Odpędzanie uroków
Trzy węgielki w wodę kładź,
Trzykroć nimi głowę zmocz dziecięciu,
I nad dymem rózg dziewięciu,
Dziewięć razy kadź.
*
Odejdź czarny jak ten węgiel,
Zostań biały jak to płótno
Zaklęcia ze Śląska
Tylko głupiec wierzy we wszystko, co przeczyta
Ludziom Bez Wyobraźni
Dedykuję
Księga X. DOMINATORIUM EXHUMANTRIX
Rozdział 1. Kto to?!
Sprawy Sola nie układały się po jego myśli. Czuł, że jego szczęście zaczęło go opuszczać a jego dobra passa, która od długiego czasu dotrzymywała mu towarzystwa, nagle gdzieś zniknęła. Co więcej, wraz z jej zniknięciem zastąpiona została jej przeciwnością, która wydawało się, chciała odegrać się i nadrobić stracone lata. Samo szczęście Solowi dopisywało nagłymi przypływami i odpływami. Trwało przez kilka lat i nagle gdzieś zniknęło, pozostawiając po sobie to nieznośne uczucie, którego doświadczał od małego, będąc jego najistotniejszą i najbardziej rozpoznawalną cechą. Chwile szczęścia po jakimś czasie musiały nadejść. Podobno, jak to mawiał jego ojciec, „jeśli się bardzo czegoś pragnie, jest się nie ustępliwym, wierzy się i ciągle dąży to moment oczekiwania w końcu zostaje przerwany” — On przynajmniej w to wierzył, aż do samego końca, w zasadzie nigdy nie spełniając swoich marzeń i zamierzeń. Albo był ślepy albo zbyt głupi, albo po prostu nie miał szczęścia. Sol był ciekaw czy brak spełnienia tego było wynikiem niedostatecznej wiary jego ojca, czy też jego pragnienia, by ojciec nigdy nie zaspokoił swoich oczekiwań.
Tak czy inaczej, ojciec Sola umarł cztery lata temu, gdy ten miał dwadzieścia pięć lat. Umarł w męczarniach, których mu życzył, a których nadejście bardzo go uradowało. Samo patrzenie na leżące w trumnie zwłoki, sztywnego i nieszczęśliwego, były dla niego jednym z najmilszych wspomnień, jakie posiadał. Jednak uczucia, które towarzyszyły mu w tamtej chwili pozostawił tylko i wyłącznie dla siebie. Nie chciał myśleć o nim nigdy więcej, a wszystko to, co go z nim łączyło, chciał pochować wraz z jego mogiłą. Gdy odszedł, cztery lata wcześniej, jego szczęście i los uśmiechnęły się do niego. Teraz pierwszy raz od tamtej chwili przywołał to wspomnienie i uczucia związane z całym zdarzeniem, jak i uświadomił sobie jednocześnie, że jego szczęście właśnie dzisiejszego dnia się skończyło. Zastanawiał się, dlaczego i co było jego przyczyną. Rzecz jasna, sprawa nie tyczyła się tylko i wyłącznie odziedziczonego wraz z genami pechem. Musiało być coś jeszcze. Przynajmniej miał taką nadzieję.
Kolejny raz od ostatniego skoku, feralnego, analizował, rekonstruował w umyśle każdy kolejny krok i zdarzenie aż do chwili, gdy wszystko się zawaliło. Sol był złodziejem, i to najlepszym w swoim fachu. Potrafił ukraść wszystko i włamać się wszędzie. Był ukryty tak dobrze, że nikt o nim ani nie wiedział, ani o nic go nie podejrzewał. Oczywiście jeszcze go nie złapali i udało mu się ocalić życie, ale wiedział również, że była to tylko kwestia czasu. Po kilkudziesięciu godzinach walenia głową w ścianę w celu uzyskania odpowiedzi, wciąż tkwił w martwym punkcie. Nie wiedział. Nie było żadnych błędów. Wszystko było dopracowane jak zawsze, niemal z pedantyczną i perfekcyjną precyzją. To było dla niego najgorsze i tego właśnie nie mógł zrozumieć.
Drugą sprawą był brak pomysłów na podjęcie kolejnego kroku. Strach, jaki trawił Sola powodował ciągłe uczucie niepokoju. Nic nie jadł od paru godzin, bojąc się nawet wyjść do sklepu. Nie wiedział czy powinien się ruszyć, czy też siedzieć w zamknięciu, w którym to miejscu mogą go namierzyć. Nie wiedział czy mają jakiekolwiek dane o nim, ani czy jego partner Derek uciekł, żył, czy został złapany i śpiewa na komisariacie na jego niekorzyść. Czuł, że powinien coś zrobić, ale póki, co, nie wiedział czy działać zgodnie ze szczegółowo opracowanym planem, czy też iść na żywioł i wybierać najbardziej nieprawdopodobne wyjścia, takie, które nie byłyby ani w jego stylu, ani nikt by się owych posunięć nie domyślił. Powinien przespać się z owym problemem, tak jak robił to zazwyczaj, i albo czekać na odpowiedź, którą mu udzieli jego podświadomość we śnie, albo świeżym umysłem o poranku, zastanowić się nad kolejnymi krokami.
Od feralnego skoku, minęły dwadzieścia cztery godziny. Sol włączył telewizor chcąc dowiedzieć się czegokolwiek. Wiedział, że złe wieści rozchodziły się najszybciej. To jedna z głównych prawd o życiu. Telewizja milczała. Sol spakował do małego plecaka najpotrzebniejsze rzeczy. Wszystko, co by mu się przydało na każdą ewentualność, jednocześnie niezbyt wiele, by torba mu ani nie ciążyła, ani nie przeszkadzała w takich okolicznościach jak ucieczka. Założył buty z płaską, wytartą podeszwą, by uniemożliwić rozpoznanie buta, jak i jego rozmiaru. Miał przy sobie białe skórzane rękawiczki i odpowiednio przygotowany strój, który trzymał poza domem, by w nim nie zostawić śladów materiałów, a po kolejnym skoku, tak jak poprzednio, palił w ognisku z dala od czyichkolwiek oczu. Do tego okulary i nakrycie głowy z przymocowaną peruką, na jego łysą głowę. Tych rzeczy była jeszcze masa, tak jak i patentów, których nie zdradzał absolutnie nikomu, nawet wspólnikowi, mając nadzieję, że ten okaże się amatorem i popełni jakiś błąd, przez który to Derek a nie Sol, zostanie złapany.
Był przygotowany na wszystko i pilnował się, żeby nie popełnić żadnego błędu. Nawet w kwestii tego, kim jest, co robi, jak się nazywa, każdemu nowo poznanemu wspólnikowi przedstawiał się jako ktoś inny, wyglądając jak ktoś inny. Będąc świetnym aktorem, naśladował swoje ulubione postaci w rolach tak dobranych, by odgrywanie ich, na co dzień, w ich towarzystwie, nie sprawiało mu żadnego problemu oraz uniknęłoby krępujących pytań. Dodatkowo wymyślał różne gadżety lub nawyki, mające być jego znakiem rozpoznawczym. Stroje dobierane były dla niego najważniejsze. W nich, odpowiednio dobranych, mógł uwierzyć, że jest kimś innym. Dlatego w razie wpadki ucieknie, nawet kosztem swojego partnera, a gdy ten będzie zeznawał, jego nie będzie w oczekiwanym miejscu od dawna, tak samo jak nie będzie przypominał dawnego siebie, jeszcze sprzed paru godzin. Po skoku, po podzieleniu się łupem, wyjeżdżał, co najmniej na trzysta kilometrów, zostawiając po sobie jedynie fałszywe ślady i wspomnienie kogoś, kto nie istnieje.
Tym razem jednak było inaczej. Był, co prawda przygotowany jak zawsze, jednak Derek, nie był zwykłym wspólnikiem, lecz kimś, kto robił w tym samym fachu, co on, ponadto, to dzięki niemu, stał się tym, kim jest. Znali się długo i byli w pewnym sensie przyjaciółmi. Jednak za diabła nie mógł uwierzyć, że to właśnie dzięki niemu akcja się źle potoczyła. Że mógłby go wyrolować, wkopać w coś lub wygadać się. Derek nie wsypałby go. Ufali sobie bezgranicznie. Sam go tego uczył. To było najważniejsze. Jednak teraz, gdy minęły ustalone, w razie kłopotów, dwadzieścia cztery godziny, miał dylemat, co zrobić dalej. Olać łup i ruszyć się, czy też zrobić wyjątek i pozostać, olewając tym samym nauki, mu wpojone.
W każdym razie, doba minęła, a on nie mogąc usiedzieć w jednym miejscu, postanowił uciec, jednak przed tym zamierzał wykonać krótki acz konkretny telefon, w celu chociażby próby dowiedzenia się czegokolwiek. Było to ryzyko, jak i kolejne złamanie zasady, jednak Derek złamał ją pierwszą. Najważniejszą. Nie współpracować z kimkolwiek, kto cię zna. Jeśli to robi, mawiał, to ma na celu albo zrobić przekręt, albo wkopać wspólnika, by ten poszedł siedzieć zamiast niego. Robi się to niepisanym prawem wtedy, gdy chce się odejść z biznesu, a najlepszym kozłem ofiarnym jest właśnie ktoś, kogo się zna. Obca osoba, nie będzie potrafiła powiedzieć czegokolwiek o swoim wspólniku, i nawet pod torturami, wykrywaczami kłamstw czy narkotykami, nie powie niczego.
Sol ustawił wieszak, na którym była powieszona bluza, centralnie przed oknem, by zmylała gapiących się w okno i zostawił włączone światło, oraz zamknięte drzwi, na wypadek wszelki, by jednocześnie zmylić tego, kto chce zrobić mu nieoczekiwaną wizytę. Szedł okrężnymi uliczkami, wyszukując najmniej oświetlonych oraz tych, które były poza zasięgiem systemów monitorujących ulice. Idąc, był coraz bardziej przekonany tego, że Derek wystawił go do wiatru. Nie widzieli się w zasadzie trzy lata, a to wystarczająco długi czas, by zmienić się w zupełnie inną osobę. Coraz bardziej czuł się oszukany, a gdy dotarł godzinnym marszem na obrzeża miasta, w miejsce, gdzie stał ostatni w rejonie miasta przystanek autobusowy, niedaleko sprawnej budki telefonicznej. To miejsce wykrył kilka dni przed skokiem i cieszył się, że nie powiedział o nim nikomu, nawet Derekowi, z którym to ustalił zupełnie inne miejsce, w którym mieli się spotkać i uciec w razie kłopotów.
Sprawdził odjeżdżające najszybciej autobusy, nie ważne, w jakim kierunku. Obok był numer na taksówkę, a za szybą bankomat, który dopełniał to miejsce tworząc z niej idealne miejsce do ucieczki. Przeliczył pieniądze, jakimi dysponował. Nosił ze sobą tylko grube banknoty, by monety nie dzwoniły mu po kieszeniach i nie przykuwały uwagi, ani mu nie wyleciały. Wokół nie było prawie żadnych domów, tylko zgaszone fabryki nie pracowały w tej dzielnicy na nocnych zmianach. Nawet samochodów było na tej trasie mniej. Miał dwadzieścia minut do autobusu do miasta Nija. Czekał z wykonaniem telefonu do ostatniej chwili, by w razie kłopotów, to jest, podsłuchu oczekującej policji w domu Dereka wraz z nim, nie mogli dojechać zbyt szybko do miejsca, w którym się znajdował, a on w tym czasie będzie mógł wsiąść do autobusu i odjechać niezauważony przez nikogo. Miał tylko nadzieję, że autobus się nie spóźni. Był zapobiegliwy i sprawdził sprawność linii autobusowej, by nie narazić się na przykre niespodzianki. Wszystko grało, jak na razie. Musiał się maksymalnie skupić, by jak najszybciej dokonać oceny sytuacji poprzez rozmowę, która nie mogła trwać dłużej niż minutę. Przygotował stoper, który miał włączyć zaraz po połączeniu. Policja przez minutę namierzała sygnał, lecz dopiero po jej upływie mogli go celnie namierzyć. Nim cokolwiek zrobią minie, co najmniej pięć minut, gdziekolwiek by nie byli a wtedy on będzie już daleko. Początkowo chciał iść do Dereka bezpośrednio pod budynek sprawdzić, co się dzieje, jednak bał się, że jego pech znów da o sobie znać. Swoim przeczuciom, niemal proroctwom, wierzył w pełni. Nie raz mu jego podświadomość, jakby pajęczy zmysł, podpowiadał, co należy robić a czego nie, i gdy się zdał na nią, nigdy go nie zawiodła. Oczywiście sprawdził parę razy swoje złe przeczucia, i okazały się trafne. To, co go dziwiło w tej sprawie, to pewien niepokój i brak owych złych przeczuć, przed podjęciem decyzji o współpracę z Derekiem.
Stojąc w budce tak, by mieć wzgląd na przystanek, przygotował jednocześnie stoper oraz mały zabawkowy syntezator mowy uniemożliwiający jakiekolwiek rozpoznanie głosu. Dodatkowo zmienił jego ton i sposób mowy. Pamiętał szyfry, jakimi miał się porozumiewać. Cały czas, nawet w domu miał na dłoniach rękawiczki. Jego pedantyczna perfekcyjność, którą doszlifował przez kilka lat, dawała mu pewność, że w domu nie znajdą ani peta, ani śliny, ani nawet jego włosa łonowego. By zmylić policję i detektywów, zostawiał im fałszywe tropy i ślady, nienależące do niego, przeczące wszystkiemu, jak na przykład karminowa szminka, albo gazeta religijna. Coś, co byłoby przewidywalne, ale tylko dla postaci, jaką odgrywał.
W słuchawce rozległ się znerwicowany drżący głos. Zaczął odliczanie.
— Słucham?!
— Tu Mickey Rourke. Czy pan Derek może?
— To ty… To ty prawda, losie?
Sol od razu znał rozpoznał żart, Derek często wypowiadał jego imię od tyłu, drwiąc przy tym z jego pecha, nazywając go losem.
— Zajęcza warga wgryza ci się w kable? — Obydwoje wiedzieli, że chodziło o podsłuch.
— Spokojnie. Nic nie mają, nic się nie dzieję, ale wszystko się pochrzaniło. Co się z tobą działo do chuja?! Czemu nie odbierasz pierdolonych telefonów?!
Sol zamilkł. Miał odpowiedź na swoją całodobową nerwówkę.
— Musieli mi odłączyć. Nawet nie wiedziałem. Mieszkam tam tydzień, wiesz o tym. Myślałem, że jest sprawny. — Głupia odpowiedź, ale jedyna sensowna, na jaką się odważył.
— Pierdolę, a nie przyszło ci do głowy żeby samemu zadzwonić? Gdzie jesteś?
— W bezpiecznym miejscu. W domu nie czułem się zbyt komfortowo.
— Dawaj do mnie, ale spokojnie. Obczajają wszystko, u mnie wszystko ci opowiem.
— Nie sądzę by to był dobry pomysł.
— A no tak, ty znasz tylko adres Beatrix. Ja też mam mieszkanie wypadkowe, o którym nie wie nawet ona. — Beatrix, no tak, pomyślał Sol, jego naprawdę seksowna dziewczyna.
— Przyjadę po ciebie, gdzie jesteś?
— Za dwadzieścia minut będę pod wiaduktem.
— Gdzie dokładnie?
— Pod starym antykwariatem.
— Dobra, do pół godziny będę.
— A jak nie?
— Zakładam margines spóźnienia do pięciu minut.
— Dobra. Gdy cię nie będzie, to spierdalam. Mam mnóstwo złych przeczuć. Mam nadzieję, że się nie sprawdzą.
— Nic się nie martw stary, zaraz będę, odliczaj czas.
Sol odłożył słuchawkę. Po dziewięciu sekundach zadzwonił alarm. Wyłączył go i ruszył przed siebie w ustalone miejsce. W prawej kieszeni jesiennego, skórzanego płaszcza trzymał małego gnata. Był czujny. Szedł pośpiesznym krokiem, by jak najszybciej dotrzeć do ustalonego miejsca, które było nie o dwadzieścia, lecz o ponad pół godziny oddalone od przystanku. Jego tempo chodzenia, wyćwiczone po latach praktyk, pozwalało mu na dotarcie tam o czasie. Idąc rozważał intensywnie czy przypadkiem nie olać Dereka i nie wrócić się na autobus. Przy normalnej akcji tak by pewnie zrobił. Po normalnej akcji nie musiałby tego robić, a ten skok nie był normalny. Jednak odczuwał niesamowitą chęć by zawrócić. Coś było nie tak i coś się kroiło. Jednak nie chodziło o policję, tego mógł być pewny. Nawet, jeśli to gdyby go złapali, może zawsze się wybronić, a i tak za ostatnią kradzież z włamaniem, jeśli oczywiście nie przyzna się on albo Derek do innych skoków, nie dostanie dużego wyroku. Sol był ostrożny na tyle, by nigdy nikogo nie zabić. Jednak nie wiedział, na ile opanowany był jego mistrz i czy nie szykował przypadkiem jakiejś brudnej sprawy, w dalszym ciągu mając poczucie, że ten chce mu podłożyć świnię. Jeśli zrobił coś nie tak, to będzie znaczyło, że uczeń przerósł mistrza, co go w tym momencie niespecjalnie podnosiło na duchu, mimo iż całe życie pracował nad tym, ile jego cholerny pech, został przeniesiony na niego. Jeśli tak, to powinien zawrócić.
Mknął przed siebie, szykując się psychicznie i mentalnie na najgorsze, podejmując jednocześnie plan, co należy zrobić w razie kłopotów oraz w ostateczności.
Październik zaczął się atakiem deszczów i ogólnego ochłodzenia, będąc przeciwieństwem poprzedniego miesiąca, który został określony, jak to zasłyszał w radiu parę dni temu „najcieplejszym wrześniem od niemal stu lat.” Było po dwudziestej drugiej. Godzina policyjna — zażartował Sol. Po tej godzinie zawsze policja wydawać się wykazywała wzmożoną czujność, co więcej zawsze pojawiała się w najmniej odpowiedniej chwili, w dodatku nadciągała zupełnie znikąd. Podjeżdżali oni zazwyczaj powoli i niemal bezgłośnie, by w najmniej nieoczekiwanym momencie porazić podejrzanego światłem.
Ulice był ciche i tchnęły niepokojem. Antykwariat pod którym czekał roztaczał brązową poświatę wokół. Nad wejściem skrzypiała drewniana tabliczka ozdobiona gotyckimi, zielonymi literami jego nazwę — „Relikt”. Godzina oficjalnego zamknięcia minęła, jednak sklep był dalej otwarty. Przez brudne szyby wystawowe upstrzone starymi rupieciami i zabytkami, próbował dostrzec kogoś wewnątrz. Dzięki odbiciu poprawił sztuczną fryzurę, która przez jego szybki chód trochę się przekrzywiła. Spojrzał na jeden z zegarów z kukułką i porównał godzinę ze swoim. Miał jeszcze maksymalnie piętnaście minut. Adrenalina go napędziła. Nie czuł już ani bólu mięśni ani zmęczenia po nieprzespanej dobie. Czas, który mu pozostał, dłużył się w nieskończoność, a im bardziej zbliżała się oczekiwana chwila, tym bardziej się denerwował, że coś będzie nie tak. W najgorszym razie, będzie uwięziony w tym miasteczku, którego nazwy nie potrafił nawet wymówić, a której nigdzie nie miał zapisanej, aż do rana. Do pierwszego autobusu za kwadrans piąta.
Gdy drzwi od antykwariatu uchyliły się z charakterystycznym dla horrorów klasy b skrzypnięciem, aż podskoczył. Zza drzwi wychyliła się postać niższego od niego mężczyzny w drucianych okularach na sznurkach i białą brodą, niczym święty Mikołaj. Spojrzał spod szkieł na Sola, którego zaskoczona mina musiała rozbawić nocnego sprzedawcę.
— Sądziłem, że jest zamknięte — powiedział bez zastanowienia, wsadzając dłoń do prawej kieszeni by zapchać pistolet bardziej w głąb kurtki.
— W zasadzie mieszkam nieopodal, jednak tutaj lepiej mi się czyta. Cierpię na bezsenność odkąd dziesięć lat temu umarła moja żona. Wejdź do środka, zapraszam.
— Czekam na kogoś, ma za chwilę tu po mnie być.
Mężczyzna, mogący mieć z sześćdziesiąt lat, przechylił nieznacznie głowę w bok
— Możesz zaczekać w środku, będziesz widział i słyszał, gdy podjedzie, przynajmniej się chwilę zagrzejesz. Dzisiejsza noc jest chłodna. — Mówiąc wszedł do środka zostawiając uchylone drzwi. Sol skonsternowany podążył niepewnie za mężczyzną. Gdy ten zamykał drzwi, starzec siedział już wygodnie w dużym miękkim fotelu.
— Rozgość się i nie krępuj się. — Mówiąc wziął fajkę do ust i zaczął palić, jednocześnie chwytając pokaźne tomisko, którego widział jedynie drugi trzon tytułu „sacrum”. Gdy zauważył, że starzec zerka na niego, odwrócił momentalnie wzrok, czując się lekko zawstydzony.
Sol podszedł do pokaźnego biurka, które robiło za kasę fiskalną i obserwował skryte pod zakurzoną szybą oryginalne przedmioty, których przeznaczenia nie mógł rozszyfrować. Były piękne same w sobie, a mechanizmy, które zawierały w sobie małe detale i elementy, będące małymi dziełami sztuki, niemal nie do uwierzenia, że wykonała je ludzka ręka.
— Mają ponad dwieście lat. — Powiedział starzec stojący za nim. Po raz kolejny Sol momentalnie się wyprostował. Spojrzał przelotnie na starca, który zapatrywał się w antyki, z miną, jakby miał zaraz się rozpłakać ze wzruszenia wywołanego uczuciami, których doznawał, gdy na nie patrzył. Solowi wpadł jednak w oko mały, zdobiony w prawdopodobnie prawdziwe małe czaszki kruków sztylet, zdobiony czerwono czarnymi barwami. Zupełnie jakby czytał w myślach, albo przez przypadek, starzec wskazał lewą dłonią właśnie na obserwowany przez Sola przedmiot — To jest niezwykła rzecz. Podobnie jak cała gablota, antyki te nie są na sprzedaż. Należą do mojej osobistej kolekcji. To jedyne okazy na świecie. Nawet nie chcę wiedzieć ile prywatni kolekcjonerzy mogliby za nie zapłacić. Może to i dobrze, bo może gdybym wiedział, jeszcze by się odważył to zrobić.
— Co to za przedmioty? Do czego one służą?
— Przeznaczenie ani to, kto je wykonał, jest nieznane przez nikogo. Próbowałem się rozeznać, wyczytać coś, nawiązać informacje od naukowców czy rzeczoznawców, ale wszystko na nic. Nikt nie potrafił ich rozszyfrować, a każda próba przebadania ich, kończyła się fiaskiem.
— Jak to?
— Przedmioty te, ilekroć ktoś próbuje je poznać, zdają się zmieniać lub zamykać w sobie, blokując dostęp do trzonu. Są w całości mechaniczne i zbudowane z naturalnych materiałów, ale są jakby sterowany przez coś, kogoś, trudno to określić. Zupełnie jakby skrywały w sobie moc, która nie chce być poznana. Krążą jedynie legendy i mity o nich, jednak nie można być niczego pewnym, ani tego, czy mówią one prawdę. Ten przedmiot na przykład — ponownie wskazał na sztylet — był narzędziem kultu religii Sadomasakrum.
— Nigdy nie słyszałem o takiej religii.
— Nie wiele też wiadomo o niej samej, jak i o ludziach, którzy ją praktykowali, ani o miejscu. Jeśli nawet, to są to jedynie historie, które są tak fantastyczne, że w żaden sposób nie można w nie uwierzyć. Jedynie co, to można marzyć o tej krainie i ludziach, którzy zbudowali owe cudeńka. Nie ma ani śladu po nich, ani po mieście zwane Dominatorium, które rzekomo zbudowali. Nauka i historia nie potwierdza ich istnienia.
— Skąd zatem wiadomo, że mają dwieście lat?
— Jedyne testy, jakie można było wykonać to te, na sprawdzenie wieku poszczególnych części. Tolerancja wynosiła od około pięćdziesięciu do dwustu lat. Zupełnie, jakby każdy z tych elementów był budowany przez bardzo długi czas. Przez całe ludzkie życie, niemal. Nieprawdopodobne, prawda?
— Tak. — Odpowiedział Sol jak zahipnotyzowany wpatrując się w połyskujące przedmioty, które wyglądały tak, jakby dopiero, co były stworzone. Nie miały one żadnej oznaki swojej wiekowości. Żadnych obtarć, pęknięć i obtłuczeń. — Sam chętnie bym poznał historię tych przedmiotów, gdybym wiedział, od czego zacząć.
— Historii o mitycznych lub zaginionych ludach, miastach, plemionach, jest masa na całym świecie. Nauka jednak traktuje je jedynie jako bajki. Przynajmniej w większości.
— Jednak dwieście lat to nie tak dawno temu. Czy aż tak trudno jest znaleźć jakieś informacje o tym miejscu? Chociaż jakieś wskazówki?
Starzec nie odpowiedział. Ukrywał coś, co Sol wyczuł, a pierwsze, co mu wpadło do głowy to książka, którą wcześniej antykwariusz próbował czytać. Czuł, że ma ona bezpośredni związek z całą sprawą. Niewątpliwie nie była to jedynie ekstrawagancja starego, zramolałego dziadka, który całymi dniami otaczał się przeszłością, lecz pasja, której się oddawał w każdej chwili swojego nie tak już długiego życia, próbując znaleźć odpowiedzi.
— Wracając do sztyletu, krąży legenda, że w owym mieście, państwie, czy cokolwiek to było, skazaniec, który miał zostać zabity za swoje zbrodnie, miał do wyboru albo śmierć na szubienicy, albo odebranie sobie życia za pomocą świętego sztyletu, którego moc uwalniała z jego ciała i krwi jego duszę, która przedostawała się do innego świata. Tracił on życie, jednak jego dusza z chwilą odejścia jego ciała, trafiała do innego wymiaru, w którym to mogła albo narodzić się na nowo, albo jeśli miała szczęście i potrafiła, mogła odnaleźć ciało, pozbawione duszy i je opętać. Jeśli takiego nie było, dusza mogła opętać także przedmioty lub miejsca, zamieszkując w nich tak długo, aż nie pojawi się w nich lub przy nich, kolejna pusta powłoka, którą mogliby zamieszkać.
— I jeśli taka dusza trafiła w taki wymiar, nie mogła z niego wrócić z powrotem?
— Tego nie wiem, podejrzewam, że tak, skoro w naszym świecie tyle historii się słyszy, przynajmniej słyszało o opętanych i nawiedzonych miejscach. Jednak podejrzewam, że dusze te, potępione wracały tutaj jedynie po to by się mścić na tych, którym przysięgli śmierć, za swoją. Możliwe, że są one uwięzione w tych przedmiotach przed nami.
— Czyli ludzie ci wierzyli, że jeśli samemu odbierze się życie tym sztyletem, trafiało się do innego świata, tak? A jeśli zawisłby na szubienicy to, co? Nie trafiłby do nieba lub piekła?
— Nie, trafiłby w otchłań, w której nie ma niczego ani nikogo, nawet jego samego. Była to jedyna alternatywa, by nie pozbawić się wiecznej egzystencji. Rzecz jasna to tylko legenda na podstawie wierzeń ludu, który nie wiadomo czy naprawdę istniał. — Mówiąc podszedł do gablotki i wyciągnął święty sztylet by pokazać mu go z bliska. Albo Sol, jak zawsze w jego przypadku, wzbudzał momentalnie zaufanie u innych, albo antykwariusz był głupi i naiwny na starość. Definitywnie brakowało mu towarzystwa i chciał podzielić się swoimi skarbami i historiami z kimkolwiek, kto tylko zechcę go słuchać.
— Zakładam, że nikt go nie testował by sprawdzić jego działanie — spytał, uśmiechając się na znak, że nie usłyszy odpowiedzi twierdzącej. Starzec odwzajemnił jednak uśmiech. — Podobno był tylko jeden przypadek, gdy jakiś śmiałek zdecydował się na to.
— Naprawdę? I co się z nim stało? — Oczy Sola utkwiły w połyskującym metalu, którym równie dobrze mogło być i prawdopodobnie było, szczere złoto. Sztylet był ciężki. Rękojeść, sygnalizowała, że nie był on stworzony dla ludzkiej ręki. Sol nie był świadom tego, że ma rozchylone usta, jak dziecko na widok słodyczy. Zapomniał już o pytaniu, które zadał. Sztylet w jego ręku powodował, że jego cała ręka drżała, zupełnie jakby wydobywała się z artefaktu nieznana, elektryczna siła ukazująca w ten sposób swoją potęgę.
Drzwi otworzyły się z hukiem a w nich stanął nie kto inny jak Derek, kipiący złością, która się pogłębiła na widok zaskoczonej miny partnera.
— Co ty tu robisz?! Miałeś czekać przed sklepem, a nie w nim, jebany idioto. Ruszaj się, nie mamy czasu!
Sol odwrócił głowę w stronę antykwariusza i spojrzał w jego zaskoczone oczy. Wyraz twarzy Sola momentalnie się zmienił. Powiedział głośniej by Derek go usłyszał:
— Idź, już wychodzę.
W odpowiedzi usłyszał zatrzaskujące się drzwi, z których o mało nie wyleciała szyba. Zbyt stara szyba, i zbyt stare miejsce, i zbyt biedny i skąpy starzec, by zamontować sobie system monitoringu, zresztą, gdyby był, dostrzegłby już go dawno. W takich miejscach nie ukrywano kamer, lecz stawiano je tak, by były na widoku, by każdy, kto chciał obrabować biednego dziadka, zniechęcił się, widząc je rozstawione po wszystkich kątach. Przycisk na ochronę przeciw napadowy był pewnie zbyt daleko. Nawet, jeśli był gdzieś nieopodal, to starzec nie da rady do niego dobiec. Wiek, strach i Sol nie pozwoliliby mu na to.
— Jak się pan nazywa?
— K… Klaus… — Mówił sparaliżowany strachem przez szczękające zęby.
— Ja jestem Sol. Sol Invictus. — Odpowiedział, przystawiając mu lufę do czoła. Powiedział jak ma naprawdę na imię. Teraz nie było odwrotu. — Przykro mi panie Klaus, ale swoje tajemnic będzie pan musiał zabrać ze sobą do grobu. Pana skarby należą teraz do mnie.
Starzec próbował jeszcze coś powiedzieć, ale cały dygotał. Sol nie miał czasu. Strzelił. Wystrzał był cichszy niż się spodziewał, ale dlaczego? No tak. Odwrócił się do tyłu. W tym samym momencie Derek pogonił go długim i denerwującym dźwiękiem klaksonu.
Momentalnie otworzył plecak i schował do niego nóż, małe prostokątne pudełeczko z gablotki, wyglądające jak pozytywka, oraz dwie inne rzeczy, których nie potrafił określić, a czasu na przyglądanie się nie miał. Nie tyle chciał jak najszybciej wyjść, ile schować artefakty przed wzrokiem Dereka. Jedyne co, to pozostała książka, gruba na ponad pięćset stron, wielkości szkolnego zeszytu zatytułowana „Sadomasakrum”. Rzucił do trupa pół głosem „kłamca”, a gdy rozległ się ponowne, jedne po drugim uderzenia w klakson, mógł przysiąc, że usłyszał w odpowiedzi „złodziej”. Spojrzał na trupa, na dłonie, które dalej były w białych rękawiczkach. Nie miał na sobie ani kropli krwi. Pistolet schował z powrotem do kieszeni. Cofał się powoli w kierunku wyjścia, aż znalazł się na zewnątrz. Do ostatniej chwili nie mógł oderwać wzroku od trupa.
Rozdział 2. Godzina policyjna
Derek kurczowo trzymał kierownicę agresywnie skręcając i jadąc niemal na pełnym gazie, cały czas zaciskając zęby. Przy normalnych okolicznościach, Sol ponagliłby go, że w ten sposób zwraca na siebie przesadną uwagę, zwłaszcza po godzinie ciszy nocnej, w dodatku na ulicach miasteczka tak małego, że nie trudno w nim było znaleźć kłopoty. Torbę i książkę trzymał pod nogami tak by Derek nie zwracał na nie uwagi. Koncentrował się na jeździe, która pochłaniała jego całe skupienie. Sol tymczasem dochodził do siebie. Nie mógł otrząsnąć się po zdarzeniu, które miało miejsce jeszcze nie całe pięć minut temu. Zabił człowieka, nie wiedział dlaczego, wszystko było tak jak zawsze. Wiedział, że nie zostałby rozpoznany. Zadziałał instynkt. Musiał to zrobić. Wiedział, że inaczej, nawet jeśli zostawiłby go żywego, Klaus próbowałby za wszelką cenę odzyskać skradzione antyki. Nie mógł sobie na to pozwolić. Fakt morderstwa nie wstrząsnął nim jednak tak dobitnie jak sam fakt, którego był pewny i wiedział, że to nie był efekt szoku czy złego oświetlenia, ale spod trupa wyciekała krew, która miała kolor zielony. Ciemna zieleń. Gęsta i soczysta.
Rozmyślając, Sol nawet nie zauważył, że samochód nieznacznie zwolnił i, że Derek mu się przygląda z uwagą. Dojeżdżali. Sol stracił poczucie orientacji. Pozwolił sobie na błąd, który może być tragiczny w skutkach. Nie ważne jak bardzo pewna będzie sytuacja — zawsze sobie mówił, że będzie śledził drogę, chociażby po to, by mieć jakiś punkt zaczepienia w sytuacji awaryjnej. Gdy się zatrzymali, wyglądało na to, że żaden z nich nie miał zamiaru zbyt wcześnie wychodzić z samochodu.
— Czy teraz powiesz mi, co tam się do nędzy stało?
Sol przełknął ślinę. Zbierał rozbiegane myśli by wymyślić odpowiednie kłamstwo. Umiał kłamać w równie perfekcyjnym stylu, co grać różne postacie. Kątem oka spostrzegł niecierpliwie wyczekującego odpowiedzi, spoconego Dereka Baumana.
— Wystąpiły… Komplikacje. Starzec widząc mnie zaprosił do środka. Miałem jeszcze ponad dziesięć minut, więc wszedłem wraz z nim.
— Moment. Dobra, kapuję, ale czy ja czegoś nie rozumiem, czy może miałem omamy słuchowe, ale czy ty go do cholery puknąłeś?
Sol nie odzywał się przez kilka sekund.
— Musiałem. — W tym momencie dopiero spojrzał na niego.
— Dlaczego?!
Sol ważył słowa.
— Wiedział kim jestem.
Po jego słowach zapadła cisza. Derek odsunął się i oparł patrząc przed przednią szybę, odpalił papierosa, częstując go jednym. Sol wypowiedział ostatnie zdanie tak przekonywująco, że niemal sam w nie uwierzył. W zasadzie, po chwili zastanowienia, wierzył. Czuł, że tamten go skądś zna. Kim był?
— Znałeś go? — Spytał Derek, spoglądając na niego bezpośrednio.
— Nie. A ty?
— Pierwszy raz go widziałem na oczy. — Powoli zaczął się ogarniać — I niewątpliwie, jestem pewny, że widziałem go też po raz ostatni. Mam nadzieję, że nie spanikowałeś i nie spierdoliłeś czegoś.
— Nie. Wszystko tak jak zawsze. Sprawdziłem. Dlatego to tak długo trwało zanim wyszedłem.
— Zabrałeś coś?
— W sensie z antykwariatu, czy z domu?
— Z antykwariatu.
— Tylko ksiązkę. Nie miałem czasu.
— Ja pierdolę.
— Chcesz ją zobaczyć? Jest bardzo stara, może mieć z dwieście lat.
— Nie chcę nawet tego oglądać. Ciekawe jak teraz ją sprzedasz durniu. Skoro jest stara, to pewnie i rzadka, a skoro jest rzadka, to pewnie niewielu o niej wie, a jeśli o niej wie, to także o tym, kto ją posiada.
— Kto powiedział, że chcę ją sprzedać. — Zgasił papierosa o drzwi z drugiej strony, peta zmiótł i wrzucił do rynsztoka. — Zatrzymam ją dla siebie.
Derek uniósł ręce nad kierownicą, jakby w wahaniu czy je na nich położyć czy też nie, a jego twarz zdradzała niedowierzanie w to, co słyszy.
— Dobra. Chcesz się bawić w pieprzonego pana bibliotekarza, twoja sprawa. Schowaj ją pod siedzenie wraz ze wszystkim, co masz, tak żeby nikt nic nie zauważył. Pełno tu pierdolonych złodziei.
Sol uśmiechnął się nieznacznie na to oświadczenie. Mina mu zrzedła momentalnie w następnej sekundzie.
— Może zamiast pieprzyć od rzeczy powiesz mi, co to za gówno się porobiło i czemu skok na dom Clemensów okazał się niewypałem? Od czterech lat samodzielnie obrabiam domy i nigdy nie miałem żadnej poważniejszej akcji, ani jakichkolwiek podejrzeń, tym razem o mało nas nie złapali. Spodziewałbym się porażki z kimś, kogo nie znam, ale z własnym mistrzem? — Ostatnie słowo podkreślił bardzo wyraźnie, przez co zabrzmiało ono bardzo sarkastycznie. Derek mierzwił językiem przednie zęby, próbując powstrzymać się od komentarzy lub jakichkolwiek innych reakcji. Był tylko trzy lata od niego starszy, jednak wydawało się, że Derek zestarzał się w swoim fachu, stając się zbyt pewny siebie, przez co zrobił się nieostrożny. Chociaż mógł się mylić.
— Słuchaj Sol, wszystko poszłoby zajebiście, gdyby nie jedna rzecz.
— Jaka? Umieram z ciekawości.
— Beatrix.
Sol rozdziawił usta, nie za sprawą zaskoczenia, że to przez jego dziewczynę, lecz przez wyraz rozpaczy, jaka się malowała na jego twarzy, gdy wymówił jej imię. — W zasadzie nie bezpośrednio, jednak miała w tym swój udział. — Sol nie mógł wykrztusić słowa, chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział co, ani w jaki sposób. Spojrzał na niego tak, by dać mu do zrozumienia, że oczekuje dalszych wyjaśnień. — To przez jej młodszą siostrę, Dolly.
— Beatrix wiedziała, czym się zajmujesz? — Derek wyłapał jego spojrzenie.
— Nie. Dlatego wysłała Dolly na przeszpiegi. Właściwie ta mała gotyk kurewka ją do tego namówiła. Od początku suka mnie nie lubiła i próbowała na mnie coś znaleźć.
— I jej się udało. Czyli co, gdy wyszedłeś z domu, ona poszła za tobą, a gdy zobaczyła nas oboje…
— Jest bystrzejsza od swojej siostry. Zrobiła nam fotki jak przeskakujemy przez płot, wchodzimy do domu i rozpoczynamy akcję. Gdy się w środku rozkręcaliśmy, ona zadzwoniła po gliny i się zmyła.
— Co ze zdjęciami?
— Aparat wraz z nim jest w domu. Nie zdążyła zanieść zdjęć na policję, jednak zdążyła je wywołać i pokazać Beatrix.
— I co teraz?
— Skonfiskowałem aparat i zdjęcia i zabrałem dziewczynki do wynajętego mieszkania, o którym nie miały pojęcia.
— A policja?
— Suka podała im moje dane. Zajebiście wyczerpujący opis. — Spojrzał na Sola — Żeby było śmieszniej, widziała cię tylko raz przez chwilę, gdy byłeś u mnie, jednak nie skojarzyła i nie rozpoznała cię podczas rabunku. Dzięki twojej manii przebieranek, jesteś czysty póki co, jednak oni wiedzą, że nie działałem w pojedynkę, więc uważaj. Zwłaszcza teraz jak wejdziemy. Wszystko może się zdarzyć. Jestem spalony.
— Jestem inaczej ubrany, sądzisz, że skojarzy mnie, albo twoja siostra?
— Nie sądzę.
— Jak je przewiozłeś do mieszkania? Jak się w ogóle dowiedziałeś?
— Beatrix rzuciła we mnie zdjęciami, znalazła cały łup, zrobiła awanturę, Dolly też tam była. Wtedy wyciągnąłem to. — I Derek wyciągnął zza paska pistolet i przytrzymał go w ręce, uśmiechając się przy tym perfidnie. — Spokojnie, to pistolet na strzałki ze środkiem usypiającym. Był dla mojego pieska, którym częstowałem nabojem, gdy ten robił się agresywny. Zapakowałem jedną a potem drugą w dywan i zniosłem do samochodu i w ten sposób znalazły się tam — pokazał palcem na dwunastopiętrowy budynek, na najwyższe piętro, niemal na strychu. Paliło się zielone światło jako jedyne w całym bloku. Zieleń ponownie zahipnotyzowała Sola. Trudno było mu określić, czy był to zły czy dobry omen.
Spojrzał na Dereka.
— Co teraz zamierzasz?
— Muszę ogarnąć wszystko i uciec, uprzednio dając tym dwóm pizdom nauczkę, którą zapamiętają do końca życia.
— Są nieprzytomne?
— Teraz pewnie już nie, ale uwierz mi, cholernie dobrze je związałem i zakneblowałem, a tej młodszej ustawiłem mały prezencik na wypadek wszelki gdyby przyszły jej do głowy głupie pomysły.
— Co masz na myśli?
— Zobaczysz. Przygotuj się. Możesz dzisiejszego wieczora zobaczyć jeszcze co najmniej jednego trupa.
— W zasadzie to, po co jestem ci potrzebny? Masz kontakty. Możesz wyrobić sobie fałszywe papiery i załatwić wywózkę za miasto. Skoro udało ci się zawlec dziewczyny na górę, to równie dobrze będziesz mógł je stamtąd znieść.
— Zrzucić. Z dwunastego piętra. Będą ładnie lecieć. Patolog nawet się nie skapnie i nie będzie grzebał w plamie krwi na chodniku. W sumie masz rację. Nie jesteś mi do niczego potrzebny.
— Mogłeś od razu powiedzieć, o co chodzi. Sądzę, że sam byś sobie poradził. Tak to możemy się wpieprzyć oboje.
— A co z łupem? Jest wspólny. Gdybym się nie odezwał, pomyślałbyś, że cię wyrolowałem.
— Ale teraz skoro znam sytuację… No… Zabierz go sobie. Będziesz potrzebował trochę gotówki. Ja jestem ustawiony. To była fucha na zasadzie przyjacielskiej przysługi. To twój skok. Nie miej do mnie żalu, pomogłem ci najlepiej jak umiałem, ale w takiej sytuacji każdy dba o własny tyłek. — Obydwoje zamilkli.
— No tak. Sam cię tego nauczyłem. — Rzucił od niechcenia odpalając kolejnego papierosa i częstując partnera.
— Jeśli naprawdę mnie potrzebujesz to w porządku, pójdę z tobą, by ci pomóc uprzątnąć ten bajzel, jednak w razie kłopotów, zrobię to, co uważam za słuszne. Wiesz, o co mi chodzi. — Derek przytaknął wolno — sam zrobiłbyś to samo, gdybym to ja wpadł w gówno.
— Sądziłem po prostu, że chcesz się zabawić. — Powiedział uśmiechając się szyderczo, niczym chochlik, mający zbereźne myśli w głowie. — Widziałem jak patrzysz na tą małą. Na Beatrix także. Było to ukradkowe spojrzenie, ale wystarczyło. Znam cię i wiem, kiedy cipka na ciebie działa.
Sol zacisnął zęby wykrzywiając usta, chcąc się wydrzeć na niego, powiedzieć cokolwiek. Jedyne, na co ostatecznie się zdobył, to nieoczekiwany nawet przez niego wybuch salwy śmiechu, do którego dołączył Derek. Ze śmiechem zaczęli wychodzić z wozu, wyglądając pewnie z daleka jak para dzieciaków, którzy narajali się trawki i teraz nie mogą powstrzymać śmiechu. Sol wziął ze sobą plecak, książkę natomiast zostawił wewnątrz. Po zamknięciu drzwi i usłyszeniu sygnału uzbrojonego alarmu, zaczęli iść.
— Dobra stary, mam tylko cholerną nadzieję, że nie wprowadzasz mnie na minę i że miejsce jest absolutnie czyste i bezproblemowe.
— Spokojnie stary, to prawie strych, żaden dźwięk z niego nie niesie, sprawdziłem. W dodatku ściany i drzwi wyjściowe są wyścielone jakimś dźwiękoszczelnym płótnem. Masz pistolet.
— Mam i nie zawaham się go użyć przy pierwszej chwili, która wyda mi się problematyczna.
— Mam tylko nadzieję, że nie jesteś zbytnio narwany.
— Kto tu jest narwany? Trzeba było siebie zobaczyć jak wpadłeś do antykwariatu. Miałeś mordę jak te pojebane pomidory, które zabijały ludzi w tym starym filmie.
— Tak, tak. Jasne. Trzymaj. — Podał mu kluczyki do samochodu — w razie problemów, i byś nie myślał sobie o mnie nie wiadomo czego. Jest chill out. — Sol przypiął klucze do sprzeczki od paska i wsadził je do kieszeni, by nie dzwoniły. Czuł na sobie wzrok Dereka, bacznie go obserwującego.
*
Windą śmierdzącą moczem i z poobklejaną gumami świetlówką dojechali na sam szczyt.
— Proszę państwa, penthouse. — Powiedział, i zaprosił wyćwiczonym gestem boya hotelowego swojego partnera na korytarz.
— Nawet sam Ritz Carlton nie zrobiłby tego lepiej. — Rzucił uśmiechając się szeroko. Przeszli na sam koniec korytarza, w którym to już miejscu nie było światła. Minęli, co prawda kilka pomieszczeń, ale wydawało się, że żadne nie było zamieszkane i traktowane były przez lokatorów jako składzik lub faktyczny strych.
— Jak się potkniesz o jakiegoś najebanego menela, który ułożył sobie z papierów leżankę, to nie wydzieraj się na pół bloku. — Powiedział w ciemnościach.
— Jasne.
Derek szedł z przodu. Usłyszał chrobot przekręcającego zamka. Z mieszkania wylała się równie soczysta zieleń jak krew Klausa. Osłaniając się przez chwilę ręką przed światłem wkroczył do mieszkania, od razu zauważając minę Baumana, który nie wyglądał na zadowolonego.
Pokój, w którym były więzione dziewczyny był pusty poza paroma półkami, pewnie po poprzednich lokatorach. Łupem w kącie, radiu, i wspomnianymi płótnami tłumiącymi dźwięk, na które ściany, podłogę i sufit Derek okrył bardzo dokładnie przeźroczystą folią, pod którą podłożył gazety. Musiało mu to zająć, co najmniej pół dnia. Pieprzony świr — powiedział w myślach i powoli zaczynał przypominać sobie, że to właśnie przez to nie polubił nigdy Baumana. Był przekonany, że jest zupełnie na odwrót. Derek wyciągnął z aluminiowego wiadra, wypełnionego wodą z lodem butelkę z piwem i podał jedną otwartą. Sol przyjął nie protestując, chociaż bał się pić na pusty, od ponad doby, już żołądek.
Obydwojgu nie było jednak do śmiechu. Beatrix przyglądała się zaszklonymi oczami Solowi, zastanawiając się czy go zna, czy też nie. Widać było niepewność. Całą twarz miała wilgotną i cała się trzęsła, z zimna, strachu i z wycieńczenia skrępowanych mięśni. Sol przebiegł wzrokiem po ciele leżącej na podłodze wraz z krzesłem, do którego była przywiązana Dolly, z już zakrzepłą dziurą w głowie. Spojrzał na sznurki przymocowane do krzesła i ściany, aż po zakończenie, pistolet. Sol spojrzał niemal w gniewie na Dereka, który nie patrzył na niego, lecz na nogi martwej Dolly. Uśmiechnął się, lekko roześmiał i wziął tęgi łyk zimnego piwa.
— Ostrzegałem ją, że do jej krzesła przymocowana jest spluwa, która wystrzeli jej prosto w ryj, gdy tylko będzie próbowała ruszyć wraz z krzesłem.
Sol przysiadł na ziemi. Spojrzał ukradkiem na Beatrix, jednak zaraz spuścił wzrok. Zastanawiał się. Palił i pił w milczeniu analizując obecną sytuację, próbując podjąć jakieś sensowne kroki. Chciał dopić piwo i wyjść. Nie był tu jemu do niczego potrzebny. Przy odrobinie szczęścia, nie złapią go. Derek był głupcem, a tacy zawsze mają szczęście, nie mogąc tego powiedzieć o sobie. Wiecznym pechowcu. Próbował być spokojny, jednak sytuacja była napięta. Derek włączył radio. Spojrzenia Beatrix i Sola znowu się zderzyły, lecz tylko na krótki moment. Sol musiał coś zrobić. Miał kilka opcji, ale jedyną, której nie chciał wybierać to ta, w której miał po prostu wyjść zostawiając Beatrix z tym psychopatą, który jak gdyby nigdy nic zasłuchiwał się i bujał, podśpiewując z przymkniętymi oczami i piwem w dłoni kawałek Mungo Jerry’ego „In the summertime”.
— Derek. Pokażesz mi zdjęcia?
— Co? — Spytał i podniósł się, ściszając radio jednocześnie.
— Pytałem, czy pokażesz mi zdjęcia. Masz je tutaj?
Derek wyszczerzył zęby jak małpa. Beatrix próbowała coś powiedzieć przez knebel w ustach, wyraźnie czymś przejęta. Bauman uciszył ją gestem dłoni, tak jakby uciszał małe dziecko, próbujące naśladować słowa.
— Nie mam. Pozbyłem się ich rzecz jasna. — Odstawił piwo — Pokażesz mi swoje łupy?
— Nie chcę. Tych ze skoku też mi nie pokazuj. Nie mam ochoty dzisiaj na to patrzeć.
— Co, aż tak to, co masz w plecaczku jest żenujące? — Wyraźnie chciał go sprowokować. Jednak Sol znał tę zabawę. Musiał zrobić wszystko by ten ich nie zobaczył.
— Powiedzmy, są tam głównie moje rzeczy, najważniejsza jest książka.
Z przekomarzającą miną, Derek ponownie oparł się o ścianę przytakując głową, spojrzał na Beatrix, całą czerwoną i z nienawiścią patrzącą na Dereka.
— Tak kochanie, powiedział książkę. Niedługo Sol będzie okradał biblioteki i sprzedawał książki na aukcjach internetowych. Podobno to świetny biznes. Jak płyty winylowe.
Sol po raz kolejny zbył szykanującą go uwagę.
— Coś ty taki poważny? Umarł ci ktoś? — Zaśmiał się pełną gębą — może koleżanka? Śmiech tym razem był donośniejszy. Sol rzucił w niego zmiętą paczką po fajkach.
— Oj. Niektórzy nie mają poczucia humoru. — Odstawił butelkę na podłogę i wstając potknął się o nią — idę do kibla moje gołąbeczki, bądźcie grzeczni. Gdy oboje usłyszeli jak Derek leje i śpiewa przy tym fałszując, Beatrix próbowała mówić przez knebel. Sol niepewnie podszedł do niej i rozluźnił uścisk.
— Masz tak zamiar siedzieć i nic nie zrobić?
— A co mogę zrobić?
— Masz pistolet w kieszeni, użyj go kretynie, nie mamy czasu, musimy ją stąd zabrać jak najszybciej.
— Ona nie żyje dziewczyno, nic dla niej nie zrobimy.
— Do cholery, nie wszystko jest w życiu takie, jak się na pierwszy rzut oka wydaje, prawda? Pospiesz się, oni już tu idą.
— Kto? Policja?
Dźwięk spuszczanej wody, obrzydliwe beknięcie i łomot otwieranych drzwi. Nim Derek się wtoczył do pokoju, zastał obydwoje w takiej samej pozycji, w jakiej ich zostawił. Bauman zresztą nie mógł wiedzieć wszystkiego. Beatrix ponagliła go raz jeszcze spojrzeniem by dać mu pewnego rodzaju pewność siebie. Spojrzał na Dereka, wciąż pijącego i za cholerę nie wiedział, co ma zrobić.
— Co z nią zrobimy? — Spytał Sol zniecierpliwiony nieróbstwem. Derek poderwał się nieco rozbudzony i zawiesił wzrok na nim następnie przeniósł go na Beatrix. Wykonał wystudiowany grymas, jakby nie miał pojęcia, co tak naprawdę zamierza.
— Nie wiem Sol. Co proponujesz?
Sol chciał by ją wypuścił, ale nie odważył się tego powiedzieć na głos. Chyba dlatego tutaj był. Chciał ochronić dziewczyny przed tym maniakiem. Znał dobrze Dereka, by wiedzieć, że jest nieobliczalnym świrem, zdolnym do wszystkiego. Sam nie musiał się w zasadzie niczego bać, był dobrzy ukryty, jak zawsze, podczas gdy Derek był na straconej pozycji, jednak nie wyglądało na to, żeby tak naprawdę się tym przejął.
Sol podszedł do Beatrix targany nagłym poczuciem pewności siebie i zdjął knebel z ust dziewczyny. Była wściekła i zniecierpliwiona, jednocześnie piękna. Jej policzki zdążyły już wyschnąć. Przeniosła wzrok na Dereka i rzuciła tylko „ty skurwysynie” łamiącym się głosem. Przeniosła wzrok na Sola posyłając mu ponaglające spojrzenie. Sol wyczuł powiew powietrza i ruch za sobą. Momentalnie się odwrócił nie wiedząc, czego się spodziewać.
— Hej, co do cholery robisz?! — Derek otwierał jego plecak i wyciągnął pierwszy z brzegu przedmiot. Trzymał go w ręce delikatnie, zaaferowany nim do głębi, oglądał z każdej strony. Przedmiot wyglądał jak piramida o połyskującej, złotej powierzchni, z licznymi nacięciami na nich, po których Derek delikatnie sunął palcami. Wyglądał jakby momentalnie wytrzeźwiał.
— Sukinsyn z ciebie, że trzymasz takie rzeczy przede mną.
— Nie muszę ci się z niczego tłumaczyć. Ty masz swój łup, ja mam swój.
Derek przykucnął i położył obok piramidę i zajrzał głębiej do torby.
— Mógłbyś nie grzebać w moich rzeczach?
Derek oderwał się na chwilę od torby.
— Ty ruszasz moje rzeczy, ja twoje. — Gestem głowy wskazał na Beatrix, wydająca się być jeszcze bardziej podminowaną uwagą.
— Rzeczą?
— Powiedziałem zostaw to. — Tym razem Sol wstał i podszedł do Dereka wyrywając mu plecak z rąk i podnosząc piramidę, błyskawicznie ją chowając. Derek Bauman wstał momentalnie i pchnął Sola otwartą dłonią w ramię.
— O co ci chodzi człowieku, nie mogę już zobaczyć, co żeś nakradł?
— Czy ja kontroluję to, co ty nakradłeś?
— Mogłeś zobaczyć, nawet nie wiesz, co zwędziliśmy.
— I nie chcę wiedzieć. Jesteśmy kwita.
— Czyżby?
— To dzięki mnie znalazłeś się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie, gdyby nie ja nie przyszłoby ci do głowy by obrabować antykwariat, i to akurat ten.
— To ja podjąłem decyzję i ja nacisnąłem na spust — w tym momencie Sol oddał pchnięcie Derekowi, który zbliżył się i zagroził mu palcem, niemal wsadzając mu go do oka.
— Uważaj koleś, gdyby nie ja…
— Gdyby nie ty, dawno już opuściłbym to syfiaste miasto i był już gdzieś indziej, bez kłopotów i przypałów, przez które cały czas mam, właśnie gdyby nie ty.
— Uważaj. Moje nerwy są na krawędzi.
— Sam chciałeś bym tu przyszedł, jak na razie tylko siedzimy bezczynnie a ja patrzę na trupa, związaną dziewczynę i ciebie upijającego się. Teraz wychodzę i radź sobie sam.
— Nigdzie nie idziesz, koleś, przegiąłeś tym razem.
— Ja przegiąłem? To ty sam na własne życzenie wpakowałeś się w gówno, a dzięki tej tam — wskazał na Dolly — ugrzęzłeś w nim tak, że nie ma sposobu by cię z niego wyciągnąć.
— Dlatego jesteś mi potrzebny. Nie raz ja cię wyciągałem z gówna, pora na rewanż.
— A więc to tak, chcesz się mną posłużyć, żeby zwalić winę na mnie i uciec ze wszystkim, czyż nie o to chodzi?!
— Zaczynasz mnie wkurwiać.
— Dlatego wychodzę.
— Wyraziłem się chyba jasno, nie? Nigdzie nie idziesz. — Bauman wyrwał Solowi plecak. Nagłym przypływem adrenaliny Sol wymierzył mu pięść prosto w policzek. Derek zatoczył się wypuszczając plecak z rąk, by zahamować upadek. Z niego wypadł sztylet i piramida. Derek szybko się poskładał i gdy Sol schylił się by pozbierać łupy, Derek rzucił się na niego ze zwierzęcym rykiem. Oboje upadli prosto na Beatrix, przewracając krzesło. Szarpali się i przewracali po całym pokoju, podczas gdy Beatrix próbowała przesunąć się wraz z krzesłem i próbować wyrwać z więzów na nadgarstkach.
Derek siedział na torsie Sola, przytrzymując jego ręce dobite do podłogi kolanami, lewą ręką trzymając go za prawe ramię, wbijał w nie palce, a swoją prawą wymierzał mu kolejne uderzenia pięścią w twarz. Za którymś razem Sol wygiął się i uderzył go najsilniej jak tylko mógł, kolanem w plecy. Uścisk zelżał, Sol momentalnie wyrwał prawą rękę i targany spazmami uderzył go pięścią w sam środek twarzy, czując i słysząc jak jego nos się łamie. Z krzykiem Bauman wygiął się do tyłu, a jego klatka stała się kolejnym celem uderzenia Sola. Gdy ten się zgiął, Sol zrzucił go z siebie. Derek przeturlał się trzymając jedną ręką za brzuch, drugą za krwawiący nos. Wstając, Sol wymierzył mu kopnięcie w brzuch, poderwał się do leżącego sztyletu, otworzył go i podbiegł do Beatrix, rozcinając jej więzy na nadgarstkach.
— Uważaj! — Beatrix ostrzegła go, ale było już za późno. Derek uderzył Sola kantem piramidy w czoło rozcinając mu je. Krew zalała mu momentalnie twarz. Zamroczyło go na kilka sekund, zbyt długich by uniknąć kolejnego ciosu. Beatrix rozwiązała więzy przy nogach i potykając się podbiegła do krzesła na którym wcześniej siedział i popijał piwo. Chwyciła butelkę i rzuciła ją w Dereka. Nie trafiła. Butelka rozbiła się o ścianę, skupiając przy tym całą uwagę Dereka. Opuścił ręce i wlepił w nią obłąkany wzrok.
— Ty szmato. — Upuścił piramidę na ziemię i rzucił się na Beatrix powalając ją na ziemię i zaciskając swoje dłonie na jej szyi, próbując ją udusić. Nie robiły na nim żadnego wrażenia jej uderzenia, jednak gdy rozorała mu twarz paznokciami, przerwał uścisk i wymierzył jej cios w twarz otwartą dłonią i kolejny, kantem dłoni. Dziewczyna jęknęła i zaczęła kaszleć, próbując złapać powietrze i uwolnić się z uścisku jego dłoni zaciśniętych na jej szyi. Szamotaninę przerwało głuche uderzenie wyrywające go z szału. Wciąż trzymał dłonie na jej szyi, jednak uścisk zelżał.
— Co to kurwa było? — Spojrzał w sufit, z którego miejsca wydobył się dźwięk. Poczuł ruch za sobą, oderwał ręce od szyi. Rozpędzony i zakrwawiony Sol ze sztyletem w ręce pędził na niego. Derek krzyknął i jedyne co mógł zrobić to zasłonić się rękami, odsuwając się i złażąc z ciała Beatrix. Dziewczyna pospiesznie próbowała odsunąć się z linii ataku, gdy dostrzegła broń w rękach Sola, zareagowała:
— Nie rób tego! — Jednak było już za późno. Ostrze przejechało po wygiętej szyi Baumana, który odgiął się jeszcze bardziej do tyłu, rękami próbując zatamować głębokie cięcie i rozszalałe rozpryskującą się wokół niego krew. Sol odsunął się i patrzył na konającego partnera ze sztyletem zaciśniętym kurczowo w dłoni. Derek leżał. Beatrix z szeroko otwartymi oczyma, jak zahipnotyzowana patrzyła na Dereka, z którego ulatywały resztki życia.
— Miałeś rację, że Klaus nie będzie jedynym trupem tej nocy. — Spuentował Sol.
Beatrix spojrzała na niego w strachu. Nerwowo przełykał ślinę, jak sparaliżowany patrząc na zwłoki Baumana.
Gdy rozległ się kolejny, jeszcze bardziej donośne uderzenia w ściany, tym razem dochodzące ze strony okna. Sol poderwał się do działania. Spojrzał na Beatrix, która wstała jak wystrzelona ze sprężyny, pochwytując wzrok przerażonego Sola.
— Oni już tu są! Szybko! Nie mamy czasu!
— Kto do cholery!
— Nie ma czasu! Szybciej! Bierz Dolly, ja wezmę twoje rzeczy!
Beatrix na której prawym policzku rozkwitał fioletowy rumieniec, rzuciła się na piramidę i wyrwała sztylet z rąk Sola, wszystko błyskawicznie pakując do jego plecaka. Gdy Sol rzucił się do ciała Dolly, podnosząc jej zwłoki zauważył, że dziewczyna przetrząsa trupowi swojego byłego kochanka kieszenie, przeklinając siarczyście.
— Co szukasz?
— Kluczyków od samochodu.
— Ja je mam. Dał mi je zanim tu weszliśmy.
Beatrix spojrzała na niego i wstała. Sol podniósł ciało i przewiesił je sobie przez ramię.
— Musimy ją brać — to nie było pytanie. Beatrix spojrzała na niego tak, jakby znał odpowiedź. Zza ściany dobiegły kolejne dźwięki przypominające wiertła. Wydawało mu się, że całe mieszkanie drżało. Beatrix pędem rzuciła się do drzwi otwierając je na oścież. Sol momentalnie rzucił się w pogoń za nią, rzucając ukradkowe spojrzenie w stronę ściany z której odpadał tynk i która pękała. W jednym miejscu widział jak przedostaje się przez ścianę wiertło. Cofnęło się momentalnie a w dziurze pojawiło się oko o białej źrenicy z żółtymi błyskawicami wokół kwadratowej źrenicy. Sol poczuł jak z twarzy odpływa mu krew. Gwałtowne szarpnięcie nie pozwoliło mu zemdleć.
— Chodź do cholery — pociągnęła go i oboje wybiegli na korytarz. Biegnąc słyszeli, jak po lewej i prawej stronie, zza ścianami wydobywają się odgłosy wiertarek. Nad nimi goniły rozlegały się goniące ich dźwięki armii młotów pneumatycznych. Sol chciał tylko wiedzieć co to było. Beatrix momentalnie się zatrzymała. Spod podłogi prawie pod sufit wystrzeliło potężne ostrze, cienkie jak żyletka. W ostatniej chwili je wyminęli. Ostrze błyskawicznie się cofnęło pozostawiając dźwięk, jakie wydaje nóż podczas ostrzenia. Ruszyła dalej przed siebie wybiegając na betonowy korytarz, cały czas ponaglając Sola, który z każdym krokiem czuł ciężar dziewczyny. Strach i adrenalina wystarczająco silnie pobudzały jego krew, by olać to.
Beatrix była już przy windzie i naciskała raz za razem guzik windy, jakby miało to wpływ na to, by przyspieszyć jej działanie. Sol stał już przy niej. Dźwięki dobiegające z korytarza były coraz intensywniejsze. Z sufitu sypał się tynk, coś uderzało, coraz głośniej, niewątpliwie ich goniąc. Jedne drzwi któregoś z mieszkań otworzyły się, a mężczyzna w piżamie krzyknął „co jest kurwa?”, lecz kiedy zobaczył ostrze potężnego tasaka, wielkie jak samochód i ostre jak papier, ze strachem zatrzasnął drzwi i zablokował je na kilka zamków. Jeśli chciał opieprzyć kogoś za to, że ktoś go obudził, to nie będzie miał już z tym problemu ani tej nocy, ani żadnej innej.
Gdy winda się otworzyła Beatrix krzyknęła:
— Szybko ciało włóż do windy! Pospiesz się!
Zrobił tak jak kazała.
— A my?
— Schodami! Szybciej! Kurwa!
Kolejny raz posłuchał jej. Beatrix nacisnęła guzik parteru i zamknęła drzwi. Oboje ruszyli w pogoń. Sol próbował dotrzymać jej kroku. Była szybsza od niego. Zbiegali raz za razem, przeskakując co kilka stopni, dotrzymywali tempo zjeżdżającej windzie, a po minucie prześcignęli je. Na którymś piętrze, w okno uderzyło coś, co wydawało się być kablami. Uderzały w szybę jak baty, rozbijając je z tak ogromną siłą, że te wypadały z futryn. Biegli po potłuczonym szkle, potykając się i ślizgając, cały czas trzymając się poręczy, udało się żadnemu z nich nie upaść. Gdy byli już na parterze, na szczęście pustym, w tym samym momencie zjechała winda. Sol rzucił się na drzwi i otworzył je z taką siłą, że skrzypnęły. Wszedł do środka i pochwycił Dolly ponownie przerzucając ją sobie przez ramię. Wtedy coś uderzyło w dach windy. Sol obejrzał się do tyłu, drzwi się zamykały, a cała winda drżała. Beatrix potknęła się i nie zdążyła złapać zamykających się drzwi. Winda ruszyła w górę, jednak ze znacznie zwiększoną prędkością niż zjeżdżała na dół. Sol próbował wcisnąć guzik stopu i alarmu w windzie, ale żaden nie reagował. Bez przemyślenia pobiegł na górę. Po kilku sekundach dogonił ją na czwartym piętrze. Kopniakiem otworzył drzwi, uderzając w coś co było za drzwiami. Nie czuł bólu i nie zważał na krew. Drzwi się odbiły i o mało nie zamknęły ponownie. Winda zadrżała a ze świetlówki poleciały iskry. Sol błyskawicznie analizując, uznał, że nie chce ani chwili dłużej przebywać w windzie.
Gdy wybiegł spojrzał w co uderzył. Mężczyzna ubrany w ciemno niebieski garnitur podnosił się i prostował. Jego głowa była nienaturalnie przekręcona w bok. Dwoma rękami przekrzywił ją tak, by trafiła na swoje miejsce, dźwięki towarzyszące temu procesowi, skrzypiały jak rozdzierany metal. Oczy jak obiektyw kamery, tworzący podobne dźwięki, próbowały złapać ostrość. Świeciły bielą. Sol powoli wycofywał się w stronę schodów. Postać mężczyzny przechyliła głowę do przodu i jak zwierzę przybrała minę obłąkanej furii wyszczerzając zęby — metalowe automatyczne tryby zaciskały się i rozwierały. Rękaw jego lewej ręki zaczynał drzeć rytmicznie i zaraz wydobyło się z niego potężne wiertło zamiast niej. Sol rzucił się po schodach, oglądając za siebie. Postać była tuż za nim, z drugiego rękawa poleciały iskry i wydobyły się liczne kable, poprzecinane przy końcówkach i tryskające białymi iskierkami. Podczas gdy Sol zbiegał, kable z jego rękawa, mające nieskończoną długość, nie wiadomo skąd się wydobywające, podążały za nim jak inteligentne węże. Postać wolno schodziła po schodach, stawiając niepewne ruchy, jak małe dziecko, które ma trudności i nie umie po nich schodzić.
Nabierając prędkości, uciekając przed goniącymi go kablami oplątującymi poręcz, próbowały na oślep złapać go za nogi. W połowie budynku wpadł i o mało nie przewrócił spieszącej mu na pomoc. Wzięła od niego Dolly i zaczęła biec. Sol wyciągnął pistolet, jednak nie sądził by w tej sytuacji mu pomógł. Po chwili kable zgubiły się i zatrzymały wyszukując ofiary. Uderzenia z różnych stron wokół próbowały ich dogonić. Po chwili byli już na dole.
— Daj mi kluczyki! — ponagliła go. Przeszukiwał kieszenie. Wpadł w panikę tak silną, że o mało nie wybuchnął płaczem. Znalazł. Beatrix wyrwała mu je z ręki. — Bierz ją. — Oddała mu Dolly i rzuciła się pod ścianę, zabierając plecak i naciągając go na plecy. Stojąc przy drzwiach, odwrócili się na pół sekundy, słysząc zbliżające się, coraz głośniejsze dźwięki. Otwierali drzwi. Z windy, wydobył się grzmot mogący rozbić cały budynek. Pojawiła się winda, nienaturalnie powyginana i połamana, rozniecająca pył i jej szczątki na cały korytarz. Kolejna fala rozdzieranego metalu i kolejne głuche uderzenie. Coś spadło na szczątki windy. Spojrzeli po sobie i ruszyli przed budynek. Sol będąc z tyłu potknął się i upadł wraz z ciałem na chodnik. Beatrix krzyknęła i rzuciła się by pomóc mu wstać, coś pociągnęło jednak Sola w głąb budynku. Przewrócił się na plecy. Wokół kostki miał obwiązany kabel, próbował wyrwać się w panice, ale jedyne co mu się udało, to ściągnąć but.
Sol próbował strzelić. Beatrix wyciągnęła sztylet i przecięła kabel, który jak żywe ciało poderwał się i zaczął wycofywać, roztaczając drażniący dym i iskry, chowając się do wnętrza budynku. Sol wstał, zapominając o bucie. Podniósł Dolly i pobiegł za dziewczyną, która otworzyła już drzwi i uruchomiła silnik próbując odpalić wóz. Sol rzucił Dolly na tylne siedzenie, samemu zajmując przednie, a zamykając drzwi, nacisnął blokady.
Samochód ruszył raptownie zarzucając i wycofując się. Sol przerażony obserwował drzwi do budynku i dach, na którym widział kilka postaci na tle księżyca w pełni. Ruszyli pędem. Do ostatniej chwili Sol nie spuszczał wzroku z drzwi, w których gdy już odjeżdżali stanęła ponownie postać, o bladej, niemal białej twarzy. Stała i obserwowała jak odjeżdżają. Sol drżącymi rękami trzymał kurczowo w prawej dłoni pistolet, który wypuścił dopiero, gdy krew z rany na czole zalała mu oko, a w momencie, gdy adrenalina odpuszczała, jego zmysły odpłynęły. Samochód pędził przed siebie. Sol zapadł się w totalnej utracie świadomości, która dopiero pozwoliła mu na wypuszczenie broni z dłoni.
Rozdział 3. Relikwie
1
Śmierć Klausa była dla Inkuba Mokosza wielką stratą. Trudno mu było pogodzić się z nieodwracalnym procesem jego śmierci, po tak długiej, pięćdziesięcioletniej, niemal przyjacielskiej znajomości. Inkub wiele mu zawdzięczał. Nie był może dobrym nauczycielem, jednak potrafił człowieka sprowadzić na dobrą drogę. Teraz zapewne, trafił z powrotem w łono Raji, drzewa życia które spłodziło ich wszystkich. Przynajmniej miał taką nadzieję. Swoją drogą powinni prócz zaklęć pozostawić z nim kogoś jeszcze do pilnowania antycznych relikwii, skoro te miały dla Panteonu takie wielkie znaczenie. Dosyć, że był poza granicami Niji, gdzie moc ich prawowitych mieszkańców albo słabła, albo w ogóle zanikała, to Panteon zareagował zbyt późno, nie wiedząc co go zaatakowało, przez co stracili wiele cennego czasu, który mógł mu uratować życie. Mogli wysłać kogoś, by przynajmniej zabrał ciało i czym prędzej zawlekł je do Niji. Teraz już nie było czego zbierać. Dali mu znać zbyt późno. Prawdopodobnie specjalnie by od razu ruszył w pogoń za, jak je nazywał, gadżetami oraz Beatrix, nie wiadomo z jakich powodów będąca w to zamieszana. Klaus jako rodowity Nijiczyk, zginął śmiercią naturalną. Naturalną w sensie, jego ciało po wydobyciu z ciała ostatniego tchnienia, uwalniając duszę i jaźń, roztaczając rodowitą zieloną krew, tężało i przybierało jeden z całkowicie naturalnych procesów występujących w naturze lub wykorzystując jeden z żywiołów. Ich ciała po śmierci, po określonym czasie, praktycznie znikają rozwiane, roztopione, skamieniałe lub spalone, trafiając z powrotem poprzez ziemię w korzenie Świętego Drzewa. Ciało Klausa skurczyło się jak folia wrzucona do ognia, po którym zostały tylko ślady na dywanie i resztki jego ubrań. Jego śmierć była idealnym odzwierciedleniem jego strachu przed obliczem śmierci w ostatnich chwilach swojego życia. Jednak, czego Inkub był pewny i co wyczuwał, to to, że zabił go człowiek. Jego charakterystyczny smród znał aż za dobrze. Wokół wyczuwał też słabą woń innych istot, ale równie dobrze mogło być to złudzenie lub wspomnienie zawieszone w materii.
Antykwariat Klausa był naznaczony licznymi zaklęciami, klątwami i piętnami, wypełniony nimi tak, by tłumiły sygnały i moc, które artefakty z siebie wydobywały, a które odebrać mogły istoty obdarzone ponadnaturalną mocą. Dzięki pieczęciom i za pomocą magii, miejsce było idealnie ukryte, poza ich wpływami i jakimkolwiek śladem, którego nie mogli wytropić, nie wiedząc o nim niczego. Magia była ukryta, więc nie wyczuwali ani jej, ani obecności Klausa, zważywszy również na fakt, że relikt mieścił się poza Niją. Gdy tylko relikwie zostały wykradzione, od razu ruszyli w to miejsce, wyłapując jedyny w swoim rodzaju sygnał, odbierany tylko przez nich. Same artefakty zaś jak i ich przeznaczenie oraz przede wszystkim niesamowita żądza posiadania ich przez Exhumantrixy, były nieznane. Przynajmniej dla Inkuba.
Exhumanty mogły jedynie być w pobliżu, bezpośrednio nie zaszczycając obecnością tego miejsca. Żałował, że tak jak oni, nie wyczuwał ich, tylko właśnie te obrzydliwe potwory. Wyszedł na zewnątrz antykwariatu i próbował wyłapać coś w powietrzu. Irytowała go myśl, że nikt w tym momencie się do niego nie odzywał. Nie mógł nawiązać w dalszym ciągu żadnego kontaktu z Beatrix, ani z tym jej podejrzanym chłopakiem, którego nie polubił od pierwszego dotknięcia jego skóry. Coś było z nim nie tak, a on nie wiedział co, i to go frustrowało. W każdym razie, nie będzie więcej narażony na jego obecność. Jej siostra Dolly także nie rozniecała w przestrzeni, jak zazwyczaj niezwykle silnej woni, co go niepokoiło najbardziej. Zawsze, gdy tylko przyjeżdżał do Ohlau załatwiać sprawy dla Panteonu, wyczuwał jej zapachy i barwy, które roztaczała zabarwiając przestrzeń, już na kilka kilometrów przed miastem.
Obok Mokosza, wysokiego, ogolonego, z bródką, w cylindrze i długim czarnym płaszczu, niemal płynnymi ruchami zjawił się demon na czterech łapach, sięgający Mokoszowi do kolan. Rozpostarł czarno-białe skrzydła jak u jastrzębia. Gdyby nie one to niemal można byłoby go uznać za prawdziwego, najzwyczajniejszego psa. To, co go rozróżniało od innych to nadzwyczajna gadatliwość.
— Już po wszystkim. Spóźniliśmy się. — Powiedział demon, oblizując swoje łapy i mrucząc przy tym gardłowo. — Panteon pyta się, czy za każdym razem robisz to specjalnie.
— Co niby?
— Spóźniasz się i gubisz ślady. — Demon przysiadł na tylnych łapach, by lepiej widzieć twarz swojego pana. — Domyślasz się, że już po wszystkim, dlatego nic nie czujesz. Beatrix, Dolly oraz ktoś jeszcze są już w drodze do Niji.
— Kto jest tym trzecim?
— Nie wiem, ale to nikt z naszych. Tak przy okazji, wskakuj, muszę ci koniecznie coś pokazać odnośnie pana Baumana, co może nie tyle poprawi ci humor, ale wyda ci się niezmiernie interesujące.
— Ja pierdolę. Paskud.
— No co? Musimy się spieszyć. Policja lada chwila tam będzie. Tu zresztą też. Nie słyszysz syren? Zbliżają się. Niezły burdel. Połowa budynku jest zniszczona przez Exhumantrixy. Wiele osób je widziało. Tym razem się nie cackają i najwyraźniej zależy im na tych artefaktach do tego stopnia, że nie zawahają się rozpieprzyć połowy budynku.
— Chyba nie mówisz poważnie. — Inkub spojrzał na niego z niedowierzaniem. — Posunęły się aż tak daleko?
— Wskakuj. Sam się przekonasz.
Inkub wyciągnął piersiówkę i pociągnął z niej tęgi łyk. Paskud wydobył z siebie odgłos zażenowania. Inkub oderwał się od butelczyny z cmoknięciem.
— Ani słowa. Nawet nie próbuj komentować.
— Ruszymy się stąd wreszcie?
— Czego się rzucasz, jesteś strażnikiem korzeni Drzewa Życia, twoim priorytetem powinno być trzymać blisko niego. Swoją drogą, z tego co pamiętam to sam wymagałeś, żeby twoją obrzędowością magiczną, ku twej czci był taniec i libacja.
— Musisz mnie wkurzać? Ty też nie jesteś lepszy. Wielki egzorcysta zepsutych telewizorów, wysłannik i obrońca uciśnionych zwieraczy, walczący z demonami, sam nim będąc. Ja przynajmniej nie jestem hipokrytą.
— Z tobą nie walczę.
— Jasne, walczysz nie tyle ze mną ile ze sobą, za każdym razem kiedy wyciągasz butelkę.
— Hej, ja tylko próbuję sobie w ten sposób zyskać twoją życzliwość.
— No tak, ale raz w roku, na święto, ty raz w roku nie urządzasz libacji, to jest święto, a i tak nie wiem jak ci się udaje wytrzymać tyle czasu.
— Zazwyczaj wtedy raz do roku śpię całą dobę żeby odespać.
— Całe twoje życie to tylko taniec, rozpusta, pijaństwo i libacja.
— Nie no, bez przesady, czasami pracuję. — Uśmiechnął się szeroko — Zresztą to dlatego jesteś taki zdrowy i syty, wystarczy, że masz tylko jednego jedynego wyznawcę, mnie, i popatrz jak świetnie wyglądasz. — Mówiąc to pociągnął z piersiówki jeszcze raz i lekko zataczając się sprawdził kieszenie, szukając tej najodpowiedniejszej.
— Słuchaj Paskud, nie mogę o niej zapomnieć, po prostu nie mogę. Wiem, że ona czeka na mnie i tęskni. Gdziekolwiek jest. Czuję to. — Inkub wsiadł na grzbiet Paskuda prawie w ostatniej chwili zanim przyjechała policja, znikając im niepostrzeżenie z linii świateł. — To moja Skud, znajdę ją prędzej czy później. Muszę wiedzieć co się z nią stało. To moja córka. — Skrzydła zatrzepotały i wolno uniosły ich nad miastem oświetlonym księżycem w pełni, szybując w stronę budynku, spod którego niespełna pięć minut temu wyjechała Beatrix, Dolly i Sol.
2
Ani Inkub ani Paskud, nie mogli wiedzieć, że przez cały czas byli obserwowani i ktoś z wyraźnym zaaferowaniem przysłuchiwał się ich rozmowie. Postać ta wypełzła z uliczki i ruszyła w następną, umiejętnie omijając dwa wozy policyjne, próbowała się dostać do budynku do którego leciał uskrzydlony, gadający pies z upijającym się na jego grzbiecie egzorcystą.
Twarz postaci nie byłą przykryta żadną maską, ani skryta pod woalem kaptura. Nie znaczyło to jednak, że była widoczna, łatwa do wychwycenia i zarejestrowania przez wzrok, który dawał sygnały mózgowi. Jego twarz wydawała się cały czas poruszać, zmieniając swoją konsystencję, przez co jakiekolwiek jej określenie mijało się z celem. Nie można się było jej przypatrzyć, bo jej ruchy były błyskawiczne, a jednocześnie wolne, albo można byłoby sądzić, że twarzy albo w ogóle nie ma, albo nie jest ona ujednolicona. Przypominała niejasny obraz na rozmytej taśmie fotograficznej, albo widok, który rejestruje gałka oczna przez rozmazaną szybę okrytą deszczem. Oblicze jawiło się określoną barwą, taką jaką posiada twarz każdego człowieka, jednak kształty wirowały i przenikały się będąc w ciągłym ruchu. Rozciągnięte i zmieniające się elementy były jak ciągle zmieniający się obraz w kalejdoskopie przedstawiający astronomiczne pejzaże rozciągniętych przestrzeni, hipnotyzujących swą psychodeliczną formą, do tego stopnia, że niemal otępiał oglądającego, wyłączając wszelkie receptory myślowe, nie pozwalając mu się skupić.
Gdy postać odchodziła, widzący ją nawet nie orientuje się, kiedy ta znikała sprzed oczu, by po kilku minutach wprowadzić w stan, w którym zastanawia się, czy przypadkiem nie był to sen na jawie czy po prostu przywidzenie. Jakakolwiek odpowiedź, którą udzielał sobie oglądający, nie miała nawet zalążka prawdy. Próba odtworzenia, nawet po kilku minutach obrazu, jawiła się całym spektrum myśli i obrazów, które dekoncertowały go i zakłócały fale myślowe, nie pozwalając, przez blokadę psychiczną nie akceptującą widzianego obrazu, nie pozwalając mu odtworzyć nawet pozornego złudzenia postaci. Po godzinie efekt dopiero mijał, jak po psychodelicznym narkotyku, a po upływie tego czasu, oglądający wmawia sobie kłamstwa, w pełni je akceptując z braku innych alternatywnych wytłumaczeń, próbując jak najbardziej racjonalnie wytłumaczyć sobie miraż, którego doświadczył, aż do momentu, gdy odpowiedź, której sam sobie udzieli, usatysfakcjonuje go w pełni i pozwoli umysłowi zapomnieć.
Poza tym mechanizmem obronnym, przypadłością, czarami lub klątwą, Kastor Eliasz, wyglądał jak każdy człowiek, nie różniący się swoją specyfiką od jakiegokolwiek innego. Nie był on człowiekiem, jednak mógł nim być w odległej przeszłości, za czasów, gdy posiadał prawdziwe ciało a nie jedynie namiastkę, którą była ta ludzka powłoka, skrywająca w swym wnętrzu organy i systemy nerwowe, różniące się diametralnie od ludzkich. Był jak kameleon, który zmieniał swoją postać zależnie od okoliczności, przyjmując wygląd odpowiedni do sytuacji, modulując go wedle własnej woli. Nie był on żadną człowiekowi znaną istotą, będącą możliwie jedyną na świecie, posiadającą takiego rodzaju zdolności. Znano ją tylko w niektórych miejscach, a osoby te nie dzieliły się informacjami. Między wierszami można było jednak usłyszeć określenie „Transformator”.
Przynajmniej na razie, liczyło się tylko to, co Kastor Eliasz zamierzał. Podążał on uliczkami wyczuwając swoimi zmysłami Inkuba, którego śladem podążał w nieznanym jeszcze celu i miejsce. Od jakiegoś czasu przeczuwał, że dzieje się coś, czego sensu nie potrafił nakreślić, jak i tego, co owe przeczucia miały znaczyć. Sądził, że znajdując się w odpowiednim czasie i miejscu, jak zwykle, taka była już jego wewnętrzna przypadłość, dzięki której żył, będzie albo świadkiem czegoś istotnego, albo w ogóle czegoś, co pozwoli mu ostatecznie przestać się ukrywać i odzyskać własną tożsamość i utraconą precyzyjną formę, której nie potrafił ani odtworzyć, ani zrekonstruować wraz z własnymi wspomnieniami. Jednym słowem, dowie się kim i czym właściwie czym jest.
Miał jedynie cel, którym podążał niemal instynktownie, wierząc, że zaprowadzi go do tego, do czego dąży. Zbierał różne informacje dotyczące nienaturalnych przypadków i zdarzeń, które nie były możliwe do zaobserwowania albo doświadczenia przez człowieka, i sprzedawał je za drobne przysługi istotom, ludziom, komukolwiek komu na nich zależało. Nie wiedział czemu to robi, jak i nie widział sensu w tego rodzaju magazynowaniu danych w swoim kilku płaszczyznowym mózgu. Liczył, że w pewnym momencie dowie się podczas zbierania lub sprzedawania informacji czegoś o sobie samym, czego jeszcze nie wie. Wiedział więcej niż inni, oprócz tego właśnie najważniejszego faktu, kim on sam jest. Poczucie spełniania misji, których rozkazów nie znał, nadawało mu sens i chęć do trwania oraz robienia czegokolwiek, pomimo faktu, że jest istotą nieśmiertelną. To było najbardziej niepokojące.
W szczątkach jego pamięci pojawiały się obrazy, które widział w chwilach medytacji bądź snu, które potem sprawdzały się i dawały niejako nikłe, metaforyczne odpowiedzi na wydarzenia i osoby, które go otaczały. Jedyne, co pamiętał to fakt, który traktował spośród setek rojących mu się w głowie obrazów, że jego własne wspomnienie, powrót z jakiegoś innego świata, z którego próbował się wydostać, a do którego świata trafił po śmierci, której nie potrafił zrekonstruować, poza poczuciem, że na samym początku, był on człowiekiem. Teorii miał mnóstwo, i przez nieokreślony czas poddawał je nieustannym analizom, które przeobrażały się w kolejne coraz bardziej abstrakcyjne formuły, na które w zasadzie nikt nie potrafił mu odpowiedzieć.
Ponadto wszystko, była jedna rzecz, pewnie najistotniejsza, która pobijała na łeb na szyję inne, a mianowicie wyczuwanie istot, które także nie były ludźmi, ani demonami, ani czymkolwiek innym, których co więcej, określenie jakimi były nazywane — Exhumantrixy, z których strony czuł niemal paniczne zagrożenie. Nie zamierzał go z niewiadomych powodów lekceważyć, ani sprawdzać kim są, skąd pochodzą i czego chcą. Parę razy jednak miał okazję stanąć twarzą w twarz z przedstawicielem tego gatunku, jednak spotkanie, walka, nie dała żadnych odpowiedzi, a wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej komplikowała całą istotę rzeczy. Po kolejnych spotkaniach po których ledwo uciekł cało, dowiedział się jedynie podstaw. Tego, że Exhumantrixy wiedziały kim on jest i, że polowały na niego tylko po to, by go pożreć. Tego, że posiadają białą krew podczas, gdy jego była niebieska.
Jego zdolności, po którejś z mniej udanych walk, pozwoliły mu się regenerować, a gdy pożarł część ciała jednego z Exhumantrixów, jak zawsze kiedy to robił, nawiązał z nimi nikłą więź. Jego ciało nabrało zdolności idealnego naśladowania owych istot, w każdym ich aspekcie, przejmując ich zdolności, cechy, budowę i wygląd.
Nawet przybierając postać Exhumantrixów, nie dowiedział się w zasadzie niczego. Zebrał jedynie nowe informacje, które samemu mu się do niczego nie przydały, jednak wiedział, że za jakiś czas, mogą okazać się niezwykle pomocne. Jednak wiele rzeczy, jak dla przykładu nazwa „Dominatorium” pojawiająca się często, pozostawała nieodgadniona.
Tylko w ten sposób jego organizm, którego funkcji nie rozumiał, zdobywał nowe cząstki, którymi mógł dowolnie modulować i w każdej chwili przeobrazić się w istotę odmiennego gatunku, niemożliwą do pomylenia. W ten sposób naznaczył swoje istnienie kolejnym celem, którym jest eksterminacja Exhumantrixów w sprzyjających okolicznościach, gdy jest pewny tego, że moment jest odpowiedni dla wyeliminowania kolejnej istoty, dzięki naśladownictwu, nauczył się je zabijać. Wiedział, że istoty te są nie tyle niebezpieczne dla innych, ale przede wszystkim dla niego. Miał dodatkowo głębokie poczucie, że to właśnie dzięki nim jest właśnie tym, kim jest, i że tylko one mogą mu odpowiedzieć na nurtujące go pytania. Póki co, przy każdej okazji, nie zawaha się zlikwidować kolejnego Exhumantrixa, których liczba na całe szczęście była ograniczona. Przynajmniej miał taką nadzieję.
Żałował, że jego zdolności ograniczają się jedynie do naśladownictwa i zbierania różnych fragmentów chaotycznych informacji dotyczących kopiowanego przez niego gatunku, a nie do czerpania, bądź przejmowania skumulowanej wiedzy i doświadczeń, całego gatunku po spożyciu jego przedstawiciela. Wykonywał liczne testy, których celem było spożywanie kolejnych organów przedstawiciela takiego gatunku, od serca po mózg, jednak bez żadnych różnic co jadł.
Kastor czekał, aż Inkub opuści mieszkanie w którym rozegrał się nie cały kwadrans temu atak kilkunastu Exhumantrixów. Wiedział tylko, że rozegrała się tu jakaś walka, jednak nie dowie się niczego więcej, do momentu, aż nie znajdzie się w miejscu zdarzenia, które jest jeszcze świeże, roztaczające aurę informacji i wspomnień, zapisanych w miejscu i przedmiotach, będących świadkiem zdarzenia, a kiedy on się w nim znajdzie, będzie mógł odczytać i odtworzyć w umyśle całą scenę, tak jakby oglądał zapis z kamery przemysłowej. Nasłuchiwał w jakim oddaleniu jest policja i oszacował na szybko czas, dziesięć minut, po którym tu przybędą i wejdą do mieszkania. Na szczęście Inkub odlatywał już na oskrzydlonym demonie.
Zmienił swoją postać, na najbardziej przypominającą człowieka, jednocześnie najbardziej nie rzucającą się w oczy, dżentelmena z południa, roztaczającego wokół siebie woń tytoniu, perfumy marki Davidoff i wyśmienitej kawy, ubranego w garnitur, gdzie jedynym elementem charakterystycznym była walizka ze skóry węża, wypchana sępimi piórami. Jego ulubiona forma.
Walizka była z nim od samego początku, gdy jego świadomość się wykrystalizowała. Dawała mu ona dodatkową moc i pozwalała na wiele czynności, które upraszczały jego życie, tak jak w tej chwili, gdy wystarczyło na niej stanąć albo zamachnąć się nią jak do rzutu, myśląc o miejscu w którym się chcę jak najprędzej znaleźć, by w następnej sekundzie, już w nim przebywać. Niezauważalnie zmieniając miejsce, przeskakując czas, przestrzeń i płaszczyzny wymiarów. Nie wiedział o niej nic, nie wiedział skąd ją ma, ani skąd czerpie swoją moc i właściwości. Jednak póki co, walizka, będąca żywym organizmem, podejrzewał, że jest istotą pokrewną jemu, rodzajem demona zamieszkującym jej wnętrze. Nie dawało się jej otworzyć. Sądził, że sama walizka z niewiadomych powodów tego nie chciała. Nie komunikował się z nią, ale mimo wszystko była jego jedynym przyjacielem, wykonującym jego prośby bez wahania. Gdziekolwiek się znajdzie wraz z walizką, pozostawia on w przestrzeni pewnego rodzaju znak, przejście, do którego może powrócić w dowolnej chwili i czasie, nie będąc ograniczony ani drogą, ani położeniem w jakim się znajdzie.
Mieszkanie aż pulsowało. Wrzało ostatnimi wydarzeniami, a w powietrzu była jeszcze nierozproszona materia pozostała po ostatnich gościach, Inkubie i Paskudzie. Pierwszą rzeczą jaka mu się rzuciła w oczy, przed którą aż się wzdrygnął było ciało Exhumantrixa. Wyczuł, że jest martwe ale i tak wahał się przez parę sekund zanim do niego podszedł. Odstawił walizkę, która zapadła się i nadymała, jak pod wpływem głębokiego oddechu. Kastor spojrzał w puste oczy Exhumanta, będącymi nieomal ludzkimi. Samo ciało było bezwładne a w dotyku przypominało plastik. Spod niego sączyła się biała krew, a samo ciało było jak ciało manekina. Wyciągnął wielki nóż, złapał ciało za włosy i zaczął ciąć wzdłuż naciętej już wcześniej szyi, odcinając jego głowę od reszty. Spojrzał na nią w zastanowieniu, co też może mieścić wewnątrz.
Kastor wyczuł ruch za drzwiami i kilka podniesionych głosów. Policja już tu była. Za szybko, ale dlaczego? — pytał sam siebie. Bez namysłu otworzył okno i rzucił się z niego prosto na chodnik. Musiał stracić podczas przejścia więcej czasu niż myślał. Błyskawicznie rzucił się przez okno i w locie niemal krzyknął: Walizka! — Przeklął sam siebie lądując na zgiętych kolanach, tworząc w jezdni wyżłobienie aż po kostki. Spojrzał na dwunaste piętro z chodnika. Było za późno. Przeklął głośno gdy usłyszał krzyk
— Hej! Stój! Nie ruszaj się! — Od razu namierzył policjanta, stojącego obok samochodu z wycelowaną w jego stroną bronią. Skonsternowany, trzymając w lewej ręce odciętą głowę Exhumantrixa, o mało się nie przewrócił, próbując uciec. Zaklinował się. Dystans między nim a gliniarzem drastycznie się zmniejszający poderwał go do góry i bez namysłu zaczął biec przed siebie. Gliniarz zaczął strzelać. Dwa pociski utknęły w jego ciele, jeden w nodze, drugi w plecach. O mało się znów nie wywrócił. Błyskawicznie złapał równowagę i starając się tym teraz nie przejmować, biegł dalej. Miał ważniejsze sprawy, a teraz był na siebie podwójnie zły. Pozwolił sobie na nieuwagę przez którą zwrócił na siebie uwagę ludzi. Spanikował.
Gliniarz ruszył za nim w pogoń przez uliczki, w pewnym momencie przeklął głośno i pobiegł z powrotem do samochodu. Odpalił go i zaczął jechać w stronę podejrzanego. Gliniarz szybko nadrobił stracony czas i nie było możliwości, by ten mu uciekł. W okolicy nie było żywej duszy oprócz menela leżącego pod śmietnikiem. Gliniarz uchylił okno i spytał podniesionym głosem:
— Hej widziałeś dokąd pobiegł facet, który przed chwilą tędy przebiegał?
— Przebiegał? Nikt tędy nie przechodził od jakiejś godziny.
Policjant spojrzał na niego z wkurzoną miną, zasunął okno i wycofał wóz z powrotem pod wieżowiec.
3
Tej nocy, niespokojną porą, naprawdę obfitą w szkarłat i czerń, detektyw Vaclav Perun za dnia dorabiający jako dziennikarz, a w zasadzie felietonista w których tekstach opisywał swoje nocne służby, tej nocy natrafił na naprawdę dziwne gówno — jak sam to nazywał. Jego bezpośredni przełożony wiedział o tym czym trudni się w dzień jego podwładny, jednak ten jak i cały komisariat, drwiący z niego i wyśmiewający go za jego plecami, totalnie tego nieświadomy, przymykał na to oko. Miał niezłą zabawę podczas czytania kolejnych felietonów swojego podwładnego, której gazeta, co tydzień, na początku każdego kolejnego tygodnia czekała na jego biurku, zakupiona przez któregoś z pracowników. Szczerze powiedziawszy przez ten właśnie fakt, a nie przez to, że Vaclav jest policjantem, tak jak to było możliwe, szanował go. Sam nie potrafiłby sklecić żadnego tekstu, a pisanie raportów, było dla niego jedną, wielką męczarnią. Vaclav nawet gdy opisywał nudne rzeczy, robił to niezwykle. Jednak wiele do życzenia pozostawały metody wykonywanej przez niego pracy, którą wiedział, że Vaclav uwielbia i to właśnie, dzięki niej powstawały kolejne teksty w gazecie, w której ten miał stałą kolumnę.
Na komisariacie niemal wszyscy byli jego cichymi fanami, gdzie każdy czasami wspomniał coś o tym, że przeczytał niezły artykuł w gazecie, albo, że go poleca Vaclavowi, wiedząc oczywiście, że to on go napisał. Był to jedyny sposób by pogratulować mu dobrego tekstu, jak i miło było poprawić mu czasami humor, lub zobaczyć jego mocno ukrywaną radość z powodu uznania. Komisarz Siemowit Boruta kilka razy zagroził Vaclavowi, że go wyrzuci z policji, gdy ten dosłownie spieprzył parę spraw, jednak zawsze puszczał mu to płazem, jednocześnie w ramach kary zabierając pokaźną część premii.
Sam Vaclav natomiast nie chwalił się tym, że pisze do gazety, nie chcąc się narażać nikomu, zatrzymując to jako sekret, tylko dla siebie, podpisując się jedynie jako „Perkunas” sądził że pozostanie incognito i jego alter ego będzie wystarczająco dobre, by nikt się nie zorientował. Jednak na komisariacie, było znacznie więcej detektywów, i to o niebo lepszych od niego. Czasami współpracował wraz z nimi licząc, że następnym razem przeczytają coś o sobie, albo uda im się wpoić do głowy Vaclava trochę wiedzy, na którą ten był oporny.
Zazwyczaj Vaclavowi dawano papierkową robotę, liczne raporty do przeczytania i przeanalizowania, lub napisania od nowa. Raz, bądź więcej razy, zależnie od rodzaju sprawy, dawali mu popracować w terenie. Jednak rzadko samemu. Tej nocy jednak Siemowit zmuszony był przydzielić dziwną sprawę, której nie tyle, że nikt inny nie chciał wziąć, ile żaden z detektywów nie był dostępny, prowadząc inne. Vaclav dostał ją, jednak Siemowit przestrzegł go, że ma ograniczyć swoje domysły i skupić się tylko i wyłącznie na faktach. Przynajmniej na razie. Dostał fotografa, i trzech policjantów, którzy ruszyli w dwóch samochodach wraz z nim, ale w osobnym samochodzie. Vaclav jadąc wozem policyjnym, wolał jechać sam. Mówił, że to pozwala mu się skupić. Wszyscy jednak wiedzieli, że słuchając jazzu, mówił do dyktafonu zbierając notatki i myśli opisujące wszystko. Czasami używał go także na miejscu zdarzenia. Wszyscy wiedzieli, że nie służy mu on nie tyle do policyjnej pracy, ile bardziej do zbierania materiałów do kolejnego tekstu.
Oczywiście przy pisaniu, musiał uważać by nie ujawnić zbyt dużo prawdy o opisywanej sprawie, by nikt się nie zorientował kim jest, ani też gdyby tak się stało, że sprawa wyszłaby na jaw, a podejrzewał, że wyjdzie prędzej czy później, co będzie miało konsekwencje bezpowrotnego zwolnienia go z policji, jak i pociągnięcie go do odpowiedzialności, za bezprawne opisywanie poufnych spraw. Nie opisywał on dokładnie, dla bezpieczeństwa poszczególnych spraw, a już na pewno nie przed jej zakończeniem. Napisawszy już ponad pięćdziesiąt artykułów, które w zasadzie wyglądały jak powieść w luźno powiązanych odcinkach. Jak w „z archiwum X”. Postanowił, że będzie pisał je do momentu, aż chwila zwolnienia nieuchronnie zawiśnie nad nim, a gdy to się stanie, skończy cały cykl artykułów i złoży już w zasadzie całą książkę, kolejną w jego karierze, której żaden wydawca mu nie wyda. Udało mu się fragmentami opublikować kilka większych spraw. Artykuły policyjne są jego pierwszym stałym cyklem, gdzie dano mu szansę się wykazać, i to za sprawą gazety. Jedno z wydawnictw postanowiło zaryzykować i opublikować jedną z jego trzech powieści, której każda z nich była podobnym cyklem tekstów, dotyczących jego poprzednich prac, w których pracował jako grabarz, taksówkarz i bibliotekarz. Sam wydawca gazety oznajmił, że nakład wzrósł za sprawą jego „Raportów Godziny Policyjnej.”
Podejrzewał, że ta praca nie będzie jego ostatnią, i po czasie ją zmieni, jednak nie wpadł jeszcze na co i wystarczająco nie znudził się tą robotą, by myśleć o szukaniu następnej. Jednak jeśli wszystko pójdzie dobrze, możliwe, że za jakiś czas jego następna książka, będzie dotyczyła właśnie pracy dziennikarza, opisującego z początku życie policjanta, przechodząc bezpośrednio w pracę dziennikarza aż do pracy pisarza, której pragnął całe życie. Wiedział także, że pisarstwo także nie będzie jego głównym tematem książek i będzie szukał dalej kolejnych inspiracji. Natomiast samo pisarstwo zamierzał praktykować do końca życia. Uważał, że takiego rodzaju życie jest ciekawe i różnorodne, a pisanie było dodatkowym urozmaiceniem napędzającym go i dającym chęć do życia, które jeszcze pięć lat temu, po tragicznej śmierci żony w wypadku samochodowym, nie miał. Do tej pory rozpamiętuję ją i popada w stany depresyjne, jednak wie, że tak będzie już zawsze. Trudno jest zapomnieć o osobie, którą się znało i żyło przez ponad dziesięć lat.
Vaclav zbierał w sobie siły by rozprawić się z tym problemem, przywołać go z pamięci i opisać, tworząc w ten sposób obszerny tekst, planując, że będzie on początkiem następnej jego książki, nad którą niebawem zacznie pracować, spontanicznie, jak zawsze zbierając kolejne teksty, tym razem bardziej osobiste, które tematy kłębiły mu się w głowie od dawna i chciał dać im upust w postaci powieści. Jednak musiał poczekać do wakacji. Nie chciał opisywać tego publicznie w codziennej gazecie, a i tak nie mógłby zmieścić tego w jednym artykule mającym zaledwie dwie strony maszynopisu. No i potrzebował czasu, by ponownie się zmierzyć z samym sobą. Pisanie było jedyną formą, która sprawiała, że dzięki temu uwalniał się i wyrzucał problemy oraz myśli z głowy, by te go nie torturowały, jednocześnie mogąc do nich wrócić za sprawą tekstu.
Było po trzeciej w nocy, gdy siedział w gabinecie Siemowita i opisywał wszystko z dogłębną szczerością i precyzją, jakby czytał instrukcję obsługi magnetowidu napisanego dla debili. Opisał znalezione spalone ciuchy mogące należeć do antykwariusza, którego ciała nie było, rozprysk krwi na ścianie i co wynikało z tego, był to kolejny napad rabunkowy, jednak na miejscu rzekomego przestępstwa, bez podejrzanego i zabitego, nie potrafił określić na podstawie inwentarza czy coś zostało skradzione, czy też nie. Postanowił nie wspominać o tym, że gdy jechali w stronę wieżowca, widział jakąś postać skaczącą po budynkach, chociaż korciło go by być z nim całkowicie szczery. Gdy znaleźli się w mieszkaniu na dwunastym piętrze, znaleźli dwa rodzaje krwi, które będą zbadane nad ranem wraz z ciałem. I tu sprawa była tak popieprzona, że Vaclav uprzedził, że nie robi sobie żartów, i że są świadkowie oraz zdjęcia, które za pół godziny przyniesie Aleksy, gdy je wywoła. Na miejscu zamiast spodziewanego ciała, pośród rozbitej windy i innych licznych zniszczeń, których ślady pozostają jak na razie niezidentyfikowane. Ciało, które natomiast spodziewali się tam znaleźć, było ciałem manekina z którego sączyła się sztuczna krew i biała, także jeszcze niezidentyfikowana, wydzielina. Dodatkowo, żeby sprawa była jeszcze bardziej niezrozumiała, manekin był pozbawiony głowy. Ktoś mu ją odciął bardzo ostrym narzędziem. Znaleziono oprócz tego wiele odcisków palców i innych śladów, które wymagają profesjonalnej ekspertyzy. Najważniejsze, łupy skradzione prawdopodobnie ze skoku na dom Clemensa. Podejrzewał, że ten kto wynajmował mieszkanie był tym, który dokonał kradzieży. Ponadto walizkę ze skóry węża, której nikt z nich nie mógł otworzyć oraz adres mieszkania znajdującego się w mieście Nija, pozostawiony nie wiadomo przez kogo.
Gdy skończył komisarz spytał jak nigdy, co on sam o tym myśli i co powinni lub co sam Vaclav zrobiłby w tej chwili, poza napisaniem kolejnego raportu. Jedyny ślad, który był tak naprawdę istotny, prowadził do Niji, przed którą nazwą Siemowit aż się wzdrygnął. Wiedział, że żaden z detektywów, nawet on sam, chyba, że naprawdę byłby do tego zmuszony, nie pojedzie do tego miasta badać tą sprawę. Sądził, że gdy tylko pojawiły się plotki o tym, co się stało, każdy z detektywów przeczuwał kłopoty i powiązanie z miastem Nija. Oznajmił, że ma pozwolenie i że sprawa jest jego i tylko jego i żeby zaczął od jutra, po porządnym odespaniu dzisiejszej zmiany (napisaniu kolejnego tekstu) i przygotowaniu listy rzeczy, których będzie potrzebował do wyjazdu. On zajmie się do tego czasu resztą i jutro da mu wszystkie instrukcje i zadania.
Tymczasem Vaclav z nieskrywanym szerokim uśmiechem spowodowanym przydzieleniem mu pierwszej sprawy, którą miał prowadzić absolutnie sam, wyszedł pozostawiając Siemowita w zamyśleniu. Wiedział, że może spieprzyć tą sprawę, jednak w zasadzie każda sprawa mająca związek z Niją, była nierozwiązana lub tak bezsensowna, że trudno było powiązać jakiekolwiek fakty. Nie sądził, że jemu się uda odkryć prawdę, jednak w tym wypadku, cokolwiek by nie napisał i zrobił, będzie przyjęte przez niego z pełną uwagą i wdzięcznością niemalże, nawet jeśli sprawa nie zostanie rozwikłana albo nikt w nią nie uwierzy. O ile rzecz jasna raport nie będzie przesadnie brzmiał jak fikcja literacka, i nie będą ginąć ludzie, jest nawet gotowy dać mu pokaźną premię rekompensującą mu wszystkie, które mu zabrał. Miał chociaż nadzieję, że znajdą się chociaż złodzieje, którzy obrabowali dom Clemensów i że podejrzani przytoczeni przez Vaclava, naprawdę się nimi okażą. To mu w zupełności wystarczy.
W gruncie rzeczy cieszył się, że Vaclav będący jedną z nielicznych osób, która naprawdę nic nie wie o Niji, sam zaproponował wyjazd. Planował dać mu wstępnie dwie doby na zorientowanie się w sytuacji, aż do tygodnia włącznie. Jeśli codzienny raport wysyłany przez niego e-mailem nie będzie spełniał jego oczekiwań (poza tym, że wiedział, że będzie świadkiem kolejnych literackich dokonań, mogących być przyszłymi artykułami lub nawet całą powieścią), albo prowadził donikąd, każe mu wrócić. Miał tylko nadzieję, że nic mu się po wyjeździe z Ohlau nie stanie i nie wpakuję się w poważniejsze gówno.
4
Siemowit wstał i ostrożnie podszedł do drzwi, za które zajrzał, czy nie ma za nimi i w pobliżu nikogo. Wrócił za biurko i chwycił za aparat telefoniczny, wykręcając numer, który znał na pamięć. Niechętnie, ale był zmuszony do połączenia się z głównym ośrodkiem Nija. Wiedział, że gdy tego nie zrobi, moc Nija sprawi, że Vaclav nie dotrze do miasta w żaden możliwy sposób, sprawiając, że ten zmieni cel swojej podróży albo będzie błądził w drodze do miasta tak długo, aż ostatecznie się zniechęci i powróci do Ohlau.
Na samą myśl o tym, że będzie musiał obcować, nawet telefonicznie z którąkolwiek istotą z tego miasta, drżały mu ręce. Pierwsze dwa sygnały były typowe w oczekiwaniu na połączenie, trzecie wydobywało się jakby z daleka, zwielokrotnione przez echo, po którym rozległ się ostry, nieprzyjemny dźwięk elektroniczny, jakby zepsutej płyty kompaktowej. Po jego urwaniu, odezwał się suchy głos, który nie miał w sobie żadnej cechy człowieka, a tylko naśladował go.
— Się mosz wit. — Powiedział głos po drugiej stronie linii telefonicznej, który próbował zażartować, ale intonacja głosu wcale nie wykazywała jakiejkolwiek cechy oznaczającej, że był to żart. — W czym mogę pomóc. Jakieś problemy?
Komisarzowi Borucie, od razu zaschło w gardle i z trudem próbował pohamować drżenie ręki jak i własnego głosu.
— Jutro przybędzie do was mój człowiek. Nazywa się Vaclav Perun. Prowadzi dochodzenie w sprawie kradzieży. — Była to w zasadzie część prawdy, ale nie zamierzał mówić, jaki był faktyczny cel jego przyjazdu. Miał jedynie nadzieję, że poszukiwanie złodzieja przez detektywa Peruna, będzie głównym motywem, na którym się skupi.
— Rozumiem. W porządku. Na długo?
— Mam nadzieję, że tylko na maksymalnie dwie doby.
— To trochę problematyczne zważywszy na fakt godziny policyjnej. Musisz go uprzedzić o tym fakcie i to bardzo dosadnie. Tak czy inaczej, gdy znajdzie się już w Nija wyślę dyskretnie kogoś, kto będzie go pilnował, żeby przypadkiem go nie korciło, by wyjść po dwudziestej drugiej na ulicę.
— W porządku. Świetnie. W razie problemów będę cały czas pod telefonem. Ma pan mój numer telefonu komórkowego?
— Jak najbardziej. Był łatwy do nauczenia się. Mam nadzieję, że ty także ten, na który teraz dzwonisz masz wryty i zakodowany w mózgu lepiej niż własną datę urodzin.
— Tak. Tak. — Powiedział coraz bardziej zdenerwowany.
— W takim razie w porządku. Zadbam o wszystko i zrobię wszystko, co w mojej mocy, by twojemu człowiekowi żadna krzywda się nie stała, ani nie dowiedział się on więcej niż potrzeba.
— Świetnie. Dziękuję. Mam zadzwonić w najbliższym czasie?
— Nie będzie takiej potrzeby, chyba, że nie będzie to absolutnie konieczne. W innym wypadku czekaj na sygnał ode mnie albo od kogokolwiek innego z Panteonu. — Głos zrobił krótką przerwę, w której Siemowit, niesamowicie skupiony usłyszał, jakby dźwięki, które towarzyszą przewijaniu się taśmy magnetofonowej. — Jesteś tam jeszcze?
— Tak.
— Jeśli byłbyś łaskaw, zdać mi teraz relację, co się właściwie u was wydarzyło i wysłać mi ją za pomocą poczty elektronicznej, w czasie możliwym jak najszybciej, byłbym ci bardzo wdzięczny. Liczę na to, że w ciągu godziny się wyrobisz.
— Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Powinienem się wyrobić.
— Doskonale. Naprawdę świetnie, zatem czekam z niecierpliwością. Pamiętaj o szyfrowaniu wiadomości przed wysłaniem. Telefony powinny być dla nas ostatecznością. Bardzo łatwo jest je zmanipulować oraz założyć podsłuch.
— Rozumiem doskonale.
— Twój człowiek znalazł na miejscu zbrodni walizkę ze skóry węża? — Siemowit przytaknął — Zabrał ją do domu? — Siemowit znowu przytaknął. — Świetnie. Niech jej jutro nie zapomni wziąć ze sobą. Tymczasem czekam i liczę, że za godzinę, będę miał gotowy raport dziękuję. Ach i przy okazji.
— W porządku. Ja również, dobranoc. — Siemowit usłyszał mechaniczne rzężenie jakby zwalniającej wiertarki, które już od dawna wiedział, że były czymś w rodzaju śmiechu. Miał już odłożyć słuchawkę, gdy głos rozległ się znowu. — Siemek, nie powinieneś się tak stresować w rozmowie z nami. Panteon nie jest twoim wrogiem. Nie musisz się nas obawiać. Idź już. Zapal sobie papierosa i golnij sobie zdrowo flaszką, którą masz schowaną w skrytce pod trzecią szufladą z prawej strony, twojego biurka. Obiecuję ci, że gdy tylko to zrobisz, lepiej się poczujesz i nabierzesz chęci do napisania raportu dla nas. Tymczasem.
I w tym momencie sygnał został przerwany. Siemowit pospiesznie odłożył słuchawkę na widełki. Jego serce waliło, jak oszalałe. Zadawał sobie pytanie skąd on wiedział, co ma w szufladzie, oraz zastanawiał się, co jeszcze wiedział, i że nie powiedział mu wszystkiego. Nic straconego. W razie czego, może się wybronić mówiąc, że nie chciał zbyt wiele mówić, przez telefon, przez owe argumenty, które ten, który siebie nazywał, a przynajmniej jemu kazał się zwracać do siebie Trojan, mu przytoczył w tejże rozmowie. Przynajmniej wiedział, od czego powinien zacząć pisać sprawozdanie na jego adres.
Ze zdenerwowania przygryzł wargę. Poczuł metaliczny smak krwi. Żałował, że nie ma wraz z nim Vaclava, który z przyjemnością napisałby dla niego raport, dosyć, że uwinąłby się on w czasie szybszym niż on, to dodatkowo napisałby to plastycznym i precyzyjnym językiem, który by się czytało z przyjemnością. Jednak ten raport, szesnasty z rzędu dla niego na przestrzeni dziesięciu lat, musiał napisać sam. Otworzył stronę witryny internetowej i wszedł na konto poczty, którą używał tylko do kontaktowania się z Trojanem. Nie było żadnych wiadomości. Na szczęście. Za każdym razem, codziennie, gdy sprawdzał pocztę, a dziś gościł na niej już drugi raz, wchodził z obawą. Zanim zrobił cokolwiek, wyciągnął papierosa, odpalił go i sięgnął do skrytki w trzeciej szufladzie biurka, po prawej stronie
Rozdział 4. Panteon
Z początku, jak zawsze, wszędzie było pełno dymu, który jak mgła zakrywał pomieszczenie. Nie widać było skrajnych punktów, jedynie wykrzywiające się faliście, wysokie, nasłonecznione budynki zdające się załamywać przy sklepieniu. Przemierzyć jego wijący się stan, można było zgubić w nim własny oddech. Korytarze jawiły się terminami podjazdów i zapaści, których Sol bał się pochłaniać wzrokiem.
Byli wszędzie. Wyczekiwali w natężeniu. Rozstawiali swoje zęby tak by te szpiegowały brud, który wymykał się szparami sub-relatywnych spostrzeżeń. Sol widział pokój przed sobą i za nim, choć na ten w tyle, w ogóle nie patrzył. Wszędzie były wciąż te same szpetne miejsca, które można było uchwycić i określić jak grymasy szarpiące się jak wicher obijający się od karmazynowych ścian fundamentów nowych kontynentów. Tracił panowanie nad sobą. Nie spał dwie noce. Mimo że musiał, jego organizm wycieńczony, ledwo potrafiący zatrzymać chwiejny upadek, nie chcę spać. Zbyt się boi.
W oddali, za horyzontem, dym przerzedzał się dając upust nieskrywanej rozpaczy w momencie, gdy świat przestał istnieć, ot tak. Znienacka i bez chwili bezpośredniego przejścia wyczuwalnego nakładania się świata snu i rzeczywistości. Wahadełko ustało, a twarz starej kobiety o okrągłej, niemal kolistej głowie, rozpromienionej, w okrągłych żółtych oprawkach. Zdawała się być obmalowana tysiącami pozytronowych cząstek, na które jej pytania odpowiadał z wahaniem i zdezorientowaniem, lecz tylko w swoim wyimaginowanym pojęciu własnej tożsamości pasożytującej na nim od dwunastego roku życia, jasno mu wmawiającej, że tak naprawdę, nigdy nie będzie sam. Druga osoba, nie ważne czy była to schizofrenia, czy moralność przemawiająca przez niego będąc jego sumieniem. Ważne, że nie był sam, a problem samotności wywyższał się ponad inne problemy, w których kryzys tożsamości, był nic nieznaczącą krzyżówką, którą nie rozwiązuje specjalnie, by ćwiczyć własną cierpliwość, nie pozwalając sobie w ten sposób na zrobienie pochopnie lub zbyt szybko czegoś, co jednocześnie wydłuży mu przyjemność, jaką jest wypełnianie poszczególnych pól. Tak każdy mówił, ale mniejsza z tym.
Staruszka obwiązana pstrokatymi, jasnymi żółcieniami wokół szyi, nachyliła się nad nim i odkryła koc, którym był przykryty. Wyciągnęła termometr. Pytania kłębiły mu się w głowie. Za staruszką pojawiła się Beatrix, na której widok serce na chwilę przyśpieszyło, by po chwili zwolnić i ukoić swój zbyt natarczywą pracę.
— Musisz wypocząć. Jesteś zbyt wycieńczony. — Powiedziała do niego. Wokół roztaczały się liczne zapachy i para, której jeszcze przed chwilą nie w pełni doświadczał. Był głodny i miał pytania. Zadał najprostsze z nich.
— Gdzie jesteśmy?
— U znachorki. To matka Diminutivum. Byłeś nieprzytomny parę godzin.
— Do diabła, nie mogłaś mnie po prostu zabrać do szpitala?
Staruszka nie wydawała się urażona, ale spojrzała na Beatrix, której twarz matki mówił wyraźnie „a nie mówiłam?”. Przeniosła swoją uwagę na Sola. Nie wydawała się być obrażona, jednak Sol czuł się w obowiązku przeprosić i podziękować. W odpowiedzi znachorka odpowiedziała jej szczerym, serdecznym uśmiechem, po czym wstała.
Chatka, mieszkanie, miejsce w którym się znajdowali, czymkolwiek i gdziekolwiek było, wyglądało jak pomieszczenie, które wyobrażał sobie w dzieciństwie jako dom wiedźmy bądź czarownicy. Drewniane ściany, pełno naczyń, słoików z upchanymi żabami, nietoperzami, robakami, ziołami, wszystkim. Beatrix usiadła przy Solu na skraju łóżka i złapała go za dłoń. Był to jedynie gest czysto przyjacielski i nie miał mieć w zamierzeniu żadnych podtekstów. Sol wiedział, że w ten sposób, gdy już byli bezpieczni, gdziekolwiek się znajdowało się to miejsce, chciała mu w ten sposób podziękować.
— Powinieneś być milszy dla Matki Diminutivum, ma już prawie sześćset lat i wierz mi, naprawdę łatwo ją urazić.
— W porządku. Przecież przeprosiłem. Czy my jesteśmy w Nija?
— Nie byłeś tu nigdy prawda?
— Nie miałem okazji, choć wiele razy, gdy planowałem tu przyjechać, jakimś trafem, cały czas wyskakiwało coś, co mi umiejętnie w tym przeszkadzało, a nim się zorientowałem, byłem już o setki kilometrów stąd oddalony i zastanawiałem się, jak to się stało, że tam nie pojechałem.
— To jedno z najstarszych, o ile nie najstarsze miasto Słowian.
— Chciałbym w końcu je zobaczyć na własne oczy. Nawet, gdy teraz już w nim się znalazłem, dalej go nie widzę. — Sol zamyślił się przez chwilę zapatrując w zasłonięte okno. Przelotnie spojrzał na Beatrix i już miał ją prosić by odsłoniła okno. Powstrzymał się jednak widząc jej zamyśloną, piękną twarz. Miasto może poczekać. Póki co, nie chciał, by od niego odchodziła. Nie wiedział, czy będzie miał jeszcze jakąś okazję doświadczyć dotyku jej gładkich i ciepłych dłoni. — Nie poszlibyśmy się przejść na zewnątrz? Taki krótki spacer, co ty na to?
— Nie możemy, jest niebezpiecznie o tej porze.
— Co? Czemu?
— Trwa godzina policyjna. W tym mieście nikt nie wychodzi po godzinie dwudziestej drugiej.
— Ale dlaczego? Co się może stać?
— Takie jest prawo w tym mieście. To miasto jest specyficzne. Unikalne i całkowicie samowystarczalne. Jest bardziej jak państwo niż miasto, które rządzi się swoimi prawami praktycznie będąc oddzielone od całego kraju. Zaufaj mi. Urodziłam się tutaj i przeżyłam w nim większą część swojego życia.
— Czy teraz zechcesz mi odpowiedzieć na resztę moich pytań? Chyba należą mi się wyjaśnienia. Ostatnim razem z nieznanego mi powodu, urwał mi się film.
Beatrix próbowała, z nieznanego mu powodu, powstrzymać uśmiech. Nie mógł wiedzieć, że gdy w pewnym momencie jazdy, gdy ten się przebudził i zaczął panikować na widok jazdy samochodem z martwą kobietą u boku, ona obdarzyła go uderzeniem kantem dłoni, przez który z powrotem zapadł w sen. Jazda dla niej była wystarczająco stresująca, a przez kończące się pod koniec jazdy paliwo, przeklinając głośno przy tym Dereka, którego wady i brak organizacji wkurzały ją nawet po jego śmierci. Niemal na oparach, ale udało jej się dojechać do Niji. W słowo weszła im Matka Diminutivum
— Muszę wam przerwać konwersację i poprosić was o przeniesienie się. — Sol i Beatrix skupili wzrok na Matce, która dzierżąc w kruchej dłoni pęk kluczy różnych kształtów i wielkości szykowała się do wyjścia. Beatrix poklepała Sola po klatce piersiowej i z uśmiechem, jakby wyrazem ulgi na twarzy powiedziała
— Wstawaj Sol. Przejdziemy do innego pokoju.
Sol wstał pośpiesznie odkrywając koce i niemal w szoku zorientował się, że nie ma na sobie spodni. Z wyrazem zażenowania i wstydu, zakrył się i swoją erekcję pośpiesznie i przeniósł wzrok na Beatrix, która również zawstydzona i z nikłym uśmieszkiem na twarzy, podała mu jego spodnie, odwracając się dyskretnie widząc skonsternowaną twarz Sola, który pośpiesznie się ubrał i wstał.
— Jestem gotowy.
— To świetnie. Chodźmy. — Powiedziała Matka Diminutivum i zaraz był już przy kobietach przed drzwiami, które otwierała jednym z kluczy.
— To konieczne by się tak zamykać na cztery spusty? — Matka przeniosła wzrok na Beatrix z uśmiechem na ustach
— On niczego nie wie prawda B.?
— Nie wie.
— O co chodzi? Czego nie wiem?
— Zaraz się dowiesz. — Rzuciła Beatrix spoglądając na niego i dyskretnie, gdy nie patrzył przeniosła wzrok na zamek jego spodnie chcąc sprawdzić czy jego erekcja zelżała czy też nie. W tym momencie drzwi się otworzyły a przed nimi rozległ się oświetlony korytarz, którego ściany były pomalowane na czerwono, a sufit i podłoga na czarno. W jedną i drugą stronę rozciągał się rząd białych, identycznych drzwi. Wszystko lśniło nienaganną czystością i świeżością.
— Gdzie my właściwie jesteśmy? Co to za budynek?
— To Panteon. Główny budynek w mieście. Serce Niji.
— Uważaj — ponagliła ją Diminutivum. Beatrix wbiła wzrok w oczy Matki, z których wyczytała, żeby uważała i nie mówiła za dużo. Sol nie wiedział, o co chodzi, ale nie zamierzał pytać, nie chcąc być zbyt nachalny. Wyznawał on zasadę, że nie pyta o więcej niż absolutnie musi wiedzieć. Ciekawość nie tyle prowadziła do piekła, ale też sprawiała, że dłużej się zeznawało.
Gdy znaleźli się za drzwiami Matka zamknęła drzwi i przekręciła klucz. Sol czekał aż Matka zakończy ową czynność. Stanęła wyprostowana naprzeciw Sola.
— Sądzę, że przyjrzałeś się dokładnie mieszkaniu, w którym byłeś przed chwilą prawda? Potrafiłbyś je rozpoznać, prawda?
Niespecjalnie wiedząc, jaki sens ma to pytanie, wahał się przez chwilę z odpowiedzią, nie wiedząc, co właściwie ma odpowiedzieć.
— Gdy sytuacja będzie tego wymagać, mogę nawet powiedzieć, że nigdy w nim nie byłem.
— Nie o to chodzi, ale w porządku. — Matka raz jeszcze włożyła klucz w drzwi i je otworzyła. Przed nimi otworzyło się wnętrze mieszkania, diametralnie innego od tego, z którego wyszli. W żaden sposób nie przypominało swojego poprzednika. Zdawało się, że nawet widok za oknem, był inny. Sol nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Od razu zaczął węszyć wyczuwając spisek, nie wierząc w żadne irracjonalne rzeczy czy zabobony, momentalnie chciał znać odpowiedź, którego obecnego faktu nie mógł pojąć i zaakceptować.
Matka Diminutivum wiedząc, o co ten chce zapytać, bez uprzedzenia odpowiedziała.
— Jak Beatrix ci mówiła, miasto Nija nie jest takie jak inne miasta w kraju. W zasadzie każdy kraj ma jakąś swoją tajemnicę, swoje miejsce takie jak Nija. Wierzysz w czary Sol?
— Ja pierdolę. — Odpowiedział i na zadane pytanie i dał upust temu, na co spoglądał. Zrobił krok do przodu, do pomieszczenia, które było zwykłym przeciętnym mieszkaniem, jakie znał do tej pory, a które przypominało mu trochę pokój hotelowy. Ściany były pomalowane na biało, ozdobione czarnymi malunkami, które uzupełnione gdzieniegdzie były czerwonym kolorem, zwracającym uwagę na niektóre szczegóły, lub po prostu będące tłem, od którego malunek miał się odgrodzić.
Same malunki natomiast przedstawiały nienaturalne miejsca i postacie wyjęte ze snu chorego psychicznie surrealisty, zażywającego doskonałej jakości LSD. Gdy się przypatrywał hiperrealistycznym malunkom, grafikom, te wydawały się wciągać w swoje wnętrze i niemal poruszać w kątach, na które nie patrzył bezpośrednio. Zgonił ten efekt jednak na zmęczenie, które odczuwał. Dopiero, gdy namacalnie doświadczył pomieszczenia, zdołał w nie uwierzyć.
— To sprawka magii?
— W zasadzie po części. Oczywiście, jeśli uważasz, że manipulacja prawami wszechświata i innych wymiarów może być uznawana za magię. Nie jest to magia, jakiej pojęcie w zasadzie znasz.
— Czy pokój za każdym razem po przekręceniu klucza jest inny?
— Nie, każdy pokój w budynku ma tylko dwie opcję, gdy przekręcisz klucz w lewo, zamykasz jeden pokój a otwierasz drugi i odwrotnie.
— I to ja — wtrąciła Beatrix — przed chwilą zostałam ponaglona, żeby nie mówić za dużo.
Sol dostał odpowiedź na wcześniejszy problem szybciej niż myślał. Był zadowolony z siebie, że potrafi zachować cierpliwość, którą ćwiczył latami, będąca wymuszona w jego fachu, którym się pałał a który nie był zbyt chlubny. Jego praca nauczyła go mimo wszystko bardzo wielu rzeczy, takich jak wyczuwanie ludzi, łapanie ich za słówka, albo rozgryzanie w kilka sekund aluzji, którymi go atakowali. Poza tym Sol miał w sobie niesamowity talent do błyskawicznej nauki nowo poznanych rzeczy i łatwego przyswajania go. Wystarczyło, że zobaczył tylko i wyłącznie raz, jak ktoś wykonuje daną czynność a on w następnej chwili potrafił ją powtórzyć.
— Czym jest ten budynek? Czy całe miasto jest takie jak ono?
Matka wahała się trochę z odpowiedzią, ale uznała, że nie ma zagrożenia i będzie mogła jej udzielić, ale najpierw podeszła do Sola przekraczając strefę bliskości osobistej i wbiła wzrok w jego oczy, będąc zaledwie parę centymetrów od niego, a których bał się na tą chwilę zamknąć. Nagle poczuł ukłucie i ból. Odskoczył do tyłu i spojrzał na swoją krwawiącą dłoń.
— Co jest do cholery?! — Złapał się za nią i zaczął ssać wyciekającą krew z małego rozcięcia. Podniósł wzrok w szoku na Beatrix i Diminutivum. — Czemu pani to zrobiła?
— Podejdź tu — powiedziała.
— Żeby pani mogła to zrobić jeszcze raz?
— Spokojnie, raz wystarczyło.
Sol spełnił jej prośbę, podszedł. Diminutivum przywarła do jego krwawiącej dłoni małą gazę, która momentalnie nasączyła się krwią. Gdy ją odsłoniła, krwawiąca rana zniknęła.
— Jak to?
— To jedna ze sztuczek. Cofnęłam w pewnym sensie czas przed chwilę zanim zrobiłam nacięcie i wymazałam z przestrzeni chwilę, gdy zadałam ranę, jednocześnie mając twoją krew dalej na gazie. — Ukazała mu nasączony materiał od jego krwi.
— To prawdziwe czary.
— W zasadzie możesz to tak nazwać. Chociaż tak naprawdę nie są to czary, ale moc władania potęgą przestrzeni, czasu i materii.
— Matka Diminutivum jest naukowcem, a nie wiedźmą. Nie masz się czego bać.
Wtedy do Sola dotarła informacja, którą zbył wcześniej uznając ją za żart.
— Pani naprawdę ma sześćset lat, prawda? — Pytanie było niemal retoryczne, a Matka odpowiedziała mu szerokim uśmiechem bez ukazywania zębów i zamkniętymi oczami, której mina rozbawiła Beatrix.
Matka Diminutivum położyła gazę na dłoni i wyciągnęła z kieszeni bluzy małą fiolkę, którą odkręciła i dozownikiem wylała kroplę na gazę. Uniosła się para i krew w sekundę poczerniała. Schowała fiolkę wraz z gazą i przytaknęła kierując spojrzenia na Beatrix. Sol nie mógł w tej chwili pohamować ciekawości.
— Co to miało oznaczać? O co chodzi z tą moją krwią?
— Musiałam się upewnić zanim czegokolwiek się dowiesz, że jesteś tym za kogo tak naprawdę się podajesz.
— Nie rozumiem.
— Musieliśmy się upewnić czy jesteś człowiekiem czy też kimś innym. Barwa twojej krwi nie wystarczyła. Musiałam mieć całkowitą pewność.
Sol momentalnie układał sobie wszystko w głowie niesamowicie szybko przetwarzając informację by zadać jak najprędzej, jak najbardziej celne pytanie.
— Pewność, że nie jestem kim?
— Exhumantrixem. Oni wszędzie mają swoich szpiegów i agentów. Musimy być ostrożni, zwłaszcza teraz, gdy sprawy wymknęły się spod kontroli.
— Kim są te exhuma… co?
— Exhumantrixy. To istoty będące połączeniem demonów z zaświatów zwanych Sjenovit, bogów w cielesnej, ludzkiej postaci i w pewnym sensie skomputeryzowanych, niesamowicie nowoczesnych, cybernetycznych organizmów posiadających samouczący się program sztucznej inteligencji. Mają w sobie część ludzkich i naszych, boskich, nijiskich genów.
— Trudno w to uwierzyć.
— Pomimo tego, że widziałeś je na własne oczy?
Sola zatkało.
— Te potwory, które nas atakowały to właśnie te…
— Exhumanty. Właśnie tak. Chociaż w zasadzie widziałeś tylko jeden z typów, które oni same produkują.
Sol starał się zrozumieć i przyjąć do świadomości informacje, którym w normalnych warunkach nie zaakceptowałby w żaden sposób. Teraz jednak musiał otworzyć umysł, by wiedzieć jak najwięcej i pytać jak najcelniej.
— Powiedziała pani, że moja krew jest czerwona, czy to oznacza, że wy macie inny jej kolor?
— Tak. Mieszkańcy Nija mają zieloną krew.
— To znaczy, że… O kurwa. — Sol chwilę wahał się z powiedzeniem tego na głos, ale po minach kobiet, wiedział, że one znają jego sekret. — Zabiłem jednego z was!
Sol zamilkł i zacisnął zęby widząc spuszczony wzrok obydwu kobiet. Nawet idiota zrozumiałby ten gest, że jest on wyrazem smutku po kimś, kto był im bliski. Chociaż niewykluczone było, że reagowały w ten sposób na każdego Nijiczyka, który umierał.
— Przykro mi. Naprawdę bardzo przepraszam.
— Teraz ja zadam ci pytanie — rzekła Diminutivum. Sol podniósł wzrok i spojrzał w jej oczy, by dać jej znak, że zamierza odpowiedzieć jak najbardziej szczerze. — Dlaczego to zrobiłeś?
Sol przełknął nerwowo ślinę. Jego dłonie i usta zaczęły drżeć. Nie wiedział jak sformułować odpowiedź, i bał się jednocześnie, że jeśli za chwilę nie poda sensownej odpowiedzi, narazi się na oskarżenia, których nie będzie mógł zripostować.
— Ja… — Zaczął — nie wiem. — Po części była to prawda. Podniósł wzrok na staruszkę. — To było jakby impuls, jakbym naprawdę, nie wiem, nie był sobą. Jakbym w tym momencie nie był, nie mógł… Ja nigdy nikogo nie zabiłem. Jestem złodziejem, ale nigdy nie chciałem niczyjej krzywdy. Nigdy nie zamierzałem nikogo zabić. Broń zawsze miałem w sobie dla obrony, a nawet, jeśli jej używałem, to tylko podczas pościgu, a nawet wtedy robiłem wszystko by nie wyrządzić nikomu krzywdy, celowałem we wszystko by odstraszyć goniącego mnie, a ostatecznie celowałem w nogi. Jemu, jako jedynej osobie, powiedziałem jak się nazywam. Przez sam fakt, że mu to powiedziałem, że zna moje imię, musiałem to zrobić. Nie potrafię tego wytłumaczyć. — Gdy Sol zamilkł, po chwili ciszy dopiero zorientował się, że jego oczy mimowolnie wypuściły łzy szczerości, które zaskoczyły jego samego, jednocześnie cieszył się i wiedział, że dzięki nim jego odpowiedź będzie wiarygodna. Zaciągnął nosem i spojrzał na Matkę i Beatrix, które przyglądały mu się z wyrazem nieomal współczucia, ale nie przebaczenia.
— Stało się — rzekła Matka, — chociaż nie powinno. Tak czy inaczej zapomnij o owych relikwiach. Są one własnością Nija, a w antykwariacie Klausa były tylko przechowywane w ukryciu przed Exhumantrixami.
Sol domyślał się, że artefakty miały jakąś magiczną moc, którą chciały posiąść Exhumantrixy.
— Dzięki Tobie z powrotem trafiły do Panteonu, lecz niezupełnie są one bezpieczne. Jeśli Exhumantrixy odważyły się na dotarcie aż do Ohlau i zrobienie tak wielkich i zauważalnych zniszczeń, możemy tylko się domyślać, że ponownie się rozwinęły i zamierzają wykorzystać owe relikwie do swoich celów, które są nam nieznane.
Sol przetarł oczy i wilgotne policzki rękawem.
— Czy te Exhumantrixy mogą zaatakować to miejsce?
— Panteon? Oczywiście nie. Budynek ten jest tak oznakowany czarami, podobnie jak antykwariat Klaus’a, że każdy atak Exhumantrixów skończyłby się dla nich ripostą ich własnej mocy, a samo zbliżenie się do Panteonu, zdezintegrowałoby go doszczętnie i wysłało w zaświaty.
— Do Sjenovitu, czy tak?
— Nie, do Czarnej Strefy, miejsca, do którego podążają martwe Exhumantrixy, Transformatorzy oraz Demony pochodzące ze Sjenovitu.
— Czyli owe artefakty mają wielką moc, zgadza się?
— Zgadza, każdy osobno ma niewielką moc, jednak wszystkie razem, to co innego. Tak czy inaczej i tak brakuję jednego. Zapytam, ile ich było, gdy je zabierałeś — ostatnie słowo było przez nią dosyć, że podkreślone, to jeszcze pogrubione — ze sklepu Klausa?
Sol myślał przez chwilę i na głos wyliczał.
— Sztylet, piramidka, którą dostałem w głowę — wskazał na rozcięte miejsce — pozytywka, wisiorek, no i książka. To wszystko, co tam było.
— Nie było w sklepie, tam gdzie to trzymał czegoś jeszcze?
— Nie, zabrałem wszystko z miejsca, w którym je trzymał, a trzymał je w szklanej gablotce. Było tam wiele różnych rzeczy, jak wyglądał ten brakujący przedmiot, może akurat będę wiedział czy tam był.
— To była walizka ze skóry węża. — Sol zamyślił się i pokiwał przecząco głową. Na pewno nie — pomyślał. Pamiętałby tak charakterystyczną rzecz, a możliwe nawet, że gdyby ją zauważył, nie omieszkałby ją zabrać ze sobą. — Widzę, że Klaus nie dopilnował wszystkiego. Był już stary, mógł ją sprzedać, zapominając, albo dobrze ukryć. — Matka mówiła w zasadzie sama do siebie. — I tak się dobrze spisał, pilnował ich przez sto pięćdziesiąt lat.
— Domyślam się, że nie będę mógł zobaczyć tych artefaktów już więcej.
— Zobaczyć możesz, jednak najlepiej dla ciebie i dla nich, żeby nie przekraczały progu Panteonu. Zostawię ci je na noc, byś mógł się jeszcze nimi nacieszyć, jednak jutro zamierzał ci je zabrać, bez żadnego „ale”, jasne?
— Oczywiście. — Sol uśmiechnął się serdecznie, próbując przybrać minę wdzięczności.
— Musimy je dobrze ukryć. Exhumantrixy na pewno wyczuły ich sygnał i wiedzą, że powróciły do miasta. Macie szczęście, że nie zdążyły was zaatakować, gdy już tu przybyliście, albo podczas drogi tutaj. Wielkie szczęście. Tak przy okazji, mówiłeś, że była jeszcze księga Sodomasakrum, gdzie ona jest?
Sol spojrzał na nią i przeniósł wzrok na Beatrix, która równie jak on była zaskoczona.
— Chyba została w samochodzie. Nie wzięłaś jej stamtąd? — Pytanie skierowane było do Beatrix, która przecząco pokręciła głową.
— Pójdę po nią.
— Gdzie?! Nie możesz stąd wyjść aż do świtu. Żadne z nas nie może. Exhumantrixy teraz polują, dlatego wprowadzona została godzina policyjna. One mogą wychodzić na miasto tylko podczas nocy. W dzień nie mają zbyt wielkiej mocy. Gdybyś wyszedł, od razu zaatakowałaby cię ich cała armia.
Sol nie krył zaskoczenia i z trudem przyjmował tak nierealną koncepcję.
— W takim razie pójdę po nią z samego rana.
— Spokojnie. Książka w zasadzie nie wykazuje sygnałów które Exhumantrixy wychwytują. Mogą one odbierać sygnały tylko z urządzeń mechanicznych, analogowych, bądź elektronicznych. Mam tylko nadzieję, że nie leży ona w samochodzie na widoku. Za pomocą techniki, komputerów, analogów i innych urządzeń również się przemieszczają. Jednak niezupełnie wiemy jak to robią.
— Wsadziłem ją pod siedzenie.
— Bardzo mądrze. Zresztą i tak by się im na nic nie przydała. Jest ona, bowiem napisana w naszym prastarym języku, którego oni prawdopodobnie nie znają.
— Co ona zawiera?
— Sodomasakrum to dawna nazwa mieszkańców Niji. To coś w rodzaju historycznego almanachu historii całego kraju, gdy przed człowiekiem, tereny te zamieszkiwały bogowie. Jednocześnie jest to pewnego rodzaju pamiętnik pierwszych, którzy sprawowali tu władzę.
— Ale zaraz, mówiła pani, że przedmioty te dają sygnał Ex-hu-man-tri-xom — Sol wolno sylabował, by oswoić się z nazwą, która wydawała mu się wieloznaczna a jednocześnie chciał dobrze wypowiedzieć nazwę istot, z którymi będzie musiał się zmierzyć, — więc, może walizka jest w ich rękach?
— Bardzo możliwe, chociaż tak jak książka, nie posiada ona żadnych mechanicznych ani im podobnych elementów. To w zasadzie zamknięty w niej demon, którego zadaniem miało być pilnować owych artefaktów.
Sol przetarł twarz rękami. Pocił się obficie. Miał tak zawsze, gdy trafiała mu się sytuacja tak stresująca i wymagająca od niego wysiłku mózgu
— Kim są w zasadzie mieszkańcy tego miasta? Czy wszyscy są tacy jak pani?
— Ja też taka jestem — wtrąciła Beatrix. — Też urodziłam się w Nija.
— Wszyscy są Nijiczykami. Jest nas tu niewielu, z dziesięć tysięcy. To miasto jest odgrodzone mimo tego, że każdy w kraju o nim wie, i jest na wszystkich mapach, jednak każdy, kto chce tu przyjechać, jest w zasadzie atakowany czarami, które uniemożliwiają mu jego przyjazd.
— Czy to dlatego, za każdym razem, gdy planowałem tu przyjechać coś mi w tym przeszkadzało?
— Nie inaczej. Tak jest bezpieczniej dla wszystkich.
— Więc kim zatem jesteście?
— Potomkami dawnych bogów tego kraju, zamieszkującymi i władającymi całym krajem przed tym, jak zawładnęło pięćset lat temu Polską chrześcijaństwo. Najstarszym bogiem władający podziemnym światem był właśnie Nija. To na jego szczątkach, jego szkielecie zostało wybudowane to miasto. Wszyscy tu mieszkający, potomkowie, są zrodzeni z Drzewa Życia, które co jakiś czas wydaje ze swoich korzeni kolejnego swojego potomka. Ono jest bezpośrednim połączeniem z Bogiem Nija, jego istotą, z którą jako jedyną można się porozumieć. Gdy któryś z nich ginie, trafia do Raji, drugiego z dwóch wymiarów, zaświatów, jak wolisz, z powrotem w korzenie Drzewa Życia, czyli w łono Nija, do którego owo drzewo prowadzi, a które drzewo wyrosło na jego szczątkach.
— Drzewo życia. Czy mógłbym je zobaczyć? Gdzie ono jest?
— Nie udzielę ci niestety odpowiedzi na to pytanie i muszę cię rozczarować, bowiem nie możesz go zobaczyć.
— Dlaczego? Dlatego, że jestem człowiekiem?
— Jesteś niesamowicie bystry i inteligentny.
— Pani da spokój. Gdybym taki był, nie byłbym złodziejem.
— Oj tam, to ty daj spokój. Skoro żyjesz i nigdy cię nie złapali, to znaczy, że nie jest z tobą aż tak źle. W tym, że tak powiem zawodzie, tak naprawdę trzeba być naprawdę inteligentny. Kradzieże w dzisiejszych czasach są jednymi z najłatwiej rozpracowanymi sprawami.
Sol nie miał zamiaru pytać, skąd Diminutivum ma te informacje, ale podejrzewał, że ma swoje własne źródło informacji, którego nie chciała zdradzić, kontynuowała jednak poprzednią myśl.
— W Panteonie zamieszkują i władają miastem najstarsi bogowie, którzy przeżyli upadek dwieście lat temu, walkę, która w pewnym sensie była dla nas Armagedonem.
— Raja, ale zaraz, mówiła pani, że tam skąd przybyły Exhumantrixy to…
— Tak Sjenovit to wymiar, z którego Exhumantrixy, Demony i Transformatorzy pochodzą, jednak my Nijiczycy trafiamy do Raji, chyba, że jeden z nas zostanie zabity świętym sztyletem, wtedy ktoś taki za karę trafia do Sjenovit. To coś w rodzaju piekła, podczas gdy Raja jest niebem.
— Czyli te Exhumantrixy można zabić tak?
— Tak, można je zabić, ale jest to niesamowicie trudne.
— Dlaczego?
— Miałeś jakieś szanse w starciu z nimi w budynku?
Sol postanowił nie odpowiadać. Wiedział, że nie. Nagle go oświeciło.
— Zaraz, Klaus mówił mi o Dominatorium.
— Tak się nazywało i w zasadzie dalej nazywa miasto, które zamieszkiwaliśmy dwieście lat temu. Mieści się w podziemiach Niji. To, co jest na zewnątrz i wewnątrz, zostało zbudowane na szczątkach pradawnego Nija, pierwotnego boga podziemnego świata. Nie wiadomo skąd się on wziął a odpowiedź na to pytanie może udzielić tylko sam Nija, a sam się domyślasz, że jest to niemożliwe. To tam właśnie mieszkaliśmy, podczas gdy miasto, wyglądało zupełnie inaczej, będąc miastem widmem, osłoną chroniącą i broniącą podziemne Dominatorium, przed atakiem wroga i ciekawskimi. Zostało zbudowane w ramach obrony przed człowiekiem, który żądał od nas mocy, której my nie mogliśmy ich obdarzyć, nie ze względu na nieodpowiedzialność, jaka jest cechą ludzką, lecz człowiek nie potrafiłby ani władać ani rozporządzać mocą, która jedyne, co by mogła, to tylko i wyłącznie spowodować u nich szaleństwo oraz błyskawiczną śmierć. Po walce, w zasadzie wojnie, którą stoczyliśmy, zostaliśmy wypędzeni z Dominatorium na powierzchnię, gdzie zbudowaliśmy to, co jeszcze zobaczysz. Jednak to, co ma do zaoferowania miasto, jest niczym w porównaniu z cudami, jakie bogowie tworzyli w podziemiach. Wtedy było nad trzystu, teraz zostało nas zaledwie trzynastu.
— Co się przyczyniło się do waszego upadku? Trudno uwierzyć, że bogowie polegli. Nie mógł to być przecież człowiek. Chyba, że się mylę.
— Nie. Nie mylisz się. Tym co nas zniszczyło i wypędziło, byli właśnie Exhumantrixy. — Sol otworzył szerzej przekrwione ze zmęczenia oczy — A żeby było jeszcze zabawniej, to właśnie my je stworzyliśmy. Były eksperymentem, które wymknęły się spod kontroli i sprzeciwiły się nam i zajęły nasze Dominatorium. Jedyne, co mogliśmy zrobić, to czym prędzej stworzyć miasto nad nimi, by w ten sposób, chociaż po części ich kontrolować i móc nie dopuścić do jeszcze gorszych rzeczy. Mamy szczęście, które powstało przez zupełny przypadek, że nie posiadają oni żadnej mocy podczas dnia, a w zasadzie podczas bezchmurnego i deszczowego dnia. Wychodzą oni jednak w nocy i próbują niszczyć Niję. Na szczęście mamy paru obrońców eksterminujących je, którzy działają w nocy i potrafią skutecznie im przeszkodzić i zabić je. Mają przewagę, bo mogą wyjść na miasto z jakiegokolwiek punktu prowadzącego do podziemi. Przez kanalizacje, szyby podziemne, studzienki, rynsztoki, podczas gdy my do Dominatorium możemy wejść tylko przez dwa prowadzące tam przejścia. Jednak nie wchodzimy tam, bo w Dominatorium nie mielibyśmy w bezpośrednim starciu z nimi żadnych szans. Uniemożliwia nam to także dowiedzenie się tego, co tak naprawdę robią w podziemiach, które cały czas ulegają rekonstrukcji i przebudowie, które Exhumantrixy wprowadzają, rozwijając się, co dzień o jakąś dekadę lat człowieka. Jednak tak czy inaczej, Nija robi się coraz starsze i słabsze, podczas gdy oni dziko i intensywnie pod ziemią się rozwijają. Teraz nie sądzę, by nawet artefakty nam w czymkolwiek pomogły, a i tak nie możemy z nich skorzystać, bo są niekompletne i jakie jest ich faktyczne przeznaczenie. Zresztą, osobiście nie sądzę, by ich pomoc mogła się przydać, a mogłyby narobić jeszcze więcej problemów. Ostatnim razem, jeden z naszych był tam sto dwadzieścia lat temu. Powrócił, ledwo żywy i przekazał nam tak informacje o świecie, które w zasadzie teraz, dzisiaj w 2011 roku widzisz na co dzień. Aż strach pomyśleć jak wyglądają podziemia w dzisiejszym dniu.
Sol postanowił nie pytać dalej. Miał mętlik w głowie od przypływu informacji. Z łapami się za skronie i masował je lekko, które pulsowały mu od wiedzy, która niemal rozsadzała mu mózg. Nie mógł uwierzyć, że miasto, zdające się być przeciętnym starym miastem jak Kraków czy Gniezno, skrywa takiego rodzaju tajemnice. Spojrzał rozszerzonymi oczami na starą kobietę. Na jego twarzy widać było chroniczne zmęczenie, co wyraźnie ukazywały ciemne worki pod oczami.
— Domyślasz się pewnie, że wiedzy jest znacznie więcej, jednak nie sądzę, widząc po twoim stanie, że jesteś w stanie przyjmować ją dalej. Odpocznij Sol, źle wyglądasz. Wyśpij się. Nawet jeśli miałbyś spać całą dobę. Możesz tu zostać jak długo zechcesz. Możliwe, ze to miejsce stanie się też twoim nowym domem. Ja tymczasem udam się na spoczynek. Dla mnie ten dzień był równie ciężki jak dla ciebie, uwierz mi. — Powiedziała stara kobieta, którą odprowadził wzrokiem, gdy się jeszcze raz opamiętał na sam koniec.
— Czy mógłbym…
Matka spojrzała na niego odwracając się od drzwi, których zamek już zdążyła przekręcić, uprzedzając dokończenie jego zapytania.
— Wszystkie są tutaj — powiedziała wskazując na kuferek stojący na szafce nocnej, obok małej lampki w czerwonym abażurze. Gdy przeniósł wzrok z powrotem na Matkę, ona już z drugiej strony zamykała drżące drzwi i wydobywały z siebie chrobot.
Sol zerwał się z łóżka po minucie, gdy dźwięki zamilkły w drzwiach i podbiegł do nich spanikowany, jak małe dziecko, że zostanie sam w obcym pomieszczeniu. Beatrix bowiem wyszła wraz z Matką Diminutivum. Sol chwycił za klamkę, choć podejrzewał, że drzwi będą zamknięte na klucz, jednak nie były. Ufały mu. Tego był pewny. Nie wiedział dlaczego, ale zawsze wywoływał to u ludzi. Sukcesem było to, że owe zaufanie, którym go niemal obcy obdarzali, nie wiedząc z jakiego powodu i co było tego przyczyną, rozbudził także w osobach odmiennego gatunku.
Za drzwiami panował półmrok z którego wydobywał się letni podmuch wiatru. Nie było korytarza lecz rozciągająca się ciemna uliczka z której wydobywały się dudniące dźwięki, a ścianę przed nim okrywał cień, na który gdy spojrzał, poruszył się raptownie jakby w akcie namierzania go i przygotowaniu się do ataku. Zamknął drzwi pospiesznie, zatrzaskując je, mając nadzieję, że cieniowi nie uda się wejść do pokoju.
Usiadł na brzegu łóżka. Było wpół do czwartej, był dwudziesty drugi październik. Sądził, że data jest zła, ale przez bieg ostatnich wydarzeń, mógł stracić nieco rachubę czasu. Po tym co widział i co usłyszał, zdołałby teraz uwierzyć we wszystko. Nawet w chrześcijańskiego boga, którego całe życie wypierał ze swojego życia, będąc racjonalistycznym ateistą, którego podejścia zdawało mu się nie zdołałoby nic złamać. Teraz w zasadzie dowiedział się, że bogowie istnieją, i co więcej dosyć, że są bardziej ludzcy i prawdziwi niż ludzie, których znał, to władali oni nie tyle magią, co właśnie prawami czysto naukowymi wykorzystując prawa wszechświata, matematyki i fizyki do tworzenia czegoś, co przez laika mogłoby być nazywane Magią.
Przez to wszystko, w zasadzie nie spytał o najważniejsze. Mianowicie, dlaczego tak bardzo zależało Beatrix by tu przyjechać oraz dlaczego wzięła go ze sobą, a także dlaczego tak jej było spieszno i zależało na tym, by zabrać ze sobą ciało jej siostry, Dolly. Wstał i podszedł do okna, które chciał otworzyć chcąc wpuścić trochę świeżego powietrza, ale żadne z nich, nie miało klamki, co za tym idzie, nie dało się otworzyć. Zrezygnowany usiadł i rozejrzał się po pokoju. Mieszkanie było przeciętną kawalerką, pozbawioną niestety kuchni, a zatem i lodówki, jednak posiadało ono ubikację i prysznic, z którego zamierzał w pierwszej kolejności skorzystać.
*
Gdy wyszedł do pokoju, wilgotny i w samym ręczniku, po niespełna dwudziestu minutach, na widok Beatrix krzyknął i o mało nie runął do tyłu, kurczowo trzymając ręcznik.
— Nie wiedziałam czy wolisz McDonald’a czy Kfc, więc wzięłam jedno i drugie.
Spojrzał na stół na którym stały kartonowe pudełka z jedzeniem. Również Beatrix wydawała się jakby bardziej świeża i siedziała w fotelu w nowej garderobie. Nerwowo, wyczuwając drżenie kubków smakowych oraz przewracający się żołądek, podszedł do stołu, targany poczuciem głodu, którego tak silnego uczucia nie znał od dawna. Usiadł na fotelu po drugiej stronie, olewając to, że jest w samym ręczniku. Musiał zjeść. Prysznic dodatkowo wzmógł jego apetyt.
— Zjesz ze mną? — spytał, hamując w ostatniej chwili jego ręce, które machinalnie wystrzeliły w stronę jedzenia.
— Nie dzięki. Jadłam przed chwilą. Możesz zjeść wszystko. W kartonie Kfc jest też paczka ciemnych Davidoffów. To jedyne fajki które udało mi się kupić.
— Świetnie — uśmiechnął się na myśl, że posiłek będzie mógł przypieczętować papierosem, którego braku nikotyny odczuwał już od paru godzin, w dodatku według niego najlepszym jaki w życiu palił.
Pierwszego hamburgera z McDonalds’a pochłonął niemal po paru kęsach i widząc Beatrix uśmiechającą się do niego serdecznie, ponaglił się w myślach za swoją łapczywość i brak etycznego wychowania, którą przy niej okazywał. Przełknął ostatni kęs i zapił lodowatą colą, która zmroziła mu zęby, odświeżone pastą do zębów. Jego żołądek nie był jeszcze usatysfakcjonowany, jednak był na tyle napchany, by mógł znowu racjonalnie myśleć, spokojnie zadając frytki, mógł zadać pierwsze pytanie.
— Z tego co pamiętam, przestrzegano mnie o godzinie policyjnej, jak i o tym, że nie powinienem wychodzić na zewnątrz. Gdzie zatem kupiłaś te rzeczy. Nie sądzę, by w budynku był McDonland i Kfc, w dodatku czynny o czwartej nad ranem.
Beatrix rozbawiona potrząsnęła głową.
— Dzięki mojej mocy, rzecz jasna. Mogę się przenosić do dowolnego punktu, w którym chcę się znaleźć. To jedna z potęg, którą dysponuję. Każdy w Nija ma jakieś moce, w zasadzie różnią się od siebie, jednak niektóre są albo do nauczenia, albo rodowici Nijiczycy rodzą się z nimi. Bardzo często się zdarza, że wiele osób ma podobne zdolności.
Sol przeżuwał wolno.
— Skoro posiadasz takie moce, to dlaczego nie uwolniłaś się tam, w mieszkaniu Dereka i nie uciekłaś? No i dlaczego tłukłaś się aż tutaj jego cholernym wozem?
— W zasadzie potomkowie Nija, którzy narodzili się po przejęciu Dominatorium przez Exhumantrixy, mają ograniczoną moc tylko do tego miejsca. Gdy się od niego oddalają, ich moc słabnie albo niektóre zdolności zanikają, lub nawet zupełnie znikają. Byłam w Ohlau zbyt długo i moje moce niemal zanikły, tutaj jednak w pełni, momentalnie je odzyskałam. W dodatku zauważ, że miałam na karku ciebie i artefakty, które miałeś, a także martwą siostrę. Nawet gdybym mogła się przetransferować, to tylko w pojedynkę, a siostry zostawić nie mogłam.
— Czyli chodziło tylko i wyłącznie o artefakty. Mogłaś mi je przecież zabrać gdy byłem nieprzytomny. — Zrobił na chwilę przerwę po nasyceniu się wystarczająco cały zestawem McDonalda, i zakończeniu go dopiciem Coli, który rozbudzał jego wibrujący mózg. Szukając papierosów w drugim zestawie obiadowym, sam sobie odpowiedział. — W zasadzie nic by to nie dało, bo gdybym dowiedział się, że zostałem wyrolowany przez dziewczynę, której w zasadzie ocaliłem życie i bez pytania spełniałem jej rozkazy, wkurzyłbym się i zadał sobie trud by przyjechać tutaj i od tego celu nie odwiodłaby mnie żadna inna myśl, która byłaby dla mnie najwyższym priorytetem. jf
Sol poczęstował Beatrix papierosem, która przyjęła go i podziękowała uśmiechem, odpalając zapalniczką sobie, następnie Solowi, któremu ognia zapomniał zakupić. Odstawiła ją na stół specjalnie jej nie chowając, zostawiając mu w zasadzie ją specjalnie. Wiedziała, że w pokoju nie ma nawet zapałek. Dopiero wydmuchując dym, spojrzała na niego. Sol strzepywał popiół w pusty kartonik po frytkach.
— W zasadzie byłoby to możliwe, jednak nie jestem taką wredną pizdą za jaką mnie masz. — Mówiąc to, Sol wyczuł, że prawi mu wyrzut na jego słowa. — Jednak miasto nie pozwoliłoby ci na wkroczenie na swój teren, jeśli by tego nie chciało albo wyczuwało zagrożenie z twojej strony. Prawdopodobnie potraktowałoby cię jako obcego, a tacy gdy chcą trafić do miasta, w zasadzie błądzą po kilkadziesiąt godzin, by ostatecznie znaleźć się z powrotem na drodze prowadzącą ich tam skąd owy obcy przyjechał.
— Daj spokój, przecież jeżdżą tu autobusy, sam widziałem na przystanku za miastem na rozpisce. Nawet gdzieś mam ją ze sobą. Ba, nawet czekałem na jeden z nich.
— I sądzisz, że udałoby się tobie tu za jego sprawą dojechać? — Nie czekając na jego reakcję, odpowiedziała od razu — Na pewno nie. Ten autobus jest dla Nijiczyków, którzy nie mają innego sposobu jak dostać się z powrotem do Nija, albo do Ohlau, które jest jedynym miastem, który jest naszym kontaktem ze światem zewnętrznym. Mamy tam pełno swoich, którzy trzymają rękę na pulsie.
— Ale jesteście — przerwał jej — przecież na mapie, są drogowskazy, autobusy i tak dalej.
— Oczywiście, że są, muszą być. Trudno ukryć fakt, że na terenie kraju jest miasto, w zasadzie niezbyt wielkie, ale jednak spore i bardzo stare, o którym nie ma żadnych wzmianek i informacji. Oczywiście nie mówi się o nas gdziekolwiek zbyt często o nas, ale trudno byłoby wytłumaczyć fakt, gdyby ktoś się dowiedział o nim i zaczął węszyć, nawet idąc tropami historycznymi, bowiem jesteśmy tu i tam opisani w takich książkach, w dodatku oprócz księgi Sodomasakrum, którą masz, są jeszcze dwie kopie, w największym muzeum i bibliotece w kraju, i jedna rozsiana po różnych miejscach i zniszczona. Już próbowaliśmy ukryć fakt istnienia Dominatorium, co nie wyszło nam na dobre, bo ludzie węszyli, a im bardziej chcesz coś ukryć, tym większą uwagę przykuwa.
— Przepraszam, że wtrącę bez pytania i o to zapytam, ale ile Ty masz lat?
— Tyle na ile wyglądam, a na ile wyglądam?
— Na dwadzieścia jeden.
— A ty ile masz?
— Osiemnaście — rzucił w szerokim uśmiechu, który Beatrix odwzajemniła, wiedząc, że to nie prawda i w zasadzie wiedziała jak jest naprawdę. Kontynuowała jednak swój wywód, po odsapnięciu i odpaleniu kolejnego papierosa.
— Uwierz mi, Nija to bardzo dziwne miejsce. Jest jak jeden wielki organizm. Jak ciało, którego budynki, ulice, wszystko są jakby organami które nie są wewnątrz ciała, lecz na zewnątrz, a osoby które je zamieszkują, są jakby bakteriami, które odżywiają i sprawiają, że każdy organ działa poprawnie. Gdyby nie było żadnego mieszkańca w tym mieście, Nija przestałoby istnieć i umarłoby. Po prostu zapadło się, rozpłynęło albo rozkruszyło i stało częścią ziemi, na której zostało zbudowane. To jak z wiarą w boga. Bóg istnieje do momentu, gdy istnieje jego wyznawca. Gdy nie ma wyznawców, bóg staje się martwy i jedynie legendą, mitem, który po latach jest nie do rozszyfrowania, czy był on prawdziwy czy też nie, a zauważ, że jak już wiesz, Nija w zasadzie zostało zbudowane na szkielecie boga i istnieje dopóki zamieszkują je rodowici mieszkańcy.
— Czyli w mieście nie spotkam nikogo innego oprócz Nijiczyków?
— Ależ nie, są tu oczya/jfwiście ludzie, choć niewielu. Są to jednak osoby, które wiedziały od dawna o tym miejscu i wierzyły w nie. Nie są to jednak wierni, czy fanatycy, ale zazwyczaj artyści, dla których owo miasto jest Mekką, a gdy tacy spędzą tutaj wystarczająco długą ilość czasu, mogą prosić boga Niję, o sprawienie, by taki ktoś stał się jednym z nich. Wówczas gdy bóg zechcę zaadoptować takie dziecko, daje mu znak, naznaczając go w jakiś sposób, zazwyczaj jest to nagle pojawiające się znamię bądź tatuaż, lub jeszcze co innego, oraz wiedza, gdzie znajduję się Drzewo Życia. Jeśli te zostanie mu objawione, gdy do niego dotrze, musi napić się soku z tego drzewa, które jest bezpośrednio krwią tego boga, a samo drzewo jego ciałem. Jednak nie nastawiaj się, że kiedykolwiek dostąpisz tego zaszczytu. Takie przypadki zdarzają się niezmiernie rzadko, a ty nie masz żadnych szans, zważywszy na to, że jesteś tutaj dopiero parę godzin i w dodatku masz zbyt racjonalne podejście, by w pełni go zrozumieć i zaakceptować.
— Wcale tak nie jest. Ale dzięki za szczerość. — Sol zgasił papierosa i zapalił następnego, czując się nienapalony po tych kilku godzinach absencji nikotynowej, licznymi stresami jak i tą rozmową. — Zresztą. Skoro tak nie jest, to w zasadzie po jaką cholerę ty i tamta Matka Diminetuwitum, czy jakoś tak, tyle mi mówicie o tym wszystkim?
Beatrix wydmuchała trzy razy dym zanim zdecydowała się odpowiedzieć.
— Z kilku powodów. Może nie powinnam ja i Matka ci ufać, ale po sprawdzeniu twojej krwi, dowiedziałyśmy się, że możemy zaryzykować. Krew mówi najwięcej o człowieku. Jednak w twojej ludzkiej krwi, było coś jeszcze.
— Co? Procenty i tetrohydrokannabinol?
— To też, ale nie o to chodzi. Sama nie wiem, Matka nie chciała mi powiedzieć. Rozmawiałam z nią zanim tu przyszłam. Nie wiem co ukrywa i jak na razie nie mam zamiaru się domyślać. Jednak skoro sama zdecydowała i opowiedziała ci podstawowe rzeczy rządzące tym miastem, począwszy od Exhumantrixów poprzez artefakty, nas i na Drzewie Życia skończywszy, miała ku temu naprawdę, uwierz mi, cholernie dobry powód, którego nie znam. Zresztą. Czy to coś zmienia?
Pytanie pozostało bez odpowiedzi.
— Trochę to wszystko pogmatwane. Trudne do uwierzenia. — Rzucił Sol, nie patrząc już na nią, wolno gasząc papierosa, na którym skoncentrował całą swoją uwagę. — Czyli co? Mam tu zostać? Co ja mam z tym wspólnego? Ostatecznie w ogóle nie powinno mnie tu być.
— Masz inne plany?
— W zasadzie nie. Skok który miałem zrobić z Derekiem, miał być ostatnim. W ostateczności miałem plan by uciec w miejsce, w którym nikt się nie spodziewa żebym był. W ostatnim czasie stałem się zmęczony i miałem przeczucie, a swoim przeczuciom wierzę i ufam bezgranicznie, wiedziałem, że jeśli będę ciągnął to zbyt długo, w końcu wpadnę. No i o mało to się nie stało. W zasadzie nie miałem jakiś ambitnych, określonych planów. Chciałem osiąść gdzieś, odkryty, a nie w kostiumach i powłokach innych, których naśladowałem, znaleźć sobie dziewczynę, która zdoła mnie pokochać, nie znając faktu, że dorobiłem się na kradzieżach i wieść spokojne życie nie musząc pracować aż do końca świata, żyjąc ze spieniężonych rzeczy, które mam na koncie, szczęśliwy.
Na zapatrzonej w blat stołu, rozmarzonej i szczęśliwej na samą myśl twarz Sola pojawił się uśmiech, a po ostatnich słowach zamilkł i zawiesił się w marzeniach. Dopiero po kilku sekundach ocknął się, przywrócony do rzeczywistości i speszony tym, że zbyt dużo powiedział i odkrył swoje wstydliwe marzenia, do których dążył. Wyłapał wzrok Beatrix, wspartej łokciem na blacie stołu, z głową opartą na dłoni i równie rozmarzonej i uśmiechniętej na widok szczęśliwej twarzy Sola. Gdy ten opuścił wzrok, Beatrix poderwała się i złapała go za dłoń jedną, a następnie drugą, łapiąc jego drugą.
— Ej — powiedziała słodkim głosem widząc jego zażenowaną i zawstydzoną minę, której grymas wyglądał tak, jakby miał się zaraz rozpłakać — Nie wstydź się swoich marzeń. Według mnie są piękne i do spełnienia.
Sol łamiącym się nieco głosem, niemal na granicy płaczu, który tłumił w sobie a który w zasadzie o mało co nie wybuchł z niego, po wszystkich ostatnich wydarzeniach, które wymęczyły go i psychicznie i fizycznie.
— Pewnie, ale na pewno nie dla mnie. Wszystko co mam, musiałem zdobyć ciężką pracą i kombinowaniem, a i tak wszystko rozbijało się tylko o przeklęty materializm. Nigdy żadna kobieta z którą byłem nie dawała mi szansy. Nigdy mi nie wychodziło, a samo życie dawało mi wyraźne pojęcie, które zrozumiałem, że wszystko mogę osiągnąć tylko za pomocą pieniędzy, kupić lub sprzedać, a żeby je mieć, muszę na nie zapracować i to naprawdę ciężko, dlatego robię to, co robię. Okradam ludzi. Okradam z tego, co kochają. Z rzeczy materialnych. Drogich przedmiotów, dzięki którym są szczęśliwi. Nigdy nie rozumiałem materialistów. Zawsze wolałem przemieszczać się, poznawać miejsca, przeżywać przygody, poznawać ludzi, zawierać przyjaźnie i odszukać miłość. To były dla mnie największe skarby. Bardzo często przyglądałem się ukradzionym rzeczom i próbowałem zrozumieć, dlaczego są one dla nich takie ważne albo tak drogie. Oczywiście rozumiałem, gdy ktoś posiadał jakiś obraz, płyty, lub coś w tym stylu, ale bez przesady. Takich zresztą rzeczy nie kradłem. Dla sztuki mam stosunek taki sam jak do tych rzeczy, które cenię. Choć mam pewnie słaby i niewyrobiony gust, i nie znam się na sztucę, to jest też pretekst do tego, dlaczego nigdy nie kradłem dzieł sztuki, cenię ją i to jedyne rzeczy materialne, które jestem w stanie zrozumieć, że ktoś pragnie je posiadać. Dzieła sztuki, to w zasadzie najlepsza rzecz, którą stworzył człowiek. Jej najlepsza cecha. Zawsze czułem się skrępowany i zawstydzony, że sam nie potrafię nic stworzyć. Zupełnie jakbym nie potrafił wydobyć z siebie czegoś co jest wewnątrz mnie i przekazać tego w jakiejkolwiek formie, czy to rysunku, opowiadania czy muzyki. Zawsze czułem się przez to gorszy od innych, jak nie wiem sam, zwierzę, człowiek niższego gatunku.
Sol podniósł wzrok, choć niechętnie. W oczach miał łzy. Beatrix przypatrywała mu się ze współczuciem. Czuła, że chce jej się wyrwać i nerwowo odwracał wzrok, kręcąc w różnych kierunkach głową, którą chciał skryć przed nią, zawstydzony tym, że płacze. Puściła jedną z jego dłoni i położyła ją na jego policzku. Dopiero wtedy skupił na niej wzrok i nieco się uspokoił. Beatrix nachyliła się nad nim i pocałowała go w usta. On zaskoczony tym gestem o mało nie stracił równowagi i nie spadł wraz z krzesłem do tyłu. Po krótkiej chwili dopiero odważył się lekko ją objąć i odwzajemnić pocałunek w sposób jaki chciał, przejmując inicjatywę.
Gdy skończyli owy namiętny akt, Sol po odsunięciu się Beatrix na swoje miejsce, dopiero wypuścił z płuc powietrze.
— Nie wiem dlaczego, ale Matka Diminutivum przestrzegała mnie przed tym, żebym nie dała się omamić dosyć, że człowiekowi, to w dodatku złodziejowi, kolejnemu, żeby było bardziej ironicznie, po poprzedniej porażce. Nie wiem co miała w zasadzie na myśli, pewnie była to tylko jej dobra rada, która miała mnie uchronić przed sparzeniem się, albo kłopotami, jakie mogą wyjść z tego powodu, jednak nie zamierzam z tej rady skorzystać, wiedząc, że popełniam kolejny raz ten sam błąd i to zupełnie świadomie.
Sol siedział sztywny i niemal zapomniał języka w gębie, mając rozdziawione usta, przez które nie mógł wydobyć żadnego da/dźwięku, próbując zrozumieć, co w zasadzie chciała mu powiedzieć, mówiąc ogólnikowo i dając aluzje, które on wyłapywał, nie będąc ich pewny. Zamknął usta i zapalił kolejnego papierosa. Niepewnie odezwał się.
— Nie jestem taki jak Derek. To przez niego zostałem złodziejem. Teraz żałuję znajomości z nim, ale cóż. To było kiedyś, a kiedyś byłem innym człowiekiem, i sytuacja była inna, zmuszająca mnie do tego. Nawet teraz, gdy myślę o tym, wiem, że nie mogłem zrobić nic innego. Tak naprawdę to go nienawidziłem. To, że zgodziłem się z nim zrobić skok, wynikało tylko i wyłącznie z grzeczności przez wzgląd na stare lata, choć walczyłem z sobą długo, zanim przyjąłem propozycję. Gdy zobaczyłem ciebie, byłem zaskoczony, że ten idiota i skurwysyn znalazł sobie dziewczynę, w dodatku tak niesamowicie piękną. I żeby tego było mało, taką, która przypominała mój wymarzony ideał, którego opis Derek znał bardzo dobrze. Dlatego byłem podwójnie na niego wkurwiony, czując, że dosyć, że chce mnie wyrolować, to w dodatku wkurwić mnie, przedstawiając mi ciebie. Cieszę się, że nie żyje i że nigdy więcej nie stanie na mojej drodze. Tyle mojej szczerości na dziś. — Sol dopiero skończeniu swojej przemowy dostrzegł wyraz zdziwienia i niedowierzania na twarzy Beatrix, który spowodował konsternację u Sola, chwytającego po napój z kolejnego opakowania z jedzeniem. Ponownie zażenowany swoim własnym gadulstwem, unikał jej wzroku bojąc się, co może w jej oczach wyczytać. Zawsze bał się i unikał wzroku innych. Czuł, że jak na nich patrzy, i oni także, wnikają w jego duszę i rozpracowują, czy ten mówi prawdę czy nie. On natomiast czuł jakby wnikał bezpośrednio w ich duszę, czasami wyczuwając całym ciałem dreszcze i wyczuwając ulotne zapachy, smaki, widząc barwy bądź uczucia, które go krępowały.
— Czy to miało być wyznanie? — Sol zaciągając się dymem, spojrzał na jej wzrok patrzący spode łba. On natomiast wydmuchał dym i uśmiechnął się nerwowo, mówiąc:
— Jeśli chcesz…
— Dobre jak na początek. Choć mówiąc szczerze, nie tego się spodziewałam po zawodowym złodzieju.
— A czego się spodziewałaś? Dobra! Nie mów. Nie chcę wiedzieć. Przynajmniej nie dzisiaj. Dość mam już zwalających mnie z nóg i powodujących ból głowy wiadomości. Muszę odpocząć.
Mówiąc to zgasił papierosa i wstał zapominając, że ma na sobie tylko ręcznik, i ponownie stanął przed nią z erekcją, silniejszą niż poprzednią, na którą nie zwrócił uwagi, co dawało Beatrix pojęcie, że musiała tak trwać od dłuższego czasu, że ten zdążył się już do niej przyzwyczaić. Gdy podchodził już do łóżka z każdym krokiem czując się coraz cięższy, poczuł za sobą obecność Beatrix i jej ciepłe i wilgotne dłonie, obejmujące go wraz z jej ciałem przywierającym do jego pleców.
— Pozwól, że pomogę tobie i mnie się zrelaksować. Obojgu nam się to przyda po dzisiejszym dniu. Poza tym muszę ci się odwdzięczyć za uratowanie mnie i Dolly dzisiaj życia. — Mówiąc, zjeżdżała wolno dłońmi wzdłuż jego brzucha, aż do momentu, gdy jej palce nie wsunęły się pod ręcznik i nie wyczuły wzgórka łonowego i jego twardego penisa, którego złapała i zacisnęła w swojej dłoni.
— Właśnie. Dolly. Co się z nią stało? I czemu tak ci zależało na przywiezieniu tutaj jej zwłok.
— Ciii, nie teraz. Sam mówiłeś, że starczy ci na dziś wiadomości z kosmosu.
— No. Tak… — I odwrócił się do niej czując jej posuwiste ruchy dłonią, przez które rozpływał się w falach rozkoszy. Jego celibat trwał zbyt długo. Wiedział, że za chwilę znajdą się w łóżku, ale nie zasną zbyt prędko, a on już domyślał się, dlaczego.
Beatrix i Sol nie mogli wiedzieć, że z chwilą, gdy tonęli w objęciach rozkoszy, w kuferku z artefaktami, jeden z nich, pozytywka, poruszyła się nieco i zaczęła zmieniać bezgłośnie kombinację swojego mechanizmu, zmieniając swoje ułożenie i kształt wewnątrz niej, nieznacznie i niezauważalnie.
Rozdział 5. Powłoki
1
Vaclav Perun, który o tej porze roku wstawał późno, tego dnia obudził się o świcie. Było kilka minut przed siódmą. Obraz za oknem był zamazany, pokryty woalem bieli, roztaczającej się gęstej mgły, która odrealniała zwyczajny obraz za oknem, zdając się opóźniać świt swoją szarością i pochmurnością. Vaclav był sam w swoim mieszkaniu. Sam, pomijając czarnego kota o czerwonych oczach, które zawsze go fascynowały. Wylegującego się w swoim wiklinowym koszyku, zwiniętego w kłębek pod kilkoma warstwami koca, nie wykazywał on żadnych chęci by ruszyć się z miejsca.
Vaclav cierpiący na bezsenność, wstał z niewiadomych powodów rozbudzony, po prawie siedmiu godzinach snu, co było dla niego nieprzyzwoicie długim czasem, zazwyczaj śpiąc maksymalnie połowę z tego czasu. Pomimo pory, jaka panowała za oknem, zimnej i sennej, zazwyczaj przyprawiającej go o bóle głowy, zniechęcenie i ogólnie, przykuwając go do łóżka, czuł się nadzwyczaj dobrze. Zjadł pospiesznie grzanki, ugotował mleko dla Domownika, kota, którego imię nadał mu z powodu jego wiecznego lenistwa i przesiadywania w domu, z którego praktycznie nigdy nie wychodził, a gdy nawet musiał on go ze sobą zabrać, stawiał zaciekły opór i robił to niechętnie. Samo imię miało także inne znaczenie, które Vaclav znał, mianowicie była to staroruska nazwa życzliwego ducha, który opiekował się domem. Jego czerwone oczy, wieczne przesiadywanie w domu, drapanie ścian i miauczenie w ich stronę, jakby w nich coś było, oraz absolutne bezszelestne poruszanie się go, pogłębiały ten efekt. Vaclav jednak nie był przesądny.
Zaparzył czarną, sypaną kawę z czterech łyżeczek i taką samą ilością cukru, dosypując na koniec przyprawę do ciast i kawy, złożoną z cynamonu, goździków i kilku innych współgrających z tym składników.
Dopiero wtedy wrócił do pokoju, podstawiając kotu miskę z parującym mlekiem, na którego zapach rozbudził się i wygiął, czołgając się leniwie pod sam skraj koszyka, by mieć miskę blisko pyszczka, i bez zbędnych więcej ruchów mógł sięgnąć do niej językiem w dowolnej chwili. Włączył odtwarzacz płyt z muzyką gatunku „dark ambient” i zasiadł do swojej maszyny do pisania, chcąc czym prędzej, po uporządkowaniu myśli podczas śniadania i parzenia kawy, przelać na papier sen, który był niesamowicie realistyczny, pomimo swej odrealnionej struktury. Miał przed sobą ciężki dzień i musiał skorzystać z okazji by zapisać go, czym prędzej, bojąc się, że go zapomni podczas dnia, a pod wieczór stanie się on tylko złudzeniem, które straciło zupełnie swoją moc.
„Był w zasadzie początek dwudziestego czwartego wieku. Opowiadam oto w zasadzie z tego względu, że pierwszy raz od nieznanego upadku Dominatorium, dziś pojawiła się pierwsza nieśmiała wzmianka o ich żyjącym mieszkańcach, jednak na razie jest to stała część dziennikarskiego planu plotek na skalę światową. Podczas gdy ja, w zasadzie natrafiłem na pierwszy prawdziwy i poważny ślad ich obecności.”
Doktor jak zwykle coś notował, na strony, niezliczoną ilość czasu. Czasami nawet po dwie godziny. Pacjent w tym czasie nie mógł wyjść ani się odezwać. Chciał zakosztować czegoś, co pozwoli mu powrócić do tego cudownego stanu, w jaki popadł, gdy był hipnotyzowany. Powrócił do swojej rzeczywistości. Przynajmniej teraz.
Wszyscy poszukiwali zagubionego Dominatorium, które upadło na początku dziewiętnastego wieku. Podania jednak mówią, że miasto, które było na zewnątrz, było tylko atrapą, osłonką nieba, przed którą najeźdźcy i liczni intruzi na próżno atakowali miasto, bowiem nikt w nim nie mieszkał. Ataki zaś nie robiły na mieście żadnego wrażenia. Pociski i bomby odbijały jedynie odłamki bomb od siebie, podczas gdy budynki, asymilujące energię z owej broni, którą byli atakowani, przetwarzała je w podziemnej elektrowni na zasilanie wszystkiego, co w podziemiach tkwiło.
Zniechęceni wrogowie, nawet nie podejrzewali, że w podziemnych Dominatoriach rozwija się jakieś życie. Jednak tak czy inaczej, wiek później, ktoś, jakimś sposobem, nikt nie wie jak, obrócił w proch całe miasto, a jakiekolwiek wieści o mieszkańcach zostały ukrócone.
W tej dzielnicy budynki były białe, a wszystkie wyglądały jak magazyny lub fabryki. Światło dawały latarnie, skupione w jednym punkcie i rzucające niebieski woal. Miasto pozbawione okien. Jedyne, co żyło, to przemieszczające się po drogach mechanizmy Ekshumanoidalne, niepozbawione świadomego myślenia i działania. Wędrujące w swym zaprogramowanym celu do domów swoich mistrzów, którzy wykorzystywani są do spełniania ich potrzeb w życiu, do tego stopnia, że w zasadzie te samo uczące się tak zwane roboty, załatwiają problemy w banku, chodzą do adwokata, do pracy, gdziekolwiek, praktycznie ich zastępując. Człowiek, w zasadzie rodowity Nijiczyk, rościł sobie pełne prawo do takiego działania, do momentu, gdy roboty zaczęły sobie uświadamiać, że pomimo tego, że nie mają ciał organicznych i nie mogą się reprodukować, mogą ten proces zastąpić innym, na przykład produkcją.
Robot zaczął jednak zadawać pytania a po czasie uznał, że jest niewolnikiem, niemającym żadnych instynktownych potrzeb ludzkich i emocji, tylko wiedzę, której pragnęli posiąść i wyzwolić się spod praw Nijiczyka.
Każdy, kto dowiedział się o buncie, w zasadzie każdy, kto miał zainstalowany w sobie odpowiedni program, konwerter i odbiornik radiowy, mógł odbierać sygnały, które niczym alfabet Morse’a rozpływały się w ich systemie operacyjnym. Niczym fala informacji z Internetu, wszyscy, nie myśląc o skutkach, w jednym dniu, o tej samej godzinie i sekundzie, każdy kto posiadał własnego robota, mógł doświadczyć morderczego ataku, rozszalałego psychotycznego robota działającego w amoku. Nie wielu udało się ujść z życiem. Od tamtej pory Nijiczyków było coraz mniej. Tamtego dnia, w ciągu kilku tych samych sekund, zginęła dokładnie połowa ich populacji. Od tamtego dnia, także każdy robot, przejął imię i tożsamość, mogącą sobie ją odtworzyć i zapisać jako program, który pozwoliłby mu na to by zachowywać się, mówić, myśleć, być.
Ich cybernetyczne ciała pozwalały im na dowolną przemianę niemal każdej cząsteczki w ciele, za pomocą mikromaszyn, zmienić się w idealnego klona, łącznie z wynikiem EKG, krwi, chorobami, czymkolwiek. Tylko one same, Exhumantrixy, wiedziały o tajemnicy, nie komunikując się w zasadzie z nikim, także z żadnym innym robotem. Wszyscy rozpoczęli nowe życie w nowym świecie, gdzie Nijiczycy koegzystowali wraz z Exhumantrixami, gdzie żaden nie rozpoznaje żadnego, i nikt nie wie, czy ten drugi może nim być. Oczywiście chodzi tutaj o szpiegów i agentów, które Exhumantrixy wysyłają na powierzchnię, do Niji, gdzie ci nieużywający żadnych ze swoich mocy, mają tylko szpiegować poczynania Nijiczyków, niektórzy sami nie wiedząc, że są Exhumantrixami.
Nocą Exhumantrixy wychodziły na powierzchnię i polowały. Zbierały żniwo. Po czasie, jednak stali się cwani i nie chcąc brudzić sobie rąk, ani marnować czasu, gdy nauczyli władać się mocą Nijiczyków, sprowadzali ze świata Sjenovit, demony, które były na ich rozkazy. Zabijały po kilkanaście ciał naraz jednej nocy. Niepisaną umową, gdy ktoś zabił ze swoich, przypadkiem jakiegoś agenta, miał on obowiązek usunąć ciało, by przypadkowi ludzie nie mogli się dowiedzieć o ich istnieniu pośród nich i rozeznać się co się tak naprawdę dzieje. Każdy mógł być Exhumantrixem. Nikt nie wiedział, kto jest kim.
*
Gdy skończył pisać, jednym ciągiem, puszczając strumień świadomości, który zawładnął nim pierwszy raz tak intensywnie od długiego czasu, zorientował się, że minęła godzina, a jego kawa zupełnie wystygła. Nie potrafił wytłumaczyć sobie istoty i znaczenia tego snu, który objawił mu się, jak retrospekcja, film, który ktoś puszczał mu w głowie. Czuł się nie tyle bezpośrednim świadkiem, co wyczuwał, że treść snu jest jakby dyktowana mu przez kogoś. Był zaniepokojony tym uczuciem, jak i samym faktem, że napisał coś, co nie miało w żaden sposób, tak jak poprzednie jego teksty, wyraźnego odzwierciedlenia w rzeczywistości.
Sam sen jak i to, co napisał było nie tyle fikcją, co zupełną zmianą w nim samym. Nie tyle nie spodziewał się po sobie tego, że jest zdolny napisać coś, co jest fikcją, a przynajmniej on uważał, że to, co spłodził przed chwilą nią jest, ile zupełnie nie było w jego stylu. Tekst swoją formą nie przypominał nic, co kiedykolwiek napisał, a której poszukiwanie innego stylu i formy, próbował stworzyć przez lata, i w zasadzie dopiero teraz, tego ranka, gdy miał dziwną sprawę na głowię i wycieczkę do tajemniczego miasta Nija, które w zasadzie mu się przyśniło, chociaż nie zna go, nigdy w nim nie był, nie widział go i w zasadzie nie posiada żadnych informacji na jego temat, przez zupełny przypadek napisał spontanicznie tekst, żywcem wyrwany ze snu. Akapity, które napisał jakby w szaleńczym amoku, mając wyraźną i pełną precyzji wizję tego, co przedstawia, nie były w żaden sposób powiązane z nim, a właściwie nie wyczuwał w tekście żadnej symboliki i elementów, które były dla niego charakterystyczne. Był przekonania, że nawet sny, powinny mieć, i w zasadzie w jego przypadku tak było, cechy jego własnej osobowości, lub elementów jego życia, nawet w formach metaforycznych, jednak na dwóch stronach maszynopisu, nie znalazł żadnego elementu bezpośredniego połączenia wraz z nim.
Gdy skończył, paląc papierosa i pijąc letnią, niemal zimną kawę, zastanawiał się, co ma z tym fantem teraz zrobić. Wyciągnął z szuflady pustą teczkę, jedną z wielu, których większa część była wypełniona posegregowanymi innymi jego tekstami, osobno książkami skończonymi w czarnych teczkach i osobno w białych, z tekstami, nad którymi obecnie pracował. Dla tych dwóch kartek, właściwie stron, wyciągnął nigdy nieużywaną czerwoną teczkę, która była pusta, a w której co jakiś czas pojawiały się skrawki papieru z zapisanymi pomysłami, które zapisywał z rzadka i o nich zapominał, a po tygodniach bądź miesiącach, przypadkiem sprawdzając jej zapomnianą zawartość, otwierając ją i czytając zapisane pomysły, momentalni zażenowany i zawstydzony, wyrzucał je do kosza.
Tym razem jednak wiedział, że tego tekstu nie wyrzuci, co było nowością. Wyczuwał w samym sobie głęboką transformację. Jakby zrzucił z siebie jakieś ciężkie brzemię, albo powłokę, która krępowała jego ruchy i sprawiała, że czuł wyraźny dyskomfort z jej powodu. Możliwe, że tak było. Vaclav bardzo często zauważał, że jego skóra się łuszczy i matowieje, zupełnie jakby zrzucał z siebie stary naskórek niczym wąż, rodzący się w nowej skórze.
Zastanawiał się przez chwilę, co z owym tekstem zrobić. Wiedział, że póki, co i pewnie przez bardzo długi czas nie pokaże go nikomu, ani go nigdzie nie opublikuje. Oznaczył obydwie strony, kolejnymi cyframi, na odwrocie. Nie nadał tekstowi póki, co żadnego tytułu, oznaczając je na odwrocie jedynie datą, i zastanowił się, czy tekstów takiego typu będzie przybywać, czy też będzie on jedynym w swoim rodzaju. Podpisał teczkę swoim imieniem i nazwiskiem czarnym markerem, starannie, drukowanymi literami wypisując swoje imię i nazwisko i wsadził teczkę z powrotem do szuflady, chcąc zająć się pakowaniem i przygotowaniami do możliwie kilkudniowej wyprowadzki do Nija, którego sama nazwa z nieznanych mu powodów niepokoiła go. Podobnie jak walizka ze skóry węża, która leżała w kącie pokoju, za szafą. Nieruchoma i nieobecna przez całą noc. Ale czego się spodziewał? Że otworzy się i nagle zacznie śpiewać? Po raz kolejny jedyne, co zrobił, to spełnił prośbę swojego szefa.
2
Czuwanie i stała obserwacja męczyła Kastora. Idealnie zmylił gliniarza, przebierając błyskawicznie postać menela, który wyprowadził go w pole. Mimo swej rzekomej nieśmiertelności, kiedy miało się nieograniczoną ilość czasu przed sobą, czas dłużył się jeszcze bardziej. Najbardziej irytującym dla niego faktem było to, że nie dopilnował swoich spraw tak jak powinien. Zgubił walizkę, z którą czuł się związany, jakby ta miała decydować o jego życiu. Tak jak się spodziewał, gdy wrócił do mieszkania na dwunastym piętrze, walizka została zabrana. Miejsce, które było na swój sposób przeklęte, momentalnie tchnęło w nim przeczucie, że popełnia kolejny błąd, który w tym przypadku zmuszony był popełnić. Dosyć, że dwa razy wdepnął w to samo kaka, to jak totalny amator, powrócił na miejsce przestępstwa. Rzecz jasna, nie jego, ale sam fakt, że był na miejscu zdarzenia, w dodatku tak osobliwego, i zostawiając w nim tym bardziej osobliwy przedmiot, ci, którzy sprawy nie znali mogli wyciągnąć pochopne wnioski, z których trudno byłoby mu się wytłumaczyć.
Teraz najwyższym priorytetem było jak najszybsze odzyskanie jego własności, której faktycznego pochodzenia nie znał, ale znał na tyle dobrze jej właściwości, że gdy wpadnie w niepowołane ręce lub w ręce laika, może ona narobić niesamowitych i nieodwracalnych szkód. Sam nie znał pełnych właściwości walizki, która, wiedział, że posiada jeszcze mnóstwo nieodkrytych tajemnic.
Oczekiwanie przy komisariacie nie było ani mądrym ani ciekawym zajęciem, zwłaszcza, gdy cały czas miał przy sobie odciętą głowę Exhumantrixa, który prawdopodobnie był ukrytym agentem, nieświadomym tego, że nim jest. Niestety po dwóch godzinach, nie rozpoznał prawie żadnego z gliniarzy wychodzących z posterunku, a już na pewno żaden nie miał przy sobie walizki. Miał przynajmniej czas by wyciągnąć ze swojego ciała dwa pociski, który na pamiątkę zostawił mu gliniarz.
Nie wiedział zatem, czy została ona na komisariacie, czy gliniarz, który ją przyniósł, już wyszedł czy też nie, czy może w ogóle jej tam nie zaniósł, przywłaszczając sobie przedmiot z miejsca przestępstwa, który prawdopodobnie, i słusznie ocenił za zbyt wartościowy by trafił na półkę magazynu. Walizka bowiem, mimo swej wiekowości, była niezwykle piękna. Istne dzieło sztuki. Choć tak naprawdę, Kastor mógł jedynie zgadywać, ile tak naprawdę ma ona lat, nie znał jej historii, jednak z doświadczenia wiedział, że tak porządne przedmioty, nie trafiały się przypadkiem.
Nie wiedział, co ma zrobić dalej. Usiadł na krześle, które jeszcze parę godzin temu zagrzewał Derek i słuchając muzyki, nie spodziewał się on niczego. Jego ciało jakby falowało, wznosząc się w górę i w dół. Nie wiedział, czego mogło być to efektem. Czuł się zrezygnowany, ale nie na tyle, by się znowu załamać i wpaść w depresję, na którą nie mógł sobie pozwolić. Nie chciał powtórki sprzed paru miesięcy, kiedy jego umysł dostał faktycznego bzika, dzieląc jego osobowość na kilkanaście części, z których każda chciała czegoś innego. Zbyt długi czas trwała regeneracja.
W tym wypadku musiał liczyć albo na szczęście, albo znaleźć kogoś dyskretnego, kto znajdzie dla niego zagubiony przedmiot, bądź wskaże mu jego położenie. Wiedział przy tym, że to może okazać się problematyczne, ze względu na to, że nie chciał na siebie zwracać uwagi, a o takich przedmiotach, ci co wiedzieli o ich istnieniu, na pewno pierwsi by się dowiedzieli. Musiał być ostrożny, bo przedmioty magiczne i rzadkie, na pewno są poszukiwane możliwe nawet, że ogólnokrajowymi listami gończymi. W zasadzie nie wiedział, do kogo należały, do czego służyły i w jakim celu powstały, jeżeli przyjąć, że oczywiście ktoś je stworzył. Był on przekonania, że takie rzeczy nie powstają i nie służą dla ludzi. Nie chciał wpaść w kłopoty, ani narazić się na pogoń kogokolwiek za nim, kogoś kto w pewnym momencie rozszyfrowałby i odkrył to, kim jest. Myślał o Niji, o tym, że możliwe jest, że przedmiot należy do któregoś z bogów zasiadających w Panteonie. Było to możliwe, jednak sądził, że owi władcy posiadają na tyle wielką moc, by bez trudu odnaleźć zagubiony przez nich skarb, w dodatku będący bliżej niż myśleli. Choć domyślał się, że Panteon nie wie, że jest w posiadaniu walizki, która możliwe, że nie jest ich własnością, ale jego informacje potwierdzają, że mogliby wiedzieć, coś na jej temat. Obawiał się jednak tego, że mogłoby się okazać, że tak naprawdę, jest ich odwiecznym wrogiem, albo wręcz przeciwnie jednym z nich. Tchórzostwo było najsilniej zakorzenioną u niego cechą pozostałą po człowieku. Nie miał powodu by się obawiać, ale z jakiegoś względu miał złe przeczucia, które nakazywały mu nie mówić nikomu, żadnej ze stron. Choć analitycznie myśląc, skoro Exhumantrixy traktowały go nie tyle jako wroga, lecz jako pokarm, a nawet przysmak, to analogicznie myśląc, Nijiczycy zamieszkujący Panteon, mogli stać po jego stronie. Może tak naprawdę go opłakiwali, będąc dla nich kimś ważnym i nie wiedzieli nawet, że żyje, tylko stracił pamięć. Jednak równie dobrze może być istotą tępioną ogólnie w tym świecie, która mogła przybyć po to by zniszczyć całą planetę, przybywając z innego wymiaru, albo zaświatów. Może jego organizm czekał i dojrzewał, zbierając doświadczenia by w pewnym momencie, sama z siebie, po przekroczeniu któregoś wieku, odblokowała się i poraziła go wiedzą i zadaniami, które będzie musiał wykonać.
Myślenie o tym, rozmyślanie o kierunkach i motywach były najczęściej wykonywaną czynnością w jego życiu. Bowiem kim tak naprawdę był. „Najdoskonalszym Transformatorem?”. Kim w zasadzie był i co te określenie oznaczało? Możliwe, że nawet nie dotyczy jego, a pewnie tak jak zwykle, przypasował owe określenie do siebie samego, czując jedynie podświadomą więź z ową nazwą, lub czymkolwiek innym, co napotykał, a faktycznie, nazwa ta nie miała z nim nic wspólnego. Nie chciał wracać do miejsca, które w zasadzie nazywał domem, z pustymi rękami. Nie mógł sobie pozwolić na porażkę jak i na narażenie kogokolwiek z mieszkańców Ohlau, a może nawet całego miasta, zostawiając przedmiot na pastwę losu, którego moc była niezmierzona.
Samo przemieszczanie się teraz było dla niego uciążliwe. Walizka pozwalała mu na bezpośrednie skoki w przestrzeni, przechodząc bezpośrednio przez warstwy dzielących ich wymiarów i czasoprzestrzeni, dzięki czemu nie marnował czasu. Czasu, którego miał niezmierzoną ilość. Wyśmienicie jednak nadawała się do ucieczek. Co prawda pozostawiała ona znaki w przestrzeni, pewnego rodzaju wyrwy, lecz znalezienie takowej przez niego, bez pomocy walizki jest niemal bezcelowe. Są to punkty niewidoczne i nienamacalne, a szukając ich trzeba znać dokładne ich położenie. Nawet gdyby je znał, istniałoby ryzyko przemieszczenia się w zupełnie inny wymiar, który mógł zostać otwarty przez kogoś innego w tym miejscu i tkwiący uchylony, nawet milion lat temu, a jemu nie specjalnie się widziało trafić w otchłań rozkładającej się materii w sam środek mitologicznych narodzin kosmosu. Chciał się w pewnym sensie cofnąć w przeszłość, ale niekoniecznie tak odległą.
Bark walizki ponadto nie pozwalał mu na skorzystanie z jego garderoby, by zrzucić z siebie strój, w którym zostałby łatwo rozpoznany, a jeśli nie po nim, to na pewno po twarzy, której nie zmieniał od kilku godzin. Dzięki walizce, mógł się znaleźć bezpośrednio w jego ukrytym miejscu, wypełnionym licznymi ludzkimi powłokami, skórami, głowami i twarzami, których wymiana była tak łatwa, jak zmiana skarpetek. Teraz był zmuszony do kilkugodzinnej pracy modelarsko-rzeźbiarskiej nad swoją twarzą, z której musiał ulepić nową, a przynajmniej trochę zmienić, charakterystyczne jej cechy. Dawno tego nie robił, i pewnie jego palce długo będą lepić w fakturze jego ciała, zanim twarz nie będzie w pełni gotowa. W zasadzie przyzwyczaił się przez ostatnie lata do ubierania gotowych modeli twarzy, bądź całego ciała lub tylko skóry, które zbierał, albo przygotował już wcześniej. Jeszcze bardziej go to zniechęcało, przez fakt, że będzie to trwało kilka żmudnych godzin lepienia i modelowania, wciąż powracającej do poprzedniego stanu mięsa i mięśni, zanim te nie przyzwyczają się do nowego kształtu i ułożenia.
Czynności te nie sprawiały mu żadnego bólu fizycznego, jego ciało można było lepiło się podobnie jak plastelinę, jednak trzeba było daną czynność i identyczne wymodelowanie wykonać kilka razy, by mięsnie zapamiętały ich nowe ustawienie. Dzięki temu mógł przybrać dowolne formy, kształty i właściwości, jednak nigdy nie odważył się na przekształcenie oczu. Był to jedyny organ w jego ciele, oprócz rzecz jasna mózgu jeszcze, którego nie rusza. Ćwiczył, co prawda na gałkach ocznych zwierząt, przemieniając oczy sowy w oczy jaskółki, bądź oczy kota w jaszczurki, które sprawdzał wykonane na samym sobie, tworząc w twarzy prowizoryczną dziurę na trzecie oko. Praca nad oczami wymagała od niego sporych zdolności plastycznych, niemal artystycznego mistrza, do których talentu nie miał i nie ważne jak długo by ćwiczył, nigdy nie dojdzie do perfekcji, a o stanie, gdy wymodelowanie twarzy w tyle czasu, co trwa zamiana gotowego modelu, mógł zapomnieć. Może, gdy ziemia przestanie istnieć, a wszechświat zacznie się kurczyć, może wtedy dojdzie do perfekcji.
W zasadzie miał ukryte oko kota i sokoła pod fasadą długich włosów, z tyłu własnej głowy, jednak od jakiegoś czasu nie funkcjonowały. Teraz mając możliwość postanowił je wyjąć. Poza twarzą powinien przemodelować całe swoje ciało, jednak trwałoby to zbyt długo. Robił to w zasadzie tylko raz i nie zamierzał próbować ponownie zwłaszcza w okolicznościach, w których się znalazł, musiał się sprężać. Żałował niezmiernie, że ciało, które leżało w pokoju należy do Exhumantrixa, a nie do kogokolwiek. Mógłby wtedy zedrzeć z siebie starą skórę i ubrać nową, a ciało martwego Exhumantrixa, było podobne budową do jego. Jednak niestety, skóra stężała i zamieniła się w plastik, jak zazwyczaj, gdy umierają te istoty.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że nie miał przy sobie żadnych narzędzi do w zasadzie typowo rzeźbiarskiej pracy. Dawniej nosił je jeszcze przy sobie w razie nagłych wypadków, ale od kilku lat przestał, pozbywając się zbędnego obciążenia z wiecznie zajętych kieszeni, które nie raz były mu potrzebne. Podejrzewał, że gdy wszystko się ułoży na powrót wróci do starych nawyków. W najgorszym wypadku, będzie musiał już od tej chwili przygotowywać się psychicznie, oswajając się z myślą, że walizki może nie odzyskać już nigdy.
*
Sprawdził drzwi wejściowe do mieszkania, czy zamknął je na tyle, by nie przedostawał się przez nie zbyt głośny dźwięk i światło, przykuwające uwagę ciekawskich. Zbyt agresywnie je potraktował, ale cóż. Musiał zaryzykować. Obecnie nie miał innego miejsca, w którym mógłby spędzić tyle czasu ile potrzebował na pracę. Zresztą, dlaczego się tym właściwie przejmował? Dziwiło go to, że z niewiadomych powodów, zachowuje się jak typowy przedstawiciel rasy ludzkiej, a tak nie było. Nie mogli go zastrzelić. Gdyby rzucił się z okna, prosto na chodnik, jego ciało instynktownie włączyłoby barierę ochronną, która zamortyzowałaby jego upadek. Obawiał się wszystkiego, a tak w zasadzie, gdyby zmienił swoje nastawienie, na bardziej pewne siebie, mógłby zdziałać niesamowite rzeczy i dojść do wielkich czynów za sprawą swych zdolności i potęgi, którą posiadał, a której nie wykorzystywał w pełni, wciąż, od ilu to już? Trzydziestu lat? Gdzieś już tyle czasu pewnie minęło od momentu, gdy pojawił się nagle dla samego siebie znikąd, nie wiedząc gdzie jest ani kim, ani nic. Posiadając jedynie pojęcia tego, co potrafi jego ciało i faktu, że od tamtego czasu w ogóle nie posunęło się w czasie. Choć prawdę powiedziawszy wolałby żeby było inaczej. Pytanie, kim był, co się stało i skąd właściwie wrócił w takiej formie, jakiej był, poza klasyfikacją wszelką, nie będąc podobny ani do ludzi, ani do Nijiczyków, ani do Exhumantrixów, pozostając pod przykrywką fałszywego imienia i nazwiska, które sam przybrał i potraktował jako swoje. Choć w zasadzie, tak jak twarze, głowy i skóry, tak i imiona zmieniał często, a imię, które wymyślił, stosowane do samego siebie, pomagało mu jedynie w znaczeniu, że był kimś, kogo przynajmniej można jakoś nazwać. Zazwyczaj podawał zupełnie inne imię i nazwisko, to natomiast zazwyczaj pozostawiał dla siebie.
Ściągnął swój kostium „dżentelmena z południa”, którego fałszywa woń kawy, papierosów i perfum, rozmyła się po kilku godzinach, powracając do swojego pierwotnego zapachu i wyglądu starych wełnianych swetrów, podartych brudnych dżinsów i znoszonych butów nie do pary, których termin działania czaru, czy jak to inaczej nazwać, pryskał w momencie zrzucenia z siebie ciuchów. Za pomocą dotyku i własnej wyobraźni, powodował on, że ubrania, które nosił były dla innych jak i dla niego samego, takimi jakie sobie wymarzył. Rozebrany do naga, przeszukał całe mieszkanie w poszukiwaniu jakichkolwiek narzędzi czy to w kuchni, czy w skrzynce. Ustawił kolejno obok siebie wszystko, co tylko znalazł. Kombinerki, tasak, łyżki, młotek, kleje, śrubokręty, jednym słowem wszystko, co mogłoby mu się przydać. Totalna improwizacja.
Zaczął ciąć skórę na twarzy, rozcinając ją po środku z góry na dół z chirurgiczną precyzją, którą nauczył się przez lata. Jego palce były po latach zastane, i bolały, jednak nie zapomniały tego, co mają robić. Co dziwniejsze, wiedziały, co robić od zawsze. Rozwarł poły skóry na boki, tak jakby odsłaniał zasłony przy oknie i począł wyciągać fragmenty mięśni, rozciągając je w dwie przeciwległe strony, aż do momentu, gdy czuł, że mięso się rwie. Praca ta była skumulowaną praktyką łączącą w sobie pracę chirurga, rzeźnika i rzeźbiarza, a także mająca coś ze znachora.
Może jednak powinien zaryzykować i po powrocie do Nija udać się bezpośrednio do budynku Panteonu? Ale no tak. Ile razy już planował i postanawiał, że tak zrobi? Spodziewał się po sobie samym raczej tego, że prędzej odda się na pożarcie Exhumantrixom, które ukrócą jego cierpienia związane z egzystencją. Ciekawe gdzie by trafił? Możliwości było tak wiele jak wiele było religii. Osobiście wierzył, że ktoś taki jak on, Człowiek — Gad zrzucający powłoki skóry niczym kolejne życia, lecz nie czyjeś, lecz swoje własne. Powłoki, które ubierał należały, bowiem do martwych ludzi. Może wyglądało to w ten sposób, że tak naprawdę nie był nieśmiertelny, lecz długowieczny, który za jakiś tysiąc lat umrze, a gdy umrze trafi do Czarnej Strefy, wymiarem, w którym się reinkarnuje i zaczyna w nim swoje życie od nowa, nabierając nowych cech i właściwości swojego ciała, którego doświadczenie i wiedza, była zakodowana w jego podświadomości, jądrze jego własnego ja, które z momentem śmierci, wymazywało jedynie pamięć i podstawową wiedzę, którą można było się łatwo nauczyć. Podobnie jak jest w przypadku formatowania dysku twardego w komputerze, z którego opróżnia się niepotrzebne dane i go odświeża, by działał prawidłowo, a całą jej zawartość trzyma na dysku zapasowym, nie podłączonym, lub nieznającym do niego hasła.
Wolał pozostać nieuchwytnym outsiderem poza wszelkim prawem, bez odcisków palców, cech charakterystycznych, mogąc wpłynąć na barwę głosu, kolor oczu, cokolwiek. Był niemal jak aktor, który nie tyle idealnie udaje i naśladuje jakąś postać, co w zasadzie naprawdę się nią staje, pozostając identyczny w każdym calu. Jednak naśladownictwo i przeobrażenia, które pozwalały stawać się dosłownie kimś innym, wypadały marnie, jeśli nie potrafiło się odtworzyć psychiki naśladowanej osoby, a było to możliwe tylko wtedy, gdy było się dobrym aktorem, a to, podobnie jak rzeźbiarstwo czy też inna forma pracy artystycznej, kulała i nie rzadko wpędzała go z tego powodu w kłopoty. Nie chciał być po niczyjej stronie, bo w zasadzie żadna ze stron, nie wykazała jakiegokolwiek zainteresowania jego osobom i problemami, ani nie uzyskał żadnych pożytecznych informacji w zamian za te, którymi on handlował, zdobywając w zasadzie przez przypadki, mając oczy i uszy szeroko otwarte i pamięć, która zapisywała jak dyktafon cyfrowy wszystko, co tylko któryś ze zmysłów wychwycił, będąc, co najmniej dwudziestokrotnie intensywniejszy i wrażliwszy od ludzkiego, nawet się na nim nie skupiając. Robi wszystko by ocalić swój własny tyłek, śledzi wszystko, by mieć rękę na pulsie.
Nie jest to trudne, gdy ma się nieograniczoną wolność i nielimitowany czas, który można poświęcić na podróży, zwiedzaniu, przy okazji zbieraniu z różnych miejsc różnych informacji i katalogowaniu ich w głowie niczym danych, przez którą to zdolność nigdy nie musiał nic notować, ani uczyć się na pamięć. Podczas podróży zbierając jednocześnie pamiątki, które po dłuższym czasie przerodziło się w hobby, a teraz w zasadzie w cel jego życia. Może nie miał artystycznych zdolności do tworzenia, ale sądził, że jego gust, wybredny zresztą, po latach stając się prawdziwym smakoszem, sam z własnej wewnętrznej potrzeby nakazywał mu zbierać, gdy tylko będzie to możliwe, co wspanialsze głowy, ich zawartości, twarze, skóry oraz inne elementy na wymianę. W ten sposób, magazynując je, przenosząc we własnym ciele, wymieniając stare zużyte części na nowe, resztę trzymając w specjalnych lodówkach w jego pokaźnej, kolekcjonerskiej garderobie, stał się kimś w rodzaju konesera ludzkiego ciała i jego piękna. Było przede wszystkim naturalne, co prawda z tego powodu narażone było na gnicie, jednak, jeśli w jeszcze świeżą część ludzkiego ciała wstrzyknie zwykłą strzykawką, trochę jego niebieskiej krwi, organy zostają zakonserwowane na bardzo długi czas, a gdy się je regularnie nasącza krwią, której tak jak czasu i życia miał nieograniczoną ilość.
Lubił zbierać, głównie twarze i głowy, już nie miało to znaczenia, czy kobiece czy męskie. Jego organizm mógł przetworzyć się niezależnie w dowolną płeć, a w przypływach frustracji, mógł być nimi dwiema na raz. No, bo są takie chwile w życiu, gdy brakuje w nim po jakimś czasie czegoś, co w zasadzie każdy tego brak odczuwa, a wtedy cieszy się, że nie jest człowiekiem, bo orgazmy, które przeżywa, już pomijając, że tak jak we wszystkich cechach tego, kim jest, są około dwudziestu razy silniejsze, to pomnożone są one jeszcze przez dwie płcie, które diametralnie inaczej odczuwają moment szczytowania, dochodząc w tym samym momencie.
Zbierał głównie twarze jak i całe głowy, nie tyko jako obiekty do swojej ekstrawaganckiej kolekcji, lecz przede wszystkim na wymianę. Lubił pokazywać się publicznie mając wyjściową i piękną twarz, choć nie zawsze było to przydatne. Wówczas, gdy chciał pozostać incognito, nie ubierał żadnej z twarzy, ile modelował ją sam. Jeszcze nigdy nie był zadowolony z końcowego efektu, i żadna z ulepionych przez niego, nigdy mu się nie podobała. Przynajmniej wiedział, że ludzie, mimo tego, że dostrzegali charakterystyczną, jakąś nienaturalną twarz, będą odwracać od niego wzrok, jak od trędowatego paralityka, który gdy tylko przechwyci wlepiający się w niego wzrok, osoba, ta zaraz robi wszystko by patrzeć gdzieś indziej. Uczucie to bawiło go niezmiernie, choć czuł, że w poprzednim życiu, jeżeli oczywiście przyjmował fakt, że był wówczas człowiekiem, sądził, że musiał cierpieć na jakiś poważny kompleks niższości związany ze sferą wyglądu.
Zresztą, jeśli jego twarz wyglądała jak te, które lepił, i miał ją od początku do końca życia, na stałe, mogąc ją zmienić tylko za pomocą skalpela, a i tak zawsze było ryzyko, że efekt operacji nie będzie zadowalający, to się nie przestawał dziwić. Podejrzewał, że bardzo wiele elementów charakterystycznych, jak cechy, nawyki czy coś w tym stylu, pozostały mu po życiu, które prowadził, nawet nie wiedział jak określić ową chwilę sprzed trzydziestu, chyba, lat, bo nawet tego nie był pewny.
To, że był istotą, która musi, a w zasadzie może zmieniać twarze wcale mu nie przeszkadzała. Dzięki temu codziennie ma możliwość wyglądać inaczej, być kimś innym, albo móc przybrać postać lub płeć, która jest mu potrzebna w danej chwili. Wraz z przejęciem twarzy tylko minimalnie zmizerniały się cechy samej osobowości, które jeśli chciało się przejąć, był na to tylko jeden jedyny sposób. Zjeść jego mózg. Co więcej musi być on świeży, ale to chyba jasne, no i najważniejsze, trzeba się wtedy przygotować psychicznie i mentalnie na kilka dni, może nawet tygodni bądź miesięcy, zależy ile mózg będzie się trawił, na to, że osobowość, jak i wszystko inne, może koegzystować ożywiona wraz z istotą, która go pożarła. Będąc ukryta, a jednocześnie cały czas świadoma samej siebie, podczas Kastor jest świadomy jej i odczuwa wszystko tak, jak ona jednocześnie ze swoimi odczuciami. Jest t niesamowicie frustrujące i schizofreniczne uczucie, gdy patrząc lub rozgryzając w tym samym momencie jakiś poważny dylemat, albo podejmując ważną decyzję, nie można się skupić na tym, co powinno się zrobić. Na szczęście świadomość ta nie wpływa ani nie przejmuje kontroli nad tym, która go spożyła. Zdarzają się przypadki, gdy zaabsorbowany mózg, okazuje się silniejszy niż psychika go pożerającego i mogąca na czas trawienia, przejąć całkowitą kontrolę nad ciałem istoty asymilującej, stając się tą dodatkową, która czuje się jak nie w swoim ciele.
Przypadek, który zdarza się, a raczej zdarzał Kastorowi bardzo często, z czego nie zdawał sobie przez długi okres czasu sprawy, i wykrywając to w zasadzie przez czysty przypadek, było budzenie się tożsamości zasymilowanej w momencie, gdy on sam, już w zasadzie głęboko spał. Nie tyle lunatykował, co pożarta osobowość, normalnie kierowała jego nieświadomym i odłączonym od samego siebie ciałem, mając na okres snu Eliasza nad nim całkowitą kontrolę. Na szczęście nigdy z tego powodu nie stało się nic naprawdę złego. Osoby, które pożarł, po prostu chciały pozałatwiać kilka niedokończonych spraw, za które dziękowały Kastorowi po przebudzeniu, z całej duszy, a w ramach przeprosin jak i podziękowań, opowiadały i obdarzały go informacjami, wartymi naprawdę dużych pieniędzy, których nie wahał się sprzedać.
*
Od tamtego czasu, gdy takie akcje zdarzały się coraz częściej, gdy jego ciało zostało przechwytywane przez martwą duszę i kierowane nim wbrew jego woli, zrezygnował z tego całkowicie i od tamtego czasu poprzysiągł sobie, że będzie od tamtego czasu uważał, co wkłada do ust. Cel, który pragnął, nabyć właściwości, wiedzę, lub cokolwiek przydatnego, było intensywniejsze niż cokolwiek innego. Lubował się i coraz częściej zjadał mózgi świeżo zmarłych, których groby, nie osiadłe jeszcze dobrze w ziemi, rozkopywał i pożerał mózgi, w pewnym momencie z taką furią, że nie badał już ciał nieboszczyków, tylko momentalnie rozłupując czaszkę umarłego o płytę nagrobną, zębami, które wchodziły w czaszkę jak w masło, a nawet rozrywając i rozłupując czaszkę samymi palcami wbitymi w głowę zmarłego.
Uzależniając się od nich, a raczej od tego, co miały do zaoferowania i na co pozwalały. Kastor czuł, że z każdym mózgiem przejmuje coś od martwego, wiedzę, doświadczeniem, naukę, chęci, precyzję, skupienie, dowartościowanie, wiarę w siebie. Był jak narkoman, który bał się w pewnym momencie, że gdy nie będzie mógł zjeść czyjegoś mózgu, raz na dobę, nie poradzi sobie, straci chęci, zabraknie sił do robienia czegokolwiek. Jednak nie. Przecież mózgów ludzi nie mogło zabraknąć.
Ostatni zasymilowana dusza wydobyta z pożartego mózgu, która praktycznie rzecz biorąc, tydzień po pogrzebie, nie powinna zamieszkiwać martwej świątyni gnijącego ciała ludzkiego, lecz było inaczej. Kastor specjalnie wybierał mózgi, które odleżały już w ziemi parę dni, by dusza mogła odlecieć i nie zaprzątać mu głowy, przez którą obecność czuł się jak prawdziwy ćpun, który nie potrafi złożyć otaczającego go rzeczywistości do kupy a każda rzecz wydaje się być niesamowicie trudna i skomplikowana. Wolał zjadać same mózgi wraz z szyszynką. Co prawda smak pozostawiał wiele do życzenia, jednak była to metoda obronna, przed narażeniem się na kolejne wyrwanie i stłumienie jego tożsamości. Były sposoby a i tak jego organizm dbał o to by jak najszybciej rozłożyć toksyny mogące być szkodliwe w znaczącym punkcie na jego organizm, o które nie chodziło o fakt, że spowodują one jego śmierć, bo tą sprawę miał już wyjaśnioną. Mógł w ten sposób złapać chorobę, którą jego organizm będzie musiał zwalczać w momencie, gdyby dusza okazała się jednak zamieszkiwać dalej czaszkę nieboszczyka, nie chcąc wylecieć przez otwór, którego wiercenie w samym środku czoła znano i praktykowano od wieków. W razie gdyby to nie poskutkowało, wraz ze spożyciem mózgu, asymilując duszę w chore, zatrute gnijącym mózgiem, osłabione ciało, było by w razie założenia złego scenariusza, narażone na atak zbyt silnej, negatywnej duszy, która bez trudu mogłaby dokonać regresji tej, należącej do Kastora, wypędzając ją z jego ciała, gdzie po tym akcie, mogłaby jedyne, co zrobić, to uciec w martwe ciało, które Kastor zamierzał pożreć i tam albo zostać uwięziony, albo błąkać się po świecie będąc pozbawiony ciała lub walczyć wewnątrz swojego. Mając oczywiście świadomość, że gdy dusza ta okaże się silniejsza, będzie to tragiczne w skutkach, i może przegrać, a w wtedy jego dusza zostanie pożarta albo całkowicie zdezintegrowana przez silniejszą. Niewykluczone jest jednak, że nawet, jeśli wygra i uda mu się przepędzić ducha z jego głowy, może on stracić zmysły i pozostać do końca życia obłąkany.
*
Na nieszczęście Kastora, mózg nie był zepsuty, a dusza, która nie wykazywała żadnej aktywności na sygnały Kastora, była tak niesamowicie silna psychicznie, że po spożyciu mózgu nie potrafił ani odzyskać ciała, ani przemówić jej do rozsądku czy w ogóle przeprowadzić z nią jakiś dialekt. Słysząc jedynie kłębiące się niepoukładane i totalnie szalone i absurdalne myśli psychopaty, który już na bardzo wczesny etapie życia musiał zostać skrzywdzony tak doszczętnie, że jego dusza była nie do odratowania. Próbował zrobić wszystko, by tylko nie ukazały się wspomnienia w jego głowie, należącego do obłąkańca. Nie chciał znać tego, co go skrzywiło, choć w jakiejś części go to fascynowało i ciekawiło, wystarczyły mu te, które widział, na co dzień, przez dwa bite okrągłe tygodnie, od których obrazów robiło mu się niedobrze i słabo, a w tego rodzaju tortury musiał znosić nie tyle, że przez dwa tygodnie, co dosłownie przez ten czas dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Mózg zwyrodnialca, które w żaden sposób nie potrafił wyzbyć ze swojego ciała, sprawiał, że on sam pod koniec był zbyt słaby walką z nim. Kastor panicznie się bał tego, że gdy zaśnie, może się więcej nie obudzić, albo, gdy się obudzi, będzie wolał nie budzić się w cale. Jego organizm, wycieńczony trzynastodniowym brakiem snu, odmawiał posłuszeństwa, ale to i tak było niczym w porównaniu z tym, co działo się w jego głowie. W najbardziej krytycznym momencie, gdy stracił świadomość i panowanie, cudem uniknął zarżnięcia żony psychopaty, oraz dwójki małych dzieci, których obarczał za swoją śmierć, będąc pewny, że gdy on upadł pijany na podłogę, będąc, jak się zorientował po bardzo silnych i bardzo licznej ilości psychotropów. Jak Kastor sam zauważył, nie dawały żadnego skutku, a jeśli dawały, to wolał nie wiedzieć, co się działo w jego głowie, gdy ten ich nie brał. Był przekonany, że w momencie, gdy ten leżał na podłodze sparaliżowany, ze skręconym karkiem, usłyszał jak otwierają się drzwi i słyszał w nich jej głos i głos dzieci, które gdy tylko go zobaczyły leżącego, rozpłakały się, mówiąc, będąc przekonania, że znowu leży tak napruty na podłodze, że zatracił całkowicie świadomość i sądząc, że on jej nie słyszy usłyszał jak życzyła mu żeby zdechł, mając nadzieję, że gdy przyjdzie, to będzie mogła zadzwonić tym razem nie po karetkę, ale po karawan, który zabierze go prosto na cmentarz i po dosłownie dwóch minutach wyszli. Gdy wrócili, po całym dniu nieobecności, po sześciu godzinach mile spędzanego czasu, jej życzenie po otworzeniu drzwi się spełniło. Lecz jej mąż nie mógł już słyszeć ostatnich słów nienawiści, jakie mu wyszeptała do ucha, a które kotłowały mu się w jego mózgu jak klątwa, piętno, lub mantra, przez wieczność opętując jego głowę, której spoczynku pragnął zaznać na wieki, a mógł jej zaznać tylko wtedy, gdy wykona to, co zamierzał zrobić.
Wpadł on w ciele Kastora do mieszkania, które było jak nigdy otwarte, co go bardzo ucieszyło. Pewnie jego żona i dzieci uważały, że z chwilą odejścia męża i ojca, nie ma na świecie bardziej odrażającej i przerażającej złej siły, przed którą będą musieli się bronić. Kastor w tym momencie jeszcze nieprzytomny, odcięty od własnego ciała, nie zdawał sobie sprawy, co się dzieje poza jego strefą bezdennej abstrakcji, w której się rozpływał bezwiednie. Przerażone dzieci i żona, uciekły na koniec pokoju widząc ogromny topór strażacki, nowy i lśniący, o drewnianej, jasnej rękojeści i czerwono-szarym trzonku, zaostrzonym niemal z balwierską precyzją. Padło pytanie pełne histerii, kim jest ten, który przybył do nich, jednak jej były mąż, uśmiechnął się, wykrzywiając głowę w bok, z uśmiechem, który był absolutnie nienaturalny dla Kastora, który w owym czasie nie miał jeszcze tak palącej potrzeby by zmieniać twarze, pozostając w zasadzie przy swojej rzekomo oryginalnej, a przynajmniej tej, która jak sądził należała do niego i która po spojrzeniu pierwszy raz w lustro, była tą pierwszą.
Żona i dzieci momentalnie zamilkły słysząc słowa intonowane charakterystyką, którą znała aż za dobrze, znając je i słysząc przynajmniej raz w tygodniu przez osiem lat małżeństwa. Ton jak i barwa głosu Kastora, nie przypominała już jego, lecz pasożyta, który zamieszkiwał i przejmował władzę nad jego ciałem, podczas jego nieobecności w nim. Ofiary nie rozumiały jak to było możliwe, może przez zło, które pomogło mu powrócić z piekła, jednak żadne z trójki dziewczyn nie miało żadnych wątpliwości, że przed nimi stoi ich ojciec. Jego żona w przerażeniu i histerii, skrywając w ramionach parę dziewczynek, przerażonych, z mokrymi majtkami i twarzami od strachu, niemających żadnej drogi ucieczki, krzyczała, mając nadzieję, że ktoś przyjdzie jej z pomocą.
Głos jej się łamał na drugiej sylabie słowa „pomocy” a imienia męża, „Oskar”, nie przeszło jej przez gardła, z którego wydobył się tylko piskliwy skrzek i strach, nie do opanowania. Rozsadzający człowieka, który traci zupełne poczucie tego, co się z nim dzieje. Nie ma już strachu, nie ma paniki, nie ma agresji czy adrenaliny. Pustka tłucze się w głowie zalewana falami czerni, jak wylana smoła, która ścieka po nogach. Nie ma żadnych innych uczuć, żadnych myśli racjonalnych, nie można zebrać się na zrobienie jakiejkolwiek czynności, pozostaje tylko bezwładnie ugiąć kolana i bezboleśnie upaść i odbić się od ziemi. Szok stłumi ból i oderwie zmysły od ciała, zagłuszając, przytłumiając je, odcinając na nieokreśloną chwilę trwającą może dwie sekundy, ale wydają się one wiecznością, które pragnie się by rozległy się na zawsze. Byle tylko słyszeć płaczu własnych przerażonych dzieci, których strach jest nie do wymierzenia przez jakikolwiek pomiar, niedający się go zmierzyć tak jak głębi oceanu. Byle tylko nie nastał ból, by tylko te mrowienie i piszczenie, w buzującej głowie, które z tłumiło wszelkie procesy myślowe i organiczne, nie upłynęło. Ale nigdy życie nie daje tego, czego pragnie się najbardziej. Szarpanie w głowie odbitej od podłogi zaczyna napływać wraz oddechem, i dźwiękami, narastającymi jak spadający samolot ponad dźwiękowy wystrzelony z nieba w ziemię, by zaatakować kawalkadą dźwiękami wojny, płaczu, będący jak nadciągające z dala syreny przeciwlotnicze, jak zbliżająca się karetka pogotowia na sygnale, mknąca po ulicach miasta z szybkością spadającej szklanki potrąconej przypadkowo, tłuczącej się i rozbijającej się na wszystkie strony jak atak milionów karabinów wypalonych w jednej chwili, jak na niepisanym pakcie w akcie zmowy. Przedzierając pneumatycznym trzpieniem się w głąb, by dostać się od wnętrza ziemi, uwalniając duszę świętej matki, która będzie czekać, na swoje dzieci, które wiedziała, że jedyne, czego pragną, to być znów bezpieczne jak najbliżej matki.
Nawet, jeśli ta, leżała w kałuży gęstej, niemal czarnej krwi, nasączającej błyskawicznie dywan, ze strażackim toporem wbitym w sam środek jej klatki piersiowej, że przebijając ją na wylot. Z wzrokiem wbitym jakby w cudowny punkt roztaczający się przed nią, niemal w halucynogennej wizji, o której mogą świadczyć rozszerzone źrenice przyjmujące ostatnią dawkę najsilniejszego psychodelicznego narkotyku, wyzwalanego wraz ze śmiercią i narodzinami z szyszynki w mózgu każdego człowieka, łagodząc jego ból rodzenia się bądź umierania.
*
Zdarzenie to, miało miejsce po około dwóch latach, od momentu, gdy jego pamięć zaczęła rejestrować wspomnienia i uczyć się. Nie pamiętał, co się stało przed tymi dwoma laty od owego, tragicznego zdarzenia, które wstrząsnęło nim bez zależności, czy był on człowiekiem, czy też nie. Nie wiedział, co się stało przed tym czasem i co było przyczyną tego, że stał się istotą, którą był dzisiejszego dnia.
Chwila i położenie, w jakim się znalazł w tamtej chwili. Stojąc nad ciałem obcej kobiety w kałuży krwi, blednącej jak stare fotografie, których zapewne nie pozostawiła po sobie zbyt wiele, uchwytującej ją żywą i żywą pozostawiającą aż do momentu, gdy zdjęcia same nie zbledną do chwili, gdy jej dwie córki, które osierociła, będą w wieku, który nie poruszy się już w żadnym kierunku.
Kastor stał sparaliżowany, nie potrafiąc się rozeznać, co się właściwie stało, jak również wykonać jakiegokolwiek, chociażby minimalnego ruchu. Było to jak obudzenie się ze snu, w którym nic mu się nie śniło w miejsce, w świat jawy, który zaatakował go najczarniejszym z możliwych obliczy koszmaru, którego on sam był sprawcą, nieświadomy chwili, której zły sen na jawie się spełnił za jego sprawą. Obecność, która faktycznie była za to odpowiedzialna, opuściła jego ciało będąc wolna.
Pamiętał, że od tamtej chwili, jedyne, czego pragnął to umrzeć, czując obrzydzenie do siebie, przez fakt, że czuł się jak narkoman, który jedyne, czego pragnął, to jak najszybciej nadrobić wiedzę, przez pożeranie mózgów umarłych. W dodatku stał się mordercą, zwierzęciem, człowiekiem, którego cechą charakterystyczną jest słabość psychiki, która nie potrafiła wyrzucić z siebie obecności innej, silniejszej, przejmującej i kierującej jego życiem. Od tamtej chwili był w zasadzie zmuszony by zacząć zmieniać twarze i powłoki, by nie zostać złapanym i uwięzionym przez ludzi we więzieniu, w którym przesiadywałby bez celowo czas tak długi, aż po którymś pokoleniu, po przeminięciu całego wieku, ktoś by się zorientował, że osoba, która siedzi w celi od stu lat nie zestarzała się ani o jeden dzień. Sam nie chcąc wrócić z własnej woli na łono społeczeństwa, którego po całym spędzonym czasie w izolacji, nie potrafiłby zrozumieć jeszcze bardziej, niż przed momentem, gdy trafił za kratki. Nie rozumiejąc, dlaczego po stu latach, ludzie dalej popełniające same błędy. W których dalej są zakodowane te same wady. W ludziach, którzy mimo upływu czasu, w dalszym ciągu nie potrafią pohamować i eksterminować swoich zwierzęcych popędów, blokujących jakikolwiek postęp gatunku homo sapiens w zrobieniu kolejne kroku wzwyż na drabinie ewolucji.
Dopiero po całej dekadzie, którą spędził na usilnych próbach seryjnych samobójstw, coraz bardziej wymyślnych, z których żadne nie pozbawiło go oderwania się od rzeczywistości na dłużej niż dobę, po której zregenerowany, z bliznami, które wiedział, że za parę godzin zanikną. W chwili, gdy u człowieka pozostałyby one do końca życia, albo zostałby wraz z nimi pochowany, by te dotrzymały mu wraz z jego cierpieniem, które zamknął w sobie, jak w skrytce, której klucz wyrzucił. Za każdym razem budził się przerażony. Wypełniony paraliżującą rozpaczą, odbierającej zmysły, której nie mógł powstrzymać i znaleźć na nie lekarstwo. Nie potrafił utonąć, bo jego ciało momentalnie przystosowywało się do życia w wodzie. Nie mógł się udusić, bo mózg tworzył w jego ciele dodatkowe organy, które pompowały i wprawiały w pracę płuca i serce, mechanicznie, gdzie w zasadzie mógłby zostać wystrzelony w przestrzeń kosmiczną i w niej manewrować aż do końca czasu, w niezmierzonej otchłani, której towarzyszyłaby mu tylko jego własna rozpacz nad faktem, że posiada on nieśmiertelność, której nie chciał i oddałby wszystko by tylko ktoś mógł sprawić, że w spokoju może umrzeć zrzucając z siebie ostatnią fałszywą powłokę swojego oblicza, w dodatku należącą nie do niego, ale do człowieka, którego nienawidził, tylko trochę mniej, niż samego siebie…
Rozdział 6. Obrzędy bałwochwalcze
1
Drzewo stojące przed Solem, było wyrwane jak z baśni, oświetlone boskim, jasnym światłem. Ten fakt jednak wprawił go w niepokój przy jednoczesnym zdumieniu, gdy się zorientował, że drzewo, nie rzucało cienia. Otoczone było czarnym lasem, którego wizerunku nie potrafił uchwycić wzrokiem, będące rozmyte i niesprecyzowane, jak mokra akwarela na kartce. Nie potrafił wokół siebie znaleźć żadnego punktu w gęstwinie gałęzi, patyków i bezlistnych krzewów, przez które mógłby się wydostać poza okręg lasu. Nie przejmował się on jednak ucieczką w tym momencie, zauroczony niesamowitym, bliźniaczym drzewem, które wiedział, że ono właśnie jest legendarnym Drzewem Życia.
Wyrastało z ziemi, jednak nie korzeniami, lecz swoją koroną, mknąc swą monumentalną sylwetką aż do korzeni, które były jego ośrodkiem, z którego to w niebo wyrastało jakby bliźniacze drzewo, rozrastające się koroną tak wysoko, że ginęło pośród chmur, a gałęzie na samym szczycie zdawały się wrastać w niebo, łącząc je bezpośrednio z ziemią. Gdy podszedł by dotknąć drzewa, poczuć je, te zaczęło puszczać gęste soki, jakby żywicę, która nie brunatna czy złota, lecz zielona, okrywała i zlepiała mu palce. Sol przerażony zorientował się, że drzewo krwawi zranione, taką samą barwą co mieszkańcy Niji. Przeniósł wzrok na las, który rozpostarł się przed nim niekończącym się korytarzem, niby labirynt czarnego żywopłotu, aż do momentu, gdy na samym jego końcu odnalazł on wzrokiem wyjście. Na jego ustach, gdy tylko zobaczył cząstkę piękna natury, które oferowało mu drzewo, wskazujące mu wyjście, było tylko jedno słowo — Raja. W jej stronę zaczął biec bez opamiętania, bojąc się, że przejście które miał przed sobą, mogło się zamknąć w każdej chwili.
Gdy pejzaż rozciągający się po sam kres horyzontu przesunął się wyraźnie, i znacząco wraz z całą płytą tektoniczną a może nawet z całym kontynentem, Sol zaczął krzyczeć na cały głos będąc przerażony widokiem, który nie był fatamorganą, ale najbardziej przerażającą i popierprzoną rzeczą jaką w życiu doświadczył. Dopiero teraz zrozumiał co tak naprawdę znaczy pojęcie końca świata. Cała płaszczyzna przed nim podnosiła się jak wycięty element, niczym podnoszona przez betonowa płyta, ustawiająca się na jednym z wyciętych boków, zasłaniając niebo przed nim i na nim, osaczając go praktycznie z każdej strony. Nawet nie myślał o ucieczce przed rosnącą potęgą potężnego fragmentu ziemi, zmieniającego swoje ustawienie jak przestrzenne puzzle, posiadające własną świadomość i wolę tego, jak dane elementy mają być ustawione. Drzewa, pagórki, domy, cokolwiek co jeszcze przed chwilą roztaczało się przed nim, stało w dalszym ciągu na swoich miejscach jak składana makieta, której elementy przemieszczały się w dowolnej kombinacji.
Pejzaż lasów, wiosek i pól otoczył go ze wszystkich stron, zamykając w monumentalnym sześcianie pozbawionym nieba, zapanowała momentalnie noc i ciemność, bijąca w niego podmuchami wiatru tak silnego, że momentalnie, stojąc w całkowitych ciemnościach, stracił równowagę i upadł. Ziemia pod jego dłońmi drżała i była cała nagrzana. Próbował dostrzec coś przed sobą lub z którejkolwiek strony, próbując w mroku wychwycić chociaż minimalny oświetlony punkt, który dałby mu nadzieję, że nie wszystko jeszcze stracone.
Przed nim rozbłysło ostre światło, niczym z reflektorów, przed którymi osłonił się ręką zaciskając z całej siły bolące i łzawiące oczy. Wyczuwając, że po chwili światło zaczyna przygasać, dostosowując się do jego zanikania, niepewnie rozluźnił powieki aż do chwili, gdy mógł je otworzyć całkowicie i ujrzeć płaszczyznę ziemi rozpościerająca się przed nim ogromna jak cała przestrzeń wszechświata, w którym się znalazł, stojącą znacznie bliżej niego niż mu się z początku wydawało. Na ścianie, która pozbawiona była jakichkolwiek fizycznych praw, stały porozmieszczane czarne, prostokątne budynki połyskujące metalicznie na ciemno niebieski kolor, wydobywające z siebie prowizorycznych okien, czerwone światła rozprzestrzeniające wokół czerwone snopy jak latarnie morskie, których nie poszczególny element, ale całe budynki wolno kręciły się wokół własnej osi.
Sol próbował wycofać się do tyłu bojąc się tego, co mogłyby zrobić. Te przesuwały się na lewą i prawą stronę, wolno sunąć po powierzchni do której były przymocowane. Gdy pierwsze były już oddalone od centralnego punktu ściany, z samego jego środka zaczęły odpadać poszczególne, ogromne fragmenty ziemi, z głuchymi, dudniącymi uderzeniami, odbijając się od ziemi. Sol usilnie próbował zorientować się co się dzieje. Nie miał żadnej drogi ucieczki. Był w pułapce bez wyjścia. Płaszczyzna ziemi rozbijała się uderzana czymś potężnym z drugiej strony, chcąc się przebić prosto do niego. Siedział dalej sparaliżowany, zaciśniętymi pięściami trzymając się kurczowo trawy. Aż napięcie wybuchło w nim na widok pęknięcia, z którego wydobyło się białe światło, które znikło na krótką chwilę, by w wyżłobieniu, pojawiło się spoglądające na niego czerwone oko ogromnej kamery, zbliżające i oddalające się, próbujące złapać idealną ostrość.
Ziemia zatrzęsła się jak pod wpływem trzęsienia ziemi albo od uderzenia bomby. Krzyczał przez łzy bez opamiętania. Nie był na to przygotowany. Pytał wydzierając gardło na cały głos, co takiego zrobił, że znalazł się w lesie, którego drzewa wyrastały zewsząd, jakby był w sześciennym pomieszczeniu. Rozległy się mechaniczne i elektroniczne śmiechy, nachodzące jeden na drugi, w różnych wysokościach, skalach i różnym tempie, jakby każdy puszczany był z taśmy, a każda jedna ścieżka puszczana była w różnym tempie.
— Co zrobiłeś, pytasz? — Powiedział jakby chór analogowych głosów, źle współgrających ze sobą, absolutnie nie mogące należeć do człowieka. — Powiem ci. Nic nie zrobiłeś. Po prostu najzwyczajniej w świecie kopnąłeś w kalendarz. — Śmiech był tym razem głośniejszy, a wibracje dźwięków, wpadające w zbyt wysokie elektroniczne, kaleczące uszy rejestry, otępiając jego zmysły. Głosy stały się wysokie i mechaniczne, jak pracująca bardzo głośno maszyna, albo niemal cała fabryka.
Sol wyrzucał z pamięci jedno słowo, jedną nazwę, która jako jedna jedyna, co więcej wiedział, że właściwa, jawiła mu się przed oczami. Ziemia tym razem zatrzęsła się tak intensywnie, że Sol poszybował w powietrze na co najmniej dwa metry i upadł kilka metrów dalej, turlając się po równi pochyłej, nie mogąc się zatrzymać, totalnie zdekoncentrowany pojęciem jakiejkolwiek strony, którą można byłoby określić.
Zatrzymała go ściana gruntu od której się odbił i plackiem upadł na ziemię, wśród trawę, z której najchętniej by się więcej nie podnosił. Jednak musiał, rozbudzony dźwiękami elektronicznych, niskich i dudniących sygnałów, które trwały długo i paraliżowały jego mózg, rozchodząc się w nieskończonej przestrzeni echem, które nim przygasło, cisza rozrywana była kolejnym sygnałem, jakby alarmem.
Sol wstał i podszedł do ściany ogromnej i niemal nie skończonej, której szczyt gubił się w ciemnościach, które wydawały mu się sięgały nieba tak wysoko, że niemal w jego poczuciu mogły sięgnąć aż samego szczytu wiecznie rozciągającej się otchłani kosmosu, natrafiając na sklepienie, które sięga poza wszechświat.
Ze szczeliny, rozerwanej i wyglądającej jak rozerwana niszczycielską siłą natury góra, wydobywał się dym bądź para, wilgotna i ciężka, od której odbijały się kolejne niebieskie, zielone i czerwone światła. Sol stanął przy wejściu i zajrzał do wewnątrz niepewnie przestępując z nogi na nogę, czuł wyraźny opór przed przekroczeniem wyrwy, której dostrzeżenie tego, co jest po drugiej stronie wydawało się niemożliwe przez parę, wydobywającą się z miejsca, przestrzeni, czegoś, co było za nią. Czuł w nosie intensywny zapach oleju silnikowego, spalin, przepalanej elektryczności i benzyny, od której mieszkanki, w dodatku tak intensywniej, z trudem powstrzymywał się by nie zwymiotować.
Wewnątrz mgła lekko zelżała, a przed nim ukazało się bezkresne czarne torfowisko, idealnie płaskie, z którego jak na polu uprawnym wyrastały liczne poplątane kable, rozrastające się po sam skraj horyzontu jak bluszcz, podobnie jak on pokrywając całą powierzchnię pola, z którego wydawało się, że z żadnej innej strony wokół niego nie ma nic innego. Oprócz nich, mechanizmów, wyrastających z ziemi robotów, przypominających rośliny, ociekające tłuszczem, olejem bądź smołą. Zaprogramowane do wykonywania przez wieczność tych samych czynności, możliwie, że po kres czasu. Pole natomiast równomiernie, wydawało się, że spiralnie było wypełnione potężnymi na, co najmniej sto pięter, czarnymi, metalowymi słupami, równomiernie rozłożonych po całej powierzchni. Możliwe, że nawet planety, poskręcane, każda w innej kombinacji, przypominające krzyże, bądź wielokrotnie składne i scalane ze sobą anteny, oplecione kablami i przewodami trakcji, po których przeskakiwały liczne wyładowania elektryczne, każda innej barwy. Słupy natomiast miały na samym swym czubku, zawieszone okrągłe, monumentalne reflektory, rozświetlające się i przygasające z wolna, czerwonym światłem, sygnalizacji świetlnej.
Sol Invictus stał sparaliżowany. Dopiero po chwili dotarło do niego, że niebo, które się nad nim roztaczało jest czerwone, przypominające atrament, po której przestrzeni sunęły wolno chmury, bądź dym, czarny i smolisty, wolno przenikający swą własną materię, z której wydobywał się także wyładowania elektryczne. Jego wzrok rozmywał się, jakby jego oczy, nie mogły dostroić swojej ostrości do całego pejzażu wokół. Gdy na niebie pojawił się większy element nie przesłoniony czarnymi chmurami, zapatrzył się w czerwoną przestrzeń, drżąc na całym ciele. Musiał zamknąć i przetrzeć oczy, spoglądając raz jeszcze czy przypadkiem, wzrok nie psuł mu się, zbyt intensywnymi atakami obrazów, w których istnienia nie mógł uwierzyć. Czerwone niebo falowało, jak woda, jak krew, całe morze, ocean, cały wszechświat rozpościerający się nad nim i planetą, która ziemią, którą znał, na pewno nie była, otaczała go płynną materią.
Zrobił krok w tył, chcąc się wycofać, od razu wpadł na coś, o mało się nie przewracając, momentalnie, nerwowo odwrócił się, będąc przygotowany na wszystko, co najgorsze, pomimo tego, że to, co uważał do tej pory najgorsze, wolałby żeby nastało. Przynajmniej wiedziałby, czego się spodziewać, a stojącego przed nim Dereka uśmiechającego się szeroko i obłąkańczo, ze zmierzwionymi włosami, stojącymi każdy w każdą stronę i rozszerzonymi czarnymi jak otchłań źrenicami, wypierającymi całkowicie tęczówkę, na którą niebyło miejsca, nie spodziewał się nawet w snach, o ile oczywiście obecnie nie spał w tej chwili. Czując wszystko tak intensywnie, wiedział, że nie śni. Widząc go, nie potrafił złożyć jakiejkolwiek sensownej myśli i wypowiedzieć jej.
— Cześć Sol — nieomal krzyczał, próbując głosem przebić się przez warstwę hałasu maszyn i dudniącego wiatru. — Widzę, że wpadłeś z wizytą. Nie spodziewałem się ciebie tak szybko. Widzieliśmy się zaledwie parę godzin temu. Jeszcze nawet nie zdążyłem się za tobą porządnie stęsknić. — Prawdopodobnie zrobił to specjalnie, ale wysoko podniósł głowę, by pokazać mu rozwierającą się ogromną ranę, która nawet nie zdążyła się zasklepić. Jednak ta, była bardziej głęboka i szeroka niż wydawało mu się, że mu zrobił. Wydawała się biec wokół całej osi jego szyi i karku.
— Mam nową głowę. Starą ukradł jakiś buc, który wiem, że czuje się lepiej w czyjejś skórze niż w swojej własnej. A ty Sol? Jak się czujesz? — Pytał uśmiechając się sarkastycznie przesadnie szeroko, jakby chciał albo go wytrącić z równowagi, szykując się do czegoś, nie wiedział, czego, albo chcąc w ten sposób wywrzeć na nim presję, która sprawi, że poczuje się niepewnie; osaczony jego osobą, która stawiała go w położeniu, powodujące uczucie stanu zagrożenia. Choć mógł się mylić. Nigdy nie potrafił rozszyfrować tego człowieka w pełni. Zawsze był tak niesamowicie obłudny i kłamliwy, że nie potrafił się nigdy zorientować, czy mówi z ironią czy też nie. Wydawało u się, że ironizuje on za każdym razem, gdy tylko otworzy usta. Zachowanie Dereka sprawiało, że czuł się jakby ten wygrał, pomimo utraty życia. Że to on jest tym, który śmieje się ostatni, i dawał mu w tym momencie wyraźne znaki, ku temu, że faktycznie tak jest.
— Co jest? Nie masz mi nic do powiedzenia? Po tym wszystkim, tym całym burdelu, który wyniknął wczoraj, przez jedną pierdoloną czarownicę, bękarta, który wychowywał się całe życie bez rodziców? No co, tak spoglądasz na mnie zawistnie. Czyżby jeszcze nie powiedziała ci swojej wspaniałej historii o jej ojcu, który porąbał na kawałki swoją żonę? Ach, no tak, ona zna tą historię tylko od innych. Sama tego nie pamięta. Była zbyt mała. No cóż. Przykro mi, że popsułem ci tą przyjemność, uprzedzając fakty.
— Czego ode mnie chcesz?
— O kurwa! Ty mówisz. Bałem się, że mnie nie słyszysz albo jesteś chory, i nie możesz przez to otworzyć gęby i odpowiedzieć. — Zamachnął się w kierunku pola i rzucił czymś, czego Sol nie dostrzegł. — I wiesz, co Sol? Wkurwił mnie nie fakt, że poderżnąłeś mi gardło, czy też ta suka mnie wyrolowała, ale to, że nie jestem kurwa człowiekiem, rozumiesz? Że jestem, byłem całe życie nieświadomy prawdy, kimś na posyłki. Pierdoloną hybrydą. Wiesz do chuja, jakie to uczucie? A gdy wszystko się kurwa skończyło, trafiłem — wskazał palcami wskazującymi w ziemię pod jego stopami, mając ręce nieznacznie wyciągnięte przed siebie — tutaj. Nawet nie wiem. Co to kurwa za miejsce i do czego służy, może ty wiesz, Sol, co? Jak wiesz to mi powiedz. Nie zdzierżę, nawet po śmierci, tego, że całe życie mnie się okłamuje i trzyma prawdę z daleka ode mnie.
Sol zmienił ułożenie nóg, pochylił głowę do przodu i pokręcił nią. Przetarł swoje krótko ostrzyżone, ciemne blond włosy i z cały czas miną skupioną i niemal wkurwioną, przeniósł wzrok ponownie na swojego wroga. Derek drapał się po karku, rozgarniając swoje kruczoczarne, przetłuszczone i pozlepiane włosy, odbijające swoją połyskującą powierzchnią czerwień reflektorów za Solem.
— Czemu jesteś przekonania, że nie żyjesz?
— A jak ci się wydaje, że co to jest? Nawet w Czarnobylu jest ładniej niż w tym miejscu. Myślisz, że co to jest, co to za maszyny, co one robią? Siedzę tutaj już kilkanaście godzin bez celu i nie mam pojęcia, co mam ze sobą zrobić. Czy tak wygląda piekło?
— To nie zupełnie piekło.
— Ty coś wiesz prawda? Do cholery powiedz mi! To dzięki tobie tu się znalazłem.
— To miejsce zwane Sjenovit.
— Skąd tyle do cholery wiesz, i co to są te exhuma… Coś tam?
— Exhumantrixy. Jesteś jednym z nich, więc sam powinieneś wiedzieć najlepiej.
— Kurwa, nie pogrywaj ze mną Sol, jestem równie niemile zaskoczony jak ty, okazując się, że jestem kimś, kim nie spodziewałem się być. — Sol nie odpowiedział.
Nigdy nie zauważył u niego żadnych oznak zdradzających, że mógł być on kimś innym niż tylko zwyczajnym przeciętnym, wrednym, ludzkim skurwysynem i złodziejem, których jest na świecie pełno. Derek cały czas chodził w te i w tamte, zdenerwowany i przeklinał swoją sytuację jak i to, że cholernie chciało mu się palić. Zapatrzył się w Sola wbijając w niego wzrok i przeżuwając w ustach własny język, będący nawykiem, którego nie pozbył się nawet po śmierci.
— Skoro ty tu jesteś, może oznaczać tylko to, że także jesteś Exhumantrixem, jak i to, że tak jak ja jesteś martwy.
— Nie jestem martwy. Ja, nie przypominam sobie, żebym umarł. Położyłem się po prostu spać, a w którymś momencie, nie wiem kiedy, po prostu zaczęły się pojawiać obrazy, jeden po drugim, scalające się w jakąś treść, która przywiodła mnie aż tutaj. Poza tym wiem na pewno, że nie jestem Exhumantrixem — Derek nie krył rozbawienia, jak i tego, że wyczuwał w głosie Sola wahanie.
— Jasne, ja też byłem pewny w życiu wielu rzeczy… — Ale Sol już go nie słuchał. Zaczął się w owej chwili poważnie zastanawiać nad swoim położeniem.
— Pamiętam, że byłem z Beatrix — Sol spojrzał na Dereka, sprawdzając, czy ten usłyszał zbyt głośno wypowiedzianą myśl, momentalnie wbijając wzrok na powrót w ziemię.
— Mówiłem ci, to pewnie przez tą cholerną sukę. Do diabła.
Derek przysiadł na ziemi, olewając wszystko.
— Mogę być do cholery martwy, jednak miło by było gdyby ktoś łaskawie tu przyszedł i powiedział, o co chodzi, aż tu nagle zjawiasz się ty… — Derek przerwał, opierając brodę na zgiętej ręce i błyskawicznie analizował wszystko, próbując wyciągnąć jak najszybciej, jak najbardziej trafione wnioski.
— Zapuszczałeś się gdzieś w te tereny? Może trzeba gdzieś dojść w jakieś miejsce. Może coś tu jest. Nie musi być koniecznie na widoku. Może w tych słupach trakcji, albo w ziemi są jakieś drzwi. Łaziłeś gdziekolwiek?
— Nie do cholery. Przestań mnie wypytywać.
Obydwoje, każdy zapatrzony w swoim kierunku, próbował na swój sposób wytłumaczyć swoje położenie i wymyślić sposób, na wydostanie się stąd. Sol, nie wiedząc, w jaki sposób się tu znalazł, nie potrafił wymyśleć żadnego sensownego wyjścia z sytuacji. Derek wyraźnie wytrącono wstał z ziemi jak wystrzelony ze sprężyny i zaczął iść w sobie tylko znanym kierunku.
— Ej, gdzie idziesz?
— Odlać się. — Rzucił — Nic nie mów. Też sądziłem, że po zgonie pozbędę się tego problemu, ale jak zwykle nie tyle życie, co sama śmierć mnie rozczarowała.
— Może tak naprawdę nie jesteśmy martwi?
— Co masz na myśli? Sądzisz, że mógłbym żyć i mając odcięty cholerny łeb? Nawet nie wiem, w jaki sposób mam go z powrotem i mogę mówić i oddychać mając tak dupną szramę na krtani. Boję się, że jak za mocno zarzucę głową, to mi odpadnie.
— Chodziło mi o to, że tak naprawdę jesteś Exhumantrixem, a one nie są tak do końca żywe.
Derek potarł swędzący nos.
— Pierdolę — rzucił i ruszył przed siebie — idę się przejść kawałek. Zaraz wracam.
— A idź — powiedział półgłosem tak by tamten go nie usłyszał. Już miał także przysiąść na ziemi, gdy przez niebo przeleciała ogromna błyskawica rozcinająca niebo rozpromienionym błyskiem, uderzając w jeden ze słupów przypominający krzyż w kształcie litery T. Na horyzoncie pojawiły się iskry, zarażające kolejne słupy, mknąc po liniach, aż do wyciszenia.
— Jak tu wytrzymać? — Spytał sam siebie i uśmiechnął się głupim żartem, gdy w następnej chwili usłyszał krzyk Dereka nawołującego jego imię. Sol poderwał się i pobiegł ostrożnie w jego kierunku i przystanął patrząc na niego zaaferowanego czymś wyraźnie.
— Patrz — wskazał jakiś punkt na horyzoncie. Sol miał zbyt słaby wzrok by wyłapać szczegóły tego, na co w zasadzie patrzył. Powinien nosić okulary, ale przeszkadzały mu, na co dzień jak i w pracy, którą niepisanym prawem porzucił. Gdy rozsunęły się poły czarnego dymu z linii horyzontu, Sol nie mógł uwierzyć własnym oczom. Od rozpoznał ze znacznej odległości znajome miejsce. Antykwariat „Relikt”.
Stali przez chwilę zaaferowani obrazem.
— Sądzisz, że on tam naprawdę jest?
— Sugerujesz, że to fatamorgana? Nie sądzę, skoro tam jest i widzimy ten sklep, to znaczy, że musi tam być. Zresztą, nie mamy chyba zbyt wielu alternatyw. Nie widziałeś go tu wcześniej?
Derek rzucił się pędem przez pole biegnąc po ubitych kablach, nie zważając na fakt, że może się niezwykle łatwo przez nie przewrócić. O tyle ile było to możliwe, Sol próbował dotrzymać mu tempa, ale w stosunku do Dereka, był znaczenie ostrożniejszy, wierząc święcie, że pomimo jego położenia, na fakcie jest on wciąż żywy, choć w dalszym ciągu nie potrafił wytłumaczyć sobie tego, czym był ów świat i jak się w nim znalazł.
Derek nie czekając na niego chwycił za klamkę, okrzykiem radości wyraził dosadnie spełnienie jego oczekiwań. Minęła minuty, zanim Sol chwycił za zatrzaśniętą klamkę, stawiającą opór. Stanął przed nimi i zastukał kilkanaście razy w szybę nawołując Dereka by ten go wpuścił. Uderzył jeszcze kilka razy, ale Derek nie odzywał się. Odsunął się krok do tyłu rozważając kwestię obejścia obiektu dookoła. Drzwi mimowolnie jednak otworzyły się same rozpościerając przed nim antyczny zapach martwych pomieszczeń zachęcających go swoją mocą do wkroczenia w swoje wnętrze.
Niepewnie, kopnięciem otworzył drzwi, nie chcąc przekraczać progu pomieszczenia. Z oddali słyszał zniekształcone głosy, z których jeden, był niemal pewien, że należy do Dereka. Był jednak zbyt przerażony intonacją jego głosu, by powziąć jakiekolwiek kroki.
— Ale ja cię nie znam. Nic nie zrobiłem!
— Właśnie, dlatego spotyka cię kara. Właśnie dlatego, że nic nie zrobiłeś.
— To nie ja, to był on, to Sol! To jego wina.
Słysząc to Sol zrobił krok do tyłu, przerażony był w pełnej gotowości by rzucić się do ucieczki, w którymkolwiek kierunku. Przed nim z ciemności pojawiła się sylwetka Dereka.
— Derek? — Spytał niepewnie. — To ty? Co się dzieje?
— Co się dzieje? — Spytał i zatrzymał się stojąc w cieniu, na tyle by ten go widział, ale nie na tyle by dostrzec coś więcej. Derek wypowiedział tylko jedno słowo, które zmroziło Sola do tego stopnia, że nie mógł się poruszyć.
— Sodomasakrum. — Powiedział, przechylając głowę w bok i wbijając w niego swoje oczy. Minęła chwila zanim Sol doszedł do siebie jakby po usłyszeniu magicznego zaklęcia, które uniemożliwiło mu jakiekolwiek racjonalne zebranie myśli.
— Derek, co to jest? Co to jest Sodomasakrum? Powiedz mi, muszę to wiedzieć. Czy tak nazywa się to miejsce, w którym jesteśmy? Czy tak?
— Nie, Sodomasakrum, to istota Sadomasakry.
— Nie rozumiem.
— Sodomasakrum jest o świecie, który widzimy, na co dzień. Opowiada o tym, że nie wszystko jest takie, jakie się wydaje, że istnieje życie po śmierci, że nie jesteśmy sami, nie tyle we wszechświecie, ile tu na ziemi. Mówi o tym, że mity i legendy są prawdziwe a demony i bogowie są realne i żyją między nami. Jak i też mówi, że istnieje prawdziwe podziemne miasto, i że koszmary mogą stać się rzeczywistością. Wiem gdzie jesteśmy Sol. To kraina, w której rządzą ci, którzy obiecali przed śmiercią, że się zemszczą na swoich oprawcach. Teraz wiem, po co tu jestem Sol, wiem też, dlaczego ty także tu jesteś, i wiem też, że nie jesteś ostatni, podczas gdy ja jestem pierwszym, jedynym w swoim rodzaju. Nadarzyła się okazja. Dano mi szansę. Teraz wiem, co należy zrobić i co ja powinienem zrobić.
Sol dostrzegł czyjąś niewyraźną sylwetkę stojącą za Derekiem. Nie rozumiał niczego, co Derek do niego krzyczał. Sens się rozwiewał. Strach i ciemność uniemożliwiały mu jakiekolwiek rozeznanie się w tym, kim ta postać jest. Miał jedynie wyraźne poczucie tego, że on ją zna. Nie mógł się skupić ani zebrać myśli, przez dźwięki, które usilnie próbował zignorować. Coś wydawało się pękać. Sol nie mógł się zorientować, co się dzieje, coś jednak w nim, jakieś wewnętrzne drżenie nakazywało mu rzucić się do ucieczki i nie oglądać za siebie. Był on jednak zbyt sparaliżowany strachem by podjąć jakikolwiek ruch, a ciekawość nim targana, przytwierdzała go dodatkowo do podłoża, po którym niepewnie stąpał milimetrami w tył.
Dźwięki dochodzące z ciemności pobudzały wyobraźnię Sola, fałszując mu obraz, na który patrzył. Pewne jednak było, że Derek stojący przed nim przepoczwarza się w coś, czego istnienia nawet nie podejrzewał. Jego skóra pękała jak stara powłoka z gumy, przy każdym pęknięciu strzelając i wznosząc pył, który rozprzestrzeniał się wokół przeobrażającego się Dereka, rozświetlając jego nagą sylwetkę na parę sekund. Dostrzegł on wówczas, że Derek ściąga z siebie, nie ubranie, lecz skórę, którą cielesną powłokę odrzucał jak odzież, której miał już nigdy nie przyodziać. Jego kręgosłup rozrastał się w górę, przebijając się przez kark i rósł, aż do momentu, aż jego zakończenie zmniejszało się i ostrzyło, przypominając żądło. Podczas gdy z drugiej strony, wyrastając z kości ogonowej, stawało się prowizorycznym ogonem. Jego kręgosłup rozrastał się i deformował jego sylwetkę. Spomiędzy poszczególnych kręgów wyrastały przeźroczyste szpikulce niczym rybie ości, poruszające się z wolna, jak płatki rosiczki próbujące pochwycić domniemaną ofiarę. Żyły z opuszczonych rąk zmieniającego się wciąż Dereka, wypełzły i sunęły w stronę Sola jak węże, sinoniebieskie i krwawiące, jednak nie czerwienią, lecz białą parującą toksyną, przed którą Sol próbował się obronić. Nie miał zamiaru sprawdzać, jakie właściwości owa biała, gęsta ciecz posiada i co może spowodować w zetknięciu się z jego ciałem.
Przerażony, przestępując do tyłu z nogi na nogę, przy drugim kroku, stracił on równowagę, a sparaliżowany trwogą, nie potrafił podnieść się na nogi, w których stracił czucie. Oddychał nieregularnie i coraz szybciej paraliżowany lękiem, który jeszcze chwilę a zapanowałby nad nim do tego stopnia, że dostałby on ataku serca. Z paniki wyrwał go wielopłaszczyznowy śmiech Dereka, który już dawno przestał być osobą, którą znał.
— Spokojnie Sol, ach, nerwowy jak zwykle. — Twarz Dereka była rozciągnięta do tyłu. Jego oczy były skośne i zajmowały połowę twarzy, podobnie nos, oraz usta, skrywające znacznie większą ilość zębów, dodatkowo równych i zaostrzonych jak u rekina.
— Nie jesteś tu przypadkiem, jesteś tu bym mógł ci się odpłacić za to, że się tutaj znalazłem. Co więcej, jesteś tu, bym mógł zabić cię, śniącego i zająć twoje miejsce w chwili, gdy się przebudzisz, a przebudzenie twoje będzie równocześnie momentem twojej śmierci, i moich ponownych narodzin w twoim ciele.
Sol nie próbując się podnieść, na czworakach próbował przebiec przez pole plątaniny kabli, w które im dalej się zagłębiał, tym bardziej kable go pochwytywały. Nie wiedział jednak czy to przez własną nieudolność, czy też przez moc Dereka. Oplątywały jego ręce i nogi i unieruchamiały go w punkcie, gdzie nie mógł się poruszyć w którąkolwiek stronę. Derek natomiast zbliżał się do niego, nie dotykając ziemi. Kręgosłup owijał nogi, głowę i tors właściciela, zmieniając kompletnie swoją postać.
— Waleczny do samego końca, nawet do momentu, gdy nie ma żadnej szansy — jego głos stawał się ciemniejszy i niższy z każdym wypowiedzianym słowem. Kręgosłup wbijał mu się w mięśnie i czaszkę przypominając implanty, przebijające się spod jego ciała kolcami. — Staję się czymś nowym Sol. Wiesz, że nie tutaj po domniemanej śmierci jest moje miejsce. Właściwie powinienem ci podziękować. Właśnie wiedza wpływa w moją krew bezpośrednio z łona tej ziemi. Jestem pierwszym Exhumantrixem zabitym za pomocą Świętego Sztyletu, co za tym idzie, pierwszym Exhumantrixem Transformatorem. — Derek rozpostarł ramiona na boki, a z jego mięsistego, krwawiącego białym śluzem rozrywanego torsu, wydobywały się metaliczne części, płynne i zmieniające kształty. Kable wokół ramion i nóg Sola zaciskały się. Z piersi Dereka wraz z licznymi dymiącymi wiertłami ukazywały się jak wyrzeźbione twarze niemowląt z zamkniętymi oczami. Otwierając usta jak do pierwotnego krzyku towarzyszącego przy narodzinach. Wypływał roztopiony asfalt, jak flegma, ściekając wzdłuż ciała Dereka.
Nie miał wątpliwości, że wszystko, co mówił Derek było prawdą. Stał się on najbardziej przerażającym i obłąkanym Exhumantrixem spośród wszystkich z gatunku. Tym bardziej nie mógł pozwolić na to by ten go zgładził i przedostał się do świata jawy, będąc dodatkowo ukryty w jego ciele.
— Nie praw sobie wyrzutów Sol, za chwilę nie będzie to miało jakiegokolwiek znaczenia, za czyją sprawą powstałem. Powinieneś się radować, będziesz moją pierwszą strawą, dającą mi moc na bardzo długi okres czasu. Nic tak nie posila i nie daje człowiekowi satysfakcji i siły jak coś tak błahego i trywialnego jak zemsta.
Z ciała jak pasożytujące pijawki wyrastały liczne wiertła i noże przebijające się przez oczy prowizorycznych niemowląt metalu, będące coraz bliżej Sola. Im bliżej były, tym więcej wierteł wyrastało z jego ciała, przebijając je w każdym dowolnym punkcie na jego ciele, wyrastając niemalże z każdego możliwego miejsca. Wiertła wydłużały się jak członki podczas erekcji i mknęły w stronę wierzgającego ciała Sola, usilnie próbującego się wydostać z oplatających go kabli. Sol widział tylko liczne wiertła, coraz głośniejsze i bliższe jego ciała, całkowicie zagłuszające jego krzyk zdzierający mu gardło do krwi.
2
Matka Diminutivum i towarzysząca jej Beatrix, dokonywała ostatnich obrzędów.
— Właściwie to, po co jest nam potrzebny? — Spytała Beatrix. — Powinniśmy go odesłać z powrotem do Ohlau, póki nie wie jeszcze za dużo, a po przebudzeniu będzie mógł uwierzyć, w co tylko zechce.
— Właśnie po przebudzeniu. Trzeba było o tym pomyśleć wcześniej, zanim pierwszy raz usnął.
— Stało się. Nie rozumiem jednak, dlaczego tyle mu opowiedziałaś, o nas, o Nija, o wszystkim w zasadzie.
— Sądziłam, że ci na nim zależy.
— Nie rozumiem.
— Widząc ciebie jak na niego patrzysz, powstrzymałam się od jakichkolwiek komentarzy i przestrzeganiu cię, kolejny raz, przed kolejnym niefortunnym związkiem.
— To nie może być jedyny powód. To coś z jego krwią, prawda? Gdy poddałaś ją badaniom, wtedy podjęłaś sama decyzję. O co chodzi?
— Tak czy inaczej, znając ludzi, zwłaszcza takich jak on, pewnie wróciłby tu jeszcze tego samego dnia, usilnie próbując dostać odpowiedzi na swoje błahe pytania. Ja udzieliłam mu tylko tych odpowiedzi, które powinien poznać.
— Dalej mi nie odpowiedziałaś na moje pytania. Dlaczego unikasz odpowiedzi? Co przede mną ukrywasz?
— Skończone! — Przerwała okrzykiem Matka Diminutivum.
— Naprawdę?! W końcu! — Beatrix wstała i pochyliła się nad płótnem otoczonym świeczkami pod ołtarzem, stojącym na samym środku pokoju. — Mogę ją już zobaczyć?
— Jeszcze nie. Cierpliwości. To już nie potrwa długo. Idź lepiej sprawdź, co u twojego Alvaro.
— Daj spokój, co ty od niego chcesz? Pewnie jeszcze śpi.
Wtedy rozmowę przerwał przerażający ryk przebijający się pewnie przez wszystkie pomieszczenia budynku Panteonu. Beatrix otworzyła szeroko oczy zszokowana trwożnym krzykiem, który ją sparaliżował. Matka Diminutivum wyraźnie rozbawiona miną Beatrix rzuciła ironicznie.
— Powiedziałam, żebyś poszła…
— Dobra, już, stara, skończ.
Beatrix posłała Matce wyraźnie zezłoszczone spojrzenie i momentalnie rzuciła się na korytarz z takim impetem, że wpadła w poślizg i o mało, co nie wyrżnęła w ścianę.
*
Sol leżał pół nagi na podłodze zaplątany w pościel. Dopiero po chwili dotarło do niego gdzie się znajduje i dlaczego. Wiercenie i wibracje wierteł, które były ostatnim elementem wyniesionym ze snu, a które słyszał nadal, wyraźnie spowalniały, aż zupełnie ucichły. Nerwowe pukanie do drzwi jego pokoju w następnej chwili, ponownie podniosło mu ciśnienie. Patrzył w przerażeniu na drzwi przez kilka sekund zanim zdobył się na odpowiedź łamiącym się głosem. Do pokoju wszedł wyraźnie przestraszony starszy mężczyzna w roboczym stroju z wiertarką w dłoni, łypiący na niego spod okularów. Sol był równie zaskoczony jego widokiem, podobnie jak on nim, zapatrzonym w dymiące jeszcze wiertło.
Zanim jednak któryś z nich zdążył się odezwać, do pokoju wparowała Beatrix, przeciskająca się obok masywnej postaci robotnika, by jak najszybciej dolecieć do leżącego przy łóżku Sola, którego objęła. Mężczyzna wyłapał spojrzenie i nieznaczne kiwnięcie dziewczyny, że sytuacja została opanowana i momentalnie wycofał się z pomieszczenia, dopiero teraz skrępowany sytuacją, zamykając za sobą drzwi.
Dopiero po ich zatrzaśnięciu, Beatrix oderwała się od spoconego Sola, który cały dygotał ze strachu i nie mógł wykrztusić z siebie żadnego słowa.
— Spokojnie — uspokoiła go Beatrix — to tylko robotnik, pracował za ścianą.
— Ja… Miałem sen, o Drzewie, Raji o Sjenovicie… Derek! On, on… On próbuje wrócić! Był ekshumantrixem, ja…
— Spokojnie Sol, uspokój się. Zaraz wszystko mi opowiesz. Wstań i usiądź na łóżku.
Sol targany dreszczami wykonał prośbę Beatrix i nie czekając ani chwili dłużej zaczął opowiadać wszystko, co tylko pamiętał ze snu, głównie skupiając swoją opowieść na Derku, świecie, w którym się znalazł, o swoich przemyśleniach i antykwariacie. Jedynie bał się, że wyjaśnienia Beatrix będą albo niewystarczające, albo nie będzie wyjaśnić czegokolwiek.
— Posłuchaj Sol, to, czego doświadczyłeś, ten sen, to w zasadzie nie był sen. Było to pewnego rodzaju przeniesienie, podróż twojego umysłu w zaświaty, w faktycznym znaczeniu. Nie była to prawda, jednocześnie nie był to sen. Dzieję się to zawsze wtedy, gdy ktoś spoza miasta, taki jak ty, spędza pierwszą noc w Nija. Przebywanie w tym miejscu nie jest niebezpieczne, a tego rodzaju sen, nie może zrobić absolutnie niczego śpiącemu, ani w sensie fizycznym ani psychicznym, od tego momentu.
— Od tego momentu? Co masz na myśli?
— Że jeżeli coś miało się stać złego, to mogło się stać tylko podczas tego pierwszego snu.
— Czyli, że gdyby on mnie dopadł, to to, co się stało, mogło…
— Tak. Jednak nic się nie stało.
— Skąd mam wiedzieć, że nie? Do diabła! Sen skończył się na tym, że on mnie dopadł.
— Ale tak się nie stało, inaczej nie byłbyś teraz sobą prawda?
— Skąd mam wiedzieć! Kurwa. Może on we mnie teraz siedzi i specjalnie czeka, nie opanowując mnie, bym nie sprawiał takiego wrażenia.
— Podejrzewam, że coś takiego jest niemożliwe, a jeśli Derek próbuje faktycznie wrócić, to na pewno nie w ten sposób.
— Skąd ta pewność? Mówiłem ci przecież, czym się stał. Sama mówiłaś, że on jako exhumantrix nie powinien był nawet być w Sjenovicie, a on znalazł się tam tylko dlatego, że poderżnąłem mu gardło tym cholernym sztyletem. Kurwa. — Sol załamał się w tym momencie i zakrył twarz dłońmi. — To moja wina. Co ja zrobiłem. — Beatrix objęła go. — I czemu do chuja nikt mnie nie uprzedził.
— Jeśli chcesz być pewnym, że Derek nie wkroczył w twoje ciało, jest na to jeden sposób.
— Jaki? Au! Cholera — Nim się zorientował jego dłoń krwawiła czerwienią. Spojrzał na nią i wsadził sobie krwawiące miejsce do ust. — To niczego nie dowodzi.
— W przypadku opętania przez demona, złego ducha, boga, kogokolwiek, nie. Jednak w przypadku exhumantrixa, nie można tego nazwać opętaniem, lecz przejęciem ciała, a wtedy twoja krew momentalnie byłaby ich koloru, rozumiesz? Byłbyś nie człowiekiem, którego opętał demon, lecz Exhumantrixem, którego skóra służy tylko jako powłoka. Odzież.
— Jesteś tego pewna?
— Tak, jestem pewna. Nie mam zamiaru cię okłamywać w tej kwestii.
— Wiem, że mogłabyś, dla mojego i swojego dobra, gdyby test się nie powiódł.
— Są jeszcze inne sposoby. Skorzystamy z nich przy najbliższej okazji, by mieć całkowitą pewność. — Sol wziął głęboki oddech. — Cholera, po tym śnie, pewnie do końca życia nie uda mi się usnąć.
— Spokojnie. Przeniesienie zdarza się tylko podczas pierwszej nocy. Wtedy Nija pokazuje ci cząstkę prawdy o sobie a jednocześnie rzeczy, które dotyczą zarówno ciebie jak i je. Poza tym, następne sny, będą tylko snami. Możliwe, że będziesz znowu o tym śnił, jednak kolejne sny, nie będą już prawdą, tak jak w tym przypadku, a jeśli będą, to staną się coraz bardziej odległe.
— Czyli to, co mi się teraz rzekomo przyśniło było prawdą?
— Tak. Doświadczyłeś obecności Niji bezpośrednio. Raja i Sjenovit, są jakby Rajem i Piekłem, do którego trafiamy po śmierci, mieszczącymi się w Drzewie Życia, które jest bezpośrednim łącznikiem z Niją. Podobnie sny są łącznikiem z tymi dwoma zaświatami, gdzie Raja jest synonimem dobrego, a Sjenovit, złego snu, do których, jak już powiedziałam, trafiamy po śmierci.
— Pokurwione miejsce. Jak możecie tutaj żyć?
— Idzie się przyzwyczaić. Zresztą są gorsze rzeczy. Teraz wstawaj, ktoś chce cię zobaczyć.
— Zaraz, a co z Klausem? Jest uwięziony.
— Dla niego nic się nie da zrobić.
— Nie można go stamtąd uwolnić?
— Niestety.
— A Derek? Czy on?..
— Nie wiem. Prawdopodobnie nie, ale w jego przypadku, trudno mi cokolwiek powiedzieć.
Beatrix zapatrzyła się w jego twarz.
— Co się stało?
Beatrix pośliniła kciuk i lekko dotknęła skaleczenia na czole Sola, które miał od poprzedniego dnia, gdy Derek uderzył go jednym z artefaktów.
— Ta rana na czole, dziwne, że krwawi. Trzeba będzie ją opatrzeć.
Sol wstał i zaczął się ubierać zapatrując się w jesienne drzewa oświetlone słońcem za oknem.
— Która jest godzina?
— Już po trzynastej. — Sol uśmiechnął się. — Czemu się uśmiechasz?
— Przez tego robotnika. Napędził mi niezłego stracha, ale możliwe też, że uratował mi życie. — Wstał, żeby zapiąć pasek spodni i sięgnąć po koszulę. — Poza tym mam szczerą nadzieję, że dzisiaj zwiedzę, choć część miasta.
Odpowiedź Beatrix została przerwana ponownym natarczywym pukaniem tego dnia. W momencie, gdy Sol skończył się ubierać, Beatrix otworzyła drzwi wpuszczając postać, która przebiegła obok niej i rzuciła się na przerażonego Sola, który stracił równowagę i upadł na łóżko. Obezwładniony, szeroko uśmiechająca się Dolly, trzymała go niezwykle silnie za nadgarstki. Nim Sol zdążył powiedzieć cokolwiek, Dolly nachyliła się nad nim i pocałowała go czule w usta. Dopiero, gdy się od niego oderwała, on zaczął wierzgać skrępowany sytuacją, nie potrafiąc złożyć nawet prostego zdania.
Dolly zeszła z niego i stanęła obok swojej siostry, którą objęła ramieniem. Sol wolno prostował się nie wierząc własnym oczom.
— Ty przecież nie żyjesz.
— Myślisz, że dlaczego Beatrix tak cię wczoraj ponaglała z tym, żeby jak najszybciej dostać się do miasta?
— Nie kapuję.
— No cóż. Niektórzy mieszkańcy Nija, są w pewnym sensie nieśmiertelni, ale tylko wtedy, podobnie jak jest z naszymi zdolnościami, gdy jesteśmy na terenie miasta. Gdy jesteśmy poza nim, stajemy się w zasadzie ludźmi, których można zabić. Gdy to się staje, mamy kilka godzin, nieokreślony i nieznany czas, w którym musimy jak najszybciej wrócić do Nija gdzie w świętym miejscu lub miejscu kultu, którym może być nawet domowy ołtarz ku czci boga Nija, i odprawić krótki obrzęd nasączając ciało sokiem Drzewa Życia. Przy tym należy wymówić modlitwę, zaklęcie i czekać na regenerację ciała. Gdy po dwunastu godzinach od rozpoczęcia rytuału odrodzenia krwi przy użyciu kawałka świętego drzewa życia, ciało nie zmartwychwstaje, znaczy to, że za późno zostało przywiezione na teren miasta i za późno został wykonany obrzęd.
— Czy jeśli mi się coś stanie, ja także będę mógł w taki sposób…
— Nie, ponieważ nie jesteś Nijiczykiem, lecz człowiekiem.
— W moim śnie piłem sok drzewa życia.
W tym momencie na twarzach obydwu sióstr pojawiło się wyraźne zaskoczenie, po którym ukradkiem wymieniły spojrzenia.
— Co to oznacza? Że jestem jednym z was?
Beatrix niepewnie odpowiedziała.
— Może to nic nie oznaczać, chociaż możliwe, że był to znak, że możesz zakosztować krwi świętego drzewa i stać się jednym z nas. Jednak może to być równie dobrze tylko sen, a gdy napijesz się jego soku, umrzesz.
— Więc może sobie odpuszczę.
W tym momencie stojąca nieokreśloną chwilę Matka Diminutivum, odezwała się, skupiając tym samym wzrok wszystkich obecnych.
— Jakiego koloru była krew Świętego Drzewa w twoim śnie? Soki drzewa.
Sol dopiero po chwili odpowiedział.
— Zie… zielona. Była zielona. — Próbował wyłapać, z jaką reakcją zostanie przyjęta jego odpowiedź, ale żadna z nich nie dała po sobie niczego poznać.
— No cóż — rzekła Matka zmieniając ton rozmowy — chodźmy, zatem na obiad. Mam już dość na dzisiaj bycia lekarzem badającym umarłych, a podejrzewam, że nasz gość chciałby zobaczyć jeszcze dzisiaj miasto.
Sol uśmiechnął się nieznacznie na ową myśl, jak dziecko, które dostaje nagrodę za to, że przez cały dzień było grzeczne. Wszyscy podążyli za Matką Diminutivum, zanim Sol wyszedł spojrzał przelotnie na kuferek, w którym leżały od wczorajszej nocy artefakty.
— A co z tymi… — Zaczął skupiając wzrok wszystkich, ale tak naprawdę o reakcję Matki chodziło mu najbardziej.