.

Machnął tylko łbem dając jej znać, aby poszła za nim.


***


Młoda dziewczyna o popielatych warkoczykach i jasnobrązowych oczach przekroczyła próg starego, drewnianego domu. Powinien dawno temu zbutwieć lub rozlecieć się na kawałki. Albo w wyniku oddziaływania niesprzyjającego klimatu, albo co pewniejsze jednego z huraganów jakie cyklicznie pustoszyły Nowy Orlean. Nieraz bywało że ulice zmieniały się wartko płynące rzeki, a domy w wyspy. Gdy woda w końcu opadała drewniane domy nadawały się już tylko do rozbiórki. Nierzadko taki los spotykał także te murowane, jeśli zdążył zalęgnąć się grzyb i inne paskudztwa. Wszystko tu z czasem stopniowo niszczało lub obracało się w gruzy, ale nie ten dom. Trzymał się mimo wszystko, zupełnie jakby wykonano go z jakiegoś niezniszczalnego materiału. Aksamitnie czarne deski skrzypiały pod jej bosymi stopami. Cienie czające się pod schodami, za drzwiami, pod każdym możliwym meblem… cofnęły się. Wielki pies stanął jak zawsze przy jej boku. Zmrużył jasnobrązowe ślepia. Sierść olbrzyma najeżyła się jeszcze zanim weszli do ogrodu na tyłach domu.

— Sama się tym zajmę — oznajmiła, czym wprawiła olbrzyma w osłupienie — Przecież wiesz, że sobie poradzę. Nie jestem już dzieckiem.

Przytaknął niechętnie. Ostatnie lata nie były dla niej łaskawe. Brutalne, przepełnione bólem i pogardą. Przetrwała i dzięki temu była teraz kimś, przed kim można się było tylko cofać.

— Daleko stąd jest ktoś, komu się bardziej przydasz. Zwłaszcza teraz. Nadchodzi kluczowy moment, w którym będzie cię potrzebował. Dużo bardziej, niż ja teraz.

Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Próbował ja przekonać. W końcu rzuciła zdecydowanie:

— Nie… — jej oczy na krótki moment przysłoniła srebrzysta mgiełka — …właśnie się zaczęło. Idź. Już.

Nienawidził się z nią rozstawać. Była dla niego wszystkim. Od samego, bardzo wczesnego początku. Pamiętał jak machała tymi ludzkimi łapkami, zarazem mrugając i przesłaniając powiekami o długich rzęsach te swoje wielkie, ciekawe świata oczy. Potem była tylko piękniejsza i coraz silniejsza. Mimo tak olbrzymiego cierpienia, mimo wylewanych przez tyle nocy łez.

Srebrzysta mgiełka opadła. Chciała się uśmiechnąć, ale nie potrafiła. Nie po tym co przeszła i nie do tych…. do TEGO czegoś. Wargi zadrżały zdradzając trzymane na wodzy nerwy.

— Idź już.

Spuścił łeb i westchnął ciężko. Po chwili już go nie było. Dziewczyna została sama. Cienie czające się wokół zafalowały i nieznacznie się zbliżyły.


***


Świtało. Kaśka usiadła na łóżku i zerknęła na parapet. Pusta butelka po winie nadal tam stała. Potem z nagłą, irracjonalną obawą odwinęła rękaw. Były tam tylko cztery, dobrze jej znane blizny. W duchu odetchnęła. Zerknęła na zegarek i przeklęła. Wskazywał na dziesiątą, Hiroshi miał podjechać o jedenastej. Pobiegła do łazienki, żeby jak najszybciej doprowadzić się do porządku. Być miłą, radosną i tryskającą szczęściem dziewczyną. Tylko wtedy może będzie miała szanse na normalne życie. Może jej chłopak zostanie z nią dłużej, niż tydzień albo dwa.

— Jestem beznadziejna — westchnęła do odbicia w lustrze.

„Jesteś” — zdawało się mówić odbicie uśmiechając się przy tym wyzywająco i złośliwie.

— Nie będę jak pradziadek, nie tak mnie wychował — wskoczyła pod prysznic.

Po pół godzinie była już odświeżona i gotowa do drogi. Zdążyła jeszcze wypić szybką kawę zanim zadzwonił telefon:

— Hiro jesteś? — zaświergotała, po wczorajszej Kaśce nie pozostał nawet najmniejszy ślad — Już pędzę!


Polska, Mazury, Godz. 10:15 (CET, UTC +2, czas letni)


Wbił ostatni z gwoździ i uniósł się z kolan. Podłoga wyglądała, jakby nigdy wcześniej nie wyrwano w niej szerokiej na pół metra dziury. Teraz było tak jak wcześniej… tak jak zawsze. Schludnie i przytulnie. Rzucił okiem na ściany, które pokrywała świeża farba. Brzydkie bordowe plamy oraz inne resztki burzące harmonię tego miejsca zniknęły bezpowrotnie. Odczuwał poczucie spełnienia z dobrze wykonanej pracy.

— Idealnie — mruknął.

Na pierwszy rzut oka mógł mieć pięćdziesiąt lat. W rzeczywistości trudno było ocenić jego wiek. Mógł być zarówno dużo starszy, jak i młodszy. Jego ogorzałą od słońca twarz pokrywał kilkudniowy zarost. Schował młotek do skrzynki z narzędziami. Była niemal w całości pokryta rdzą, tak że wszelkie napisy się dawno zatarły, a jedyne co zostało to skrawki mocno wypłowiałej, niegdyś czerwonej farby. Wyszedł z drewnianego domku i zmrużył oczy. Promienie słońca prześwitywały między koronami drzew. Było już późne popołudnie. Nabrał w płuca powietrza i głęboko odetchnął. Intensywny zapach rosnących wokół świerków pasował do tego miejsca. Gdy odkładał skrzynkę na jej miejsce, przez jego zmęczony umysł przesunęły się barwne obrazy potańcówek i obiadokolacji, kobiet w wytwornych sukniach i mężczyzn w idealnie dopasowanych mundurach. Nie miało znaczenia, że suknie i mundury wyglądały na takie, które noszono przeszło pół wieku temu, czyli w czasie gdy dopiero uczył się chodzić i mówić. A może jeszcze nie przyszedł na świat? Spojrzał z dziwną nostalgią na swoje dłonie. Ponacinane, ze śladami sczerniałej już krwi. Wiedział, że teraz wszystko będzie już w porządku.

— Pięknie było… — poprawił sfatygowaną, pożółkłą czapkę z symbolem kotwicy.

Rano zamieścił ostatnie ogłoszenie, opłacił i zadbał oto, aby zatrzeć ślady. Laptop wraz z resztą innych rzeczy wrzucił do dawno nie używanej studni. Zmarszczył nos, gdy tam się nachylał. Uderzył go smród przypominający gnijące od miesięcy mięso. Właściwie nie wiedział skąd tyle wie, po prostu czuł potrzebę doprowadzenia wszystkiego do ładu. Umysł coraz częściej przysłaniała mgła niepamięci. Poza tym ostatnio nic nie miało znaczenia, z wyjątkiem tego jedynego miejsca, do którego tak tęsknił. Tak bardzo chciał już się tam znaleźć.

— Jeszcze tylko chwila, tylko chwila… — mruczał sam do siebie schodząc w dół ku jezioru.

Wszedł na pomost i spojrzał w dół. Przejrzysta woda chlupotała przy solidnych słupach, na których oparto całą konstrukcję. Poprawił sznur, który niósł przewieszony przez ramię i wolno, jakby z ociąganiem ruszył przed siebie. Wiedział, że drewno, z którego wykonano deski było bardzo mocne. Teraz nie ma już takich drzew. Nikt nie pozwoliłby sobie, aby czekać kilkaset lat, aż nabierze odpowiedniej spoistości i nada się na materiał odporny na działanie tutejszego mikroklimatu. Smoliście czarny pomost wrzynał się głęboko w jezioro na około czterdzieści metrów. Stanął na krawędzi czując na twarzy coraz silniejsze podmuchy wiatru. Drewno zaskrzypiało cicho, a woda zabulgotała wokół pali jakby cieszyła się na jego widok. Spojrzał w dół. Jego starcze odbicie falowało mieniąc się w drobnych falach, które załamywały oślepiające refleksy słonecznego światła. Zdawało mu się, że w toni widzi coś jeszcze. Siebie jakby młodszego i zdecydowanie bardziej wypoczętego. Zdjął z ramienia sznur, który ze sobą przyniósł i nałożył przygotowaną wcześniej pętle na szyję. Zacisnął węzeł, który nie pozwalał luzować, tylko zwężał się jeszcze bardziej. Woda zabulgotała mocniej, a spokojna toń zatoczki zaczęła wpadać w coś na kształt rytmicznie drgania.

Mężczyzna odetchnął głęboko i z szerokim, nienaturalnym uśmiechem obejrzał się za siebie. Zza wierzchołków drzew, na wzniesieniu wychylały się trójkątne krawędzie dachów pokrytych mchem. Schylił się i przymocował koniec sznura do jednej z dwóch mosiężnych knag. Wiatr targał coraz silniej jego odzieniem, jakby próbując odepchnąć go od krawędzi pomostu. Woda u dołu już nie bulgotała a przelewała się ze zdławionym chlupotem wokół masywnych słupów. Uśmiech mężczyzny stał się jeszcze szerszy i zrobił krok do przodu. Dopiero teraz w jego oczach błysnęło zrozumienie. Tęczówki rozszerzyły się w zduszonym przez sznur krzyku. Było już jednak za późno. Runął w dół, a woda z radosnym bulgotem wdarła się do otwartych ust. Ciało przeszyło paraliżujące zimno, członki zdrętwiały, a sznur wrzynał się coraz głębiej w skórę. Chciał tak bardzo zaczerpnąć powietrza. Tak… bardzo…

Wkrótce przykryły go lodowate i dziwnie lepkie objęcia wszędobylskiej, zgniłej zieleni. Fale zamiast dobijać do pomostu odkręciły i zaczęły kierować się ku przeciwnemu wybrzeżu zatoki. Marynarska czapka dryfowała teraz samotnie ku szeleszczącym cicho trzcinom.


“Magic always comes with a Price Deary”

Rumpelstiltskin

Once Upon a Time

ROZDZIAŁ 1

Przyjazd

Nabrał powietrza i wypuścił. Wolno. Musiał się skupić. Odetchnął raz jeszcze i przewrócił pierwszą stronę. Był tam symbol drzewa odciśnięty w tuszu. Wiedział, że użyto do tego pieczątki wykonanej z bardzo twardego i przesiąkniętego nienawiścią materiału. Wiedział też, że tusz został wzbogacony ludzką krwią. Z odrazą zbliżył nos i powąchał. Nagle przed oczyma zawirowały obrazy, zapachy i słowa, dziwne i odległe. Piękne i straszne.

Drzewo płakało. Gęstymi od słodyczy, karminowymi łzami. Nie zdarzało się to często, niemniej zawsze było odzwierciedleniem nadmiaru cierpienia. Czara goryczy przelewała się raz na setki lat, krwawe słońce wschodziło nad hebanowe konary przyprószone obficie białymi jak śnieg kwiatami. Sad śpiewał żałobną pieśń, a z gałęzi i pni spływały wolno soczyste krople. W powietrzu unosił się równie ciężki odór martwych ciał, wylanej hektolitrami krwi i bezsensownego cierpienia.

Ten dzień był jednak inny, szczególny dla wszystkiego co od wieków wzrastało pod gorącym, tropikalnie drgającym nieboskłonem. W tym dniu sad wycięto do gołej ziemi, pozostałe korzenie wypalono na popiół i zalano betonem. Drewno jednak przetrwało. Wbrew autorom tak dramatycznej i bezwzględnej w skutkach rzezi. Przetrwało, wyschnięte na wiór i głodne… tak niewyobrażalnie bardzo głodne soków, które pewnego dnia sprawiłyby, że nawet najdelikatniejsze gałązki znowu zakwitną niewinną bielą.


***


Łódź przekroczyła linię wiatru. Gdzieś nad nimi zaskrzeczało jeziorne ptactwo. Wiatr niosący drobinki wilgoci osiadał zwiewną mgiełką na skórze i ubraniach. Żagiel załopotał gwałtownie, po czym napiął się sztywno, wypełniony wiatrem. Jacht mknął coraz szybciej ku przeciwległemu brzegowi. Za sterem siedział chłopak o azjatyckich rysach, którego oczy przysłaniały pasma ciemnych włosów. Uśmiechnął się. Już sama jego bliskość sprawiała, że robiło się jej ciepło. coraz cieplej. I niekoniecznie tam, gdzie by sobie teraz tego życzyła.

— Chcesz spróbować? — spytał po polsku.

— Dobrze ci idzie — odparła i odchyliła się ku wodzie z krawędzi burty, na której siedziała — Może jeszcze coś zepsuję?

Opuszkami palców połaskotała umykającą taflę jeziora. Jej ostatnie słowa były podszyte wyraźnie wyczuwalną drwiną. Uśmiechnęła się niewinnie i zamrugała tymi swoimi szmaragdowymi oczyma. Efektu dopełniały kruczoczarne loki wijące się wokół jej bladej twarzyczki. Nieraz jej wspominał, że ma „kocie oczy”, a więc takie, którym nie wolno ufać. Ona za to odgryzała się, że on ma tak czarne, jak jego serce. Chłopak odsunął ster i jacht odpadł od linii wiatru. Dziewczyna z wyczuciem poluzowała fał grota i foka, a łódź pomknęła nieco szybciej ku otwartej przestrzeni zalewu Zegrzyńskiego.

— Lubisz to, co? — mruknęła.

— Pozwala oderwać się od wszystkiego wokół — odpowiedział — problemów i niezadanych pytań, po prostu odpłynąć myślami gdzieś daleko.

— Coś w tym jest. I mniejsze ryzyko wypadku, niż przy jeździe motorem?

Jęknął:

— Jesteś straszna Kasia-san! Mówiłem, że to tajemnica!

— Przecież jesteśmy tu sami! My i to jezioro… — zatoczyła ruch dłonią — Kto może nas tu usłyszeć?

Spojrzał w górę robiąc obłąkaną minę:

— Może duchy przodków?

Kaśka parsknęła:

— Serio, w to wierzycie? Że zmarli są tu z nami?

Hiro spoważniał:

— Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia — zmienił kurs i odpadli od niebezpiecznie zbliżającej się linii trzcin. Zamrugał, gdy jaskrawe promienie słońce na krótką chwilę go oślepiły — Ale nie wiem też, czy to nie prawda. Trochę jak z waszym bogiem, niby jest, ale nikt go nie widział.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 37.67