Książkę tę dedykuję mojej rodzinie, dziękując za dobro i miłość.
Dziękuję Marcinowi W. z Frysztaka — za życzliwość i liczne inspiracje.
Dziękuję Agacie O. — za okazaną przyjaźń i wsparcie duchowe.
Dziękuję mojemu Aniołowi Stróżowi, który niestrudzenie podnosi mnie z kolan.
Najbardziej dziękuję Panu Bogu — za Jego nieskończoną Miłosierną Miłość, gdyż w niej wszystko, co najcenniejsze, jest zawarte.
Szósty zmysł
mam szósty zmysł
i siedem par oczu
czasem podwójnie pracowite ręce
nogi jak sarna dwie niby cztery
i czasem żadnego języka w gębie
świat mnie już dawno zagryzł zaszczekał
z nim się układać mi nie po drodze
czasem zmysł szósty ciąży jak kamień
może dlatego od zmysłów odchodzę
wszystko wiruje wariuje wszystko
ziemia się kręci ja stąpam prosto
mówią że jestem zimna jak skała
a przecież jestem kwitnącą wiosną
nikt mnie nie widzi bo zwykle nie chcę
być więcej niźli czystym powietrzem
bujam się z sobą nocą i z rana
na szóstym zmyśle niepokonana
a może zmyślam niech ktoś mi powie
jam czarownica czy dobra wróżka
znów pewnym krokiem wchodzę do jutra
by za chwil kilka wiać na paluszkach
zwiewam wszak jestem czystym powietrzem
zmącić nie zdoła mnie świat na wpół zgnity
i szóstym zmysłem ścielę i kładę
pod własne nogi snów aksamity
Rzeczy
wszystkie te rzeczy
które spotykamy
w świecie wrzaskliwym
a nic nie znaczącym
służą nam jako
za ciasne kajdany
zbiorem są śmieci
zniewalających
wszystkie te rzeczy
cenę mają taką
jaką kamienie
na polu leżące
nie sposób zabrać
ich na drugą stronę
mnożą się wszędzie
nic są nie znaczące
wszystkie te rzeczy
których wciąż ktoś pragnie
bezmyślnie sądząc
że szczęście mu dadzą
zmieniają ludzi
w kukły niemyślące
i choć są niczym
są człowieka władzą
nie ma morału
każdy sam wybiera
na czym chce skupić
swoje własne życie
lecz kto wybierze
ducha a nie ciało
kiedyś odejdzie
w szczęściu i zachwycie
Dzisiaj
dzisiaj już chyba
nic nie napiszę
wiatr mnie kołysze
i cisza gra
znów obserwuję
i znowu słyszę
wartość niezmienną
co we mnie trwa
dzisiaj już chyba
nic nie napiszę
pomyślę dłużej
popatrzę w dal
smutek uderza
w duszy klawisze
samotność w senny
otula szal
Łezka
Czy myślisz o mnie ciepło w ten zimowy czas?
Czy w sercu choćby iskrę dla mnie małą masz?
Czy mógłbyś się rozżarzyć pod dotykiem mym?
Czy mogłoby się zdarzyć kilka miłych chwil?
Nim zasnę, składam sobie w myślach obraz twój,
lecz smutek mnie ogarnia, bo nie jesteś mój.
Chodź, scałuj moją łezkę — to dla ciebie lśni —
i zamień na kochanie wszystkie przyszłe dni.
Krzywdy
Nie pozwól, by krzywdy, które ci zadano,
puściły korzenie i wżarły się w serce,
bo wówczas chodzącą pozostaniesz raną
i słodkich owoców nie wydasz już więcej.
Te krzywdy, co spadły na ciebie jak ciernie,
rozpoznaj i przyjmij, a potem pożegnaj,
za sobą stań murem i kochaj najwierniej,
a łaski potrzebne u Boga wyjednaj.
Entuzjastycznie
Unoszę się ponad ziemię,
dziś nawet czas mnie nie ściga.
Włączone światło zielone,
choć żółte w głowie wciąż miga.
Entuzjazm dmucha mi w plecy
i lata za mną — szalony!
Choć z mroku w noc stale wpadam,
lot taki nie jest stracony.
Rozwijam skrzydła, a niech tam!
Mogę jak Ikar znów spadać.
Lecz nim uderzę o ziemię,
wszystkiemu sens umiem nadać.
Latania bać się nie będę
w burzy i nocy złowrogiej.
I innym skrzydła naprawię,
entuzjastycznie — bo mogę!
Przestań się gapić
Nie mam już siły do ciebie!
Patrzysz znów na mnie złowrogo,
mrużysz zielone oczyska.
Kogo chcesz zabić, no kogo?!
Uciekasz myślą przede mną,
słowem jak mieczem wojujesz.
A jednak sam na sam ze mną
niezmiennie dobrze się czujesz.
By znowu leżąc w pościeli,
karcić mnie, rugać i szydzić.
Jak można tak bardzo kochać,
by potem znów nienawidzić?
Żadnym ci wrogiem nie jestem,
czemu mnie kąsasz jak żmija?
Mówisz, że świat cię nie kocha —
czyja to wina, no czyja?!
Odejdź i zostaw mnie samą,
jeśli potrafisz — na zawsze.
Bez ciebie znów będę damą
i życie będzie łaskawsze.
Ale ty odejść nie możesz,
litujesz się, potem wkurzasz.
Miłością gorzką, bezpańską
raz trujesz, a raz odurzasz.
Dzisiaj wyrzucę lustra,
może przestaniesz się gapić.
Znowu się zacznę uśmiechać,
potem pójdziemy się napić…
Moja głowa
moja głowa nie jest neurotypowa
przylatują do niej ptaki kolorowe
śpiewają piosenki
prowadzą rozmowy
na gałęziach mózgu
rozpościerają skrzydła
oswojone
straszydła
uciekam przed tłumem
człowiekiem
co nie rozumie
pozwól nie patrzeć ci w oczy
nie podchodź za blisko
przede mną urwisko
a hałas i zgiełk
i pęd i gniew
tratują moje
wszystko
co dzień zbieram się
od nowa
ponad słowa składam
wypadam w tej grze źle
zatrzaśnięta we własnym śnie
gwałtownie spadam
maluję uśmiech
tworzę gest
żebyś miał w tym
sens
uciec chcę
lecz nie mam gdzie
się schować
w neurotypowych ogrodach
z koszmarnych snów
twoja piękna
codzienność
to mój
najgorszy
wróg
Cienie
Nie dziwi to, że dobrego
złe rzeczy spotykają.
Wszak cienie, by zaistnieć,
słońca szukają.
Ślady
nie chcę zostawiać
po sobie śladów
tylko przelecieć
jak ciepły wietrzyk
musnąć subtelnie
ten ziemski padół
napoić kroplą
jak letni deszczyk
nie chcę zostawiać
śladów — nie trzeba
odciskać siebie
to bez znaczenia
lepiej doraźnie
być kromką chleba
niczego sobą
nie pragnę zmieniać
na cóż te ślady
wszystko przeminie
tylko wspomnieniem
mogę powrócić
a nawet kiedy
wspomnienie zginie
nie mam zamiaru
się przez to smucić
W zachwycie
W błękicie swoich oczu
niczego już nie widzisz
i dłonie masz spracowane,
chowasz je, bo się wstydzisz.
Zgarbioną masz sylwetkę,
oblicze wielce zmęczone,
lustro omijasz łukiem,
ubrania na tobie znoszone.
Spoglądam na ciebie bacznie,
serce otwieram szerzej,
w oczach masz całe niebo,
tak piękne — aż nie wierzę!
Dłonie, które tak chowasz,
narzędziem są miłości,
zgarbiona twoja sylwetka
jest niczym symbol wdzięczności.
Twarz okrutnie zmęczoną
wytrwałość wymalowała,
życie cię nie głaskało,
dziś jesteś twardy jak skała.
Więc oprzeć się można o ciebie,
przytulić dłoń do twej twarzy,
zatopić w błękicie źrenic,
o jasnej duszy rozmarzyć.
I nawet kiedy upadniesz,
bo ciemność przytłoczy twe życie,
ja zawsze dostrzegę twe piękno
i nie ustanę w zachwycie.
***
Widzę Cię w polnych kwiatach,
czuję w wiatru powiewach.
Wypełniasz mnie Słowem w Kościele,
pocieszasz w ptaków śpiewach.
Znajduję Cię w dziecka oczach,
w obłokach, co mkną po niebie.
Dziś proszę za nasze serca —
niech będą otwarte na Ciebie.
Mamo…
Nie mam już dzisiaj
gdzie do Ciebie pójść
i nic mi już nie napiszesz.
Chociaż tak czekam
i dzwonić chcę wciąż,
to Ciebie już nie usłyszę.
Tak mi zniknęłaś,
nigdzie Cię nie ma
z uporczywością okrutną.
Lecz wypatruję
i nasłuchuję,
może pojawisz się jutro…
Wybacz mi, mamo,
bardzo mi ciężko,
zawsze tu byłaś i blisko.
Nagle po cichu
gdzieś odpłynęłaś,
tęsknota zabija wszystko.
Ale iść muszę
drogą samotną,
ciągle na klęczki upadam.
Ty gdzieś w niebiosach,
w wiecznej radości,
ja świat na nowo układam.
Przepraszam, mamo,
że wciąż zastygam,
paląc Ci świeczki na grobie.
Uwierzyć trudno,
bo pełnią żyłaś,
pustka została po Tobie.
I dzień, i w nocy
łzy ciężkie płyną,
by drążyć w sercu jak w skale.
Pędzą tygodnie,
lecą miesiące,
a czas nie leczy mnie wcale.
Może już nie chcę
odpychać bólu,
skoro najwierniej trwa ze mną.
Lecz wszystko Bogu
oddaję, wierząc,
że nie jest nadaremno.
Czasu coraz mniej
Tyle już czasu było mi dane
i tyle win zapomnianych,
a ja się ciągle budzę nad ranem
i błądzę w mrokach nieznanych.
I nie potrafię siebie zrozumieć
i tego, że ciągle błądzę,
że mówię, kiedy wypada milczeć,
i kocham mniej, niźli sądzę.
Ile mi jeszcze zostało dane
szans oraz dni na naukę —
nie wiem, o czyny swoje niemądre
jak kruche szkło wciąż się tłukę.
A przecież przyjdzie dzień niczym złodziej,
pęknę jak bańka mydlana
i żadna siła mnie nie poskłada,
odlecę do domu Pana.
A Pan mnie będzie sądził z miłości
nie spyta: „jesteś gotowa?”.
Czy będę wówczas dumna i piękna,
czy też ze wstydu się schowam?
Czasu mi raczej mało zostało,
tak jak każdemu na ziemi.
Oby nas tylko Bóg miłosierny
przyjął z wadami naszymi…
Człowiek pies
głowy spuszczone
w ukłonie
dla bożka smartfona
mózg pada wzrok siada
dusza kona
człowiek pies
na smyczy demona
węszy nowe strony
jakieś wiadomości
słodkie polubienia
psie radości
diabeł rzuca ochłapy
kości z sieci
człowiek pies na to leci
nie zostanie w tyle
mnóstwa uciech na chwilę
nie zostawi
bawi się aż dławi
smakuje
ogólnie świetnie się czuje
i wszystko byłoby dobrze
lecz jest złem
gdy człowiek
staje się diabła psem
Czekam na ciebie
czekam na ciebie
w ogrodzie pełnym snów
gdzie kwitną fiołki
fioletem pachnie raj
a ty mi przynieś
stokrotną czułość słów
bo ja dla ciebie
na dłoni serce mam
czekam na ciebie
w tym śnie się kończy świat
ty nawet nie wiesz
rok ósmy sterczę tu
więc chyba błądzisz
lub nie chcesz mnie już znać
chociaż ja byłam
tą perłą z twego snu
Opowieść o przyjaźni
słońce dziś zaszło za szybko
życie wygląda inaczej
pomiędzy żyć albo wypić
utknął przyjaciel i płacze
pomiędzy wczoraj a jutro
żadnego dzisiaj nie czuje
i co się stało po drodze
sam tego już nie pojmuje
bo przecież było tak lekko
uciekać w wódkę z problemem
bo przecież było tak prosto
w winie utopić cierpienie
sam diabeł kielich nadstawiał
gdy było nieznośnym życie
a gdy go złapał w swe szpony
bogiem mu stało się picie
zarzekał się że nie musi
jak zechce to przestać może
lecz nawet nie spostrzegł kiedy
na bocznym znalazł się torze
stamtąd już trudno powrócić
znajomi wciąż z niego szydzą
diabeł z uciechą się pastwi
w rodzinie go nienawidzą
obleśny pijak i wstrętny
nie ma pieniędzy honoru
a mógł mieć tak piękną przyszłość
nie wróci z bocznego toru
tak ludzie o nim gadali
brzydząc się wyciągnąć rękę
nie chcieli zobaczyć tego
że w gorszą go pchają udrękę
mój przyjacielu kochany
wstań z kolan i podnieś głowę
choć życie ciężarem przygniotło
Bóg sprawi że będzie nowe
obejmę ciebie modlitwą
nie puszczę na dno z demonem
a chociażbyś troski mej nie chciał
tym większą dobrocią zapłonę
przyniosę ci dobre słowo
i ciepłej zupy naleję
utulę cię całą sobą
i niech świat ze mnie się śmieje
bo przyjaźń nie kończy się wtedy
gdy zło chce zniszczyć człowieka
bo przyjaźń dał Bóg nam po to
by dobrym być kochać nie zwlekać
Taki optymizm
Lipowa alejka
cała zjesienniała,
czarna, podła chmura
deszczem mnie zalała.
Znów nikt nie zobaczył,
żem zziębnięta, smutna,
włosy potargała
wichura okrutna.
Już chciałam zapłakać,
lecz się powstrzymałam,
zamknęłam swe oczy
i tęczę ujrzałam.
Deszcz z ubrania wyschnie,
uczesze się włosy,
kąpiel mnie ogrzeje,
narzekania dosyć.
Gdy do domu biegłam,
upadłam w błocisko,
pozdzierana, brudna,
płaczu znowu blisko.
A na horyzoncie
ni żywego ducha,
żałość mnie przygniata
i jesienna plucha.
Znów zamykam oczy,
widzę jasne światło,
błoto z kolan, łokci
obmyć będzie łatwo.
Pozdzierana skóra
kiedyś się zagoi
i jesień przeminie,
wszak się wiosny boi.
W życiu są jesienie,
upadki i słoty,
bywa i samotność,
bywa brak ochoty.
I łzy czasem płyną
gęste jak ulewa,
grzech czarny jak błoto
w duszy się przelewa.
Ale nic to wszystko,
nikłe to słabości,
bo na końcu czeka
Bóg pełen miłości.
Zawsze jest gotowy
nieba ci uchylić,
trzeba głowę podnieść,
warto się wysilić.
Taki miej optymizm,
zatroszcz się o niego,
a na twojej drodze
nie stanie nic złego.
A jeśli coś stanie,
ominiesz, przeskoczysz,
armaty uśmiechu
na złość złu wytoczysz.
Z takiego podejścia
czerp uciechę czystą.
Bóg na ciebie patrzy
i jest optymistą!
Lęk
Zamykam okna i drzwi —
i tak nie przyjdzie już nikt,
i tylko noc w progu śpi,
czeka, by zbić serca rytm.
Poduszka utkana z łez
i kołdra zimna jak bies
czekają wciąż stęsknione,
tulą, gdy we śnie tonę.
Lecz sen spokojny nie wraca,
w koszmarach zmysły zatracam
i nie wiem już — noc to czy dzień,
bo koszmar jest wierny jak cień.
Nie pytaj mnie, dokąd zmierzam,
bo lęk sekundy odmierza,
i nie patrz na mnie zdziwiony —
lęk został mi przydzielony.
Nie puści mnie, a ja jego
i nie ma nic wierniejszego
niż lęk karmiony troskami,
znienawidzony, oddany…
Jabłonka
Zgarbiona jabłonka
z mych dziecięcych lat
stoi niewzruszona,
choć ją zmęczył świat.
Karmiła mnie jabłkiem,
oparciem mi była,
gdy zdarłam kolano,
ze mną się smuciła.
Zgarbiona jabłonka
patrzyła z uśmiechem,
gdy śpiewałam głośno,
aż niosło się echem.
A kiedy motyle
goniłam z radością,
to ona listkami
machała z czułością.
Zgarbiona jabłonka
gałązką głaskała,
gdy byłam samotna,
to się przytulałam.
Czasem się wspinałam
i patrzyłam z góry
na dorosłych pośpiech
i świat ich ponury.
Zgarbiona jabłonka
ze mną pozostała,
siedzę czasem pod nią,
jakbym była mała.
Wspominamy razem
te minione lata,
pozostanę dzieckiem
aż do końca świata.
Niewinna ona, niewinny on
Na środku życia jego i jej
spoczywa w grobie miłość.
Odeszła cicho jak piękny sen,
jakby jej nigdy nie było.
Niewinna ona, niewinny on
długo ją mordowali.
A kiedy wreszcie przyszedł jej zgon,
winę na siebie zrzucali.
On to był winien jej samotności
i obowiązków nadmiernych.
A ona winna braku czułości
oraz posiłków mizernych.
I jeszcze innych grzechów i błędów
wyliczyć nie byli w stanie.
Więc postanowił on, może ona,
znaleźć piękniejsze kochanie.
Ale kochanie piękniejsze było
zbyt nieprawdziwe i krótkie.
Pod koniec życia oboje równo
pałali ogromnym smutkiem.
Dopiero wtedy przyszło olśnienie,
że miłość małżeńska zdradzona
nie tylko im żre jak rak sumienie,
lecz echem się niesie zhańbiona.
Co ręką Swoją Bóg błogosławi,
niech nikt nie niszczy swą ręką,
bo jego życie, rodziny, bliskich
stanie się podłą udręką.
I bywa czasem, że dzieci, wnuki
na drogę diabła wkraczają,
szukając pseudouciech, miłości,
i z piekła już nie wracają.
Pierwsze kochanie
Czy jeszcze pamiętasz
swoją pierwszą miłość
i to zakochanie
piękne jak wschód słońca?
Czy jeszcze wspominasz
to szaleństwo w sercu
i tę chwilę, która
miała trwać bez końca?
Czy myślisz czasami
o spojrzeniu w oczy
i o tym pragnieniu,
które się zrodziło?
I czy czujesz dotyk,
który dreszcz malował,
choć tak delikatny,
działał z wielką siłą?
A ten pocałunek
subtelny i słodki,
co tak nagle spoczął
na ustach zdziwionych?
Czy czasami wraca
w snach bajkowych, czystych,
w rozmyślaniach nocnych
niczym niezmąconych?
Jakby płatek róży,
motyl albo chmurka
spoczął na twych ustach
wcale nieproszony.
Już się nie powtórzył,
choć był idealny,
nigdy nie powrócił,
choć był wymarzony.
Więc nie zapominaj
o tamtym kochaniu
i o pocałunku,
co pierwszy zagościł.
Wszak on sam, jedyny,
choć drżący i słaby,
utorował dalszą
drogę do miłości.
Końca nie ma
Wczoraj tuliłam Ciebie do serca,
a dzisiaj tylko patrzę z daleka.
Powiedz mi, synku: czemu się smucisz,
czemu od dawna na nic nie czekasz?
Drapiesz tę ranę, gryziesz ją w sobie,
cierpisz, a blizny żalem okładasz.
A kiedy wstajesz ostatkiem siły,
ból tak Ci ciąży, że znów upadasz.
Powiem Ci, synku — to niepotrzebne.
Ja ciągle jestem — bardziej, niż byłam.
Czuwam nad Tobą, kocham Cię, wspieram,