E-book
7.88
drukowana A5
33.95
Róże i błękity

Bezpłatny fragment - Róże i błękity

wiersze wybrane

Objętość:
140 str.
ISBN:
978-83-8414-136-6
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 33.95

Książkę tę dedykuję mojej rodzinie, dziękując za dobro i miłość.

Dziękuję Marcinowi W. z Frysztaka — za życzliwość i liczne inspiracje.

Dziękuję Agacie O. — za okazaną przyjaźń i wsparcie duchowe.

Dziękuję mojemu Aniołowi Stróżowi, który niestrudzenie podnosi mnie z kolan.

Najbardziej dziękuję Panu Bogu — za Jego nieskończoną Miłosierną Miłość, gdyż w niej wszystko, co najcenniejsze, jest zawarte.

Szósty zmysł

mam szósty zmysł

i siedem par oczu

czasem podwójnie pracowite ręce

nogi jak sarna dwie niby cztery

i czasem żadnego języka w gębie


świat mnie już dawno zagryzł zaszczekał

z nim się układać mi nie po drodze

czasem zmysł szósty ciąży jak kamień

może dlatego od zmysłów odchodzę


wszystko wiruje wariuje wszystko

ziemia się kręci ja stąpam prosto

mówią że jestem zimna jak skała

a przecież jestem kwitnącą wiosną


nikt mnie nie widzi bo zwykle nie chcę

być więcej niźli czystym powietrzem

bujam się z sobą nocą i z rana

na szóstym zmyśle niepokonana


a może zmyślam niech ktoś mi powie

jam czarownica czy dobra wróżka

znów pewnym krokiem wchodzę do jutra

by za chwil kilka wiać na paluszkach


zwiewam wszak jestem czystym powietrzem

zmącić nie zdoła mnie świat na wpół zgnity

i szóstym zmysłem ścielę i kładę

pod własne nogi snów aksamity

Rzeczy

wszystkie te rzeczy

które spotykamy

w świecie wrzaskliwym

a nic nie znaczącym

służą nam jako

za ciasne kajdany

zbiorem są śmieci

zniewalających


wszystkie te rzeczy

cenę mają taką

jaką kamienie

na polu leżące

nie sposób zabrać

ich na drugą stronę

mnożą się wszędzie

nic są nie znaczące


wszystkie te rzeczy

których wciąż ktoś pragnie

bezmyślnie sądząc

że szczęście mu dadzą

zmieniają ludzi

w kukły niemyślące

i choć są niczym

są człowieka władzą


nie ma morału

każdy sam wybiera

na czym chce skupić

swoje własne życie

lecz kto wybierze

ducha a nie ciało

kiedyś odejdzie

w szczęściu i zachwycie

Dzisiaj

dzisiaj już chyba

nic nie napiszę

wiatr mnie kołysze

i cisza gra

znów obserwuję

i znowu słyszę

wartość niezmienną

co we mnie trwa


dzisiaj już chyba

nic nie napiszę

pomyślę dłużej

popatrzę w dal

smutek uderza

w duszy klawisze

samotność w senny

otula szal

Łezka

Czy myślisz o mnie ciepło w ten zimowy czas?

Czy w sercu choćby iskrę dla mnie małą masz?

Czy mógłbyś się rozżarzyć pod dotykiem mym?

Czy mogłoby się zdarzyć kilka miłych chwil?


Nim zasnę, składam sobie w myślach obraz twój,

lecz smutek mnie ogarnia, bo nie jesteś mój.

Chodź, scałuj moją łezkę — to dla ciebie lśni —

i zamień na kochanie wszystkie przyszłe dni.

Krzywdy

Nie pozwól, by krzywdy, które ci zadano,

puściły korzenie i wżarły się w serce,

bo wówczas chodzącą pozostaniesz raną

i słodkich owoców nie wydasz już więcej.


Te krzywdy, co spadły na ciebie jak ciernie,

rozpoznaj i przyjmij, a potem pożegnaj,

za sobą stań murem i kochaj najwierniej,

a łaski potrzebne u Boga wyjednaj.

Entuzjastycznie

Unoszę się ponad ziemię,

dziś nawet czas mnie nie ściga.

Włączone światło zielone,

choć żółte w głowie wciąż miga.


Entuzjazm dmucha mi w plecy

i lata za mną — szalony!

Choć z mroku w noc stale wpadam,

lot taki nie jest stracony.


Rozwijam skrzydła, a niech tam!

Mogę jak Ikar znów spadać.

Lecz nim uderzę o ziemię,

wszystkiemu sens umiem nadać.


Latania bać się nie będę

w burzy i nocy złowrogiej.

I innym skrzydła naprawię,

entuzjastycznie — bo mogę!

Przestań się gapić

Nie mam już siły do ciebie!

Patrzysz znów na mnie złowrogo,

mrużysz zielone oczyska.

Kogo chcesz zabić, no kogo?!


Uciekasz myślą przede mną,

słowem jak mieczem wojujesz.

A jednak sam na sam ze mną

niezmiennie dobrze się czujesz.


By znowu leżąc w pościeli,

karcić mnie, rugać i szydzić.

Jak można tak bardzo kochać,

by potem znów nienawidzić?


Żadnym ci wrogiem nie jestem,

czemu mnie kąsasz jak żmija?

Mówisz, że świat cię nie kocha —

czyja to wina, no czyja?!


Odejdź i zostaw mnie samą,

jeśli potrafisz — na zawsze.

Bez ciebie znów będę damą

i życie będzie łaskawsze.


Ale ty odejść nie możesz,

litujesz się, potem wkurzasz.

Miłością gorzką, bezpańską

raz trujesz, a raz odurzasz.


Dzisiaj wyrzucę lustra,

może przestaniesz się gapić.

Znowu się zacznę uśmiechać,

potem pójdziemy się napić…

Moja głowa

moja głowa nie jest neurotypowa

przylatują do niej ptaki kolorowe

śpiewają piosenki

prowadzą rozmowy

na gałęziach mózgu

rozpościerają skrzydła

oswojone

straszydła


uciekam przed tłumem

człowiekiem

co nie rozumie

pozwól nie patrzeć ci w oczy

nie podchodź za blisko

przede mną urwisko

a hałas i zgiełk

i pęd i gniew

tratują moje

wszystko


co dzień zbieram się

od nowa

ponad słowa składam

wypadam w tej grze źle

zatrzaśnięta we własnym śnie

gwałtownie spadam

maluję uśmiech

tworzę gest

żebyś miał w tym

sens


uciec chcę

lecz nie mam gdzie

się schować

w neurotypowych ogrodach

z koszmarnych snów

twoja piękna

codzienność

to mój

najgorszy

wróg

Cienie

Nie dziwi to, że dobrego

złe rzeczy spotykają.

Wszak cienie, by zaistnieć,

słońca szukają.

Ślady

nie chcę zostawiać

po sobie śladów

tylko przelecieć

jak ciepły wietrzyk

musnąć subtelnie

ten ziemski padół

napoić kroplą

jak letni deszczyk


nie chcę zostawiać

śladów — nie trzeba

odciskać siebie

to bez znaczenia

lepiej doraźnie

być kromką chleba

niczego sobą

nie pragnę zmieniać


na cóż te ślady

wszystko przeminie

tylko wspomnieniem

mogę powrócić

a nawet kiedy

wspomnienie zginie

nie mam zamiaru

się przez to smucić

W zachwycie

W błękicie swoich oczu

niczego już nie widzisz

i dłonie masz spracowane,

chowasz je, bo się wstydzisz.


Zgarbioną masz sylwetkę,

oblicze wielce zmęczone,

lustro omijasz łukiem,

ubrania na tobie znoszone.


Spoglądam na ciebie bacznie,

serce otwieram szerzej,

w oczach masz całe niebo,

tak piękne — aż nie wierzę!


Dłonie, które tak chowasz,

narzędziem są miłości,

zgarbiona twoja sylwetka

jest niczym symbol wdzięczności.


Twarz okrutnie zmęczoną

wytrwałość wymalowała,

życie cię nie głaskało,

dziś jesteś twardy jak skała.


Więc oprzeć się można o ciebie,

przytulić dłoń do twej twarzy,

zatopić w błękicie źrenic,

o jasnej duszy rozmarzyć.


I nawet kiedy upadniesz,

bo ciemność przytłoczy twe życie,

ja zawsze dostrzegę twe piękno

i nie ustanę w zachwycie.

***

Widzę Cię w polnych kwiatach,

czuję w wiatru powiewach.

Wypełniasz mnie Słowem w Kościele,

pocieszasz w ptaków śpiewach.


Znajduję Cię w dziecka oczach,

w obłokach, co mkną po niebie.

Dziś proszę za nasze serca —

niech będą otwarte na Ciebie.

Mamo…

Nie mam już dzisiaj

gdzie do Ciebie pójść

i nic mi już nie napiszesz.

Chociaż tak czekam

i dzwonić chcę wciąż,

to Ciebie już nie usłyszę.


Tak mi zniknęłaś,

nigdzie Cię nie ma

z uporczywością okrutną.

Lecz wypatruję

i nasłuchuję,

może pojawisz się jutro…


Wybacz mi, mamo,

bardzo mi ciężko,

zawsze tu byłaś i blisko.

Nagle po cichu

gdzieś odpłynęłaś,

tęsknota zabija wszystko.


Ale iść muszę

drogą samotną,

ciągle na klęczki upadam.

Ty gdzieś w niebiosach,

w wiecznej radości,

ja świat na nowo układam.


Przepraszam, mamo,

że wciąż zastygam,

paląc Ci świeczki na grobie.

Uwierzyć trudno,

bo pełnią żyłaś,

pustka została po Tobie.


I dzień, i w nocy

łzy ciężkie płyną,

by drążyć w sercu jak w skale.

Pędzą tygodnie,

lecą miesiące,

a czas nie leczy mnie wcale.


Może już nie chcę

odpychać bólu,

skoro najwierniej trwa ze mną.

Lecz wszystko Bogu

oddaję, wierząc,

że nie jest nadaremno.

Czasu coraz mniej

Tyle już czasu było mi dane

i tyle win zapomnianych,

a ja się ciągle budzę nad ranem

i błądzę w mrokach nieznanych.


I nie potrafię siebie zrozumieć

i tego, że ciągle błądzę,

że mówię, kiedy wypada milczeć,

i kocham mniej, niźli sądzę.


Ile mi jeszcze zostało dane

szans oraz dni na naukę —

nie wiem, o czyny swoje niemądre

jak kruche szkło wciąż się tłukę.


A przecież przyjdzie dzień niczym złodziej,

pęknę jak bańka mydlana

i żadna siła mnie nie poskłada,

odlecę do domu Pana.


A Pan mnie będzie sądził z miłości

nie spyta: „jesteś gotowa?”.

Czy będę wówczas dumna i piękna,

czy też ze wstydu się schowam?


Czasu mi raczej mało zostało,

tak jak każdemu na ziemi.

Oby nas tylko Bóg miłosierny

przyjął z wadami naszymi…

Człowiek pies

głowy spuszczone

w ukłonie

dla bożka smartfona

mózg pada wzrok siada

dusza kona

człowiek pies

na smyczy demona

węszy nowe strony

jakieś wiadomości

słodkie polubienia

psie radości

diabeł rzuca ochłapy

kości z sieci

człowiek pies na to leci

nie zostanie w tyle

mnóstwa uciech na chwilę

nie zostawi

bawi się aż dławi

smakuje

ogólnie świetnie się czuje

i wszystko byłoby dobrze

lecz jest złem

gdy człowiek

staje się diabła psem

Czekam na ciebie

czekam na ciebie

w ogrodzie pełnym snów

gdzie kwitną fiołki

fioletem pachnie raj

a ty mi przynieś

stokrotną czułość słów

bo ja dla ciebie

na dłoni serce mam


czekam na ciebie

w tym śnie się kończy świat

ty nawet nie wiesz

rok ósmy sterczę tu

więc chyba błądzisz

lub nie chcesz mnie już znać

chociaż ja byłam

tą perłą z twego snu

Opowieść o przyjaźni

słońce dziś zaszło za szybko

życie wygląda inaczej

pomiędzy żyć albo wypić

utknął przyjaciel i płacze


pomiędzy wczoraj a jutro

żadnego dzisiaj nie czuje

i co się stało po drodze

sam tego już nie pojmuje


bo przecież było tak lekko

uciekać w wódkę z problemem

bo przecież było tak prosto

w winie utopić cierpienie


sam diabeł kielich nadstawiał

gdy było nieznośnym życie

a gdy go złapał w swe szpony

bogiem mu stało się picie


zarzekał się że nie musi

jak zechce to przestać może

lecz nawet nie spostrzegł kiedy

na bocznym znalazł się torze


stamtąd już trudno powrócić

znajomi wciąż z niego szydzą

diabeł z uciechą się pastwi

w rodzinie go nienawidzą


obleśny pijak i wstrętny

nie ma pieniędzy honoru

a mógł mieć tak piękną przyszłość

nie wróci z bocznego toru


tak ludzie o nim gadali

brzydząc się wyciągnąć rękę

nie chcieli zobaczyć tego

że w gorszą go pchają udrękę


mój przyjacielu kochany

wstań z kolan i podnieś głowę

choć życie ciężarem przygniotło

Bóg sprawi że będzie nowe


obejmę ciebie modlitwą

nie puszczę na dno z demonem

a chociażbyś troski mej nie chciał

tym większą dobrocią zapłonę


przyniosę ci dobre słowo

i ciepłej zupy naleję

utulę cię całą sobą

i niech świat ze mnie się śmieje


bo przyjaźń nie kończy się wtedy

gdy zło chce zniszczyć człowieka

bo przyjaźń dał Bóg nam po to

by dobrym być kochać nie zwlekać

Taki optymizm

Lipowa alejka

cała zjesienniała,

czarna, podła chmura

deszczem mnie zalała.

Znów nikt nie zobaczył,

żem zziębnięta, smutna,

włosy potargała

wichura okrutna.


Już chciałam zapłakać,

lecz się powstrzymałam,

zamknęłam swe oczy

i tęczę ujrzałam.

Deszcz z ubrania wyschnie,

uczesze się włosy,

kąpiel mnie ogrzeje,

narzekania dosyć.


Gdy do domu biegłam,

upadłam w błocisko,

pozdzierana, brudna,

płaczu znowu blisko.

A na horyzoncie

ni żywego ducha,

żałość mnie przygniata

i jesienna plucha.


Znów zamykam oczy,

widzę jasne światło,

błoto z kolan, łokci

obmyć będzie łatwo.

Pozdzierana skóra

kiedyś się zagoi

i jesień przeminie,

wszak się wiosny boi.


W życiu są jesienie,

upadki i słoty,

bywa i samotność,

bywa brak ochoty.

I łzy czasem płyną

gęste jak ulewa,

grzech czarny jak błoto

w duszy się przelewa.


Ale nic to wszystko,

nikłe to słabości,

bo na końcu czeka

Bóg pełen miłości.

Zawsze jest gotowy

nieba ci uchylić,

trzeba głowę podnieść,

warto się wysilić.


Taki miej optymizm,

zatroszcz się o niego,

a na twojej drodze

nie stanie nic złego.

A jeśli coś stanie,

ominiesz, przeskoczysz,

armaty uśmiechu

na złość złu wytoczysz.


Z takiego podejścia

czerp uciechę czystą.

Bóg na ciebie patrzy

i jest optymistą!

Lęk

Zamykam okna i drzwi —

i tak nie przyjdzie już nikt,

i tylko noc w progu śpi,

czeka, by zbić serca rytm.


Poduszka utkana z łez

i kołdra zimna jak bies

czekają wciąż stęsknione,

tulą, gdy we śnie tonę.


Lecz sen spokojny nie wraca,

w koszmarach zmysły zatracam

i nie wiem już — noc to czy dzień,

bo koszmar jest wierny jak cień.


Nie pytaj mnie, dokąd zmierzam,

bo lęk sekundy odmierza,

i nie patrz na mnie zdziwiony —

lęk został mi przydzielony.


Nie puści mnie, a ja jego

i nie ma nic wierniejszego

niż lęk karmiony troskami,

znienawidzony, oddany…

Jabłonka

Zgarbiona jabłonka

z mych dziecięcych lat

stoi niewzruszona,

choć ją zmęczył świat.


Karmiła mnie jabłkiem,

oparciem mi była,

gdy zdarłam kolano,

ze mną się smuciła.


Zgarbiona jabłonka

patrzyła z uśmiechem,

gdy śpiewałam głośno,

aż niosło się echem.


A kiedy motyle

goniłam z radością,

to ona listkami

machała z czułością.


Zgarbiona jabłonka

gałązką głaskała,

gdy byłam samotna,

to się przytulałam.


Czasem się wspinałam

i patrzyłam z góry

na dorosłych pośpiech

i świat ich ponury.


Zgarbiona jabłonka

ze mną pozostała,

siedzę czasem pod nią,

jakbym była mała.


Wspominamy razem

te minione lata,

pozostanę dzieckiem

aż do końca świata.

Niewinna ona, niewinny on

Na środku życia jego i jej

spoczywa w grobie miłość.

Odeszła cicho jak piękny sen,

jakby jej nigdy nie było.


Niewinna ona, niewinny on

długo ją mordowali.

A kiedy wreszcie przyszedł jej zgon,

winę na siebie zrzucali.


On to był winien jej samotności

i obowiązków nadmiernych.

A ona winna braku czułości

oraz posiłków mizernych.


I jeszcze innych grzechów i błędów

wyliczyć nie byli w stanie.

Więc postanowił on, może ona,

znaleźć piękniejsze kochanie.


Ale kochanie piękniejsze było

zbyt nieprawdziwe i krótkie.

Pod koniec życia oboje równo

pałali ogromnym smutkiem.


Dopiero wtedy przyszło olśnienie,

że miłość małżeńska zdradzona

nie tylko im żre jak rak sumienie,

lecz echem się niesie zhańbiona.


Co ręką Swoją Bóg błogosławi,

niech nikt nie niszczy swą ręką,

bo jego życie, rodziny, bliskich

stanie się podłą udręką.


I bywa czasem, że dzieci, wnuki

na drogę diabła wkraczają,

szukając pseudouciech, miłości,

i z piekła już nie wracają.

Pierwsze kochanie

Czy jeszcze pamiętasz

swoją pierwszą miłość

i to zakochanie

piękne jak wschód słońca?

Czy jeszcze wspominasz

to szaleństwo w sercu

i tę chwilę, która

miała trwać bez końca?


Czy myślisz czasami

o spojrzeniu w oczy

i o tym pragnieniu,

które się zrodziło?

I czy czujesz dotyk,

który dreszcz malował,

choć tak delikatny,

działał z wielką siłą?


A ten pocałunek

subtelny i słodki,

co tak nagle spoczął

na ustach zdziwionych?

Czy czasami wraca

w snach bajkowych, czystych,

w rozmyślaniach nocnych

niczym niezmąconych?


Jakby płatek róży,

motyl albo chmurka

spoczął na twych ustach

wcale nieproszony.

Już się nie powtórzył,

choć był idealny,

nigdy nie powrócił,

choć był wymarzony.


Więc nie zapominaj

o tamtym kochaniu

i o pocałunku,

co pierwszy zagościł.

Wszak on sam, jedyny,

choć drżący i słaby,

utorował dalszą

drogę do miłości.

Końca nie ma

Wczoraj tuliłam Ciebie do serca,

a dzisiaj tylko patrzę z daleka.

Powiedz mi, synku: czemu się smucisz,

czemu od dawna na nic nie czekasz?


Drapiesz tę ranę, gryziesz ją w sobie,

cierpisz, a blizny żalem okładasz.

A kiedy wstajesz ostatkiem siły,

ból tak Ci ciąży, że znów upadasz.


Powiem Ci, synku — to niepotrzebne.

Ja ciągle jestem — bardziej, niż byłam.

Czuwam nad Tobą, kocham Cię, wspieram,

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 33.95