E-book
1.47
drukowana A5
58.37
Rebeliant

Bezpłatny fragment - Rebeliant

limited exclusive edition


Objętość:
345 str.
ISBN:
978-83-8126-783-0
E-book
za 1.47
drukowana A5
za 58.37

„Jeżeli, daj Boże, Pana Boga nie ma, to chwała Bogu. Natomiast jeśli, nie daj Bóg, Pan Bóg jest, to niech nas ręka boska broni”.

— Jan Tadeusz Stanisławski —


1

czyli prolog
lub coś w ten deseń

Jest Bóg, do cholery jasnej, czy Boga nie ma? Ktoś kiedyś powiedział, że życie to dziwka. Jeśli to stwierdzenie ma coś z prawdy, to kim w takim razie jest człowiek? Czy przesadnym będzie w tym wypadku stwierdzenie, że człowiek jest alfonsem własnego życia? A może to Bóg jest alfonsem, a my jego ladacznicami w tym pełnym kurestwa burdelu, jakim jest świat? Czasami wydaje mi się, że my, ludzie, jesteśmy jakąś wyrafinowaną kpiną w świecie, nad którym brak jakiejkolwiek kontroli. Wojny religijne w imię Boga, wiara w Boga pod groźbą wojny. Bóg — wojna, wojna — Bóg. Mordercy, sadyści, zboczeńcy, dyrektorzy korporacji, dziwki, żołnierze, księża, Bóg. Źli czy dobrzy, bogaci czy biedni, zdrowi czy chorzy, rządzący czy rządzeni, co za różnica? I tak wszyscy kończą w ten sam sposób. A może wcale tak nie jest? Może wszystko jest zupełnie odwrotnie niż nam się wydaje? Może koniec jest dopiero początkiem i jakkolwiek niedorzecznie to brzmi, to jednak coś w tym jest. Boisz się życia? Daj spokój! Po śmierci będziesz miał jeszcze gorzej. Nie wierzysz? Hmm, ja też nie, ale jeśli się mylę, to obym żył wiecznie, bo jeśli Bóg istnieje, to uchowaj mnie Panie Boże. Dajmy na to, że życie każdego człowieka kończy się w jednakowy sposób, czyli śmiercią, po której musimy walczyć o lepsze na nowo, w takim razie kim lepiej być w nowym życiu, skoro już wiemy, jak wredne owe życie potrafi być? Żołnierzem, kurwą, lekarzem czy księdzem? A może Bogiem? Bohater niniejszej powieści może wydawać się wam wspaniałym człowiekiem, ale dla mnie jest on oszołomem, który nieświadomie miesza bezapelacyjną wiarę w Boga z chęcią uczynienia świata lepszym. Skoro Bóg jest najważniejszy, to nie kwestionuj jego pracy, bo czy może być coś lepszego niż porządek boski? Lecz skoro kwestionujesz, to znaczy, że nie podoba ci się ta jego praca. Zastanów się, czy Bóg, do którego modli się kilka miliardów ludzi i kilka razy więcej istot z poza naszej galaktyki (prawdopodobnie, oczywiście), nie jest przypadkiem dyktatorem z charakterem skurwysyna, któremu wydaje się, że wszystko mu wolno? Książka ta nie propaguje ateizmu, braku szacunku do jakiejkolwiek religii czy antyklerykalizmu. Nie ma celu obrazy uczuć religijnych kogokolwiek. Jest alternatywną historią religijnego człowieka, któremu wszystko się popierdoliło już od najmłodszych lat, a Bogowie pogorszyli tylko sprawę.

2

Marcin Zawadzki był księdzem. Młodym, przystojnym, trzydziestosześcioletnim kapłanem. Lecz nie takim zwykłym, pospolitym, jak większość znanych nam duszpasterzy. Ten młody, pełny zalet człowiek był inny, można by rzec i choć trudno w to uwierzyć, zupełnie inny od wszystkich pozostałych. Był człowiekiem uczciwym i dobrym, a przy tym mądrym i skromnym. Powszechnie szanowanym proboszczem parafii w Przygarach, gdzie miejscowa ludność kochała go ponad wszystko. Ale przecież nie zawsze tak było. Kim więc był wcześniej, zanim przywdział sutannę?

Marcin Zawadzki był jedynakiem i wywodził się z warszawskiej, zamożnej rodziny, w której matka, zagorzała ateistka, była wielce cenioną i szanowaną księgową w jednej z największych w Polsce kancelarii adwokackich, „LEGEM”. Ojciec zaś, również ateista, sprawował urząd dyrektora zarządzającego w Narodowym Banku. Z racji zajmowanych funkcji żyło im się lepiej, niż niejednemu w tym kraju. Od najmłodszych lat dostawał wszystko, czego zapragnął, a nawet więcej. Trudno dostępne w tamtych czasach zabawki wszelkiego rodzaju, leżały rozjebane po całym domu, kiedy inni jego rówieśnicy nie mieli bladego pojęcia, że takowe w ogóle istnieją. Kiedy koledzy zapieprzali w zimie z górki na butach i kawałkach plastiku z rozbitego wiadra, ukradzionego szkolnej woźnej, on szusował na swoich nowiutkich nartach rodzimej produkcji firmy Polsport. Kiedy koledzy grali w piłkę, którą związywali ze starych szmat, on rypał prawdziwą futbolówkę, przywiezioną przez ojca z NRD. Na Święta Bożego Narodzenia w ich domu zawsze stała prawdziwa choinka! Tak, cholerna prawdziwa choinka, nie sztuczna z rakotwórczego sztucznego tworzywa, którą skręcało się z trzech części, ale piękny, zielony, pachnący, kurewsko naturalny świerk, ozdobiony radzieckimi bańkami wszelakich kształtów, z niezliczoną ilością czechosłowackich, kolorowo migających światełek. Pod tą cholernie piękną choinką, co roku można było znaleźć mnóstwo prezentów. Ale nie tylko choinki można było tej rodzinie pozazdrościć, stoły suto zastawione, z egzotycznymi owocami prezentującymi się dumnie w towarzystwie ciast i ryb, sąsiadowały z wykwintnymi daniami, których składniki były trudno dostępnym towarem na polskim rynku. A nawet, jeśli trafiały na sklepowe półki, to trzeba było wystać w pierdolonych kolejkach kilka godzin, żeby na koniec dnia stwierdzić, że wszystko zostało wyprzedane. Takie to właśnie było życie w tamtych czasach, ale nie każdy o tym wiedział, bo takim choćby jak Zawadzcy, wszystko przychodziło łatwo, tanio i bez stania w przepoconych kolejkach, w których co drugi obywatel był zawodowym spekulantem. Pewnie zastanawiacie się po cholerę im była choinka, skoro byli ateistami, po cóż im te uginające się od wszelakiej dobroci stoły i masa prezentów. Cóż z tego, że Bóg był dla nich tak samo prawdziwy jak Miś Puchatek? A kto powiedział, że ateista nie może obchodzić świąt? Wyżerka, wódka, szampan, prezenty… Do dobrobytu łatwo się przyzwyczaić, nieprawdaż? A święta Bożego Narodzenia były dla państwa Zawadzkich kulminacją ich wystawnego życia. To był czas, kiedy mogli się pokazać przed wszystkimi, rodziną, znajomymi, sąsiadami. Dom pełen gości, mimo swych rozmiarów, pękał w szwach, a patrol milicji co godzinę przechodził przed domem, czuwając, aby broń Boże nikt nie zakłócił biesiadnikom szampańskiej zabawy. Skąd znowu ten patrol? A no stąd, że państwo Zawadzcy mieli wielu wpływowych przyjaciół, a ich wpływy sięgały nawet wysokich stanowisk KC PZPR.

Wakacje również były czymś wyjątkowym, lepszym niż u tego całego pospólstwa. Przede wszystkim kosztowały majątek. Państwo Zawadzcy starali się spędzać wczasy co roku w innym miejscu. Mazury, Bałtyk, Szczyrk, Jugosławia, Bułgaria, Rosja i wszędzie tam, gdzie zwykły, szary obywatel PRL-u pojechać nie mógł. Oczywiście za darmo, zakład pracy finansował wszystko w stu procentach i jeszcze dietę wypłacił, bo jakże by inaczej.

Marcin, jako dziecko był nielubiany przez swoich rówieśników, którzy nie bez powodu nazywali go chwalipiętą. Lubił on przechwalać się nowymi zabawkami, miejscami, w których bywał, a nawet sukcesami zawodowymi swoich rodziców, co doprowadzało do chorej zazdrości niemal wszystkich z jego otoczenia, nauczycieli z tego nie wyłączając. Pozycja społeczna, jaką zajmowali jego rodzice, pozwalała mu iść w życiu na przysłowiową łatwiznę, bo choć Marcinek nie był orłem w nauce, to przechodził z klasy do klasy z najlepszymi ocenami w szkole. To również nie podobało się jego rówieśnikom, którzy starali się bojkotować odmieńca na każdym kroku. Nikt nie chciał z nim siedzieć w ławce, więc siedział na każdej lekcji sam. W pierwszej ławce lewego rzędu pod oknami, tuż przed samym biurkiem. Na przerwach nikt z nim nie rozmawiał, wręcz wszyscy starali się go ignorować, a na lekcjach wychowania fizycznego, chłopcy najczęściej grywali w piłkę nożną i Marcin wybierany był wtedy do jednego ze składów zawsze na szarym końcu i stawiany najczęściej na pozycji bramkarza, a kiedy chłopców była nierówna ilość, sadzano go na ławce rezerwowej, na której siedział aż do dzwonka. Kiedy już jednak udało mu się stanąć między słupkami, chłopcy z przeciwnej drużyny zamiast myśleć wtedy o strzelaniu bramek, mieli w głowie tylko jedno, jak najmocniej uderzyć piłką w golkipera.

Jego sytuacja zmieniła się nieco kilka lat później, kiedy jako nastolatek rozpoczął naukę w liceum ogólnokształcącym. Nowe otoczenie, nowi znajomi i nowe zasady współistnienia pomogły mu się na chwilę odciąć od przeszłości szkoły podstawowej. Ale tylko na chwilę. Zwrócił wtedy na siebie uwagę wielu dziewcząt, dla których inteligencja Marcina nie miała wielkiego znaczenia, bo w tym wieku ważnym jest, aby chłopiec był przystojny, a im lepiej sytuowany, tym lepszą był partią dla płci pięknej. Miał wiele adoratorek, którym imponował jego status społeczny, co jeszcze bardziej zniechęciło do niego chłopców. Z niepohamowaną zazdrością dokuczali mu przy każdej nadarzającej się okazji, nienawidząc go z całego serca, choć prawdę mówiąc, sami nie wiedzieli dlaczego. Zdarzało się też, że obrywał po głowie zaraz po lekcjach, tracąc przy okazji buty, kurtkę i zawartość kieszeni. Dziewczęta miały jednak na niego inny punkt widzenia. Wysoki, przystojny i choć niepełnoletni, do szkoły jeździł samochodem. Tak, znów przydatne okazały się wpływy rodziców, ojciec interweniował w tej sprawie u jednego z prominentnych polityków. Kosztowało go to dość pokaźną sumę pieniędzy i decyzję kredytową na bardzo dogodnych warunkach. Marcin po czterech miesiącach intensywnych kursów, otrzymał prawo jazdy, a od ojca nowiutkiego Forda Granada, który na ulicach obskurnej Warszawy, wśród tych wszystkich małych i dużych Fiatów, Polonezów, Syren i Ład, wyróżniał się niczym różowa dupa koczkodana w Warszawskim ZOO. Dziewczęta kochały nie tyle gbura Marcina, ile jego pieniądze, samochód i markowe ciuchy. Tak, więc status społeczny zapewniał mu stałą popularność wśród płci przeciwnej oraz niezmienną niechęć płci tej samej.

Jak więc z rozpieszczonego dzieciaka, któremu nigdy niczego nie zabrakło, gbura, chama i prostaka, chwalipięty, chowanego pod kloszem maminsynka i znienawidzonego przez swoich rówieśników błazna, wyrósł mężczyzna, który postanowił zostać księdzem? Jak to się stało, że w wieku trzydziestu kilku lat ów ksiądz został najmłodszym w historii, ale też bardzo szanowanym, proboszczem, którego w jednej chwili pokochali wszyscy bez wyjątku? I wreszcie, co było powodem, że ksiądz o gołębim sercu przyczynił się do zagłady świata?

3

Cóż, wszystko zaczęło się 20 marca 1980 roku. Marcin miał wtedy siedemnaście lat i uczęszczał do trzeciej klasy Liceum Ogólnokształcącego na Mokotowie, mając w planach studia prawnicze. Tego dnia, państwo Zawadzcy, odpicowani odświętnie w drogie ubrania z Pewexu, wracali z urodzin Zawadzkiego Bogusława, brata Stefana Zawadzkiego, ojca Marcina. Bogusław Zawadzki był w tym czasie komendantem milicji w Gdańsku i miał w zwyczaju wyprawiać huczne urodziny, na które zapraszał tylko samych prominentnych gości. To była taka gruba świnia na państwowym wikcie, której wydawało się, że może wszystko i wszędzie. Komunistyczny prosiak bez choćby najmniejszych objawów kultury osobistej. Nawet siostra Zawadzkich, Elżbieta Zawadzka, po mężu Noworol, była na tych imprezach persona non grata. Pracowała jako woźna w szkole podstawowej na Bielanach, więc do prominentnych gości zaliczać się nie mogła. Nie pasowała do elity, składającej się z bankierów, polityków, czy generałów, więc Boguś notorycznie pomijał jej skromną osobę, mimo nalegań swego brata, Stefana. Raz nawet ojciec Marcina zabrał ją do Gdańska, ale kiedy Bogusław Zawadzki ujrzał starszą siostrę wysiadającą z samochodu Stefana, kazał ją niezwłocznie odwieźć na PKS, gdzie Elżbieta spędziła dwadzieścia godzin na mrozie, czekając na autobus relacji Gdańsk — Warszawa. Warto dodać, że w tym czasie skradziono jej podręczny bagaż i portfel z dokumentami. Pieniędzy tam akurat nie było żadnych, ale całe szczęście, że chociaż bilet miała schowany w cyckonoszu, między swoimi wielkimi wymionami, które w czasie kradzieży tak się spociły, że musiała wyciągać go bardzo delikatnie, aby nie porwać.

Właśnie kończyła się zima, która to już w listopadzie została okrzyknięta zimą stulecia. Mimo, iż miesiąc marzec zbliżał się ku końcowi, śnieg wciąż zalegał ulice, a temperatura potrafiła w nocy spadać nawet do minus dziesięciu stopni Celsjusza. Jak co roku, zima zaskoczyła drogowców i trzymała w tym zaskoczeniu aż do roztopów. W radiowej Trójce, początkujący spiker, niejaki Wojciech Mann, zapowiadał godzinę dziewiętnastą, słońce już dawno poszło spać, a w samochodzie, mimo iż było to auto zagraniczne, panował siarczysty ziąb. W pewnej chwili, około dwudziestu kilometrów od Warszawy, zdaje się, że w okolicach Nowego Dworu Mazowieckiego, zielony Opel, którym jechali Zawadzcy wpadł w poślizg. Ojciec Marcina był świetnym kierowcą, mającym za sobą dwadzieścia pięć lat bezwypadkowej jazdy, więc mimo wyrzucenia auta na pas przeciwny i odwrócenia go tyłem do przodu, zdołał zachować zimną krew i opanować samochód, zatrzymując go zanim grzmotnął w wielkie stare drzewa rosnące na poboczu jezdni. Matka Marcina, Zofia Zawadzka, oddychała ciężko, przerażona do granic możliwości, z oczami wielkimi ze strachu jak dwudziestozłotówki z wizerunkiem Nowotki. Ojciec sapał głośno niczym rozjuszony byk, komentując całe zdarzenie półgłosem, używając przy tym wysoce nieparlamentarnych słów, zaliczanych notabene przez wielu obywateli do najczystszej polszczyzny. Marcin odwrócił instynktownie głowę, spoglądając w tylną szybę samochodu. Jakieś dwie blade smugi światła nabierały na intensywności. Jego oczom ukazała się nagle wielka ciężarówka, która właśnie wyłoniła się zza zakrętu. Chciał krzyknąć, ostrzec o nadciągającym niebezpieczeństwie, ale jedyne, co mógł zrobić, to otworzyć usta, które zastygły mu w niemym krzyku przerażenia. Matka, która w tym czasie spojrzała we wsteczne lusterko, zdołała tylko wymamrotać dwa słowa…

— O kurwa.

Kierowca Jelcza, widząc na swoim pasie samochód w nietypowej jak na to miejsce pozycji, wcisnął gwałtownie pedał hamulca, lecz potężne cielsko auta zamiast wyhamować, sunęło nieruchomymi kołami po lodzie niczym ogromne, bezkonne sanie. Wszystko to trwało kilkanaście, może nawet tylko kilka sekund, lecz dla Marcina czas gwałtownie spowolnił. Gdyby bracia Wachowscy już w tamtych latach wpadli na pomysł Matrixa, to Marcin z pewnością czułby się w tamtej chwili jak pieprzony Neo. Wydawało mu się, iż olbrzymia ciężarówka zbliża się do niego bardzo powoli, był pewien, że może jeszcze uciec, wszyscy mogli. Wystarczyło sięgnąć ręką do klamki, nacisnąć ją i otworzyć drzwi. Wystarczyło wyskoczyć z tego cholernego niemieckiego auta na letnich oponach i można było dalej wieść beztroskie życie. Nikt jednak się nie ruszył. Ludzie strachem przemienieni w manekiny, które dzisiaj nazywamy crash-test dummies, niezdolne były do jakiejkolwiek reakcji na zbliżające się niebezpieczeństwo. Marcin, nie mogąc oderwać przerażonego wzroku od zbliżającego się potwora, drżał i pocił się jak krowa wleczona do rzeźni. Nie widział kierowcy, ale widział za to duże światła Jelcza, które z każdą sekundą zdawały się być coraz większe…

…Nastąpiło głuche uderzenie, potęgowane odgłosem wyginanej blachy i przerażającymi krzykami matki oraz skowytem setek świń, które przewoził kierowca Jelcza do ubojni. I pewnie by tam dojechały, dostając na miejscu kulkę w łeb, gdyby nie ten cholerny Opel Kadett w kolorze zielonej flegmy, który nie wiedzieć czemu znalazł się na ich drodze.

Tego wieczoru życie Marcina Zawadzkiego miało się wywrócić do góry nogami po raz pierwszy, lecz czego sam Marcin jeszcze nie wiedział, nie po raz ostatni.

4

— Jak się dzisiaj pan czuje, panie Marcinie? — zapytał dyżurny lekarz, podchodząc do łóżka, na którym leżała jedyna osoba, która przeżyła przerażający wypadek samochodowy z przed dwóch tygodni.

— Gdzie moi rodzice? — wydusił z siebie Marcin w odpowiedzi, rozglądając się wkoło z grymasem bólu na twarzy.

— Panie Marcinie — lekarz usiadł na białym, trzeszczącym, metalowym taborecie, stojącym przy łóżku, pamiętającym zapewne lata przedwojenne i złapał delikatnie pacjenta za posiniaczoną rękę — Rozmawialiśmy już na ten temat wiele razy, pańscy rodzice nie przeżyli wypadku. Przykro mi, ale musi się pan z tym pogodzić. Wiem, że to trudne…

Chłopiec wpatrywał się w lekarza, jakby nie rozumiał ani słowa. Zastanawiał się, o jakim „wielokrotnie” on pieprzy? Dopiero po czasie dotarło do niego, że przecież rozmawiał z tym lekarzem już w pierwszy dzień po wypadku, a nawet dwa tygodnie później, zaraz po przebudzeniu ze śpiączki farmakologicznej, w którą został wprowadzony na czas operacji. Zamknął oczy. Spod powiek pociekły mu łzy.

W pierwszych dniach po wypadku, cierpiał na krótkotrwałą, selektywną amnezję dysocjacyjną, zapominał pewne wybrane wydarzenia, które wywierały na mim silne lęki, takie jak sam wypadek oraz wiadomości o śmierci bliskich. Często pytał lekarzy oraz pielęgniarki o swoich rodziców, wprowadzając ich w niemałe zakłopotanie. Żadna z pielęgniarek nie miała ochoty informować młodzieńca o śmierci rodziców po kilka razy dziennie. Było to dla nich trudnym doświadczeniem. Lekarz jednak nie odpuszczał.

— Wszystko będzie dobrze, panie Marcinie, obiecuję. Siostro — zwrócił się chwilę później do pielęgniarki — Proszę podać pacjentowi coś na uspokojenie.

Po czterech tygodniach praca mózgu chłopca wróciła do normy i w związku z tym, że inne urazy ładnie się zagoiły, można było wypisać pacjenta ze szpitala. Zanim to jednak nastąpiło, postanowiono założyć młodzieńcowi gips na lewą nogę oraz prawy nadgarstek. Tak, aby chronić duże i nie całkiem zabliźnione szwy, po czym Marcin był gotowy do powrotu do domu, co jednak w obecnej sytuacji nie było chłopcu po myśli. Ze zrozumiałych względów nie chciał wracać do pustych czterech ścian, gdzie zamiast uśmiechniętych rodziców, zastałby przerażającą ciszę. Odebrała go zatem ze szpitala daleka kuzynka matki, Eugenia. Stara panna, która więcej czasu spędzała na plebanii osiedlowego kościoła, niż we własnym domu. Bojąc się o młodzieńca, że po takiej tragedii może targnąć się na własne życie, zabierała go zawsze i wszędzie ze sobą. Na zakupy do pobliskiego Społem, do którego chodziła już od blisko dwudziestu lat, na bazar, gdzie u Bułgarów i Rosjan kupić można było niemal wszystko, od zapałek po granaty, a nawet na pogaduszki do sąsiadek oraz na plebanię, gdzie wszystkie spotykały się sześć razy w tygodniu, prócz czwartków rzecz jasna. Wtedy to żadna szanująca się gospodyni nie mogła odpuścić wiejskiego rynku, czyli cenowego raju, na którym można było utargować wspaniałe ceny za jajka, ser i mleko oraz ziemniaki, ogórki, czosnek i Bóg jeden wie, czego jeszcze. Ważniejsze jednak od zakupów były świeżutkie plotki, którymi przekupki raczyły się jak sęp padliną, wybałuszając przy tym oczy i marszcząc czoła, jakby mając wiadomości z pierwszej ręki, informowały swoje przyjaciółki o zbliżającym się ataku nuklearnym na Czechosłowację.

W pierwszych dniach po wyjściu ze szpitala Marcin sprawiał wrażenie człowieka zagubionego, zamkniętego w potoku bolesnych wspomnień. Jakby obecny ciałem, lecz duszą gdzieś hen daleko. Wpierw biernie słuchał rozmów ciotki z księdzem i innymi kobietami jej pokroju, które, jak pewnego dnia ze zdziwieniem odkrył, wszystkie nosiły ten sam fason beretów, z pięknego puchatego materiału, jakim była wełna z kóz angorskich, potocznie zwana moherem. W końcu chłopiec zaczął baczniej przysłuchiwać się mądrym rozmowom zebranych, oraz samego księdza, który wydawał się młodzieńcowi chodzącą encyklopedią. Pewnego dnia, kiedy kobiety w pięknych beretach ubierały kościół w kwiaty na uroczystość obchodów Matki Boskiej Różańcowej, Marcin podszedł do księdza, cicho pytając:

— Proszę księdza, skąd pewność, że on istnieje?

— Kto, mój drogi? — zapytał ksiądz, zakładając przez głowę tunikę.

— No… Bóg…

— Ach, on… No cóż, doświadczamy jego obecności przecież w każdej chwili. Nie musimy go widzieć, żeby w niego wierzyć. On po prostu jest — odparł kapłan, pewny swych słów.

— A… jaki on jest?

— Bóg? — ksiądz zawiesił na chwilę głos — Bóg, mój drogi chłopcze… — odwrócił się plecami do Marcina — Weź no mi zapnij z tyłu guziki… Bóg, mój drogi chłopcze jest przede wszystkim nieodgadniony, jest królem królów, Panem świata oraz…

— To wiem, proszę księdza, ale ja bym chciał wiedzieć, jaki on jest, tak… prywatnie, jak wygląda, jak się zachowuje i co robi w wolnych chwilach?

— Kurwa mać — mruknął kapłan pod nosem tak cicho, że Marcin nie mógł tego usłyszeć.

Ksiądz odwrócił się z powrotem do Marcina, popatrzył na niego wnikliwie, po czym spojrzał na swój złoty zegarek produkcji radzieckiej, aby stwierdzić, czy ma czas na tłumaczenie młodzieńcowi teorii istnienia boskiej miłości. Usiadł w końcu na obskurnej, czerwonej ławce, nakazując Marcinowi, aby zrobił to samo. Kiedy chłopiec przycupnął tuż przy księdzu, ten złapał go za dłoń, uniósł głowę do góry i zamykając oczy zaczął mówić.

— Mój drogi, Bóg nie jest osobą prywatną, jest widoczny wszędzie tam, gdzie sięga nasz wzrok, jest w nas, w roślinach, zwierzętach, w naszych słowach, czynach i myślach. Jest wszechobecny, tak samo jak wszechdobry oraz wszechmogący. A wygląda tak, jak my, w końcu stworzył nas na własne podobieństwo, prawda? — uśmiechnął się do chłopca — Całymi dniami pracuje nie zapominając oczywiście o przykazaniach, które sam przecież stworzył. A co robi w wolnych chwilach? No cóż, przede wszystkim odpoczywa, bo jak sam nakazał, trzeba dzień święty święcić. Poza tym wydaje mi się, że myśli nad tym, jak nas jeszcze bardziej może uszczęśliwić, co może zrobić, byśmy byli lepszymi ludźmi. Walczy również ze swym największym wrogiem, jakim jest Szatan, ciągle tworzy coś nowego, spotyka się z duszami zmarłych i pewnie robi jeszcze wiele, wiele innych czynności. Bez wątpienia jest bardzo zapracowany.

— Powiedział ksiądz przed chwilą, że nie musimy go widywać, aby w niego wierzyć, ale czy ktoś go kiedyś widział?

— Synu, historia niewiernego Tomasza uczy nas, że czasami warto wierzyć nie mając namacalnych dowodów. Słowo jest często dowodem wystarczającym, ale jestem pewien, że po opuszczeniu naszych ziemskich ciał, po trzech dniach, kiedy z martwych wstajemy, idziemy spotkać się właśnie z nim. Dlatego musimy żyć tak, aby nasze spotkanie było w jak najmilszym tonie, bo przecież Bóg również potrafi się rozgniewać. Musimy być na tyle dobrymi ludźmi, byśmy mogli stanąć przed nim bez strachu, z godnie podniesioną głową, mówiąc: „Panie, oto jestem, do Twych usług”. Pan nasz ucieszy się wtedy i przyjmie nas do swego grona z otwartymi ramionami.

— A co z tymi… no, wie ksiądz… złymi?

— Grzesząc, obrażamy Boga, lecz jeśli w porę go za popełnione grzechy przeprosimy i będziemy za swe grzechy żałować, to być może Bóg nam odpuści. W końcu jest przecież miłosierny. Ale prawdziwi złoczyńcy, wyzuci z wszelkiej moralności oraz nieprzestrzegający boskich praw, ci, którzy nie żałują popełnionych czynów, staną twarzą w twarz z Szatanem i tam będą odpowiadać za swoje grzechy, smażąc się w piekle gorącym — twarz księdza zmieniła się nagle diametralnie, jakby tą zmianą chciał podkreślić wagę wypowiadanych słów.

— Ale skoro Bóg jest wszechmocny, to dlaczego nie unicestwi Szatana?

Ksiądz chciał odpowiedzieć, ale nie znalazł żadnych argumentów. Spoglądał jedynie na młodzieńca i czuł jak krew uderza mu do skroni. Nie cierpiał takich filozoficznych pytań i gdyby mógł, wywaliłby swojego rozmówcę na zbity pysk, zasadzając mu na do widzenia kopniaka w dupsko tak głęboko, aby przez kilka kolejnych lat nie mógł odnaleźć drogi powrotnej do jego plebani. Z trudem zapanował nad emocjami, wciągnął dużą dawkę stęchłego, kościelnego powietrza, spojrzał na młodzieńca i z wielkim trudem wykrzywił usta, udając rozczulający uśmiech.

— Kiedyś to zrozumiesz — dodał po chwili z fałszywym zadowoleniem.

Marcin milczał wpatrzony w księdza dumnym wzrokiem, szczęśliwy i uśmiechnięty, pierwszy raz od czasu nieszczęśliwego wypadku. Poczuł, że odnalazł w księdzu bratnią duszę, człowieka, z którym mógł porozmawiać, któremu mógł zaufać, któremu mógł się zwierzyć i którego mógł się poradzić. Cieszył się, że ciotka przyprowadziła go w to miejsce, bo dzięki temu spotkał swego mentora. Zaczęli spotykać się niemal codziennie, omawiając kwestie wiary, życia i śmierci. I mimo iż ksiądz miał go serdecznie dość, to jednak pieniądze, które księdzu przynosiła raz w tygodniu ciotka Marcina, były wystarczającym motywatorem do tych wszystkich spotkań. Kapłan znosił cierpliwie młodego oszołoma, nie chcąc się narazić jego ciotce i jej koleżankom, które łożyły na utrzymanie kościoła spore ilości gotówki. Kasa parafialna mogłaby przez to znacznie ucierpieć, a na to ksiądz proboszcz nie mógł sobie pozwolić. Tolerował więc Marcina i starał się go nauczyć jak żyć po tym wszystkim, czego doświadczył. Tłumaczył, że zbytnie przywiązanie do rzeczy materialnych bywa często zdradliwe i nie są one potrzebne w życiu człowieka, by być w nim szczęśliwym. Nauczył go, że zamiast trzymać zbędne rzeczy, lepiej przynieść je do domu bożego, w którym z pewnością się przydadzą. Kochany ksiądz pouczał też o tym, jak to dobrze być ubogim, mimo, że sam lubował się w złocie i antykach, a w garażu trzymał dwa nowe Polonezy. Marcin był pewien, że to właśnie ten ksiądz wskazał mu drogę światła, nadziei i wiary w lepsze jutro. Po wielu rozmowach z nim, doszedł do wniosku, że śmierć rodziców była potrzebna, aby on mógł zamienić miłość w pieniądze na miłość do Boga, wejść na drogę, którą teraz kroczył, a która skutecznie koiła jego wciąż świeże rany. Zrozumiał, że wszystko jest dziełem Boga, którego dzięki ciotce Eugenii i starego księdza Wacława, umiłował ponad wszystko, któremu zaufał bezgranicznie i przed którym, po śmierci, zapragnął stanąć z dumnie uniesioną głową.

Młodzieniec powoli oswajał się ze śmiercią rodziców, zdając sobie sprawę, iż, mimo, że został sam, to przecież nie został samotny. Miał za przyjaciela Stwórcę, jego syna Jezusa i Matkę przenajświętszą. Ciotka Eugenia i jej przyjaciółki, jak zresztą i księża, których poznał w tym czasie, stali się dla niego najbliższą rodziną. Kilka miesięcy później wrócił do szkoły, by skończyć ją z najlepszą średnią z możliwych. Stawiany był w niej za wzór do naśladowania. Imponował dobrocią, spokojem oraz zrozumieniem, pracowitością i zaangażowaniem. Wciąż był obiektem westchnień dziewcząt, jak to miało miejsce przed wypadkiem, ale stosunki z chłopcami?…Tak, te zmieniły się diametralnie. Był teraz uważany przez nich za lidera, za człowieka, któremu mogą zaufać, z którym mogą porozmawiać, któremu mogą się zwierzyć. Biedni idioci! Nie wiedzieli, że za niecałe dwie dekady będzie on winny śmierci ich wszystkich.

5

1 października 1983 roku, Marcin Zawadzki podjął naukę na studiach. Nie były to jednak studia prawnicze, o jakich marzył kilka lat wstecz. Za namową swojego mentora wybrał Katolicki Uniwersytet Lubelski, gdzie przez kolejnych sześć lat poświęcił się nauce bez reszty, zgłębiając tajniki wiary oraz miłości do Boga. Trzy wydziały — Teologii, Filozofii oraz Prawa Kanonicznego zajmowały mu większość czasu, wolne chwile zaś, spędzał w nowo utworzonym Instytucie Ekumenicznym, gdzie z dużym zapałem pracował, jako wolontariusz przy redagowaniu publikacji broszurowych i książkowych. Alumn Marcin był cenionym uczniem, ogólnie lubianym i szanowanym, za swój nieoceniony zapał do pracy i nauki. Przez sześć lat nie wyszedł poza teren seminarium ani razu, nie licząc oczywiście kościoła w centrum miasta, o którym później twierdził, iż jego wyjścia poza teren kampusu są zbyteczne. Na terenie Lubelskiego Uniwersytetu, znajdował się mały sklepik, prowadzony przez kuzyna rektora Dygańskiego, w którym robił zakupy raz w miesiącu i na które przeznaczał część swojego stypendium. Resztę zawsze oddawał do kasy Rektoriatu, by wspomóc uniwersytecki kościółek, gdyż ten potrzebował generalnego remontu. Oczywiście pieniądze te zawsze przez dziwny zbieg okoliczności lądowały w kieszeni rektora, a kościółek jak był ruiną, tak nią pozostał. Zakupy, jakie Marcin poczynał, były bardzo skromne, zaopatrywał się jedynie w najpotrzebniejsze rzeczy takie jak, pastę do zębów, żyletki do golenia oraz mydło, które służyło mu również za szampon do włosów oraz proszek do prania. Jadł tylko to, co było na stołówce, a ubrań nie kupował wcale. Raz w roku tylko, prosił kolegów, którzy jechali na wakacje do swych domów, aby kupili mu bieliznę, instruując ich jednocześnie, iż owa bielizna musi pochodzić ze sklepów z odzieżą używaną, bo przepłacać za nowe nie ma potrzeby. Koledzy również doili naiwnego Marcina i przywozili mu swoje stare majtki i skarpetki, a pieniądze chowali do swojej kieszeni.

Na trzecim roku studiów, wraz z posługą lektoratu, otrzymał sutannę, z której był bardzo dumny i szczęśliwy. Dbał o nią, jak o największy skarb, nigdy jej nie składając, lecz zawsze wieszając na wieszaku. Jedynym zresztą, jaki wtedy posiadał. Sam tę sutannę prał, sam ją prasował i dbał, aby nie brakowało w niej nigdy żadnego guzika. Sutanna ta, jak i zresztą biblia oraz różaniec z drzewa różanego, które otrzymał wstępując w szeregi Uniwersytetu, były jego oczkiem w głowie i dbał o nie z największą starannością. W dniu, kiedy otrzymał swoją sutannę, wydarzyła się historia, której był czynnym świadkiem. Nie miała jednak ona żadnego wpływu na dalsze jego losy, lecz opowiedzieć ją chyba warto. Otóż, kiedy wychodził ze swojego pokoiku, aby udać się na aulę, gdzie miał być mianowany do posługi lektoratu, wpadł niechcący na jednego ze studentów uczelni. Niefortunnie wytrącił mu kubek z herbatą, oblewając młodzieńca po spodniach.

— Uważaj jak łazisz! — krzyknął ów młodzieniec w za dużych okularach, spoczywających bezpiecznie na nosie, który bezspornie zdradzał jego żydowskie pochodzenie.

— Najmocniej pana przepraszam, to moja wina. Zamyśliłem się i …

— A, no pewnie, że twoja wina, sam na siebie herbaty chyba bym nie wylał. To jednak nie zmienia faktu, że chodzisz jak łajza. Miałem umówione spotkanie, a teraz będę musiał je odwołać. Dzięki tobie — Rugał Marcina poirytowany młodzieniec.

Marcin, który stał skruszony przed wściekłym studentem zauważył, że ten nie miał na nogach butów. Chodził po szkole boso. Spodnie miał na sobie dżinsowe, a zamiast koszuli, czy koszulki, nosił kamizelkę z tkaniny gofrowanej, w bardzo jaskrawym kolorze, narzuconą na goły tors. Całkiem nie pasował do tej uczelni, bardziej przypominał stukniętego artystę niż studenta KUL-u.

— Jeszcze raz najmocniej pana przepraszam — powtórzył Marcin mając nadzieję na szybkie zakończenie niemiłej przygody.

— Twoje przeprosiny niczego nie zmieniają. Nie wiem czy zauważyłeś, ale wciąż jestem mokry. Matka Ziemia rodzi niestety takich imbecyli i że też ja muszę na nich trafiać — Machnął ręką ze złości młodzieniec.

Chłopcy rozeszli się każdy w swoją stronę. Marcin odebrał swoją sutannę na uroczystym apelu i zaraz po nim miał zamiar wrócić do swojego pokoju, aby przygotować się do wieczornej mszy. Kiedy wyszedł z auli zobaczył szarpiących się kilku mężczyzn. Jednym z nich był młodzieniec w kamizelce z tkaniny gofrowanej, którego miał wątpliwą przyjemność poznać kilka godzin wcześniej.

— Dlaczego oni się biją? — zapytał pierwszego z brzegu studenta.

— Ten na bosaka, to Cejrowski, student, a raczej były już student. Właśnie się dowiedział, że został wydalony z uczelni.

— Za co?

— Nie wiem — wzruszył ramionami student — Jedni mówią, że zbyt dużo mówił, inni, że za jakieś anty polityczną działalność, której rektor nie toleruje.

— Ale dlaczego oni się biją?

— Cejrowski uderzył dłonią w twarz tego wysokiego i zaczęli się szarpać. Próbował ich rozdzielić ten niższy, ale też dostał po twarzy. Ten wysoki to sekretarz rektora, przyniósł Cejrowskiemu wiadomość o usunięciu go z listy studentów.

Marcin oddalił się jak najszybciej z miejsca zamieszania. Nie chciał być tego świadkiem, a poza tym miał bardzo mało czasu, aby przygotować się do mszy, na którą nie chciał się spóźnić. Takie incydenty były jednak w jego życiu rzadkością, bo przeważająca większość czasu na Uczelni przebiegała mu spokojnie.

Jeszcze tego samego dnia, wieczorem, usłyszał ciche pukanie do swoich drzwi. Otworzył, zastanawiając się któż to o tej porze może być i ze zdziwieniem stwierdził, że to nikt inny, jak sam Cejrowski, były już student Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego.

— Cześć — powiedział Cejrowski — Mogę?

— Tak… tak, oczywiście — otworzył szerzej drzwi wpuszczając młodzieńca przodem — W czym ci mogę pomóc?

— Przepraszam cię, za ten dym na korytarzu dzisiaj rano — młodzieniec wyciągnął rękę na zgodę do Marcina.

— Nic nie szkodzi, nie mam żalu, to moja wina była przecież. Nie zauważyłem — uścisnął wyciągniętą dłoń.

— Spoko. Teraz mi lepiej, mogę się zabrać z tej budy z czystym sumieniem.

— Wybacz, że się wtrącam, ale słyszałem wieści o skreśleniu cię z listy studentów. To prawda? To za to pobiliście się dzisiaj z sekretarzem?

— Prawda, ale nie chcę o tym mówić. Ja im jeszcze pokażę — odgrażał się Cejrowski — Kiedyś będę sławny, ludzie będą mnie słuchać i wcale nie muszę stać na ambonie. Będę podróżował i pisał książki, a co!

— W takim razie, nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć ci wszystkiego dobrego na nowej drodze życia oraz spełnienia wszystkich marzeń. Będę się o ciebie modlił — uśmiechnął się Marcin.

— Dzięki — Cejrowski odwzajemnił uśmiech — Równy z ciebie gość. I pamiętaj, że kościół, to nie to co widzisz, a to co czujesz. Nie ufaj oczom, bo uwierz mi, że ślepy widzi więcej niż my. Kiedyś to zrozumiesz. Trzymaj się — zasalutował Cejrowski i wyszedł z pokoju, cicho zamykając za sobą drzwi.

Tak zakończyła się krótka znajomość Marcina ze zwariowanym osobnikiem, który po wielu, wielu latach cel swój osiągnął, z czego Marcin był niezmiernie dumny i szczęśliwy. Nawet chciał się spotkać z dawnym znajomym, ale ten go nie pamiętał i spotkania odmówił.

Rok później Marcin otrzymał posługę akolitatu, dzięki której mógł zacząć udzielać komunii świętej w jednej z największych parafii w mieście, w kościele Trójcy Świętej, w której wcześniej niejednokrotnie odbywał praktyki. I to właśnie był jedyny powód, dla którego opuszczał mury Uniwersytetu. Potem przyszły kolejne lata intensywnej nauki i święcenie diakonatu. Od tej pory stał się oficjalnie osobą duchowną, co dało mu możność czytania Ewangelii w czasie mszy świętej, i co sprawiało mu ogromną radość. Zanim się oglądnął przyszedł szósty rok studiów. Ostatni i chyba najważniejszy. Odebrał święcenia kapłańskie i tuż po otrzymaniu dyplomu ukończenia szkoły, został wysłany jako wikary do parafii Matki Bożej, Królowej Polski w Przygarach. Tam dopiero miało się zacząć jego zwariowane życie i jeszcze bardziej zwariowana śmierć, ale nie wyprzedzajmy faktów. Przyznać jednak trzeba, że gdyby przyszła Marcinowi do głowy głupia myśl, aby spisać swój czas spędzony za murami KUL-u, to nie byłoby o czym pisać. Sześć lat nudy, choć Marcin wcale tak nie uważał.

Jego pożegnanie z Uniwersytetem było bardzo emocjonalne dla niego samego jak i dla tych, którzy tam pozostali, księży, profesorów, studentów, a nawet pracowników cywilnych. Wszyscy oni kochali go jak swego brata i ciężko było im rozstać się ze swoim ulubieńcem. Najciężej było się z nim rozstać tym, którzy doili go z pieniędzy jak tylko mogli. Koledzy, rektor oraz sekretarz, który też parę razy przywłaszczył sobie pieniądze, te same, które Marcin przeznaczył na remont zabytkowego kościółka. Młody ksiądz zaś nigdy nie dowiedział się, jakim był frajerem i jak bardzo wykorzystywany był przez ludzi, których uważał za kolegów lub nawet przyjaciół. Był jednak ogromnie ciekawy kolejnego wyzwania, jakie postawił przed nim los i choć opuszczał mury Uniwersytetu z ciężkim sercem, to nie mógł się już doczekać przenosin w nowe miejsce.

6

Po przybyciu do Przygar okazało się, że na stanowisku wikarego ma zastąpić znienawidzonego przez miejscową ludność zdrajcę, zboczeńca i satrapę. Poprzednik Marcina, po pięciu latach służby Bogu, zmienił nagle obiekt swej miłości, zakochując się, niestety, w miejscowej fryzjerce i z tą siedemnastolatką postanowił uciec w świat, zostawiając wiernych i proboszcza wielce zbulwersowanych i zniesmaczonych. Choć sam proboszcz twierdził, że jest wręcz wkurwiony do granic możliwości. Pieniądze z kościelnej kasy zniknęły razem z wikarym, a tego stary proboszcz wybaczyć już nie mógł. Marcin miał być lekarstwem na zranione dusze przygarskiej społeczności. Nie spodziewał się jednak, że w bardzo krótkim czasie, nie tylko będzie musiał uleczyć ich dusze, ale będzie musiał również objąć posadę proboszcza, co wymagało jeszcze większego zaangażowania w sprawy społeczne. Ówczesny proboszcz tamtejszej parafii był sędziwym, schorowanym staruszkiem, a stan jego pogorszył się jeszcze bardziej, tuż po niesławnym wybryku nielojalnego wikariusza, którym zawładnęła kobieta i pieniądze. Kobieta, o której nikt nie wiedział, że była córką starego proboszcza i sołtysowej z pobliskiej wioski. Nikt też nie wiedział, że pieniądze, które wikariusz zabrał ze sobą, stary proboszcz skrzętnie kumulował, wydając je na alkohol, dziwki i kasyno. Dlatego, kiedy w jego parafii pojawił się nowy adept, proboszcz wziął go w ustronne miejsce, jakim były ogrody kościoła, na poważną, męską rozmowę.

— Usiądź proszę — wskazał trzęsącą się ręką na ławkę w przykościelnym parku, który o tej porze roku mienił się wszystkimi możliwymi odcieniami zieleni, przeplatanej czerwienią i bielą kwiatów i owoców, sprawiając wrażenie cesarskich ogrodów Japonii.

— Księże proboszczu — zaczął nowy wikary, kiedy usiadł, łapiąc staruszka za dłoń tej samej ręki, którą proboszcz wskazał mu ławkę i tą samą, którą przez wiele wcześniejszych lat namiętnie onanizował się dwa, trzy razy dziennie — Chciałbym podziękować, że mogę służyć Bogu w tej pięknej parafii. Dziękuję za zaufanie i…

— Zamknij się durniu i słuchaj! — wycedził proboszcz przez sztuczne zęby ruchomej szczęki — Wziąłem cię do siebie tylko dlatego, że zostałeś mi polecony przez moich przyjaciół na KUL-u. Nie obchodzi mnie, kim jesteś, ani co cię cieszy, masz tylko jedno zadanie, świecić parafianom przykładem. Twój poprzednik się skurwił z miejscową puszczalską, przez co ucierpiało dobre imię mojej parafii. Masz tę zszarganą opinię podreperować. Oczy miejscowego motłochu będą cię śledzić na każdym kroku. Nie zawiedź mnie chłopcze, bo jeśli zrobisz mi to samo, co ten bękart, twój poprzednik, to osobiście wyrwę ci jaja i rzucę bezpańskim psom na pożarcie, zrozumiano?

Marcin wpatrywał się wybałuszonymi oczami w księdza proboszcza, nie mogąc z siebie wyksztusić ani słowa. Frazy, które przed chwilą usłyszał i to w dodatku od tak sędziwego kapłana, który wydawał mu się niemal świętym, wprawiły go w zakłopotanie. „Zamknij się durniu”, „skurwił się”, „puszczalska”, „motłoch”, „bękart”, „wyrwę ci jaja”, wszystkie te zwroty kotłowały się teraz w jego głowie, siejąc zamęt. Proboszcz widząc zdziwiony wyraz twarzy młodego kolegi, uśmiechnął się, poklepał go po kolanie i wstając ciężko z ławki dodał.

— Mój młody przyjacielu, przygotuj się na wiele więcej niespodzianek. Bycie kapłanem, to nie jest sielanka ograniczająca się do modlitw. To ciężki kawałek chleba i ani wójt, ani prezydent, czy dyrektor wielkiej korporacji, nie ma tak przesrane jak my. Przez ręce kościoła przechodzą rocznie większe pieniądze, niż przez wszystkie banki świata. Jesteśmy więc zobligowani do ochrony majątku kościoła za wszelką cenę, rozumiesz to, o czym do ciebie mówię? Pytam, bo masz minę tępaka. Zrozum chłopcze, my kapłani, jesteśmy niczym Templariusze. Różnica między nimi, a nami jest tylko taka, że Oni chronili jakiegoś pieprzonego kielicha, kiedy my musimy chronić majątku wartego miliardy dolarów, w którego skład wchodzą nie tylko pieniądze i precjoza. I te całe pospólstwo jest nam potrzebne do tego, aby ten majątek utrzymać. Uczyłeś się historii, prawda?

Marcin przytaknął w milczeniu

— Zatem pamiętasz z lekcji, jak królowie utrzymywali swoje zamki, swoje majątki… Tak, wiem, pewnie myślisz, że przecież nie dla pieniędzy tu jesteśmy, ale pomyśl przez chwilę, jaki szacunek mieliby dzisiaj ludzie do kościoła, jeśli mieszkalibyśmy w drewnianych chatach na skraju lasu, chodzili pieszo odziani w żupany z derki znalezionej na śmietniku, a zamiast spotkań w kościele, odprawialibyśmy nabożeństwa w polu kukurydzy? Czy król byłby szanowanym królem, gdyby żebrał na ulicy? Wszystko ma swój cel i jest bardzo skrzętnie przemyślane. Dzisiaj jeszcze to do ciebie nie dociera, ale przyjdzie taki czas, kiedy zrozumiesz to, co chcę ci przekazać. I oby nie było za późno. Pamiętaj, chronimy majątek kościoła za wszelką cenę i jeśli chcesz zrobić coś, co opinia publiczna uzna za niestosowne, zrób to tak, aby ta opinia publiczna się o tym nie dowiedziała. W przeciwnym razie będziesz miał ze mną do czynienia. Masz zrobić tak, aby te bezbożne hieny znów zaczęły przynosić pieniądze do kościoła i wróciły do spowiedzi — kopnął na koniec Marcina w kostkę.

Ksiądz proboszcz skończył swoje wywody i odszedł przygarbiony, wolnym krokiem, w stronę plebanii, podpierając się pięknie zdobioną, srebrną laską, którą kupił sobie w Rzymie, kiedy siedem lat wcześniej został zaproszony na audiencję do papieża. To było mniej więcej wtedy, kiedy w wieku sześćdziesięciu czterech lat dowiedział się, że dziewięcioletnia Bożenka, córka Wesołowskiej, sołtysowej z pobliskiej wioski, była owocem jego seksualnej chuci. Wtedy też postanowił płacić Wesołowskiej za milczenie, dając jej do rąk własnych, co miesiąc dwieście dolarów. Skąd proboszcz brał dolary? Nie wiadomo. Wesołowskiej to zresztą nie obchodziło. Jeździła jeszcze tego samego dnia do Białegostoku, aby te dolary wymienić w kantorze na złotówki. Kiedyś nawet w żartach powiedziała do proboszcza:

— Za dwieście dolary, to może mi proboszcz jeszcze jedno machnąć.

Proboszcz wyrzucił wtedy Wesołowską z plebanii i zagroził, że ubije jak psa, jeśli piśnie komukolwiek choć słowo.

Wikary obserwował oddalającego się starego proboszcza przez chwilę, zastanawiając się nad jego słowami. Bardzo chciał, aby to był sen, przecież sen zawsze można zignorować, zapomnieć, wymazać z pamięci raz na zawsze. Lecz niestety, była to jawa, brutalna, psująca ład panujący do tej pory w jego głowie. W tej chwili, czując się bezradnie, zatęsknił za swoim mentorem, nieżyjącym już od kilku lat, księdzem Wacławem. Tym samym, który z zaciśniętymi zębami i fałszywym zadowoleniem, wpajał jakieś durne pierdoły młodemu Marcinowi, licząc na większe datki od uwielbiających go babć-dewotek. Ten sam, który zmarł na syfilis, zarażając się nim od ukraińskiej dziwki Swietłany, urzędującej w burdelu na ulicy Św. Stanisława Kostki.

„Co on by na to powiedział?” — zastanawiał się Marcin — „Jakie by temu dał wytłumaczenie? Bo przecież jakieś być musiało!”

— Ludzie błądzą, a my, księża, jesteśmy przecież tylko ludźmi — tłumaczył sobie półgłosem młody ksiądz, leżąc późnym wieczorem w cholernie niewygodnym, zapadniętym łóżku — Skoro zbłądził wikary, skoro błądzą zwykli ludzie, czyż nie mógł zbłądzić też i proboszcz?

Zerwał się z łóżka i uklęknął przed nim składając do modlitwy dłonie.

— Panie Boże — rzekł zamykając oczy i pochylając głowę — Proszę cię, wybacz księdzu proboszczowi, gdyż nie wie, co czyni. Starszy to już człowiek i zdaje się być zagubiony. To w gruncie rzeczy dobry ksiądz, tylko… Ojcze nasz, któryś jest……… — wikary modlił się za proboszcza, za swojego poprzednika i wszystkich parafian w Przygarach aż do północy. W końcu poszedł spać, aby rano przedstawić się mieszkańcom na porannej mszy. Śniło mu się, że biega nago po pięknej polanie. Był sam i było cudownie i pewnie sen byłby dłuższy i ciekawszy, gdyby na tej polanie nie nadepnął na żabę, którą rozgniótł i z której wylały się jakieś białe flaki. Zaczął krzyczeć i wierzgać nogami, i wtedy właśnie się obudził, cały zlany potem, roztrzęsiony i z bólem głowy.

7

Marcin starał się zapomnieć o rozmowie z proboszczem, traktował go jak ojca, pomagał we wszystkim i wiernie służył, czym zaskarbił sobie z czasem jego szacunek. Sam proboszcz nigdy więcej nie wrócił do tej „męskiej” rozmowy, nigdy więcej też nie użył przy wikarym niestosownych słów. Stale go jednak obserwował. Obserwował i skrycie podziwiał, widział w nim swego godnego następcę. Zdawał sobie sprawę, że przed młodym księdzem ciężkie lata i wiele pracy. Pierwsze dni pokazały, iż ludzie nie zapomnieli poprzedniego wikarego i jego haniebnego wyczynu, a co za tym szło, nie ufali nowemu, choć poruszył ich sumienia już na pierwszej, inauguracyjnej mszy.

— Kochani, wszyscy jesteśmy zniesmaczeni wybrykiem księdza Roberta — zaczął powoli, acz stanowczo proboszcz, wnikliwie obserwując przybyłych — Nie znaczy to jednak, że mamy nie ufać nowemu księdzu, który do nas dołączył. Przedstawiam wam waszego nowego wikarego tutejszej parafii, księdza Marcina. Mam nadzieję, iż okażecie mu należyty szacunek i przyjmiecie go z otwartymi ramionami…

— Już jedna taka była, co to z otwartymi ramionami wikarego przyjęła! — rzucił ktoś z tłumu, któremu inni złowrogo przytaknęli.

W kościele zapanował głośny szmer.

— Pamiętajcie, że jesteśmy w bożej świątyni! — obruszył się proboszcz — Grzechem jest złość, nienawiść i żądza zemsty, którą da się tu wyczuć wśród was! — krzyczał — Ufam nowemu wikaremu bezgranicznie i oczekuję tego samego również od was! Nie będę tolerował złego zachowania wobec osoby świeckiej! Jest to absolutnie niedopuszczalne i będę wyciągał z tego konsekwencje, włącznie z ekskomuniką! — grzmiał ksiądz z przed ołtarza, grożąc palcem i waląc pięścią w stół niczym swego czasu niejaki Nikita Chruszczow.

Wierni zamieszkujący Przygary wiedzieli, że proboszcz nie żartuje. Zarządzał miejscową parafią od trzydziestu lat i potrafił być naprawdę groźny. Kiedy szepty ustały i zapanowała grobowa cisza, do głosu został dopuszczony ksiądz Marcin.

— Drodzy parafianie — zaczął spokojnie — Jak już wiecie, jestem nowym wikariuszem…

W tym czasie rozległo się głośne pierdnięcie z końca kościoła. Proboszcz zerwał się ze swojego siedziska jak oparzony, odepchnął od mikrofonu Marcina i zagrzmiał…

— O wy szczury przebrzydłe! Jak wy podłe świnie zachowujecie się w domu bożym!? Co to ma być!? Przyszliście tu srać!? Zdechniecie w piekle, ja wam to powiadam! Który to taki cham!?

W kościele panowała grobowa cisza. Nikt nie śmiał pisnąć słowa, choć niemal wszyscy dusili w sobie śmiech, który lada chwila mógł przerodzić się w dziki rechot.

— Który pytam!? No, niech się odważy jeden z drugim!

Z ostatniego rzędu ławek podniosła się nieśmiało ręka, która należała do miejscowego rzeźnika Tadeusza Blaszki. Rzeźnik ten uwielbiał jeść i nie przepuścił żadnej okazji, aby spałaszować choć odrobinę kiełbasy, chleba czy kiszonych ogórków, które tak uwielbiał. Blaszka był starym wdowcem, ale kobiety wciąż za nim się oglądały, mimo sześćdziesięciu lat i stu siedemdziesięciu dwóch kilogramów wagi.

— Panie Blaszka! — gruchnął proboszcz — Jak byś pan tak nie żarł jak świnia, to byś pan takiego obciachu nie robił! Proszę wyjść z domu bożego! Ale już! — nakazał, wskazując rzeźnikowi palcem drzwi — Jak się pan nie umiesz zachować w kościele jak człowiek, to będziesz pan stał przed kościołem, jak pies!

Rzeźnik Blaszka podniósł się ciężko z ławki i powolnym, posuwistym krokiem, wyszedł z kościoła ze spuszczoną głową. Proboszcz popatrzył jeszcze przez chwilę złowrogo na udających przestraszonych parafian, po czym wskazał ruchem ręki, aby Marcin kontynuował to, co zaczął zanim rzeźnik Blaszka postanowił mu przerwać w niewybredny sposób.

— … Jak już wspomniałem — zaczął ponownie wikariusz dusząc w sobie śmiech — jestem nowym wikarym w waszej pięknej parafii, która wywarła na mnie wspaniałe wrażenie — Marcin, nieśmiało spojrzał na proboszcza, który wciąż bacznie obserwował zza grubych szkieł swoich okularów zebranych w kościele tego dnia ludzi, czerwieniąc się na gębie jak wieprz — Chcę tylko zadeklarować, iż nie zrobię niczego, co byłoby niezgodne z kapłańską posługą, a co mogłoby się wam, kochani, nie spodobać. Jestem do waszej dyspozycji całą dobę. O każdej porze dnia i nocy, siedem dni w tygodniu. Jeśli chcecie porozmawiać lub wyspowiadać się, możecie przyjść do mnie, kiedy tylko chcecie. Jako młody ksiądz, będę miał tu zapewne pełne ręce roboty, z czego oczywiście jestem bardzo zadowolony, lecz pamiętajcie, że wy jesteście dla mnie najważniejsi. Żyjemy w trudnych czasach i musimy sobie pomagać, ale bez wzajemnego zaufania niczego razem nie zdziałamy. Wiem, jak bardzo zawiedliście się na moim poprzedniku, lecz pamiętajcie, że wszystko jest dziełem Boga. Jesteśmy tylko ludźmi i często ulegamy różnym pokusom, Bóg wystawia nas często na próbę, aby sprawdzić, czy jesteśmy godni jego miłości i jeśli tę próbę przetrwamy, zostaniemy nagrodzeni. Lecz jeśli ulegniemy, jak Adam przed Ewą, a Ewa przed wężem, to zostaniemy wypędzeni z raju i nie będziemy mieli możliwości stanąć przed obliczem Pana naszego. To od nas samych zależy gdzie trafimy w życiu doczesnym. Pan Bóg wybrał księdza Roberta na swego ucznia i pasterza. Z czasem postanowił wystawić go na ciężką próbę, której on, niestety, nie podołał. Zawiódł on Pana naszego… zawiódł go. Lecz my wierni słudzy boży, nie musimy pałać żądzą zemsty oraz chęcią wymierzenia kary, by nie stać się takimi samymi grzesznikami jak mój poprzednik. Bo czym że jest żądza zemsty, jeśli nie grzechem ciężkim? Ksiądz Robert wybrał swoją drogę i jeśli Bóg uzna, iż jest ona zła, sam go ukarze. A kto wie, może uczynkiem księdza Roberta, to właśnie was wystawia na próbę? Pomyślcie o tym, proszę. Kochani, skupmy się na naszej własnej drodze życia, abyśmy mogli wybrać tą prawidłową i tego sobie oraz wam wszystkim życzę. — ukłonił się kończąc — Dziękuję wam bardzo i cieszę się, że od tej pory będę jednym z was, kochani Przygaranie. Jeszcze raz… dziękuję i Bóg zapłać.

Po krótkiej chwili, głębokiej jak studnia ciszy, jaka nastąpiła po zakończeniu przemówienia, rozległy się oklaski, które wprawiły obu księży w osłupienie. Ksiądz proboszcz patrzył na wikarego z podziwem, lecz nie uciekał się do euforii, wiedząc, że to dopiero początek trudnej drogi młodego kolegi. Odetchnął jednak z ulgą, gdyż zrozumiał, że trafił mu się diament, a księża polecający mu Marcina mieli rację, że takiego to i ze świecą ciężko znaleźć.

— Tak, ten młokos daleko zajdzie — pomyślał, nie zdając sobie sprawy jak bardzo daleko.

8

— Ojcze — zagadnął wikary proboszcza na zakrystii tuż po mszy — Proszę wybaczyć moje zuchwalstwo, ale czy aby nie za ostro było z tą ekskomuniką?

— Czasami tak trzeba, mój chłopcze. Wierni muszą wiedzieć, że nie są bezkarni. Jeśli dasz im więcej swobody, to po miesiącu na mszy kościół będzie świecił pustkami. A kto wtedy da na tacę? A kogo będziesz spowiadał? I komu w ogóle będziemy potrzebni w Przygarach? Jest to tak zwane zło konieczne, mój drogi. Swoją drogą, piękna mowa. Naprawdę poruszyłeś tych ludzi. Oby tak dalej, a czeka cię świetlana przyszłość.

— Rozumiem, drogi ojcze — młody ksiądz spuścił pokornie głowę.

Dalsza współpraca starego proboszcza z młodym wikarym przebiegała nienagannie, wręcz wzorowo nawet. I choć była to współpraca krótka, to jednak owocna dla Marcina, który nauczył się wiele od swojego zwierzchnika. Oczywiście proboszcz starał się nie pokazywać Marcinowi swojej prawdziwej twarzy, co tylko wyszło młodemu wikaremu na dobre. W końcu przyszedł jednak czas, kiedy wikary Marcin zmuszony był przejąć obowiązki księdza proboszcza. Choć nie obyło się bez problemów. Stało się to już po niespełna dwóch latach od swojego pojawienia się w Przygarach. Stary proboszcz umarł tuż po świętach Wielkanocnych w 1993 roku, w wieku osiemdziesięciu dwóch lat. Mieszkańcy wsi, mimo iż nie pałali do niego sympatią, to jednak wyprawili mu pogrzeb godny króla. W końcu żył z nimi w tej malutkiej miejscowości przeszło trzydzieści lat i traktowali go jak swego ojca. Co prawda surowego, ale ojciec, to ojciec, jaki by nie był. Tak przynajmniej uważali ci zaściankowi obywatele zapomnianego przez Boga miasteczka, jak mawiał pewien nauczyciel matematyki w miejscowej szkole podstawowej imienia Jarosława Iwaszkiewicza, który swą sławę zyskał, jako czołowy autor homoseksualny, choć wielu twierdziło, że jego wiersze i opowiadania trąciły banałem.

Plany kurii, do której należała parafia przygarska, co do obsadzenia wolnego stanowiska były różne, lecz o innym kandydacie na to stanowisko jak ksiądz Marcin Zawadzki nikt z mieszkańców wsi nie chciał słyszeć. Grozili oni, że przestaną chodzić do kościoła, nie będą dawać na tacę i przyjmować księży po kolędzie, jeśli na stanowisku proboszcza pojawi się ktoś z zewnątrz. Przepychanki trwały kilka miesięcy. W tym czasie pojawiali się w Przygarach różni duchowni, którzy próbowali wytłumaczyć mieszkańcom, że wikariusz nie może zostać proboszczem, że jest jakaś hierarchia i droga ku temu, ale ciemny lud, który zawsze wie lepiej, nie chciał słyszeć o nikim innym. Chcieli na proboszcza swojego wikarego i niemieli najmniejszego zamiaru poddać się w swoim postulacie. W końcu kuria Białostocka ustąpiła, tłumacząc się zwykłym nieporozumieniem i złą komunikacją, bo przecież oni od początku widzieli księdza Zawadzkiego na tym stanowisku. Prawda jednak była trochę inna, od tej przekazanej przygaranom. Otóż kuria białostocka bojąc się przepychanek z motłochem, postanowiła wystąpić z prośbą do Watykanu o zgodę na mianowanie wikarego proboszczem. Odpowiedź długo nie przychodziła, więc postanowiono wysłać pismo jeszcze raz. W końcu przyszła odmowa, której i tak wszyscy się spodziewali. Wtedy wysłannik kurii osobiście wstawił się na audiencji u papieża i dopiero w ten sposób uzyskał zgodę. Był to precedens na skalę światową i chyba jedyny taki przypadek w historii, kiedy papież podejmuje decyzję o tym, że byle jaki chłystek obejmuje posadę proboszcza. Zanim jednak konflikt został zażegnany, przepychanki trwały wiele miesięcy.

Marcin dobijał do trzydziestki, a więc w dniu objęcia stanowiska proboszcza był młodszy od swojego poprzednika o lat dwadzieścia. Czterotysięczne Przygary kochały go ponad wszystko. Był dla nich mentorem, sędzią, rozjemcą i przyjacielem, ale przede wszystkim, był ich ukochanym księdzem, który miał dla nich zawsze dobre słowo. I kiedy otrzymał on prawo decyzyjności, szybko wprowadził nowe zasady. Każdą decyzję w sprawie parafii podejmował po uprzednich konsultacjach z wiernymi. Ludzie byli wniebowzięci, choć byli też i tacy, którzy porównywali tę decyzję do idei marksizmu. Kurii w Białymstoku takie zmiany nie podobały się absolutnie. Uważano, że między kościołem a wiernymi powinien być zachowany odpowiedni dystans.

„…Kościół to nie przyjaciel z podwórka, z którym można się spoufalić. Kościół, to rycerz stojący w obronie wiary, to łącznik między Bogiem a wiernymi oraz instytucja, która trzyma w rękach ogromną władzę i takie praktyki mogą być wysoko niekorzystne dla stabilności Kościoła Katolickiego w Polsce…

Napisano do nowo mianowanego proboszcza w liście, na którym własnoręcznie podpisał się arcybiskup metropolita białostocki Edward Budyń. Młody ksiądz nie czekał długo z odpowiedzią.

…Służba Bogu polega między innymi na traktowaniu wszystkich jednakowo, a władza niech zostanie w rękach tych, których ona cieszy. Jestem tu obcym człowiekiem, który przybył, aby głosić słowo Boże i muszę liczyć się ze zdaniem mieszkańców, gdyż jest to ich dom, a ja w nim tylko gościem. […]Muszę więc Waszą Ekscelencję rozczarować, gdyż praktyk swych nie zmienię i trwać przy swoim zamierzam. Jeśli jednak wciąż uważać mnie będą za zagrożenie stabilności Kościoła Katolickiego w Polsce, […] proszę mnie odwołać z pełnionej przeze mnie funkcji, a ja każdą nałożoną na mnie karę przyjmę z pokorą w imię Boga Ojca…

Walka na słowa nie trwała długo, kilka listów, kilka rozmów telefonicznych i jedna wizyta zwierzchnika. Proboszcz Zawadzki wciąż trwał przy swoim, aż wreszcie cała sprawa rozeszła się po kościach. Parafianie stanęli murem za swoim proboszczem, a Archidiecezja Białostocka nie chciała wszczynać wojny, która prędzej czy później znalazłaby szerszy rozgłos w mediach. Biskup Budyń zdawał sobie sprawę, że jeśli ów temat ujrzy światło dziennie, takie praktyki rozleją się po całej Polsce jak zaraza. Nakazał jak najszybsze wyciszenie sprawy oraz bezapelacyjne milczenie. Archidiecezja bacznie przyglądała się parafii przygarskiej i starała się mieć nad nią jak największą kontrolę. Marcinowi wcale to nie przeszkadzało, był zadowolony z takiego obrotu sprawy, a mieszkańcy wsi, wierni parafianie, dumni ze swojego proboszcza, byli szczęśliwi, że chociaż garstkę władzy będą mieli w swoich rękach, no bo któż władzy nie kocha?

Wspomnieć jeszcze należy, iż dwa dni po nominacji Marcina na proboszcza, zmarł rzeźnik Blaszka. Serce nie wytrzymało tak wielkiego naporu tłuszczu i cholesterolu. Miejscowi próbowali podnieść trumnę i przenieść ją główną arterią Przygar z kościoła na cmentarz, ale w ostatnich latach Tadeusz Blaszka przytył kolejnych dwadzieścia kilo i razem z trumną ważył tych kilogramów teraz troszkę ponad dwieście. Długo się zastanawiano, co zrobić z rzeźnikiem. Cmentarz oddalony był od kościoła raptem czterysta metrów, ale nikt jakoś nie kwapił się, aby wziąć na siebie tę odpowiedzialność dźwigania dwustu kilogramów. Z pomocą przyszedł niezawodny Stanisław Śledzik. Rodzina Śledzików od lat parała się budowlanką, a ostatnimi czasy tak dobrze im szło, że kupili nawet koparkę. Ogromnego kołowego Caterpillara. Szymon Śledzik, syn starego Śledzika, podjechał koparką pod kościół i zgrabnie zgarnął trumnę łyżką z chodnika. Tuż przed bramą cmentarza trumna jednak spadła z koparkowej łyżki i rozbiła się, a ciało rzeźnika walnęło z hukiem o ziemię. Nie było wyjścia. Trzeba było poturlać zwalistego pana Blaszkę do grobu, czym zajęli się dwaj inni synowie starego Śledzika. Akcja o kryptonimie „Turlaj Blaszkę” zakończyła się dopiero kwadrans po dziewiętnastej. Po długim i męczącym pogrzebie większość poszła do pobliskiego sklepu spożywczego pani Jadzi Sosnogrodzkiej, napić się piwa. Warto zauważyć, że pani Sosnogrodzka była ostatnią kochanką rzeźnika i to właśnie w czasie niedzielno wieczornej orgii ze sklepikarką, pan Blaszka dokonał żywota, o czym zresztą huczały już całe Przygary. Blaszka pozostawił po sobie ogromny majątek, który Przygaranie szybko rozkradli. Blaszka nie spisał nawet testamentu, nie miał rodziny, a że nikt nie upominał się o spuściznę po zwalistym rzeźniku, to majątek jego został rozszarpany jak młoda sarna przez wygłodniałe wilki.

9

Ksiądz Marcin nie chciał być posądzony przez wiernych swojej parafii o nieprzyzwoitość lub co gorsza o wygłaszanie nieprawdy, dlatego starał się być osobą publiczną i często rozmawiać z parafianami, nawet na błahe tematy, jak choćby ten o krzywym penisie Krzyśka Skowyry. Krzysztof miał dwadzieścia siedem lat i był chłopcem dość urodziwym, toteż nie dziwota, że kobiety się za nim oglądały. Nie chciał wchodzić w żadne kontakty-nietakty z miejscowymi kobietami, bo był jeszcze prawiczkiem i bał się, że jeśli zawiedzie w czasie stosunku, to całe miasteczko się dowie i będzie się z niego śmiać. No i rozeszło się, ale nie to, że nie sprostał, a to, że jego przyrodzenie krzywiąc się opada noskiem do dołu podczas wzwodu. Zaczęto wołać za nim per Dziobak. A wszystko przez Tereskę ze sklepu mięsnego, który po śmierci starego Blaszki przejął ojciec Tereski, były pracownik pana Blaszki. Teresce jako pierwszej udało się uwieść Krzyśka. Trudno było się oprzeć tak ponętnej dziewczynie i niemal każdy miejscowy facet marzył o tym, aby ją posiąść. Tereskę jednak zdobyć było trudno, bo jak twierdziła: „Dymam tylko tych, których sama chcę wydymać”. Z tym jednak dymaniem, to różnie bywało, bo Tereska była znana nie tylko z zamiłowania do seksu, ale też alkoholu, więc często zasypiała w trakcie stosunków seksualnych ze swoimi partnerami. Panowie oczywiście kończyli swoją robotę jak Pan Bóg przykazał, ale Tereska niczego na drugi dzień nie pamiętała. Ostatnimi czasy upodobała sobie Krzysztofa. Grabarz Fedorczuk twierdził, że Tereska jest tak luźna, jak szata magnata. Krzysztof znając problem alkoholowy Tereski, unikał jej jak mógł, ale w końcu uległ ponętnej dziewczynie, kiedy ta pewnego wieczoru siłą wciągnęła go w bramę starej kamienicy i chwytając go za dłoń wsadziła ją sobie w majtki pod spódnicę. Mokra i ciepła cipka Tereski zrobiły swoje i nawet walący dziewczynie z pod pachy odór nie był już w stanie go powstrzymać. Tereska przerwała nagle akt palcowania i nakazała przyjść swojemu amantowi za dwie godziny do jej mieszkania, które wynajmowała od starej Mastalerzowej. Chłoptaś był już tak podjarany, że przyszedł, a jakże, ale zaraz po tym, kiedy rozpięła mu rozporek, mając na celu wyssać ustami z jego członka wszystkie soki, wpadła w szalony, perfidny śmiech.

— Powiedziała, że mój fiut… przepraszam proszę księdza… znaczy się mój penis, wygląda jak… dziobak — spuścił głowę smutny i zawstydzony Krzysztof.

— Rozumiem, że stosunek się nie odbył — chciał upewnić się Marcin.

— Nie. Uciekłem, kiedy ona zachodziła się śmiechem. Słyszałem jej śmiech nawet na końcu ulicy.

— Krzysztofie, z jednej strony stało się dobrze, że nie kochałeś się z Tereską, bo seks przedmałżeński, to przecież grzech, prawda? — uśmiechnął się ksiądz — Ale z drugiej strony, żyjemy w takich czasach, że chyba nic już grzechem się nie wydaje. I nie to, żebym cię namawiał do niemoralności, ale powinieneś iść do niej i ….

— Nie pójdę tam! — przerwał księdzu poddenerwowany — Nigdy!

— Posłuchaj mnie, zanim coś powiesz. Ja na twoim miejscu poszedłbym do niej i skoro obydwoje chcecie współżyć ze sobą, to tak bym ją tym swoim, to znaczy twoim dziobakiem… ten… no wiesz… pobudził, że do rana nie mogłaby zasnąć. Wtedy, uwierz mi, szybko zmieni zdanie, a śmiech przerodzi się w zachwyt — proboszcz wzruszył ramionami — Przynajmniej mam taką nadzieję.

Krzysztof otworzył ze zdumienia szeroko oczy, nie wierząc w to, co przed chwilą usłyszał, bo oto ksiądz-sztywniak okazał się zajebistym kumplem.

— Boże wybacz mi, ale trzeba młodzieńcowi pomóc — wyszeptał Marcin, unosząc oczy ku niebu.

— Ale proszę mi powiedzieć, co to zmieni, skoro już całe Przygary wołają za mną dziobak, krzywak i bocian.

— Jak zrobisz tak, jak ci powiedziałem, to przestaną za tobą tak wołać. Oczywiście zostawiam ci w tej kwestii wolną wolę, ja tylko mówię, co sam bym zrobił będąc na twoim miejscu. Tylko pamiętaj, żeby się potem ze wszystkiego wyspowiadać — Pogroził proboszcz palcem.

— Dobrze — postanowił po chwili zastanowienia Krzysiek — Pójdę — dodał stanowczo.

Dziobak uściskał księdza i oddalił się z uśmiechem na twarzy. Cztery dni później proboszcz zauważył na ulicy jak do uśmiechniętego Krzyśka machają zalotnie się uśmiechając, dwie dziewczyny i żadna z nich nie była Tereską. Jedna z nich wysłała mu całusa wołając:

— Wpadnij do mnie dzisiaj, ogierze!

Cóż, okazało się, że krzywy penis Krzysztofa Skowyry nie był jego przekleństwem, a wspaniałym atutem. Krzywizna jego przyrodzenia sprawiała, że kobiety podrażniane były w trakcie stosunku, jak nigdy przedtem. Wystarczył kwadrans, aby Krzysztof doprowadził swoją kochankę do orgazmu. Kobietom soki lały się po udach, a jemu zaś rosły skrzydełka z prędkością rozsiewanych wiadomości, jaki to z niego wspaniały ruchacz. Dosłownie, tak o nim teraz mówiły kobiety. Ruchacz. Dwa lata później musiał uciekać z Przygar przed zazdrosnymi mężami kilku kobiet, którym dogodził pierwszy raz od niepamiętnych czasów. Dwie z nich zaszły nawet z Krzysiem w ciążę, a tego było już za wiele. Mężowie tych kobiet wpadli na plebanię pełni złości, ale proboszcz Marcin wytłumaczył im, że tak chciał Bóg i to On wystawia ich na próbę, więc albo pokażą, że są godni Jego miłości, albo niech zrobią tak, jak Krzysztof, spakują się i wyjadą w siną dal.

I właśnie za to proboszcza najbardziej cenili parafianie. Że był ludzki i zawsze miał rację. Za to, że rozmawiał z parafianami jak z przyjaciółmi, słuchał ich uważnie i doradzał, ale też dzielił się z nimi własnymi problemami. Tak było też i wtedy, gdy potrzebował zatrudnić kobietę do sprzątania i gotowania. Chcąc uniknąć pomówień, poprosił wiernych, aby nie wychodzili po mszy od razu z kościoła, lecz pozwolili mu zamienić z nimi kilka słów.

— Kochani — zaczął — Kiedy uczęszczałem do seminarium duchownego, uczono mnie tam wielu rzeczy, począwszy od łaciny, skończywszy na filozofii. Niestety, zapomnieli o jednym. Otóż nie nauczyli mnie gotować — uśmiechnął się, rozkładając bezradnie ręce.

Wierni buchnęli gromkim śmiechem.

— Chciałbym, abyście mi pomogli podjąć właściwą decyzję. Nie wiem, jak zatrudnia się pracowników, nie chciałbym nawet tego robić, nie wiem ile się teraz płaci, czy są potrzebne jakieś badania lekarskie i jak ma wyglądać umowa o pracę. Mógłbym się o to zwrócić do moich przełożonych, ale wolałbym, abyście to wy mi w tym pomogli, bo raz, wam ufam jak nikomu innemu, a dwa, znając moich przełożonych, trwać to będzie miesiącami — mrugnął do wiernych ksiądz.

W kościele zrobiło się gwarno, słychać było szepty, ludzie rozmawiali między sobą chcąc podjąć odpowiednią decyzję, ale przede wszystkim chcieli pomóc kochanemu proboszczowi. Z trzeciej ławki podniosła się kobieta, na oko sześćdziesięcioletnia, ubrana dość ubogo, lecz czysto, włosy zaczesane niechlujnie do tyłu, w okularach jak denka od butelek. W rzeczywistości była to o dziesięć lat młodsza Krystyna Kulawik, która od dłuższego czasu mieszkała w domu pomocy społecznej w sąsiedniej miejscowości Pieczyn, a przyjeżdżała do Przygar, aby malować swoje obrazy, które potem starała się sprzedać, jeżdżąc po okolicznych odpustach, a których nikt nie chciał kupować. W Pieczynie nie było kościoła, lecz tylko zakon karmelitanek, więc od niemal dziesięciu lat, czyli od dnia, kiedy zamieszkała w domu społecznym, w każdą niedzielę uczęszczała do kościoła w Przygarach.

— Pruosze ksiendza — zaczęła nieśmiało z wiejskim akcentem — Ja muogie ksiendzu gutować, a i pusprzontać muogie. Nazywam sie Krysia Kulawik i mieszkam w duomu pumocy społeczny w Pieczynie, nie putrzebuji żadnych piniendzy, chciała bych tylko zamieszkać w Przygarach, ale nie stać mie ani na wynajim, ani tym bardzi na budowe domu. Gdybych muogła zamieszkać na pliebanji, zajęła bych sie duomowymi sprawami ksiendza i w kuosciele pusprzontać bych muogła, kwiatki puodlać, zajońć sie ugrodem…

— To bardzo szlachetne z pani strony. Dziękuję bardzo — życzliwie ukłonił się ksiądz — A co wy na to, kochani? — zapytał szczerze wzruszony.

Ludzie zdążyli już zapomnieć o wikariuszu Robercie i jego wyczynach, i nikomu nawet przez myśl nie przeszło, że kobieta mieszkająca na plebanii może ponownie zabrać im księdza. Poza tym nie miała w sobie ani krzty seksapilu. I mieli rację, księdzu Marcinowi nie w głowie były harce i miłości, a i Krysia przysięgała wiele lat temu dochować wiecznej czystości. Nie odczuwała pociągu seksualnego, mężczyźni ją nie interesowali, oddała się Bogu, który stał się jej jedyną, prawdziwą miłością. Była to jej własna, niewymuszona niczym wola. Po prostu, chciała w pełni oddać swoje życie Panu.

Wierni parafii w Przygarach podjęli decyzję, Krystyna Kulawik zamieszkała na plebanii. Gotowała księdzu i jego gościom, sprzątała plebanię, kościół i zajmowała się ogrodem. Tylko do koszenia trawy proboszcz Marcin zatrudniał byłego strażaka, obecnie w stanie spoczynku, Stefana Grygiera, który zresztą sam się zaoferował. Byli też i inni, którzy ochoczo pomagali. Barbara Kokoszko przynosiła ze swej gospodarki jaja i mleko, a Marian Ćwikła wymieniał żarówki, naprawiał cieknące krany, a nawet wymieniał spękane płytki podłogowe na plebanii i raz na dwa lata odmalowywał ją całą z zewnątrz i w środku. Był taki moment, że chciał wyjechać zarobkowo do Wielkiej Brytanii, ale koniec końców, za namową żony, pozostał w Przygarach. Żadne z nich nie brało za swą pracę ani grosza, choć proboszcz Marcin niejednokrotnie oferował zapłatę.

Sielanka w tej pięknej, cichej i spokojnej miejscowości trwała przez kolejnych kilka lat. Raz tylko zdarzyło się, że ktoś namalował na murze kościoła swastykę, podpisując ją: „Tu byłem. Adolf.” Takie malowidło musiało siać zgorszenie wśród ludności przygarskiej, w której wciąż można było odnaleźć kilka osób pamiętających, jak dwudziestego czwartego czerwca czterdziestego pierwszego roku, oddziały Wehrmachtu zmierzające w kierunku Stalingradu zajęły Przygary. Gwałcono wtedy wszystkich, kobiety, mężczyzn, dzieci i starców, a nawet psa sołtysa, któremu zachciało się tego dnia głośno ujadać. Niemieckim oddziałem dowodził wtedy Claus Gebhardt, wyjątkowy skurwysyn. Sadysta, który przed wojną odsiadywał wyrok dożywocia za serię morderstw w Bochum, a którego kazał uwolnić sam Martin Borman, późniejszy przyjaciel i kochanek Clausa. Sprawy malowideł na kościelnych ścianach nie rozwiązano, więc szybko ją wyciszono. Swastyka i napis zniknęły już po tygodniu, a proboszcz poprosił wiernych, aby jak najszybciej zapomnieli o tym przykrym wydarzeniu, bo najprawdopodobniej był to wybryk przejezdnych, którzy postanowili sobie zażartować. I pewnie nigdy już do tej sprawy by nie wrócono, gdyby nie zimowy wieczór tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku. Trzydziestosześcioletni wówczas proboszcz Marcin Zawadzki, którego kochali wszyscy mieszkańcy Przygar bez wyjątku, zmężniał przez te wszystkie lata i zmienił się nie do poznania. Z wysokiego, bardzo chudego chłopca wikariusza, stał się postawnym, przystojnym proboszczem mężczyzną. Siwe włosy na skroniach dodały mu powagi, a sportowa sylwetka, którą wyćwiczył w przykościelnej siłowni, założonej przez przygarskich chłopców, wzbudzała u ludzi respekt. Mimo zmiany w wyglądzie, wciąż pozostał tym samym, skromnym człowiekiem, jak wtedy, gdy zjawił się w Przygarach po raz pierwszy. Różnica była tylko taka, że kiedy przyszedł na siłownię pierwszy raz, nie potrafił wycisnąć sztangi o wadze dwudziestu kilogramów, teraz jednak brał na klatę sto dziesięć kilo i trzaskał nią trzy serie po cześć powtórzeń.

Piątego grudnia proboszcz odprawiał kolejną już tej niedzieli mszę. Mimo iż panował dosyć mroźny wieczór, kościół pękał w szwach. Tak wyglądała zresztą każda msza w tym kościele, ludzie schodzili się tłumnie, by słuchać swego duszpasterza, jego pięknych kazań i mądrych słów. Ci, którzy nie mieścili się już w środku, stali na zewnątrz, nie zważając na aurę. Proboszcz Marcin przyciągał do siebie ludzi jak magnez. Dawał im poczucie wielkiej wartości, pomógł im w ciężkich czasach zmian ustrojowych i nigdy nie szczędził im ciepłych słów oraz komplementów. Parafianie odwdzięczali mu się wysoką frekwencją i, choć sami do zamożnych nie należeli, wysokimi datkami na tacę. Z czasem parafia przygarska stała się przysłowiowym oczkiem w głowie Kurii Białostockiej, która nie mogła się nadziwić tak dużym kwotom pieniędzy płynących z tak małej miejscowości.

— Nie wiem, co ten chujek z nimi robi — mawiał księgowy Kurii Białostockiej o Marcinie — Ale dobrze im robi — rechotał.

Proboszcz umówił się po mszy z kilkoma młodymi ludźmi, którzy chcieli przedstawić mu propozycję nowej lokalnej gazety, „Głosu Przygar”. Niezawodna pani Krysia Kulawik, miała przygotować obiad, swoją specjalność, czyli kluski śląskie. Po ogłoszeniach drobnych i po luźnej rozmowie z wiernymi, kończącej kolejną wspaniałą mszę świętą, proboszcz zszedł do zakrystii, aby się przebrać, spotkać z umówioną młodzieżą i zabrać ich na plebanię. Trzech młodych chłopców i jedna dziewczyna, weszli do zakrystii w chwili, gdy wikary pomagał zdjąć proboszczowi tunikę. Proboszcz, kiedy ich zauważył, przywitał szczerym uśmiechem.

— Witajcie moi kochani.

— Szczęść Boże — przywitała się młodzież.

— Zapraszam was na plebanię, na wspaniałe kluski śląskie pani Krysi — klasnął w dłonie proboszcz — Nie będziecie mieli mi za złe, jeśli zaproszę również wikariusza?

— Nie — odpowiedzieli zgodnie młodzi ludzie — Ależ skąd.

— To dla nas zaszczyt — dodała dziewczyna.

— Tak myślałem — ucieszył się ksiądz — Cieszę się, bo widzicie, chciałbym, aby wikary Łukasz, mógł uczestniczyć we wszystkim, czego się podejmuję. W ten sposób wiele się nauczy, prawda?

— Naturalnie — odpowiedział jeden z młodzieńców, drapiąc się w głowę, któremu zdawało się, że widział już kiedyś tego nowego wikariusza i było to chyba w Lubelskim kasynie, ale ręki obciąć by sobie za to nie dał.

— Doskonale, w takim razie zapraszam — wskazał ręką do wyjścia, puszczając gości przodem.

Mieli do przejścia zaledwie sto metrów, przez ogród, który latem mienił się tysiącami kolorów, lecz teraz przykryty grubą warstwą puszystego śniegu, sprawiał wrażenie grubego miękkiego dywanu. Szli rozmawiając o zbliżających się świętach Bożego Narodzenia i o przygotowaniach do nich, a śnieg skrzypiał im radośnie pod nogami. Ach, jak tam, kurwa, było pięknie wtedy. Proboszcz był ciekaw, jakie plany na ten okres ma przygarska młodzież. Zamierzał zorganizować teatr świąteczny i wystawić w nim własną sztukę, „Śladami Judasza Iskarioty”. Był tak zajęty rozmową, iż nie zauważył dużych śladów butów, które ciągnęły się od płotu na tyłach domu do drzwi ganku.

— Moglibyście zagrać w mojej sztuce. Myślę, że szkoła byłaby z was bardzo dumna.

— No pewnie! — krzyknął jeden z chłopców — Moglibyśmy nawet jeździć ze sztuką po całej Polsce.

— Dobrze, dobrze — uśmiechnął się ksiądz — Pojechałeś teraz. Ale doceniam zapał — klepnął młodzieńca po ramieniu.

Weszli do sieni, gdzie zdjęli oblepione śniegiem buty i zimne kurtki, by następnie przejść przez kuchnię do pokoju, w którym proboszcz zwykł przyjmować gości. To, co zobaczyli po otworzeniu drzwi kuchennych, zmroziło im krew w żyłach. Młoda dziewczyna, zaczęła przeraźliwie krzyczeć, wyrywając garściami swoje blond włosy. Jeden z jej kolegów uciekł z bladym grymasem strachu i obrzydzenia, a drugi zemdlał, wymiotując uprzednio na buty całą zawartość żołądka. Trzeci natomiast stał jak manekin sklepowy, sparaliżowany okropnym widokiem.

Proboszcz z wikarym osłupieli, nie mogąc wydusić z siebie słowa. Dopiero po chwili, ksiądz Łukasz zerwał się z miejsca, by pobiec na pobliski posterunek policji, wywracając się, co chwila, na śliskim od grudniowego lodu chodniku.

Widok zaiste był przerażający. Biała kuchnia skąpana we krwi, obryzgane nią ściany i sufit, a na podłodze ogromna bordowa kałuża, w której leżała poćwiartowana na sześć kawałków Krystyna Kulawik.

— Nie… — wyszeptał przerażony proboszcz — To niemożliwe… to jakiś koszmar — nie mógł uwierzyć własnym oczom. Świat zawirował księdzu w głowie. Ręce i nogi zdawały się być ciężkie, jak z ołowiu. W klatce piersiowej poczuł silny ból. Musiał wyjść na zewnątrz, by zaciągnąć się świeżym powietrzem. Miał w głowie gonitwę myśli. Mózg nie ogarniał tego całego zdarzenia. Marcin zaczął się trząść.

Po niespełna piętnastu minutach pojawił się jedyny we wsi radiowóz i jedna z dwóch karetek pogotowia. Wszystkich, którzy byli świadkami makabrycznego odkrycia, poproszono o zajęcie miejsca w policyjnym transporterze marki Nysa. Teren oddzielono żółtą taśmą, a świadków odwieziono na komisariat. Tam poinformowano ich, że zostaną przesłuchani, lecz dla dobra sprawy, zanim to nastąpi, pozostaną w celach komisariatu.

W tym czasie na miejsce zbrodni, została sprowadzona Białostocka grupa dochodzeniowa. Specjalna brygada, która miała za zadanie zabezpieczyć ślady, przesłuchać świadków, ale przede wszystkim znaleźć zabójcę. Szybko okazało się, że było ich co najmniej trzech. Późniejsza autopsja wykazała, że Krystyna Kulawik zanim została zamordowana, była gwałcona kilkukrotnie, aż w końcu poderżnięto jej gardło. Kiedy wykrwawiła się na śmierć, sprawcy poćwiartowali jej ciało na sześć części, wrzucając głowę do sosu, który przygotowywała do klusków śląskich. Same kluski też zniknęły, co śledczy zapisali w protokole dochodzeniowym, jako pochłonięte przez sprawców zbrodni. Na ścianie jednego z pokoi napisano krwią ofiary 666 AVE SATAN oraz Byliśmy tu. Hitler, Franco, Mussolini. Sprawcy nie oszczędzili nawet rybek, które od trzech miesięcy hodował wikariusz Łukasz. Wszystkie one, a było ich bez mała czternaście, leżały na podłodze, rozgniecione butami na miazgę. Policjanci odnotowali również, że wszystkie krzyże na plebanii wisiały do góry nogami, a po podłodze walały się luźne kartki podartej na strzępy biblii.

Bestialski mord na pani Krystynie wywarł na księdzu nagły uraz psychiczny. Znów zaczęły powracać obrazy z wypadku samochodowego, w którym zginęli jego rodzice, tym razem potęgowane obrazami zabójstwa kochanej przez wszystkich gosposi, która przez ostatnie lata była mu matką, przyjacielem i zaufanym człowiekiem. Proboszcz z wikariuszem oraz czwórką młodych ludzi, przetrzymywani byli na posterunku policji przez kolejne trzy dni, odpowiadając na dziesiątki pytań, powtarzanych przy każdym kolejnym przesłuchaniu. Proboszcz w międzyczasie modlił się gorliwie, zadając Bogu mnóstwo własnych pytań.

— Panie mój, dlaczego wystawiasz mnie ponownie na tak ciężką próbę? Czyż nie okazałem ci miłości? Proszę cię, Boże, daj mi jakiś znak, że wszystko jest twoim dziełem, daj mi znak, że tego właśnie chciałeś, że z woli twej, tak właśnie miało być! — zaczął wątpić proboszcz.

Sprawców zabójstwa schwytano trzy dni później, w Białymstoku. Policjanci przyłapali poszukiwanych, kiedy ci bezcześcili groby na żydowskim cmentarzu, przy ulicy Josefa Szmendrika. Trzech dwudziestolatków, członków dobrze znanej policji białostockiej, szatańskiej sekty Malleus, przyznało się do popełnienia zbrodni, szydząc z ofiary i religii, przez co sąd okręgowy musiał poddać oskarżonych badaniom psychiatrycznym. Po długich tygodniach mozolnej pracy psychiatrów, badania wykazały niepełnosprawność intelektualną w stopniu lekkim u wszystkich trzech mężczyzn. Wyrok nie mógł być inny. Cała trójka została uniewinniona od popełnienia zbrodni, z jednoczesnym nakazem doraźnego leczenia psychiatrycznego. Dla jednych był to paradoks, dla innych upadek systemu wartości, lecz wszyscy byli zgodni, co do jednego: Polski wymiar sprawiedliwości sięgnął dna. Nikt jednak ze zbulwersowanych obserwatorów nie mógł wiedzieć, że ojcem jednego z zabójców był poseł na sejm Rzeczpospolitej Polski. A tak właśnie było i to za jego wstawiennictwem, zdegenerowana młodzież uniknęła więzienia. Trzy miesiące później Joanna Nowakowska, sędzina główna w powyższym procesie, awansowała na stanowisko Sędziego Sądu Najwyższego.

— Ja panu coś powiem — komentowali ludzie na przygarskim bazarze — To wszystko jest sprawko tej metalicznej muzyki, co to jo słuchajo tera. Umpa, umpa, umpa i nawet to melodii nie ma żadnej. Tego słuchać się nie da. Durne to takie i niebezpieczne.

— Ponoć jak się słucha kaset od końca, to jakieś szatańskie modły można usłyszeć. A może i sam Szatan tam przemawia.

— Oj panie, co to tera sie porobiło na tym świecie… Eeee, daj pan spokój.

Proboszcz Marcin Zawadzki, wyszedł z aresztu, tak jak zresztą pozostali, dwie godziny po zatrzymaniu sprawców. Nie był jednak w stanie wrócić do swych obowiązków. Msze święte w przygarskim kościele wznowiono, lecz prowadził je wikary Łukasz, mający do pomocy dwóch młodych, niedoświadczonych ministrantów, którzy przy każdej nadarzającej się okazji podkradali mu hostię i wino mszalne Pellegrino. Proboszcz tym czasem zamknął się w swoim pokoju i nie wychodził z niego przez kolejnych kilka tygodni, poszcząc i modląc się, pijąc tylko wodę. Rozmowy z Bogiem na nic się zdały, Bóg nie dawał żadnego znaku, przez co niesamowicie silna wiara proboszcza zaczęła pomału słabnąć. Apogeum rozpaczy przyszło wraz z wiadomością o uniewinnieniu sprawców zabójstwa, proboszcz nie mógł tego dłużej znieść. Zdjął koloratkę i cisnął ją ze złością w kąt pokoju, podnosząc ręce i wołając w rozpaczy.

— Boże! Czemuś mi to uczynił! Czemuś mi to uczynił! Boże mój miłosierny! Kurwa twoja mać! — padł na kolana szlochając.

W końcu, kiedy zapadła noc, wyszedł cichaczem z plebanii, zabierając ze sobą wszystkie pieniądze, jakie znajdowały się w parafialnym sejfie. Wśród nich pieniądze, które były przeznaczone na remont prezbiterium, a które parafia tak rzetelnie zbierała od kilku lat. Wsiadł do ostatniego autobusu linii PKS i wysiadł dopiero na przystanku końcowym, przy ulicy Bohaterów Monte Casino w Białymstoku. Pierwsze swoje kroki skierował do pobliskiego baru, gdzie zamówił bigos, pierogi i trzy setki wódki. Nie miał żadnych konkretnych planów, postanowił uciec jak najdalej, zaszyć się gdzieś, gdzie będzie sam, odizolować się od chorego świata. Świata zżeranego przez wirus nienawiści. Pomyślał o swoim poprzedniku, wikarym Robercie. Zaczął go rozumieć, doszło do niego, że świat nie jest taki, jak mu się wydawało i wtedy przypomniał sobie słowa kolegi Cejrowskiego:

…Nie ufaj oczom, bo uwierz mi, że ślepy widzi więcej niż my…

— Bóg ma nas w dupie — wypalił do barmana, wlewając w siebie pierwszy kieliszek zamówionej czystej.

Barman pokiwał głową, jakby się chciał zgodzić z dziwnym klientem, lecz to była jedynie z jego strony zawodowa kurtuazja. W rzeczywistości ten młody mężczyzna myślał o propozycji aktorskiej, jaką złożył mu dwie godziny wcześniej inny klient, producent filmów porno. Film miał nosić tytuł: „Świntuszyć, ludzka rzecz”.

10

Było już dość późno, kiedy Marcin wyszedł z baru „KOZAK”. Trzy kieliszki czterdziestoprocentowego alkoholu zachwiały nim nieznacznie. Zważywszy na to, że organizm jego był mocno osłabiony postem, jaki sobie ksiądz zaaplikował, postanowił poprzestać na owych trzech „pięćdziesiątkach”. Lekko chwiejnym krokiem skierował się w stronę białostockiej starówki, o której wiele razy słyszał, że jest piękna. Mijając dwóch młodych chłopców usłyszał mimochodem ich rozmowę.

— Trzymaj — powiedział jeden do drugiego podając mu w przezroczystym woreczku jakieś liście lub suchą trawę, w każdym bądź razie coś zielonego, po czym dodał — Ale mam dla ciebie od razu dwie wiadomości, dobrą i złą. Dobra to taka, że to zioło jest mocne — a więc dobrze ksiądz kombinował, że coś zielonego — A zła wiadomość jest taka, że to zioło jest zajebiście mocne — dodał po chwili, akcentując wyraźnie słowo „zajebiście”.

Dopiero jak już ich minął, uprzytomnił sobie, co mogło być w woreczku. Chciał się w pierwszej chwili cofnąć i spróbować przemówić chłopcom do rozsądku, ale szybko wróciły koszmarne myśli, które pchały go dalej przed siebie tłoczną ulicą starówki. Uciekł, aby odpocząć psychicznie, skupić się na czymś innym, zapomnieć, choć na chwilę, kim jest, o obowiązkach, a raczej o ich zaniechaniu, o bluźnierstwach pod adresem Boga, o samym Bogu i o wszystkim co się do tej pory wydarzyło, a czego nie mógł przetrawić. Marcin potrzebował się wyciszyć.

Pięknie oświetlona starówka, z wybrukowanymi chodnikami w kolorze bladej czerwieni, z pięknymi stylowymi latarniami, sprawiała wrażenie miasteczka z innej epoki. Po ulicach przechadzało się pełno uśmiechniętych ludzi, wijących się w gąszczu kolorowych witryn sklepowych ze wspaniałymi markizami, przytulonych do siebie, trzymających się za rękę lub siedzących na starych drewnianych ławkach, ustawionych wzdłuż głównego deptaka. Rozmawiali ze sobą, słuchali muzyki, całowali się… Co chwila można było spotkać ulicznego grajka lub stragany z pamiątkami oraz kwiaciarki, sprzedające najcudowniejsze kwiaty świata, w najcudowniejszych świata kolorach. Białystok od kilku lat przechodził transformację, której zazdrościły mu inne miasta w Polsce. Sama starówka stała się wizytówką miasta i nie była już tak przaśna, jak jeszcze kilka lat wcześniej. Marcin nie widział jej jednak takiej, jaką była. Przechodził ją co prawda wolnym krokiem, ale ze spuszczoną głową. Myślami wciąż był w Przygarach. Wciąż myślał o tym okropnym widoku zamordowanej gosposi, o sprawcach mordu, o rodzicach, starym proboszczu, który wydawał się być nad wyraz dziwnym człowiekiem i jego słowach oraz o młodzieży przygarskiej, której wiele obiecywał i z którą zapewne już nigdy niczego nie zrobi. Przemierzał wybrukowane alejki, zastanawiając się nad sensem życia, wiary oraz bycia dobrym człowiekiem. W pewnym momencie przystanął rozglądając się wkoło. Wydawało mu się, że słyszy krzyk kobiety wzywającej pomocy. Rozglądnął się jeszcze raz uważnie dookoła w poszukiwaniu osoby, do której ów głos należał, obawiając się, że zmęczenie i trzy kieliszki wódki wywołują u niego halucynacje słuchowe… Ale nie, ktoś naprawdę krzyczał! W odległości, nie więcej jak dwustu metrów, zauważył kobietę szarpiącą się z rosłym mężczyzną. Ruszył w ich stronę, z początku wolnym, niepewnym krokiem, aż wreszcie, kiedy upewnił się, że tam dzieje się coś złego, puścił się w ich kierunku biegiem. Dopadł do nich w momencie, kiedy napastnik nie mogąc wyrwać swej ofierze torebki, uderzył ją pięścią w twarz. Kobieta upadając nie wypuściła jej jednak z rąk, ciągnąc napastnika za sobą na ziemię. Proboszcz doskoczył do bandziora i omalże w biegu wyprowadził silne uderzenie nogą, kopiąc go z całych sił w brzuch jakby był napastnikiem piłkarskim kopiącym futbolówkę. Niestety, zrobił to tak nieudolnie, że zerwał mięsień przywodziciela. Z grymasem bólu, łapiąc się za udo, upadł na chodnik, gdy w tym samym czasie napastnik podniósł się, wyciągnął z kieszeni ogromny nóż myśliwski i doskakując do proboszcza zaczął go wściekle dźgać na oślep po całym ciele, trafiając w ręce, nogi, nerki i płuca oraz szyję i twarz. Nie zważając na ludzi, którzy otoczyli ich dużym ciasnym kręgiem, krzyczących w ich stronę, napastnik wbijał nóż w ciało księdza raz za razem, bez opamiętania, zadając głębokie, śmiertelne rany.

— Puść go! — krzyknęła jakaś kobieta.

— Zostaw go! — dodał ktoś inny.

Z małego sklepu warzywnego, przed którym rozgrywała się ta dramatyczna sytuacja, wybiegł właściciel, starszy człowiek o imieniu Romuald. W ręku trzymał duży kij, którym miał zamiar zdzielić napastnika w głowę. Poślizgnął się jednak niefortunnie zaraz za drzwiami swojego sklepu na papierku od loda, którego kilkanaście minut wcześniej wyrzuciła mała dziewczynka. Upadając uderzył łokciem o chodnik. Ból był tak silny, że biedak zemdlał. Do sklepu wciągnęła go jego żona, Rozalia, która szarpiąc go za ramiona bluzgała siarczyście pod nosem na czym świat stoi.

— Mówiłam ci, kurwa, żebyś nie wyłaził! Ale ty jak zwykle, kurwa twoja mać, musisz się zawsze we wszystko mieszać, chuju stary! Byś się wziął lepiej za sprzątanie, śmierdzący pierdzielu, zamiast szukać guza!

Napastnik wciąż zadawał szybkie ciosy nożem. W jego oczach błyszczała wściekłość, z ust toczyła się ślina.

— Ratunku, pomocy! Niech ktoś zadzwoni po policję! — wymachiwał starą drewnianą laską staruszek, stojący trzy kroki od napastnika i jego ofiary.

— Zostaw go bandyto! — dodała pospiesznie młoda dziewczyna z wielkimi kwadratowymi kolczykami w uszach, które chyba już dawno wyszły z mody.

Tylko jeden młody człowiek wybiegł z tłumu, próbując złapać nożownika za barki, aby go odciągnąć od Marcina, lecz napastnik machną szybko ręką raz za siebie, przejeżdżając ostrą krawędzią noża po szyi młodego człowieka. Ten zaś chwytając się oburącz za gardło, upadł na ziemię z obficie broczącą krwią raną. Jego krzyk pełny strachu i bólu zabrzmiał krótko i charcząco. Krew sączyła się z pomiędzy palców i ust. Chwilę wierzgał nogami, aby w końcu znieruchomieć z twarzą pełną przerażenia. Większość zebranych wkoło gapiów uciekła, a wśród tych, którzy zostali nie było już innego bohatera, lecz tylko bierni obserwatorzy. Napastnik cały czas zadawał Marcinowi ciosy nożem, mimo iż ten leżał już bezwładnie w kałuży własnej krwi, zmasakrowany do granic możliwości. Kiedy usłyszał syreny policyjnych wozów, otrząsnął się z amoku. Rozglądnął się wkoło, po czym znów spojrzał na martwego Marcina, sapiąc ciężko ze zmęczenia. Wstał powoli, schował nóż do kieszeni kurtki i odszedł szybkim krokiem w głąb starych zabytkowych budynków Białostockiej starówki.

Lekarz, który przyjechał na miejsce zdarzenia, stwierdził zgon w skutek zadanych ran ciętych i kłutych. Naliczył się ich ponad sto dwadzieścia. Trup księdza proboszcza został zapakowany do czarnego worka i wrzucony do samochodu koronera.

Dla Marcina Zawadzkiego, kimkolwiek był, cokolwiek dokonał, lub czegokolwiek nie zdołał osiągnąć, życie się skończyło. Nie ważne, że liczył na więcej. Nie on był osobą decyzyjną. Lecz wszystko to, było dopiero początkiem tego, co miało nastąpić. Jego śmierć była początkiem końca, początkiem zagłady ludzkości, początkiem zagłady całego, pierdolonego, świata.

11

Marcin Zawadzki poczuł silny ból między żebrami, ból pierwszego ukłucia nożem. Po bardzo krótkiej chwili spadła na niego lawina ciosów. Próbował zasłaniać twarz rękoma, jakby to miało mu w czymś pomóc. Palące ostrze wbijało się w twarz, brzuch, ręce i nogi. W ustach poczuł smak krwi, a okropny ból rozrywał mu całe ciało. Jednocześnie czuł, jak szybko traci siły, ręce opadły bezwiednie, oczy powoli gasły. Nie bronił się już. W oddali słyszał przytłumione głosy przerażonych przechodniów. Czuł, że nie może powstrzymać powiek przed zamknięciem. Pomału zanikał obraz wściekłej twarzy, jaką widział nad sobą. Żałował, że właśnie ten paskudny ryj musi widzieć jako ostatni obraz w swoim życiu. W końcu przeszły go zimne dreszcze i nastała ciemność, ból ustąpił i wszystkie myśli zgasły niczym płomyk palącej się świeczki.

12

Marcin otworzył oczy i niemal od razu oślepił go błysk światła. Zakrył odruchowo ręką twarz. Zerwał się nagle na równe nogi, błądząc wzrokiem dookoła w poszukiwaniu napastnika, aż w końcu macając rękoma swoje ciało w poszukiwaniu ran kłutych. Biegał w koło jak pies za swoim ogonem, wydając przy tym dziwne dźwięki.

— Spokojnie kolego — usłyszał męski głos za plecami. Głos miły, ciepły i spokojny.

Odwrócił się gwałtownie, odskakując kilka kroków w tył, obawiając się, że głos, który właśnie usłyszał może należeć do nożownika, z którym przed chwilą stoczył walkę. Lecz zamiast rosłego zakapturzonego bandziora z nożem w ręku, miał przed sobą kogoś zupełnie innego. Mężczyznę co prawda wysokiego, lecz bardzo szczupłego, o kruczoczarnych, krótkich kręconych włosach i dużych zielonych oczach, które niczym u kotów, przy mruganiu powiekami zachodziły błoną. Zwrócił uwagę na jego dłonie, które miały po cztery palce u rąk, a nie pięć, jak normalny człowiek powinien mieć. Były one pozbawione kciuków. Istota stojąca przed nim odziana była w śnieżnobiały garnitur. Pod marynarką widniał biały podkoszulek z jakimś dziwnym logo na piersi. Logo przedstawiające szesnaście prostokątów, połączonych ze sobą w jeden trójkąt. Marcinowi skojarzyło się to od razu, nie wiedzieć czemu, z piramidą. Wokół nich rozciągała się bezkresna zielona polana i ani jednego drzewa, kwiatka, czy krzaku. Nic, prócz równo przystrzyżonej trawy. Tylko jedna rzecz nie pasowała do nieskazitelnie zielonego i pachnącego dywanu. Kupa. Psia kupa, którą z radością atakowało kilka much, wielkości ludzkiego oka.

— Zwierzęta też potrafią być złośliwe — znów odezwała się istota, czytając w myślach Marcina.

— Kim jesteś? Czego chcesz? Gdzie ja jestem? Co to za miejsce? Co tu się dzieje? — Marcin zalał pytaniami dziwną istotę, która wciąż na niego spoglądała, błogo się uśmiechając.

— Spokojnie mój przyjacielu…

— Nie jesteśmy przyjaciółmi! Kim ty jesteś?....Chyba nie… tym… no… — wskazał palcem ku górze.

— Kosmitą, chciałeś powiedzieć?

Marcin przytaknął kiwając głową.

— Tak wyglądasz. W telewizji takie na filmach widziałem.

— To ciekawe, bo to ty dla mnie nim właśnie jesteś. To znaczy byłbyś, kiedy jeszcze żyłem, kiedy obaj jeszcze żyliśmy. Ale teraz nie ma to żadnego znaczenia, bo i ty i ja jesteśmy martwi.

— Jak to martwi!? — Marcin znów odsunął się kilka kroków w tył od nieznajomego.

— Martwi. Ja się utopiłem, a ty zostałeś zamordowany przez bandziora. Martwi, tak po prostu, jak tylko martwym można być. Martwi na śmierć.

— To sen, prawda? Ty mi się śnisz! Tak, już wszystko rozumiem. Jestem nieprzytomny, leżę w szpitalu i mam durny sen, z tobą w roli głównej — uśmiechnął się nerwowo.

— Taaa, chciałbyś. A śniło ci się kiedyś coś, wiedząc jednocześnie, że to sen?

Marcin spojrzał istocie głęboko w oczy.

— Boję się — odpowiedział cicho, kuląc się w sobie.

— Wiem, też się bałem. Przejdzie ci z czasem. To naturalny stan tuż po śmierci.

— Czyli to, co stało się na plebanii, a potem na ulicy, to…

— Prawda — wtrąciła istota przerywając Marcinowi myśl.

— Ale jak… Nie… To wszystko na poważnie?

— Wszystkiego się dowiesz w swoim czasie.

— Gdzie my jesteśmy? — rozglądnął się Marcin ponownie — Kim ty jesteś?

— Nie słuchasz, co się do ciebie mówi — uśmiechnął się znów nieznajomy — Dobrze więc, zacznijmy od początku. Nazywasz się Marcin Zawadzki, żyłeś na swej planecie Ziemia, jak ją nazywacie, przez trzydzieści sześć lat. Byłeś kapłanem i zostałeś zamordowany trzy dni temu, stając w obronie przypadkowej kobiety. Na pocieszenie — nieznajomy ściszył głos — Mogę ci powiedzieć, że twój oprawca też tu jest.

— To niemożliwe, to jakiś absurd…

— Hmm, dziwnie to brzmi z twoich ust. Kapłan i taki niedowiarek? Czyżbyś nie wierzył w życie pozagrobowe?

— No… Wierzę… Wierzyłem… Znaczy cały czas wierzę, ale wydaje mi się to jakieś inne, jakieś takie dziwne… To jakiś żart, tak?

— Niestety nie, mój ziemski przyjacielu. Jesteś trupem. A to jest miejsce, które wy nazywacie Czyśćcem. Na mojej planecie nazywano to Rozdzielnią Dusz. Tak czy owak, musisz się ogarnąć, bo wkrótce będziesz musiał dokonać wyboru. A to będzie dla ciebie bardzo trudne — Podniósł palec do góry… Jednocześnie bardzo ważne.

— Jakiego wyboru?

— Któremu z Bogów chcesz służyć, oczywiście.

— Jak to, któremu!? — Marcin wytrzeszczył przerażony oczy — To ilu ich jest!?

— W tym świecie dwóch, jeden to Bóg, któremu przez ostatnie lata tak wiernie służyłeś, a którego my nazywamy Tumar. Swoją drogą, to nawet dziwne, że nie daliście mu imienia.

— Mój Bóg ma wiele imion.

— Aha, to wiem… — istota pogardliwie machnęła ręką. Drugi to ten, którego wy nazywacie Diabłem, a my Sedthem. I wy i my niestety byliśmy w błędzie, ale o tym później.

— Nie rozumiem. Dwóch bogów? W jakim błędzie? A co z sądem ostatecznym? Diabeł nie jest Bogiem.

— A co ze światłem w tunelu? — roześmiała się postać — Nie ma żadnego sądu ostatecznego. Tutaj ty jesteś sobie sądem i katem. Kiedy umierasz, przychodzisz tu, do tego waszego Czyśćca. Po dokonaniu wyboru przejdziesz Pięć Stadiów, które pozwolą ci osiągnąć duszę idealną. Sam wybierasz, kim chcesz być, a raczej, po której stronie chcesz stanąć…. — wstrzymał na chwilę oddech, po czym dodał — Hmmm, nie, to też głupie… — zadumał się na chwilę — …Nie ważne. Nie ma sądów, ale… — dodał szybko unosząc ponownie palec w górę — …Czekają cię inne ważne wydarzenia.

— A ty, kim jesteś?

— Przepraszam — ukłoniła się istota — Ja jestem twoim Prowadzącym, jest to dla mnie czwarte stadium. Spędzimy trochę czasu ze sobą.

— Aha. Ja też tak będę wyglądał? — zapytał zdziwiony Marcin, mierząc istotę od stóp do głów.

— Nie, oczywiście, że nie. Ja nie jestem Ziemianinem, jestem, jak to byłeś rad zauważyć, kosmitą. Nazywam się Wokru i jestem z… przepraszam, byłem Kurrameitą.

— Ku… co?

— Kurrameitą. Jest taka planeta, która nazywa się Kurrame. Mniej więcej sześćset razy większa od Ziemi, na której mieszka sto trzydzieści miliardów nuru, czyli jak wy to nazywacie, ludzi.

— Muru?

— Nuru — poprawił Wokru Marcina — Nuru, to tak jak u was ludzie. Nuruna, to kobieta, a nurukin, to mężczyzna. Rozumiesz teraz?

— Nie wiem, co ci mam powiedzieć — odpowiedział Marcin po chwili zastanowienia — Nie wiem czy to sen, czy jakieś żarty, czuję się skołowany. Nie bardzo rozumiem, co do mnie mówisz. Jaka Kuramie, jaki Kuriamita? Jeszcze przed chwilą jakiś wariat okładał mnie nożem, a teraz rozmawiam z jakimś dziwolągiem o innych planetach…

— Nie musisz mnie obrażać. Równie dobrze, to ja mógłbym nazwać cię dziwolągiem, a tego nie robię, to po pierwsze. Po drugie, nie Kuramie, tylko Kurrame i nie Kuriamita tylko Kurrameita.

— Jezu Chryste — Marcin złapał się za głowę — To jakieś dziwactwo! Nie wierzę…

— Jezus nie ma z tym nic wspólnego. Otrząśnij się, chłopie…

— Nie wierzę…

— Mam cię uszczypnąć? — uśmiechnął się Wokru.

— Czy moi rodzice też tu są?

— Są, ale nie zobaczysz się z nimi dopóki nie przejdziesz wszystkich Pięciu Stadiów. Nikt, kogo znałeś za życia, nie może się z tobą widzieć, póki nie zrobisz tego co powinieneś.

Marcin spojrzał na swojego rozmówcę, zmierzył go wzrokiem kilka razy od góry do dołu, po czym dodał.

— Co teraz?

— Teraz pójdziemy tam, gdzie dokonasz wyboru. Zaraz wszystkiego się dowiesz, a z czasem zacznie ci się to wszystko jakoś układać w jedną całość — Wokru poklepał Marcina po ramieniu — Spokojnie, mój przyjacielu. Byłem tak samo skołowany jak ty. To normalne, że wierząc w coś za życia, jesteś pewien, że masz absolutną rację, a kiedy umierasz, wszystko szlag jasny trafia, a ty nie wiesz jak sobie z tym poradzić.

Marcin stał jeszcze chwilę nieruchomo. Jego myśli krążyły gdzieś pomiędzy tym, co pamiętał, a tym, co przed chwilą usłyszał. Nagle podniósł głowę, spojrzał na Wokru mrużąc źrenice.

— Chwileczkę — spojrzał rozmówcy głęboko w oczy — Powiedziałeś sześćset razy większa od naszej?

— Planeta Kurrame? Tak — uśmiechnął się ponownie Wokru z pewną dozą dumy na twarzy.

— Chcesz mi powiedzieć, że my, Ziemianie, nie potrafiliśmy dojrzeć planety, która jest sześćset razy większa od naszej? To jakieś jaja są.

— Nie, nie to ci chciałem powiedzieć, ale skoro pytasz, to ci odpowiem. Tak, nie potrafiliście. Prawdę mówiąc, to wątpię, aby kiedykolwiek wam się to udało. Droga do Kurrame wiedzie przez Ketrak. Po jej przejściu jest jeszcze dziewięćset pięćdziesiąt miliardów lat świetlnych podróży. Tak, więc możecie tylko o tym pomarzyć. Ale może kiedyś odnajdziecie inne zamieszkałe planety, których jak mi wiadomo jest w cholerę, a może i więcej. Trudno jest się ich wszystkich doliczyć — machnął ręką Wokru — Co chwila jakaś ginie i co chwila się jakaś rodzi. Tak jak my — uśmiechnął się, szczerząc zęby.

— A co to jest Ketrak?

— Bramy Świata.

— Bramy Świata? Jest coś takiego jak Bramy Świata?

— Uważasz, że kłamię?

— Nie, ale…

— Ketrak, to takie przejście, tak jak byś był w jednym apartamentowcu i chcąc przejść z, powiedzmy, piętra dziesiątego na piętro dwudzieste, wsiadasz do windy. Ketrak jest właśnie taką windą. Z tego co mi wiadomo, Ziemianie odkryją Ketrak za jakieś siedemset lat.

— Ale jaja — pokręcił głową z niedowierzaniem Marcin — A skąd ty to wszystko wiesz?

— Też będziesz wiedział, kiedy osiągniesz Trzecie Stadium.

— Zaraz, znaczy, że kiedy osiągnę te … Trzecie Stadium, to będę wiedział wszystko i na każdy temat?

— Prawie.

— A od czego jest pierwsze stadium?

— Jesteś głodny? — Wokru zmienił szybko temat.

— Hmm — złapał się Marcin za brzuch — Nie wiem, nie… Chyba… To znaczy chyba jestem, ale to dziwne, jestem przecież martwy, nie powinienem czuć głodu.

— Chce ci się pić? — ciągnął dalej Wokru — Oczywiście, że ci się chce — dopowiedział od razu, nie czekając na odpowiedź Marcina — Tak samo, jak jesteś smutny, zły, zdziwiony i przerażony. To, że umarłeś, nie znaczy, że niczego nie czujesz. Dopiero, kiedy ukończysz pierwsze stadium, pozbędziesz się tych uczuć, potem z każdym następnym Stadium odzyskasz je wszystkie plus kilka innych, ale będą one uczuciami Boskimi, nie jak do tej pory, ludzkimi.

— Nic nie rozumiem — rozłożył Marcin ręce w geście bezradności — Stracę uczucia, aby je odzyskać? A czym różnią się boskie od ziemskich?

— Ty, kapłan, zadajesz takie pytania? No dobrze, to proste, nie musisz jeść, pić, spać, uprawiać seksu, co zdaje się i tak nie miało u ciebie miejsca. Nic nie musisz, ale uwaga! — Wokru po raz kolejny podniósł palec do góry — …Możesz! I to jest w tym wszystkim najpiękniejsze. Po osiągnięciu stadium trzeciego, możesz się delektować czym chcesz, ale nie są ci one do niczego potrzebne. Istoty takie jak ty czy ja potrzebowaliśmy jedzenia, aby przeżyć, ubrań, aby nie wyziębić organizmu, wody, aby nie umrzeć z pragnienia i seksu do… prokreacji, dobrego samopoczucia, do przyśpieszenia ewolucji i przetrwania gatunków w trudnych warunkach. Będąc aniołem Trzeciego Stadium nie potrzebujesz żadnej z tych rzeczy. Ale jeśli chcesz poczuć smak rozkoszy ziemskich, lubisz się bawić i generalnie zawsze idziesz pod prąd, to możesz żreć, chlać, ruchać i mordować bez ograniczeń. Tylko pytanie brzmi, „po co?”.

— I tak wygląda Niebo, Dom Boży… Nie wierzę, chcę abyś powiedział mi prawdę, kim jesteś i gdzie, do cholery jasnej, my się znajdujemy!?

— Choć, sam zobaczysz — Kurrameita wyciągnął rękę w stronę Ziemianina.

Marcin wpatrywał się w dziwoląga, słuchając idiotycznych wywodów. Targały nim myśli, aby zerwać się do biegu i gnać przed siebie ile tylko starczy sił.

— I gdzie uciekniesz? — uśmiechnął się Wokru.

— Co? …Skąd ty… jak to możliwe?

— Dobra, ujmę to tak, jako człowiek musiałeś jeść i pić, aby żyć. Teraz będziesz mógł jeść i pić, lecz jeśli tego nie będziesz robił, to z głodu i pragnienia nie umrzesz. Kurde, wy Ziemianie naprawdę jesteście tacy tępi? — prowadzący wciąż się uśmiechał mimo trudnej przeprawy z Ziemianinem — Resztę postaram ci się wyjaśnić później. Teraz musimy już iść, bo mamy mało czasu.

— Mało czasu, na co? Jesteśmy martwi. Upływ czasu nas chyba już nie dotyczy.

— Nie do końca. Mówiąc, że mamy mało czasu, chodzi mi o dokonanie wyboru. Zresztą nie ważne, sam zobaczysz. Powiedz mi lepiej jak ci się tu podoba?

— W ogóle mi się tu nie podoba — parsknął Marcin kiedy ruszyli przed siebie — Nie podoba mi się, że tu jestem. Nie miałem w planach umrzeć w tak młodym wieku. A poza tym, nie tak wyobrażałem sobie życie pozagrobowe.

— Nie bądź hipokrytą! Co mają powiedzieć umarłe dzieci, które nie miały żadnych szans na poznanie dorosłego życia? One nawet planów nie miały.

— Nie wiem, co mają powiedzieć, żal mi ich, ale teraz mówimy o mnie. Ja nie byłem gotowy na takie niespodzianki.

— Gotowy — zaskwierczał Wokru — A może byłeś gotowy na śmierć swoich rodziców, albo na to, co wydarzyło się kilka dni przed twoją śmiercią w Przygarach. Nie bądź śmieszny. Byłeś kapłanem, powinieneś być przygotowany na każdą ewentualność, prawda?

— Skąd wiesz o moich rodzicach i o Przygarach? — zdumiał się Marcin.

— Prawda? — powtórzył Wokru, ignorując zaskoczenie Ziemianina.

— Nie wiem — spuścił głowę Marcin — Ja…

— Ożeż kurwa mać! — krzyknął poirytowany Wokru — Ciągle tylko ja i ja. Ja to, ja tamto, ja chcę, ja nie mogę. Tobie się wydaje, że jesteś wyjątkowy? Jesteś nikim, tak samo jak ja i miliardy innych istot. Na wyjątkowość musisz sobie zasłużyć. Wyjątkowym musisz się urodzić i wyjątkowością musisz być naznaczony. W przeciwnym razie jesteś tyle wart, na ile Bogowie cię wycenią, więc na ich miłość, nienawiść i obojętność, proszę cię, przyjmij do wiadomości, że jesteś cholernym trupem i nic z tym nie możesz zrobić. Zamknij się, słuchaj, patrz, ucz się i przyzwyczajaj, dobrze?

— Przepraszam — skulił po sobie uszy Ziemianin.

— I słusznie — zauważył Wokru, który nie uśmiechał się już tak, jak to robił na początku. Był poważny i skupiony.

Marcin wciąż zadawał pytania, ale robił to z głową i przede wszystkim zważał na słowa, aby nie wyjść ponownie na egocentryka. Rozmawiając, szli zielonym trawiastym dywanem, aż dywan zmienił się w las. Potem znów przeszli przez polanę wolną od zapierających dech w piersiach widoków i znów przez las. Wszystko to do złudzenia przypominało pejzaże Ziemskie. Choć bardzo chciał, nie był w stanie na razie dojrzeć różnicy między życiem ziemskim a doczesnym. Nie czuł się jakoś inaczej, wyjątkowo. Wciąż nie do końca wierzył w to, co mówił mu Wokru. Bardzo chciał, aby wszystko to było snem. Chciał się obudzić i ujrzeć Krysię Kulawik całą i zdrową.

Co jakiś czas mijali owady, żaby i węże, z których jedne podobne były do tych, o których Marcin uczył się bądź, które widział za życia, a drugie niepodobne były do niczego. Dziwolągi o barwach, których nie potrafił nazwać, o kształtach, których nie potrafił określić i wydające dźwięki, których nigdy wcześniej nie słyszał.

— Zachowujesz się jak byś się bał, wyluzuj, bo ci żyłka pęknie…

— Jaka żyłka?

— Sraka — odpowiedział poirytowany Wokru — Taki żart. Chodziło mi o to, że strach jest zaraźliwy, jakby to powiedział Sherlock Holmes: „Nie bój się, bo i ja zacznę się bać”.

— Skąd znasz Sherlocka Holmesa? — nie krył zdziwienia Marcin — Mówiłeś, że nie jesteś Ziemianinem.

— Dużo czytam.

— Macie na Kurrame książki Doyle’a!?

— A skąd! Na Kurrame? Nie bądź śmieszny. Tam mamy swoich pisarzy. Tutaj czytam. Są tu wszystkie dzieła, jakie zostały napisane. Gdziekolwiek i kiedykolwiek. Rosną na Drzewach Książkowych. Kiedy któremuś z pisarzy rodzi się pomysł na dzieło, to na Drzewie Książkowym rodzi się Kwiat Nadziei Literackiej, kwiat ten zmienia się w owoc w momencie ukończenia przez autora książki. Owoc w fazie dojrzewania wyglądem przypomina zgniecione kartki papieru i dopiero, kiedy dzieło oficjalnie zostaje wydane, owoc zamienia się w książkę. Zrywasz ją i czytasz, a na jej miejsce automatycznie wyrasta następna, tak, aby każdy mógł po nią sięgnąć. Po przeczytaniu, rzucasz książkę nad głowę, a ona przemienia się w ślicznego białego kruka, który wędruje hen w przestworza i wraca wśród żywych, jako wena twórcza dla kolejnego pisarza.

— A co się stanie, jeśli zerwiesz niedojrzały owoc?

— Wtedy książka nigdy nie zostanie napisana. Kiedyś ktoś zerwał taki owoc i to nie jeden, a trzy lub cztery, nie pamiętam teraz.

— I co się stało?

— I Kafka nigdy nie ukończył tych dzieł.

— Kafka? Franz Kafka? Ten nasz Franz Kafka?

— Kafka — przytaknął Wokru skinieniem głowy — Franz Kafka. Ten wasz Franz Kafka.

— O cholera jasna!

— No.

Po dłuższej wędrówce doszli do potężnej, bogato zdobionej, złotej bramy, spowitej we mgle, przed którą tysiące ustawionych parami innych dusz, tworzyło setki gigantycznych kolejek. Do jednej z nich dołączył Wokru prowadząc za sobą Marcina.

— Co jest za tą bramą? — zapytał, rozglądając się dookoła.

— Tu podejmiesz decyzję, po której stronie chcesz stanąć. My, Prowadzący, przeprowadzimy was przez kilka bram, przez inne przejdziecie sami, ale na końcu wędrówki, tak jak wszyscy, osiągniesz status Czystego Anioła, lub jak niektórzy to nazywają Anioła Idealnego.

— To znaczy, że po tym wszystkim spotkam się z Bogiem?

— To nic nie znaczy. To, co ci mówię, to zwykłe regułki, które mówić musimy, aby was jakoś uświadomić, ale może się zdarzyć, że Cheruby za tą bramą zdecydują inaczej niż byś tego chciał.

— Nie rozumiem.

— Jak zwykle — przewrócił oczami zniecierpliwienia Wokru — Opowiesz się za jednym z Bogów, ale anioł może ci odmówić i wtedy pójdziesz w dugą stronę. Tak samo Bóg może cię nie chcieć i będziesz musiał pójść do drugiego. Jeśli i ten cię nie zechce, to najprawdopodobniej zawiśniesz na krzyżu, co raczej nie można zaliczyć do miło spędzanego czasu, tym bardziej, że wisieć tam będziesz setki, a może i tysiące lat. Więc skup się teraz i nie zaprzątaj łba pierdołami.

— Na krzyżu!? Jak to!?

— Później się dowiesz, a teraz zamknij się, stój i czekaj.

— To po co ten wybór, skoro mogą go odrzucić?

Wokru spojrzał zrezygnowany na Marcina, nad czymś się zastanawiając, po czym uśmiechnął się i dodał.

— Idziesz do banku po kredyt. Mówią ci, żebyś złożył wniosek. Składasz ten wniosek, a oni decydują, że jednak nie masz zdolności kredytowej i odmawiają ci kredytu. Idziesz zatem do innego banku, w którym być może dadzą ci ten cholerny kredyt, a może i nie. Jeśli nie, to jesteś w czarnej dupie. Tak samo jest i tutaj. Za tą bramą złożysz wniosek o kredyt, ale nie pieniężny tylko kredyt zaufania. Mogą ci go dać, a mogą cię odesłać z kwitkiem. Kapujesz?

— Kapuję — przytaknął Marcin

— To teraz zamknij jadaczkę, bo wypieprzą nas stąd zanim otworzą drzwi banku — Wokru się wyprostował i zamknął oczy, jakby w geście medytacji.

Marcin taksował spojrzeniem otoczenie, bacznie obserwując inne dusze. Wszystkie pary tworzyły jeden schemat. Prowadzący, ubrany na biało lub czarno i wszyscy z tym samym emblematem trójkącików tworzących piramidę, a obok nich ci, którzy niedawno umarli, tak jak on sam, odziani w te same ubrania, w których rozstali się ze swoim materialnym ciałem. Co uderzyło Marcina najbardziej, to różnorodność w wyglądzie dusz. Najwięcej ich było o takim samym lub bardzo podobnym wyglądzie do niego samego, czyli o wyglądzie homo sapiens. Ale byli też tacy, którzy nie przypominali żadnej istoty, jaką Marcin mógł zapamiętać z Ziemi. Szare, małe ludziki, o wybałuszonych oczach i szpiczastych uszach, wysokie zielone stwory pokryte dziwnym pancerzem na plecach, jeszcze wyższe budzące strach i obrzydzenie czarno czerwone monstra, z niebieskim pasem wzdłuż kręgosłupa i pazurami jak szable, czy pełzające po ziemi dwumetrowe grube monstra, podobne do ludzi, lecz pokryte twardą, brązową skórą ze szponami u nóg i rąk oraz przedziwnym ostrym rogiem na głowie, który co jakiś czas to pojawiał się, to znikał, chowając się w głowie dziwoląga. Ciągnęły one po ziemi, miedzy nogami, swe genitalia, które prócz tego, że miały trzy jądra niczym nie różniły się od ludzkich.

— Myślałem, że Bóg stworzył nas na swoje podobieństwo — rzekł szeptem, jakby sam do siebie, Marcin.

Wokru otworzył powoli powieki, rozglądnął się wkoło, z początku nie wiedząc, co jego towarzysz ma na myśli. Lecz kiedy zrozumiał, roześmiał się.

— Aaaaa, oni — poklepał Marcina po ramieniu — Nic się nie martw, większość wygląda jak my, znaczy jak ja, każde inne odstępstwo, jak na przykład ty, to wczesna wersja rasy idealnej, czyli takiej jak Kurrameici. Ale są też takie karakany jak te, ciekawe okazy — machnął ręką — To jakieś buble genetyczne, powstałe przy tworzeniu świata.

— Buble genetyczne!? — obruszył się Marcin — To chyba nie jest odpowiednie słowo dla boskich stworzeń.

— Oj tam, nie bądź taki świętojebliwy. Nazywaj je jak chcesz — Wokru wzruszył ramionami — Te czarnoczerwone paskudy, to Bendghale, bardzo wkurwiające typy, które niemal w przeważającej większości dokonują złych wyborów. Te zielone…

— Czy słownictwo, którego używasz jest tutaj standardem? — Marcin nie krył zdziwienia.

— A co w tym strasznego? Sami święci tak gadają, daj sobie spokój z pierdołami! Mam mówić dalej, czy chcesz czekać do trzeciego stadium?

— Proszę, mów — Marcin pokręcił z niedowierzaniem głową.

— No, to te zielone badyle to Mekotyni, nic specjalnego, w większości rolnicy, dzikusy jednym słowem. Ale za to te małe szare karakany, to Akaczika, jedni z najmądrzejszych istot we wszechświecie. Bogowie może nie dali im wyglądu, ale za to łby mają nie od parady. Technologicznie są jakieś setki milionów lat świetlnych przed nami. Jak już mówiłem, genetycznie to buble, ale te buble okazały się niezmiernie pomocne w tworzeniu świata, więc mają duże względy u Pierwszych.

— Pierwszych?

— Tak oni nazywają Bogów. To oni założyli kolonię, którą wy nazwaliście Ziemią…

— Jak to!? — niemal krzykną ze zdziwienia Marcin — Kto!?

— Ciszej — zganił Prowadzący Ziemianina — Akaczika. A coś ty myślał, że jesteś tworem Boga? Pośrednio może i tak, ale bezpośrednio wywodzisz się z wielkiego laboratorium, jakim jest twoja planeta. Takich jak wasza są miliony we wszechświecie. Wszystko, co tworzy Bóg, nie powstaje od pstryknięcia palcami, czy od słowa. Do wszystkiego potrzebna jest jakaś technologia. Czary mary sprawdzają się jedynie w bajkach. Bogowie nie mogą mieć dzieci, które nie posiadałyby żadnych boskich mocy, więc zakładają laboratoria, chcąc uzyskać maksimum podobieństwa w swoich stworach, lecz pozbawiając je w ten sposób boskich genów. Raz się uda, raz się nie uda, ale biznes jakoś się kręci…

— Biznes!? To niemożliwe, tyle zamieszkanych planet i z żadną nie udało nam się nawiązać kontaktu, a my jesteśmy po prostu tworem laboratoryjnym? Biznesem?

— Marcinie, zamieszkałych planet we wszechświecie jest, że się tak fachowo wyrażę, w chuj, albo i więcej. A to, że nie udało wam się z żadną skontaktować, to tylko tobie się tak wydaje — Mrugnął porozumiewawczo Wokru.

— Jezu! Nie ogarniam tego.

— Już ci mówiłem, Jezus nie ma z tym nic wspólnego.

— Co?

— Nic. Nie teraz. Nie chce mi się na ten temat rozwodzić, zaraz wchodzimy.

W pewnym momencie wszystkie szepty umilkły. Opadła mgła i bramy się otworzyły a setki kolejek ruszyły do przodu, powoli jak ciężkie składy kolejowe, które nie mogąc rozwinąć odpowiedniej prędkości, snują powoli pocąc się przy tym przeokropnie. Tuż za bramą, do każdej pary podlatywała para aniołów. Obydwaj wyglądali niemal tak samo, różniły się tylko kolorem oczu i skrzydeł. Jeden miał czarne, drugi białe. Silnym tąpnięciem lądowali przed parami dusz, bez słowa wyciągając prawe dłonie.

— Wybierz, któremu chcesz zaufać — poinstruował Marcina Wokru.

Marcin bez wahania podał rękę serafinowi o białych skrzydłach i takich też oczach. W tej samej chwili, drugi z aniołów oderwał się od ziemi i rozpostarłszy swe wielkie, czarne skrzydła, odleciał w górę znikając we mgle. Biały anioł przyciągnął do siebie silnie Ziemianina, łapiąc go obiema dłońmi za głowę. Byłego już księdza przeszyła dziwna energia, jakby przeszedł go prąd. Po chwili anioł puścił Marcina głowę i odleciał bez słowa.

— Co to było? — spytał skołowany Marcin.

Na te słowa Wokru cofnął się pół kroku, obserwując go bacznie.

— Dziwne… Nie powinieneś zadawać takiego pytania. Wyglądasz jakbyś był zdziwiony, a nie powinieneś. Hmmm, Czujesz głód?

— Co ty z tym jedzeniem ciągle? — spytał poirytowany Ziemianin.

Wokru spojrzał na Marcina wymownie, oczekując odpowiedzi na zadane pytanie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 1.47
drukowana A5
za 58.37